Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 388
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 432

Malownicze. Tajemnica bzow - Magdalena Kordel

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Malownicze. Tajemnica bzow - Magdalena Kordel.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Magdalena Kordel
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 397 stron)

CZYTELNICZKI O KSIĄŻKACH MAGDALENY KORDEL Malownicze to drugi, lepszy świat, do którego chce się uciec, gdy męczą problemy, zupa za słona, a dziecko płacze za głośno. Ciepli bohaterowie, niesamowity klimat i magia, którą tworzy pani Magda, działają jak balsam na każdą codzienną ranę, a nawet maleńkie otarcie. Malownicze to cała ty czy ja, każdy problem czy troska, ale widziane przez różowe okulary. Agata Katarzyna Przybyłek Malownicze to miejsce z mojego dzieciństwa, gdzie każdy każdego znał, wszyscy wiedzieli o wszystkich wszystko. Tam wszystko było proste, wszystko miało jakiś sens. Ludzie jak wszędzie byli różni, ale ta ich różność powodowała poczucie pełności. Byli zwyczajni złodzieje, ale z zasadami, była zielarka z sercem, były na rynku najlepsze pączki u pani Rudzkiej, był targ w soboty. Mieszkał tam mój Anioł – moja najukochańsza babcia. Malownicze to moje dzieciństwo, piękne wspomnienia smaki i zapachy. Anna Ulinowska Czytając Wymarzony czas zrozumiałam, że nie wolno się poddawać! Trzeba stawić czoło przeciwnościom losu i iść z głową podniesioną do góry, krok po kroku osiągając swój cel. Nie było tu żadnych smoków, elfów czy czarodziejów, jednak wszystko wydawało się takie magiczne, szczęśliwe, pełne kolorów i barw. Przepełnione zarówno szczęściem, jak i smutkiem. Wszystkiego było... wystarczająco, zaś bohaterowie przedstawieni przez panią Magdę idealnie wpasowali się w klimat tego sielankowego miasteczka. Czułam się, jakbym obserwowała kawałek prawdziwego życia zwykłych ludzi, którzy mają swoje wzloty i upadki, lecz wzajemnie sobie pomagają i nikt na nikogo nie patrzy jak na kogoś gorszego czy lepszego. Każdy jest równy i to było piękne! Małgorzata Irena Szumann

Malownicze to dla mnie niezwykłe miejsce położone gdzieś u podnóża gór... Nie ma znaczenia gdzie. Lubię tu wracać, to tu bywam szczęśliwa – z dala od problemów, kłopotów, codzienności. Z przyjemnością spaceruję po uliczkach Malowniczego, z przyjemnością zaglądam do herbaciarni Krysi, która koi złamane serca kawą migdałową i karmi kłopotkami, do Leontyny, by odwiedzić starszą panią i jej niezwykły Kuferek. Posłuchać plotek Kraśniakowej czy choćby zamienić słowo z proboszczem lub innymi mieszkańcami. Do takich miejsc chętnie się powraca... Zawsze Malownicze na mnie czeka, Uroczysko i Majka również czekają, by tylko do nich powrócić. Malownicze czeka... Mam nadzieję, że kiedyś znajdę takie miejsce i zostanę już na dłużej... Sabina Tyrakowska

O przeszłości postanowił zapomnieć dawno temu. Naprawdę dawno temu. I teraz wydawało mu się, że tego młodego człowieka, jakim był wtedy, po prostu wymyślił. Albo znał jedynie z kart powieści. I to takiej, po którą by już nie sięgnął, bo bohater najzwyczajniej w świecie irytowałby go i drażnił. I powodował niesmak w ustach i w sercu. Ot, taki literacki kicz. Postanowił o nim zapomnieć, jak i o wszystkim, co wiązało się z dawnymi czasami. Zapomnieć, wymazać, odciąć się. Cóż, jedną z cech młodości jest zbytnia pewność siebie. Im był starszy, tym częściej dopadała go przeszłość. Nic w tym dziwnego, ubywało mu zajęć, a wolny czas sprzyjał myśleniu. Dobra pamięć w pewnych okolicznościach może stać się przekleństwem. Wspomnienia dybały na niego w najmniej oczekiwanych momentach. Permanentne nawroty przeszłości zaczęły się dość niewinnie. Od mignięcia jasnego warkocza przechodzącej obok parkowej ławki młodej dziewczyny. Być może to za sprawą oślepiającego słońca zdawało mu się, że to ona. Młoda, roześmiana, idąca ku niemu z taką ufnością. Musiał kilka razy zamrugać, by zniknął obraz jej uśmiechu i dołeczków w policzkach. W rzeczywistości w ogóle nie była do niej podobna. Nie miała nawet ułamka jej wdzięku. Tak czy inaczej, tamtego dnia przeszłość upomniała się o niego i przestał czuć się bezpiecznie. Nie mógł wówczas uspokoić kołatania serca i chyba zbladł, bo siedząca na sąsiedniej

ławce kobieta z troską zapytała, czy nie trzeba mu pomóc. Pokręcił przecząco głową i po chwili odszedł dziarsko, postukując laską. Jakby chciał udowodnić całemu światu, a głównie sobie, że nic się nie wydarzyło i wszystko jest w porządku. Ale już się stało. Jasny warkocz tańczył mu przed oczami i przywoływał inne chwile – te, które miały nigdy nie wrócić. Wracały. W tafli bursztynowej herbaty stygnącej w filiżance, w stukających po chodnikach obcasach, w szeleszczących na parkowych alejach liściach. Potem doszły do tego sny. Słyszał w nich tupot ciężkich butów, echo dawnych rozmów, jakieś szepty i śmiech. Jej śmiech. Znów patrzył w jej oczy i wracały do niego minione dni. Gdy ten sen przyśnił mu się po raz pierwszy, poczuł się szczęśliwy. Ale potem zobaczył jasny warkocz w błotnistej kałuży, czerwonej od krwi. Z zachmurzonego nieba zaczęły spadać krople deszczu. Obudził się spocony i roztrzęsiony, miał mokrą twarz. Deszcz ze snu okazał się łzami wypełniającymi załamania zmarszczek na jego policzkach. Tej nocy już nie zasnął. Tak samo zresztą jak każdej innej, gdy budził się z powracającego snu. Zaczął się bać nadchodzących wieczorów. Kładł się coraz później i przewracał w łóżku gnębiony wyrzutami sumienia i złością na samego siebie, że nie umie poradzić sobie z czymś tak banalnym jak nocny koszmar. – Tylko tego brakowało, bym zwyczajem zniedołężniałych i roztrzęsionych staruszków zaczął się

moczyć – mruczał do siebie rozeźlony. W końcu bladość, rozdrażnienie i ewidentna zmiana w zachowaniu musiały budzić niepokój w rodzinie. – Tato, a może byś gdzieś wyjechał… Może do sanatorium albo uzdrowiska – zaproponował mu pewnego razu syn. – Mógłbym cię zawieźć. A jeśli nie masz ochoty na samotność, Ewa mogłaby pojechać z tobą… – Sprytnie to sobie wykombinowałeś! Ty mi tu nie mydl oczu troską, chciałbyś się po prostu na trochę pozbyć żony, co? Już ja dobrze wiem, że dość masz gderania i pilnowania na każdym kroku. Ale co to, to nie! Mowy nie ma! Każdy ma swój krzyż do niesienia i proszę mi tu z łaski swojej na mój nie pakować dodatkowych, nie należących do mnie ciężarów! – Tato, nie o to mi chodziło, doskonale o tym wiesz – zmieszał się Robert. – A Ewa bardzo się o ciebie martwi. Jesteś niesprawiedliwy… – Dobrze, dobrze – machnął ręką. – Akurat tego nie musisz mi wypominać… Sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę i właśnie ta świadomość nie dawała mu normalnie żyć. Przez moment nawet rozważał, czy opowiedzieć wszystko synowi. Zrzucić z siebie przytłaczający ciężar. Może to by pomogło. Może uzyskałby rozgrzeszenie… Ale już po chwili zrezygnował. Chłopak nie zrozumiałby nawet części tego, co chciałby mu przekazać. Inne pokolenie,

młokos, niby po pięćdziesiątce, ale jednak mentalnie gołowąs. Poza tym, gdyby nawet stał się cud i syn pojąłby wagę wyznania, co by mu to dało? Przecież nie może wybaczyć mu w jej imieniu. – Tato, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Tak, tak – przytaknął dla świętego spokoju i z roztargnieniem spojrzał na ekran laptopa podsuwanego mu przez syna. – Zobacz, Ewa znalazła to miejsce wczoraj. Przecież tam jako dziecko jeździłeś na wakacje z rodzicami… – Tam? – zdumiał się na widok zdjęcia pola obsadzonego małymi, ledwo od ziemi odrośniętymi krzewinkami. – Niedokładnie tutaj, rzecz jasna – roześmiał się na widok jego miny. – To jest zdjęcie niedawno zasadzonych winogron. W okolicy Kudowy-Zdroju jest miasteczko Malownicze, gdzie założono winnicę. Można ją zwiedzać, patrzeć, jak się rozwija od podstaw. Mają bardzo interesująco opisany program wycieczki. I jest degustacja wina… Pomyślałem, że mogłoby cię to zainteresować. Mógłbyś pojechać do Kudowy, a przy okazji zaplanować taką wyprawę poznawczą. Może to nie jest Toskania, ale zawsze coś ciekawego… – Ciekawego! – prychnął zirytowany. – Jak takie ciekawe, to sam sobie jedź! I co to niby za degustacja, skoro te krzaki ledwo od ziemi odrosły! – Oj, tato, czemu się złościsz? Degustuje się wina

produkowane gdzie indziej, ale z tych samych szczepów, które są zasadzone w tej winnicy. Dzięki temu wiadomo, jak będą smakowały, gdy już zaowocują i zostaną… – A od kiedy to jesteś takim znawcą? – naburmuszył się starszy pan. – I przestańcie już z tym wyjazdem, naprawdę! Czy ja kogoś prosiłem o wypychanie mnie na siłę? Uzdrowisko! Też mi coś! A nie przyszło wam do głowy, że być może tak zwyczajnie nie zamierzam ozdrowieć?! – A więc jednak przyznaje się tata, że ze zdrowiem nie jest dobrze! – triumfalnie wykrzyknął Robert – Od razu niedobrze… Zmęczony jestem i tyle – rzucił pojednawczo, czując, że ta rozmowa do niczego konstruktywnego ich nie doprowadzi. Ewentualnie skończy się kłótnią, a tego chciał uniknąć. – No, pokaż, co tam znalazłeś i co to za mieścina… – Ustąpił, umiejętnie markując zainteresowanie, i postukał palcem w ekran laptopa. – Nazywa się Malownicze. Mógłbyś tam nawet przenocować, bo przy winnicy jest pensjonat Uroczysko. Spójrz na zdjęcia pokoi, całkiem ładne. A tu galeria z ujęciami miasta – wyliczał Robert entuzjastycznie. – Czekaj, było takie jedno piękne zdjęcie – mruknął, klikając nieustannie myszką. Irytowało go to uporczywe klik, klik i migająca wciąż po ekranie strzałka, ale machina już poszła w ruch. Musi przeczekać, a potem jakoś wykręci się od tego

całego wyjazdu. – Zobacz, tak miasteczko wyglądało przed wojną. Może tam byłeś. – Zdjęcia przeskakiwały z taką szybkością, że nawet gdyby chciał, nie bardzo mógł rozeznać się w zlewających się ze sobą czarno-białych migawkach. – A tutaj już po wojnie. O, są fotografie, o które mi chodziło. Zobacz sam. Jeżeli choć w części jest tam teraz tak ładnie jak na tych zdjęciach, to warto pojechać… Obraz na monitorze nareszcie na moment się zatrzymał. Ale zanim w jego centralnej części znalazło się zachwalane przez syna ujęcie, tuż przed oczami mignęła mu znajoma twarz. – Poczekaj chwilę – odezwał się zmienionym głosem. – Pokaż mi to zdjęcie powyżej… – Spójrz najpierw tutaj, panorama miasta… – Mam gdzieś panoramę wszystkich miast na tym globie. Pokaż mi, do cholery, to poprzednie zdjęcie! W jego tonie zabrzmiało coś niepokojącego i Robert spojrzał z uwagą na poszarzałą nagle twarz ojca. – Tato, o co chodzi? – zapytał, powiększając obraz na ekranie. – O nic – odpowiedział krótko, z trudem łapiąc oddech. – Zupełnie o nic. Znieś mi, proszę, walizki ze strychu. Wyjeżdżam jutro. – Jutro?! – A co cię tak dziwi? Mieliście z Ewą rację.

Potrzebuję wypoczynku. Najlepiej na wsi. Zatrzymam się w tym… Jak mu tam? Uroczysku? – Ale tak nagle? Już? – Synu, jestem stary i naprawdę nie mogę w nieskończoność czekać z podjęciem decyzji – odpowiedział lekkim tonem. – Zresztą, czego ty ode mnie chcesz? Przecież wyjeżdżam, będę wypoczywać. Najpierw trujesz mi głowę od kilku dni, a gdy w końcu udaje ci się mnie przekonać, nagle masz wątpliwości?! – Trochę inaczej sobie to wyobrażałem. Przecież musisz się spakować, trzeba zrobić rezerwację, a samochód mamy jeszcze w warsztacie. Poczekaj kilka dni i Ewa cię odwiezie, jak tylko… – Sam dojadę. Pociągiem. Nie jestem jeszcze zdziecinniałym starcem – przerwał mu stanowczym tonem. – A ty już nie mitręż czasu. I zostaw mi to urządzenie. Popatrzę sobie jeszcze na zdjęcia okolicy… Robert chciał mu przypomnieć, że przecież i tak sam sobie nie poradzi, bo nie ma pojęcia o komputerach, ale tylko pokręcił głową. Stojąc już w drzwiach pokoju, odwrócił się i zatroskanym wzrokiem obrzucił wyprostowane plecy ojca. Tak jak przypuszczał – starszy pan nawet nie drgnął. Cały czas wpatrywał się w tę jedną czarno-białą fotografię.

M MALOWNICZE DZISIAJ adeleine była najzwyczajniej w świecie wykończona. Tego ranka z trudem otworzyła zapuchnięte i podkrążone oczy po to tylko, by natychmiast je zamknąć i dodatkowo jeszcze zatkać uszy. Franek znowu wył. Miała wrażenie, że jeżeli natychmiast nie zapanuje cisza, jej czaszka eksploduje. Niestety nic takiego nie miało się wydarzyć. Franek wył nieustająco od tygodnia, a jej głowa nie okazała się na tyle uprzejma, by wreszcie wybuchnąć i położyć kres koszmarnym męczarniom. To nie powinno tak wyglądać, pomyślała buntowniczo, naciągając kołdrę na głowę. Świeżo upieczona matka powinna, do cholery, podlegać jakiemuś okresowi ochronnemu! A matka pozbawiona tych wszystkich hormonów, które zapewnia jej ciąża i pierwszy okres po porodzie, w ogóle powinna funkcjonować na złagodzonych warunkach. Rodziny zastępcze powinny dostawać hormony w tabletkach! Albo kroplówkach, albo zastrzykach! – Albo ewentualnie do dzieci powinni dołączać knebel – mruknęła, z niechęcią odrzucając kołdrę. W tej samej chwili odkryła, że ze zmęczenia boli ją dosłownie wszystko. Zamierzała jeszcze przez chwilę poużalać się

nad sobą, ale do wrzasków Franka dołączył donośny i pełen pretensji głos Anki. – Ciociu, zrób coś z tym bachorem, bo inaczej go zatłukę! – zakomunikowała, wpadając do pokoju. Tuż za nią podążała rozczochrana i niewątpliwie najbardziej z nich wszystkich wypoczęta Marcysia, która posiadła niebywałą zdolność spania w każdych warunkach. Madeleine podejrzewała, że nawet wystrzały armatnie nie byłyby w stanie wyrwać jej ze snu. – Już wstaję – wychrypiała i w tym samym momencie jęknęła pod ciężarem Marcysi, która z rozkoszną miną wskoczyła jej na brzuch. – Ciociu, a Franek znowu schował się pod biurko – oznajmiła pogodnie. – I zasikał łóżko, i… – Nie mów już więcej, proszę – wycharczała, z trudem łapiąc oddech. – Nie chcę wiedzieć – dodała, jednocześnie usiłując wydostać się spod podskakującej dziewczynki. – Może i nie chcesz, ale o ile można przemilczeć jego zachowanie świra, to już tego, że podarł w drobny mak moje książki do geografii i historii, raczej nie można zostawić bez komentarza – powiedziała Anka i złapała cały czas podskakującą Marcysię za bluzkę od piżamy i bezceremonialnie ściągnęła małą z Magdy. – Dobrze, zaraz dam ci pieniądze na książki… Albo czekaj, zamówię, w końcu mam księgarnię. – Madeleine wyjątkowo powoli przyswajała tego ranka informacje. –

A nie wiecie przypadkiem, gdzie jest Michał? Miał tu być z samego rana… – Ciociu, rano dopiero będzie – uświadomiła jej Anka i na potwierdzenie prawdziwości swoich słów rozdzierająco ziewnęła. – Jest po piątej. Nikt normalny o tej porze nie wstaje – dodała i rzuciła się na łóżko Magdy. – Nie masz nic przeciwko? – zapytała, owijając się w kołdrę. Madeleine w odpowiedzi tylko coś niewyraźnie mruknęła. Zagarnęła ramieniem Marcysię i wyszła, cicho zamykając za sobą drzwi. Niech przynajmniej jedna osoba w tym domu się wyśpi, pomyślała. Stanęła przed przymkniętymi drzwiami do dziecinnego pokoju, wzięła głęboki oddech i przywołała na twarz coś, co z założenia miało być pogodnym uśmiechem. Ze zdegustowanej miny Marcysi wywnioskowała, że chyba nie bardzo jej wyszło, więc dała sobie spokój i weszła do środka. Wnętrze przypominało jedno wielkie śmietnisko. Na podłodze walały się połamane zabawki i strzępy podartych podręczników, a z łóżka smętnie zwisało mokre prześcieradło. Franka nigdzie nie było widać, co więcej, umilkły też wrzaski. Madeleine uważnie rozejrzała się po pokoju powoli rozświetlanym szarym światłem poranka. Pod biurkiem Franka nie było, pod łóżkiem też nie.

– Franuś, gdzie jesteś? – zapytała, wyciągając rękę w kierunku lampki nocnej, ale zanim nacisnęła włącznik, coś boleśnie wbiło się w jej łydkę. Zaskoczona nie zdołała zapanować nad okrzykiem. Zęby Franka były naprawdę ostre. Odruchowo złapała się za bolące miejsce i stłumiła cisnące się na usta przekleństwa. W tym samym momencie wydarzyły się dwie rzeczy: do pokoju wpadła zaniepokojona krzykiem Anka i poślizgnąwszy się na leżącym na środku podłogi samochodziku, wyłożyła się jak długa, a Marcysia rzuciła się na uciekającego Franka, który natychmiast zaczął opętańczo wrzeszczeć. Magda poczuła, że to wszystko naprawdę ją przerasta i za chwilę po prostu oszaleje. O ile oczywiście już tego nie zrobiła. Jednak wystarczył jeden rzut oka na sytuację w pokoju, by zrozumieć, że cudną chwilę popadnięcia w obłęd musi odłożyć na później. Najpierw powinna zachować się jak odpowiedzialna i stanowcza matka. – Spokój, do cholery! – ryknęła w związku z tym nie swoim głosem i ze zdumieniem stwierdziła, że w pokoju zapadła cisza jak makiem zasiał. Marcysia przestała okładać Franka szmacianą lalką, a gramoląca się z podłogi Anka zastygła na czworakach. – Spokój – powtórzyła już nieco ciszej. – Aniu, nic ci się nie stało? – Jeżeli nie ogłuchłam od tych wrzasków, to raczej nie – burknęła dziewczyna, odzyskując głos. – To chyba

zaraźliwe! Wszyscy tu wrzeszczą! – dodała, rozmasowując stłuczone kolana. – Jeśli wejdziesz między wrony… – zaczęła Madeleine, ale spojrzała na minę Anki i zamiast dokończyć powiedzenie, tylko machnęła ręką. Zresztą nie miała czasu na moralizatorskie pogawędki, bo z kąta pokoju dobiegło ją pochlipywanie. Marcysia porzuciła Franka i z ustami wygiętymi w podkówkę cichutko płakała. – Mała, no co ty… – Magda na widok tej kwintesencji nieszczęścia zwyzywała się w duchu od kretynek. – Przestraszyłaś się mnie? – Nie! Ale ja cię, ciociu, broniłam! Ciałem lalki cię broniłam! I swoim własnym też – dodała dziewczynka, pociągając noskiem. – A ty co? Do cholery! Tak powiedziałaś. Do dziecka! – zakończyła z wyrzutem. – No fakt, powiedziałam – przyznała ze skruchą winowajczyni i w tym momencie jej wzrok padł na sprawcę całego zamieszania. Franek stał z boku i patrzył na nią wyzywająco i jakby drwiąco. Przez ułamek sekundy miała ochotę złapać go i wytargać za ucho. Albo przełożyć przez kolano i wlepić smarkaczowi uzdrawiającego, porządnego klapsa. Albo przynajmniej nawrzeszczeć na niego. Wyrzucić z siebie bezsilność i złość, i wszystkie złe emocje. Dokładnie w tym samym momencie dotarło do niej, że chłopiec właśnie tylko na to czeka. Świadczył

o tym trochę przestraszony, ale jednak pewny siebie uśmieszek. Madeleine zmrużyła oczy, zacisnęła zęby i w myślach policzyła do trzech. – Mam propozycję: w tej chwili zapominamy, co tu się wydarzyło, i zaczynamy wszystko od początku – powiedziała i głęboko odetchnęła. – Co powiecie na naleśniki z czekoladą i ciepłe kakao? – zapytała i z satysfakcją stwierdziła, że wyraz twarzy Franka z zuchwałego zmienia się w pełen niedowierzania. – O tak, ciociu! Naleśniki! A zrobisz mi dwa? Jeden z czekoladą, a drugi z serkiem? – Marcysia natychmiast się wypogodziła i połknęła przynętę. – Pewnie. – Magda uśmiechnęła się, popatrując spod oka na chłopca. – To co? Lecimy do kuchni? – Lećcie sami – mruknęła Anka, ziewając. – Ja jestem z tych normalnych, którzy o piątej nad ranem chcą przede wszystkim spać! Dom wariatów! – dodała i ostentacyjnie rzuciła się na łóżko. Madeleine nie zamierzała jej przekonywać. Na jej miejscu zrobiłaby dokładnie to samo. Ale że wciąż była na swoim, zagarnęła naburmuszonego Franka i rozpromienioną Marcysię i poszła do kuchni. Łydka nadal ją piekła, oczy szczypały z niewyspania i chciało jej się płakać. Co ja narobiłam?, pomyślała, pociągając nosem i pochylając głowę nad miską z ciastem naleśnikowym, by ukryć napływające do oczu łzy. Na co się porwałam?

Po co mi to było? I w tym momencie poczuła małe rączki oplatające się wokół jej nogi. W pierwszej chwili sądziła, że to dziewczynka, ale gdy spojrzała w dół, zobaczyła niebieskie oczy Frania. Chłopczyk patrzył na nią poważnie i nagle wyciągnął rękę w górę. Magda pochyliła się i zanim zdążyła zareagować, małe palce starły z jej policzka łzę, która podstępnie wymknęła się spod powieki. Pochylona młoda kobieta i chłopczyk trzymający dłoń na jej policzku. Trwało to nie więcej niż kilka sekund, ale wystarczyło, by poczuła coś, co najpierw złapało ją za gardło, a potem z szybkością błyskawicy uderzyło prosto w serce. To było to, o czym do tej pory tylko czytała. To było to, co młode matki opowiadały po porodach o pierwszym spojrzeniu, które łączyło je z nowo narodzonym dzieckiem. To po prostu była miłość. Wzruszona przykryła rączkę Franka swoją dłonią i na próżno usiłowała powstrzymać łzy, które skapywały na policzki. Przez ten czas nie padło między nimi ani jedno słowo, ale i tak wszystko było jasne. Gdy Franek w końcu się od niej odsunął, Magda poczuła zalewającą ją falę czułości. I wstydu, bo jeszcze przed chwilą zastanawiała się, po co jej to wszystko. W duchu obiecała solennie, że już nigdy w życiu nie pomyśli czegoś tak podłego. Biedna, niedoświadczona Madeleine nie wiedziała, że właśnie została pełnoprawną matką. I że od tego ranka miotanie się pomiędzy bezwarunkową miłością a chwilami zwątpienia, a nawet wyrzutami

sumienia, stanie się jej chlebem powszednim. Tak jak tysięcy innych kobiet, które półżywe ze zmęczenia bladym świtem stoją nad patelnią i smażą swoim dzieciom naleśniki. O ile poranne wzruszenie podziałało ożywczo na stan ducha, o tyle ciało okazało się głuche na rozczulenia i przypływy uczuć. Odmawiało swej właścicielce posłuszeństwa i ta nie bardzo pamiętała, jak dotarła do księgarni. Zupełnie jakby balansowała na granicy snu i jawy. Przez kilka pierwszych godzin jeszcze dawała radę i nawet udało jej się uporać z częścią papierkowej roboty. Ale potem było już tylko gorzej. Po pierwszym łyku kawy, którą zalała zimną wodą, dotarło do niej, że naprawdę nie jest dobrze i że nawet największa doza miłości nie zastąpi kilku porządnych godzin snu. Plując niezaparzonymi kawowymi fusami, stwierdziła, że może zrobić tylko jedno. Sięgnęła po komórkę i wybrała numer mamy. – Mamo… – zaczęła głosem miękkim jak kisiel. – Obiecałam ci, że ze wszystkim sobie poradzę i że będziesz ze mnie dumna… – Aha – przerwał jej kochający i lekko kpiący głos. – Zaraz sprawdzę rozkład jazdy pociągów i dam znać, o której trzeba mnie odebrać ze stacji… – O rety! Skąd wiedziałaś? – Lata praktyki, córuś – powiedziała matka

z czułością. – A teraz dość gadania po próżnicy. Muszę przygotować się do wyjazdu. Odezwę się, gdy będę wiedziała, co i jak. Trzymaj się, córeczko. Pa. Magda zagapiła się w milczący już telefon i z niedowierzaniem pokręciła głową. – To jakaś cholerna magia… Ciekawe, po jakim czasie włącza się u matek ten specyficzny radar – mruknęła pod nosem. – I kiedy u mnie pojawią się pierwsze nadprzyrodzone symptomy. I czy w ogóle się pojawią, dodała już w myślach, rozdzierająco ziewając. Powinna od razu zająć się porządkami, ustawianiem książek na półkach, kontaktami z pośrednikami i wydawnictwami, ale zupełnie nie czuła się na siłach, by zrobić choć jedną z tych rzeczy. Najpierw kawa. Mocna i gorzka niczym szatan, i czarna jak mój charakter, postanowiła i włączyła czajnik, po czym usiadła przy biurku, na którym nadal piętrzyły się sterty książek, pliki papierów z ofertami i faktury. Mętnym spojrzeniem ogarnęła ten bałagan i z rezygnacją oparła głowę na dłoni. Nawet nie wiedziała, kiedy zamknęła oczy. Obudziło ją stanowcze potrząśnięcie za ramię. Zamrugała zdezorientowana i dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że jej głowa spoczywa na biurku, a policzek opiera się o twardy kant książki, który boleśnie wbija się w skórę. Obok natomiast stała pani

Leontyna i z naganą kręciła głową. – Nie śpij, nie śpij, bo ci dziecko podrzucą – powiedziała w odpowiedzi na nieprzytomne spojrzenie dziewczyny. – Pani Leontyno, niech pani niezwłocznie cofnie te słowa! – Magda od razu się obudziła. – Ja już z tą piekielną trójką, którą mam pod opieką, nie daję rady i na samą myśl o choćby połowie dodatkowego dziecka robi mi się niedobrze! – Z tego, co mi wiadomo, dzieci zazwyczaj występują w całości, więc połówka ci nie grozi. I tym bym się nie martwiła. Ale to, że śpisz przy otwartych drzwiach, jednak budzi moje zaniepokojenie. Torebka rzucona na wystawę, telefon na wierzchu… Dziecko, sama się prosisz o nieszczęście. – Ma pani rację. Nawet nie wiem, kiedy usnęłam. I ile spałam… – Sięgnęła po telefon i ze zdumieniem stwierdziła, że krótka, jak jej się wydawało, drzemka trwała ponad dwie godziny. – Matko boska, miałam odebrać Marcysię z zerówki! – Zerwała się z krzesła i z całym impetem walnęła głową w wiszącą nad biurkiem półkę. – Spokojnie. – Leontyna złapała ją za ramię. – Właśnie między innymi po to tu przyszłam. Pan Michał wpadł przed momentem do mnie z Franiem i prosił, bym przekazała, że on odbierze małą, bo obiecał dzieciom spacer z wielkim finałem w herbaciarni Krysi. Podobno

mają jeść rurki z kremem. Chyba i ja wstąpię po pracy na kawę i ciacho. – Rurki? – powtórzyła Magda nieprzytomnie, rozmasowując głowę. Pod palcami wyczuła powoli rosnący guz. – I po to panią fatygował? Nie mógł sam mi o tym powiedzieć? – zirytowała się natychmiast. – Chciał, ale ja i tak miałam do ciebie przyjść po zamówione książki, więc sama się zaoferowałam. Zmęczona jesteś, może mogłabym jakoś ci pomóc? – dodała, przyglądając się jej z niepokojem. – Dziękuję bardzo, ale dzisiaj skapitulowałam i zadzwoniłam do mamy. Nie daję rady, pani Leontyno. Przegrałam. – Bo poprosiłaś matkę o pomoc? – zapytała starsza pani, unosząc do góry uczernione henną brwi. – Też mi definicja przegranej! – Ale miałam być dzielna! Samodzielna! – Niezniszczalna też? Porażka! Przegrana! Wy, młodzi, nadużywacie dzisiaj wielkich słów – w głosie Leontyny zabrzmiała jakaś obca nuta rozdrażnienia. Madeleine spojrzała na nią uważnie i dopiero teraz zauważyła głębokie cienie pod oczami starszej pani. Najwyraźniej w ich wąskim, dwuosobowym gronie nie tylko ona nie dosypiała. – Pani Leontyno, coś mi się wydaje, że pomoc przydałaby się nie tylko mnie – powiedziała powoli. – Co się dzieje?

– Nic takiego, kochana, nic takiego. – Leontyna machnęła lekceważąco ręką. – Starość tak samo jak i młodość rządzi się swoimi prawami. Dojrzewające panny są infantylne i nieznośne, a przejrzałe i stare też miewają niezgorsze humory – odpowiedziała, wyjmując z kieszeni kremowej narzutki portfelik. – Zapomnij o tym, co mi się wymsknęło… Obiecałam sobie kiedyś, że nigdy nie stanę się zgorzkniałą i prawiącą morały wstrętną staruchą, a tu, proszę, zaprezentowałam taki typ w najlepszym wydaniu. Kwintesencja zrzędliwości! – Ale miała pani sporo racji. – Dajmy temu spokój… Gdzie są moje książki? – zapytała Leontyna dziarskim tonem i Magda zrozumiała, że właśnie taktownie usiłuje zmienić temat. Nic na siłę, pomyślała, przeszukując paczki stojące pod biurkiem. Naciskać nie ma sensu, bo staruszka całkiem zamknie się w sobie. Coś w zachowaniu starszej pani było nie tak i choć Madeleine nie potrafiła jeszcze tego nazwać, wiedziała, że musi zwrócić na nią baczniejszą uwagę. Spoglądając ukradkiem na jej zmęczoną twarz, z minuty na minutę czuła większy niepokój. – Mam. – W końcu dokopała się do właściwego kartonu. – Powinny być wszystkie zamówione pozycje… – dodała, kładąc niewielką paczkę na biurku. Jej wzrok spoczął na chwilę na drżących dłoniach pani Leontyny mocującej się z zapięciem portmonetki.

Pomyślała o zegarze tykającym nad drzwiami księgarni. Do tej pory widziała na nim jedynie czarne wskazówki przypominające o kolejnych punktach dnia. Czas na herbatę, czas na odebranie Marcysi z zerówki, czas na spotkanie z Michałem, czas na powrót do domu… Drżące, pokryte drobną siateczką zmarszczek dłonie starszej pani uzmysłowiły jej, że każde miarowe tik-tak przybliża też inny czas. Wzdrygnęła się na myśl, że każde drgnięcie czarnej wskazówki przybliża moment odejścia Leontyny. Z trudem opanowała cisnące się pod powieki łzy i przeklęła w duchu własną, nadmierną ostatnimi czasy, płaczliwość. Leontyna tymczasem zupełnie nieświadoma tego, co dzieje się z dziewczyną, położyła na biurku odliczoną kwotę i szybko wyszła z księgarni, życząc jej właścicielce dobrego dnia. Nie wiedziała, że ta stoi w bezruchu przy oknie i wpatruje się w oddalającą się postać starszej pani. Magda nie spuszczała z niej wzroku. Nie mogła powstrzymać lawiny czarnych myśli. Jeżeli Leontyna pewnego dnia odejdzie, wraz z nią z Malowniczego zniknie specyficzna atmosfera tego miasteczka. Zabraknie codziennej i powszedniej magii, bez której nic już nie będzie takie samo. Leontyna szła szybkim krokiem. Właściwie nie umiała racjonalnie wytłumaczyć, czemu uciekła z księgarni. Bo niewątpliwie pospieszne wyjście, rzucone przy drzwiach zdawkowe życzenie dobrego dnia to nic innego jak

dezercja. I przed czym tak, niemal w panice, umykała? Przed życzliwością? Wnikliwym spojrzeniem miłych, zmęczonych i zatroskanych oczu? Starsza pani przystanęła i z głębokim westchnieniem spojrzała na pnącą się stromo w górę uliczkę. Jeszcze tylko kilka chwil mozolnej wspinaczki po nierównym bruku i znajdzie się w swoim sklepie. Bezpieczna wśród porcelanowych figurek, starych książek, nadętych poduszek. I żadna z tych dobrodusznych swojskich rzeczy nie zada niepokojącego pytania: „Co się dzieje?”. Że też Magda musiała z nim tak wystrzelić. I to bez uprzedzenia. Leontyna została zaskoczona tym przejawem troskliwości. Zbita z pantałyku, jak to się kiedyś mówiło. I przerażona. Wypowiedziane głośno słowa nabrały mocy. I starsza pani doskonale wiedziała, że pozbawiły ją ostatniej warstwy ochronnej. Dotąd udawało się jej bowiem zepchnąć na dno świadomości ten dziwny, targający nią od jakiegoś czasu niepokój. Usiłowała przypisać go jesieni. Zmienności pogody. Starości. Staropanieńskim humorom. Byleby tylko nie przyznać, że aż nazbyt dobrze zna te wszystkie objawy. Kiedyś często zastanawiała się, czy to dar, czy raczej przekleństwo, a później pogodziła się z tym. Po prostu jedni dziedziczą po rodzicach kształt nosa albo kolor włosów, a jej przypadło w spadku… Właściwie nie wiedziała, jak to precyzyjnie określić. Umiejętność wyczuwania nadchodzących zmian? Czegoś nieuchronnego? Zasapana, dotarła w końcu do swojego