Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Marcus_Sedgwick_-_Niezauważalna

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Marcus_Sedgwick_-_Niezauważalna.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Marcus Sedgwick
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 15 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

Marcus Sedgwick NIEZAUWAŻALNA przełożyła Agnieszka Walulik

Dla Alice, po prostu za to, że jest super.

Jeśli człowiek rozgląda się ostro i uważnie, to znajdzie swoje szczęście; choć jest ono ślepe, to przecież nie jest niewidoczne. – Francis Bacon, O szczęściu, 1612

Pierwsza bramka Po raz ostatni powiedziałam sobie, że wcale nie porywam swojego braciszka. Przysięgam, że nawet nie przyszło mi to do głowy, póki nie znaleźliśmy się w metrze, a zanim dotarliśmy na lotnisko, było za późno, żeby zmienić zdanie czy wsunąć kartę kredytową z powrotem do torebki mamy. Było też za późno, aby cofnąć zakup (dokonany za pomocą tejże karty) dwóch biletów do Nowego Jorku – dla mnie i Benjamina – i bez cienia wątpliwości o wiele za późno, by cofnąć wypłatę pięciuset dolarów z nowoczesnego bankomatu na lotnisku. Już bowiem to wszystko uczyniłam, składając przy tym część winy na mamę, która czasem pozwalała mi pomagać przy zakupach przez internet i zdradziła mi większość PIN-ów do swoich kart. Wszystkie zbrodnie, które zdążyłam tego ranka popełnić, miały jednak bardzo dobre uzasadnienie – zresztą bladły zupełnie w porównaniu z faktem, że uprowadziłam swojego brata. Benjamin, trzeba przyznać, znosił wszystko tak, jak to potrafi jedynie nieco dziwny siedmiolatek. Stał cierpliwie ze swoim plecakiem inspirowanym komiksem Strażnicy, trzymając mnie za rękę i czekając w milczeniu, aż wezmę się w garść. Zamiast krzyczeć, że porywa go własna siostra, zamartwiał się tylko, czy Stanowi również nie będzie potrzebny bilet. Trzymałam go mocno za rękę. Znajdowaliśmy się gdzieś w hali odpraw w Terminalu nr 3. Panował tam hałas i zamęt, a my musieliśmy znaleźć odpowiednie stanowisko. Dokoła kłębiły się tłumy i już teraz nie mogłam się zorientować, z której strony przyszliśmy. – Stan nie potrzebuje biletu – powtórzyłam po raz sto osiemnasty, po czym dodałam, nim Benjamin zdążył zapytać: – I paszportu też nie potrzebuje. – Ale my tak – upewniał się Benjamin. Wydawał się lekko podenerwowany. Wiedziałam, że jeśli Stan nie poleci, świat Benjamina niechybnie legnie w gruzach. – Tak – potwierdziłam. – My potrzebujemy.

W tym momencie usłyszałam przypadkiem, jak ktoś obok wspomniał coś o locie do Nowego Jorku, i zaczęła mnie ogarniać panika. Powoli zaczerpnęłam głęboko powietrza. Benjamin jest absolutnie wspaniały i kocham go całym sercem, ale miewa swoje humory, a teraz był mi potrzebny. Był wręcz niezbędny; przecież nie porwałabym go, gdyby było inaczej! Choć w zasadzie wcale go nie porwałam. Nie tak naprawdę. – Potrzebujemy paszportów – wytłumaczyłam – bo jesteśmy prawdziwymi, żyjącymi ludźmi, a Stan, choć oczywiście jest kimś wyjątkowym, nie. Benjamin przemyślał to sobie. – Ale on jest prawdziwy – stwierdził. – Tak, masz rację – przyznałam. – Przepraszam. Jest prawdziwy. Ale jest też wypchaną zabawką. Więc nie potrzebuje paszportu. – Jesteś na pewno pewna? – Jestem na pewno pewna. A w ogóle co u niego słychać? Benjamin naradził się szybko ze Stanem. Domyśliłam się, że trzyma go za skrzydło, jak zawsze, tak jak ja trzymałam za rękę Benjamina. We trójkę musieliśmy wyglądać dość głupio: ja, niewyrośnięty Benjamin i wymiętoszony czarny kruk. – W porządku, ale tęskni za wszystkimi. Mówiąc „wszystkich”, Benjamin miał na myśli menażerię pluszowych stworów i plastikowych superbohaterów, mieszkającą w jego pokoju. – Zostawiliśmy ich zaledwie godzinę temu. – Wiem, ale Stan już tak ma. Mówi też, że tęskni za tatą. Pociągnęłam go za rękę i ruszyliśmy z miejsca. – Słuchaj, Benjaminie. Musisz znaleźć stanowisko, na którym będzie napisane: Odprawa Virgin Atlantic. Może Stan ci pomoże? Kruki mają przecież doskonały wzrok, prawda? Było to lekko ryzykowne, ale podziałało. – Virgin Atlantic… – powtórzył Benjamin. – Chodźmy. To tuż obok! Wygrałem z tobą, Stan, chociaż masz taki doskonały wzrok! Ruszył z kopyta, a ja trzymałam go kurczowo i ciągnęłam za rękę w nadziei, że przypomni sobie, jak zazwyczaj chodzimy. Wymyśliliśmy

ten sposób kilka lat temu i normalnie Benjamin bardzo to lubi, ale chyba podekscytowała go myśl o podróży samolotem. Nagle jego dłoń wyślizgnęła się z mojej, a on odbiegł w dal. – Benjamin! – krzyknęłam, czekając, aż wróci. Pewnie minęła ledwie jedna czy dwie sekundy, ale i tak wpadłam w panikę i ruszyłam za nim. Niestety, potknęłam się o jakąś torbę czy coś podobnego i wyłożyłam na podłodze jak długa. Nawet w panującym na lotnisku zamęcie usłyszałam, jak wszyscy dokoła cichną, i wiedziałam, że zrobiłam z siebie widowisko. Leżałam z nogami na torbie i rękami wyciągniętymi przed siebie. – Czy ja jestem niewidzialny? – spytał ze złością jakiś mężczyzna. Okulary przeciwsłoneczne zleciały mi z twarzy. Usłyszałam, jak mężczyzna wciąga z irytacją powietrze. – Patrz, jak chodzisz. Mam w środku laptop. Podniosłam się, przy okazji znowu kopiąc jego torbę. – Na miłość boską! – krzyknął. – Przepraszam – wymamrotałam. – Bardzo przepraszam. Stałam ze spuszczoną głową, podczas gdy on szperał w torbie, mrucząc pod nosem. – Benjamin? – powiedziałam, ale on był już z powrotem przy mnie. – Wszystko w porządku, Laureth? – spytał, wciskając mi coś do rąk. – Masz tu swoje okulary. Nasunęłam je pospiesznie. – Naprawdę bardzo pana przepraszam – powiedziałam w kierunku mężczyzny i wyciągnęłam dłoń do brata. – Lepiej już chodźmy. Benjamin wziął mnie za rękę i ruszyliśmy jak należy, w nasz tajemny sposób. – Jest kolejka – powiedział, zatrzymując się. – Ale krótka. „Pierwsza bramka”, pomyślałam. Tak by powiedział tata. Pierwsza osoba, z którą musiałam sobie poradzić, czyli pracownik linii przy stanowisku odprawy. – Nasza kolej – szepnął Benjamin. – Następna osoba, proszę! Głos należał do kobiety przy stanowisku. Ścisnęłam dłoń Benjamina i nachyliłam się, szepcąc do niego

w odpowiedzi: – Poczekaj tutaj. – Dlaczego? – Sam wiesz dlaczego – odpowiedziałam i stawiłam czoło wyzwaniu, jakim było samodzielne przejście kilku kroków do stanowiska. Cieszyłam się, że było lato i panował upał, bo kiedy świeci słońce, okulary przeciwsłoneczne nie wydają się dziwne, nawet wewnątrz, a potknąwszy się już o torbę tamtego gbura, nie chciałam zwracać na siebie więcej uwagi. – Dokąd pani leci? – spytała kobieta, zanim jeszcze doszłam do pulpitu. Pomyślałam o swoim koledze ze szkoły, Harrym. Jest niesamowity. Pewnie spróbowałby zastosować swoją sztuczkę z wydawaniem dźwięków, żeby trafić do stanowiska dzięki echolokacji, ale domyślałam się, że tutaj nawet jemu by się nie udało; za duży hałas dokoła. Poza tym zawsze istniało ryzyko, że ktoś uzna, iż próbujesz udawać delfina. Wyglądałoby to bardzo dziwnie. Zamiast tego wolnym, ale płynnym ruchem uniosłam ręce przed siebie i z radością stwierdziłam, że niemal idealnie wyczułam odległość. Nie licząc tego, że trafiłam piszczelami w jakąś niską metalową barierkę – zagryzłam jednak zęby i rzuciłam nasze paszporty na blat. – Do Nowego Jorku – powiedziałam. – Lotnisko Kennedy̕ ego, lot o 9.55. Kobieta wzięła paszporty. – Bagaż do nadania? – Mmm, nie – odparłam. – Tylko podręczny. Odwróciłam się i pokazałam jej mój plecak, po czym machnęłam ręką w stronę Benjamina, modląc się, by nadal stał tam, gdzie go zostawiłam. – Krótkie wakacje? Jakieś ciekawe plany? Powiedziałam prawdę. To znaczy to, co chciałam, by okazało się prawdą. – Lecimy zobaczyć się z tatą. Nagle kobieta przerwała na chwilę.

– Ile pani ma lat, panno Peak? – Szesnaście. – A to pani brat, zgadza się? Kiwnęłam głową. – I ma…? – Siedem lat. Na stronie internetowej było napisane, że może ze mną podróżować, jeśli ma ponad pięć lat. On ma siedem. A ja mam szesnaście, więc chciałam, to jest, myśleliśmy… – Zgadza się – potwierdziła kobieta – wszystko w porządku, tak tylko pytałam. A czy jego ptaszek ma paszport? – Mówiłem! – krzyknął Benjamin zza moich pleców. – W porządku, kochanie – uspokoiła go. – Tylko żartowałam. On nie potrzebuje paszportu. – On nie potrzebuje paszportu – powtórzyłam. Potem poczułam się głupio i zamilkłam. – Pokażesz mi swojego kruka? – spytała kobieta przez moje ramię. – Nie wolno mi się stąd ruszać – powiedział Benjamin. – Dlaczego nie wolno mu się stamtąd ruszać? – zwróciła się do mnie. Sprawy zaczęły przybierać niepomyślny obrót. – Wie pani, jacy są mali chłopcy – rzuciłam, uśmiechając się. – Wcale nie musi tam stać, ale… no wie pani… Chłopcy. – Panno Peak, czy wszystko w porządku? – spytała kobieta. Jej głos nagle zrobił się poważny. – Ach. Tak. Trochę się niepokoję. Rozumie pani. – Samolot startuje dopiero za półtorej godziny. Macie mnóstwo czasu. – Nie, nie – powiedziałam, jeszcze bardziej rozpaczliwie pragnąc się stamtąd wyrwać. – Chodzi mi o latanie. No i do tego mam ze sobą Benjamina. Usłyszałam jej śmiech. – Ja mam bliźniaki – oświadczyła. – Straszne urwisy, dokładnie w tym samym wieku. I w dodatku dwójka, więc pani ma szczęście. Każde wakacje to niemal jak wypowiedzenie wojny jakiemuś biednemu krajowi.

Roześmiałam się. Wydawało mi się, że zabrzmiało to nerwowo, ale chyba nic nie zauważyła. – Miłego lotu – powiedziała. Położyła paszporty z powrotem na blacie. – Boarding jest o 8.55. Powinno być wyjście nr 35, ale na wszelki wypadek lepiej uważać, czy nie ma żadnych zmian. Pozostało więc tylko zabranie paszportów z blatu. Przesunęłam delikatnie ręką i na szczęście natychmiast je znalazłam. – Dziękuję – powiedziałam. – Benjamin. Złap mnie za rękę. Wiesz, że łatwo się gubisz. Benjamin podszedł do mnie i wziął mnie za rękę. – Wcale nie! – zaprotestował obrażony, zapominając o ściśnięciu dłoni, żebym wiedziała, w którą stronę idziemy. Zastygłam w miejscu, choć ze wszystkich sił pragnęłam znaleźć się jak najdalej od stanowiska tej miłej pani, zanim Benjamin wpakuje nas w prawdziwe kłopoty. – Dokąd mamy iść? – spytałam ją. – Hala odlotów jest na górze – odpowiedziała. – A schody ruchome są tam. – Benjamin. Benjamin? Idziemy? Na szczęście sam zdążył już odciągnąć mnie dalej, we właściwym kierunku. Zazwyczaj jest dla mnie ogromną podporą. Pierwsza bramka za nami. – Czy teraz już lecimy do taty? – spytał, kiedy jechaliśmy schodami do hali odlotów. – Tak – odparłam. – Teraz już lecimy do taty.

Czarna Książka Rzecz – to słowo, którego według mojego nauczyciela angielskiego, pana Woodella, zdecydowanie nadużywam. Ale czasami naprawdę nie da się znaleźć nic bardziej odpowiedniego. Na przykład jest kilka rzeczy, które należy wiedzieć, kiedy uprowadza się młodszego brata (nawet jeśli nie jest to prawdziwe uprowadzenie). Rzecz pierwsza: sprawa jest o wiele prostsza, jeśli brat nie ma pojęcia, że się go uprowadza. I rzecz druga: poczucie winy z powodu uprowadzenia jest o wiele łatwiejsze do zniesienia, jeśli ma się ku temu naprawdę dobry powód. Obydwa testy zdałam z wyróżnieniem. Jeśli chodzi o punkt pierwszy, Benjamin nadawał się idealnie. Wystarczająco duży, żeby się przydać, ale na tyle mały, by nie zdawać sobie sprawy, że ludzie przeważnie nie wychodzą ot tak z domu, żeby polecieć z siostrą do Ameryki. – A mama nie jedzie? – spytał, kiedy go obudziłam. – Mama jedzie dzisiaj do cioci Sarah, nie pamiętasz? Była dopiero siódma rano, i to w sobotę. Mama już wyruszyła, żeby ominąć największe korki w kierunku Manchesteru, lecz najpierw pozostawiła dokładne wskazówki, o której mam obudzić Benjamina, czym go karmić i tak dalej, jakbym i tak nie wiedziała. Bardzo często zajmuję się nim, kiedy przyjeżdżam do domu na weekend albo na wakacje, bo mama miewa zmiany o najróżniejszych porach. Często więc siedzi w pracy, a tata – no cóż, taty przeważnie nie ma. Mama mówi, że buja w obłokach. Jeśli chodzi o punkt numer dwa, to wszystko zaczęło się zaledwie poprzedniego wieczoru, kiedy przeglądałam pocztę taty. Tata płaci mi dwadzieścia funtów miesięcznie za sprawdzanie maili od wielbicieli i różnych wpisów przesyłanych z jego strony. Podjęłam się tego raz, kiedy był w podróży, ale bardzo szybko poprosił, żebym przejęła zadanie na stałe, skoro tak dobrze mi wychodzi, bo o wiele mniej się stresuje, kiedy nie musi czytać tych wszystkich wiadomości. Jeśli przychodzi coś, o czym powinien wiedzieć, przekazuję mu informację, ale przeważnie wysyłam tylko jedną ze standardowych

odpowiedzi, które przechowuje w folderze na pulpicie – zawsze pod ręką, bo dziewięćdziesiąt procent maili podpada pod jedną z trzech głównych kategorii. Jest więc odpowiedź na wiadomości z serii: „Jestem aspirującym pisarzem i chciałbym, żeby przeczytał Pan to, co napisałem”. Jest odpowiedź na pytania typu: „Przeczytałem Pana książkę i ogromnie mi się podobała; czy może Pan napisać więcej?”. I odpowiedź na takie maile, jak: „Chciałbym spytać, skąd czerpie Pan swoje pomysły”. Oczywiście pytania zawsze sformułowane są w nieco inny sposób, ale ich treść jest mniej więcej taka sama. Kiedy tata po raz pierwszy powiedział mi o tych wzorach odpowiedzi, byłam w lekkim szoku. Uznałam, że to niewdzięczne z jego strony – w końcu bez swoich czytelników, bez ludzi, którzy kupują jego książki, nie miałby pracy. Tata zamilkł na chwilę, a potem powiedział: – Tak, Laureth. Masz rację. – Westchnął. – Wierz mi, te listy bardzo wiele dla mnie znaczą. Ale jestem teraz tak strasznie zajęty… Nadal nie byłam przekonana o słuszności jego postępowania, ale myśl o dodatkowym kieszonkowym okazała się zbyt kusząca; zawsze miałam na podorędziu listę upragnionych audiobooków, długą jak moje ramię – więc w końcu się zgodziłam. Aha, jest jeszcze czwarta kategoria maili, które brzmią mniej więcej tak: „Czytałem Pana książkę i była do kitu. Naprawdę straszna. Jest Pan okropnym pisarzem”. Za tymi wiadomościami tata nie do końca przepada. W tej kategorii nie mamy przygotowanej odpowiedzi, bo tata mówi, że nie musimy odpowiadać ludziom, którzy zachowują się nieuprzejmie. Strasznie się złoszczę, kiedy otwieram takie maile. Myślę, że książki taty są bardzo dobre. No, przynajmniej większość. Tak ciężko nad nimi pracuje, a niewiarygodne, jak łatwo ludziom przychodzi podłość. Na szczęście nie zdarza się to często, ale za pierwszym razem, kiedy przeczytałam taką wiadomość, miałam ochotę odpisać coś bardzo ostrego. Tata spytał mnie jednak dlaczego. Na co się to zda? Roześmiał się tylko – był to próżny śmiech – i poradził, żebym nigdy nie wdawała się w dyskusje z takimi ludźmi. Ma znajomą, też pisarkę, która raz w odpowiedzi na krytycznego maila wysłała stek przekleństw. Nazwała

autora maila „ignorancką małpą z fistaszkami w miejsce mózgu”… tylko że wcale nie napisała „fistaszki”. Tydzień później jej mail krążył po całym internecie, a znajoma ma z tego powodu masę kłopotów. Na przykład nie zapraszają jej już na prelekcje podczas festiwali literatury. Tak czy owak, poprzedniego wieczoru przekopywałam się jak zwykle przez pocztę, kopiując i wklejając odpowiedzi i dodając gdzieniegdzie jakiś bardziej osobisty szczegół, jeśli mail był wyjątkowo miły, bo wiem, co powiedziałby wtedy tata. Nagle jednak natknęłam się na wiadomość, która była inna. Zupełnie inna. VoiceOver był włączony na maksa, prawie na najwyższej prędkości, więc kiedy usłyszałam temat maila, z początku nie do końca zrozumiałam słowa. Zmieniłam ustawienia w komputerze, żeby zwolnić prędkość mowy, i jeszcze raz puściłam temat wiadomości. Czarna Książka. To natychmiast przykuło moją uwagę, bo Czarną Książką tata określa swój notes. Ma ich mnóstwo, w twardych okładkach, i wszystkie noszą miano Czarna Książka. Nazywa je tak dlatego, że podobno są białe – najwyraźniej to bardzo zabawne, ale nie bardzo rozumiem, na czym polega dowcip. W miarę jak słuchałam wiadomości, zaczęło mi się robić zimno. E-mail został przysłany przez kogoś podpisującego się Michael Walker, kto pisał, że znalazł notatnik taty, zobaczył adres mailowy po wewnętrznej stronie okładki i chciałby odebrać oferowaną nagrodę. E-mail zakończony był następująco: Zauważyłem, że kwota nagrody to 50 funtów, z czego wnoszę, że jest Pan Brytyjczykiem. Chciałbym wiedzieć, jaki byłby odpowiednik tej sumy w dolarach, gdybym zwrócił Panu notes. Pozdrawiam, pan Michael Walker Zmroziło mnie słowo dolary. Wiedziałam, że najprawdopodobniej oznacza to Amerykę. Co byłoby co najmniej dziwne, bo tata powinien być w Europie. W Szwajcarii. Coś więc się nie zgadzało. Prawda, że tata nie jest najnormalniejszym z ludzi, ale taki numer byłby zaskakujący nawet jak

na niego. Poszłam do mamy. Była w swoim pokoju. Pakowała się na wyjazd do cioci Sarah. – Mamo – zaczęłam – czy jakikolwiek kraj w Europie posługuje się dolarami? – Laureth, masz szesnaście lat. Możesz już sama odrabiać zadania z geografii. – Mamo, są wakacje – przypomniałam. – Nie chodzi o szkołę. Pytam tylko, które kraje posługują się dolarami. – Nie możesz sprawdzić? W internecie? Musisz być bardziej samodzielna. Każdego innego dnia taka odpowiedź doprowadziłaby mnie do szału. Wściekłabym się, bo mama z jednej strony nie pozwala mi zrobić czegokolwiek samej, a z drugiej – ciągle powtarza, że muszę nauczyć się dbać o siebie, bo nikt tego za mnie nie zrobi. Fakt, że jechała do cioci Sarah, bez nas, i miała zostać tam na noc, sam w sobie był niemal cudem i wyraźnie dowodził, w jakim była nastroju. – Nieważne – powiedziałam. Potem, starając się mówić jak najnormalniejszym tonem, dodałam: – Słuchaj, gdzie jest teraz tata? Westchnęła. – Austria czy Szwajcaria. Coś w tym stylu. – A kiedy ostatnio się z tobą kontaktował? Ja sama już od kilku dni nie miałam od niego wieści. Było to bardzo dziwne. Zazwyczaj tata był w stałym kontakcie, przysyłał przynajmniej esemesy. – Laureth, nie mam teraz czasu. – Znowu westchnęła. Czekałam dalej. – Jakiś tydzień temu – powiedziała wreszcie. – Może więcej. Czemu pytasz? – Bo dostał maila. Ktoś znalazł jego notes. W Ameryce. Mama nie odpowiedziała, ale na chwilę przestała się krzątać. Potem wróciła do pakowania. – Myślę, że coś mu się stało – zaczęłam. Mama milczała. – Mamo, powiedziałam… – Słyszałam cię. Słuchaj, pewnie ktoś stroi sobie żarty, i tyle. – Ale mamo…

– Laureth! – krzyknęła wtedy mama. – Daj już spokój, dobrze? Potem przestała się do mnie odzywać. Weszłam ze złością do pokoju, który służył tacie jako gabinet, a po jakimś czasie zaczęłam się zastanawiać, czy mama nie miała jednak racji. Może był to zwyczajnie jeden z tych regularnie pojawiających się szurniętych maili. Tata prowadził prywatny konkurs na najbardziej zwariowaną wiadomość miesiąca, a od kiedy przejęłam jego korespondencję, z przyjemnością zaczęłam odgrywać rolę sędziego. Na powrót usiadłam przed komputerem. Pomyślałam o mamie, a potem o tacie. O tym, jak było dawniej, a jak teraz. Te myśli nie poprawiły mi nastroju. Położyłam palce na klawiaturze. Napiszę zwięźle – nie ma się co rozpisywać do wariatów. Skąd mam mieć pewność, że to mój notes? Jack Peak Zawsze podpisuję się imieniem taty. Pewnie podawanie się za kogoś innego jest wbrew prawu, ale łatwiejsze to niż tłumaczenie, że jestem jego córką i odpisuję w jego imieniu. Zresztą ludzie i tak nie chcieliby tego wiedzieć, wolą odpowiedź samego pisarza. Siedziałam i rozmyślałam, co jeszcze mogę zrobić. Podniosłam telefon, zastanawiając się, czy wpakuję się w kłopoty, jeśli zadzwonię do taty za granicę – to kosztuje fortunę. Wtedy rozległ się sygnał nowego maila i odebrałam odpowiedź od pana Walkera, której treść sprowadzała się do czterech słów: Niech Pan się przekona. VoiceOver powiedział mi, że w treści maila znajdują się trzy załączniki. Zdjęcia. Zaklęłam i poszłam po Benjamina. Wciągnęłam go do pokoju i posadziłam na fotelu taty. – Tylko nie siadaj za blisko – ostrzegłam. Wydał z siebie dźwięk niezadowolenia. – Chcę, żebyś na coś dla mnie spojrzał – powiedziałam. – W tym mailu jest kilka zdjęć. Powiedz mi, co przedstawiają. Benjamin westchnął, ale posłuchał.

– Są trzy zdjęcia – powiedział. – Wyglądają jak zadanie domowe. Jakaś zapisana książka. – Pismo odręczne? – Tak. – Benjaminie, czy to mogą być strony z notesu taty? – Tak. Właśnie tak. – Jak możesz być tego pewien? Znowu westchnął. – Bo są podpisane jego imieniem. Tu jest napisane „Nagroda dla znalazcy”. I jego e-mail. I dlatego, że to jego niedbałe pismo. Bo… – Dobra – przerwałam mu. – W porządku. Dzięki. Długo się nad tym zastanawiałam. Potem zadzwoniłam ze swojego telefonu na komórkę taty. Nie było odpowiedzi, ciągle tylko sygnał. Znowu poszłam do mamy i wyznałam jej, że bardzo się martwię; wiem, że tata miał być w Szwajcarii i zbierać materiały do książki, ale jego notes nagle pojawił się w Ameryce, a on sam nie odbiera telefonu. Wiedziałam, że nie jest dobrze, bo mama nawet się nie zdenerwowała, że dzwoniłam z komórki za granicę. – Laureth – powiedziała, a jej głos był piskliwy, jak to się często ostatnio zdarzało, kiedy rozmawiała z tatą. – W tej chwili zupełnie mnie nie obchodzi, gdzie jest twój ojciec. Rozumiesz? Ja jednak nie odpuszczałam. – Mamo – powiedziałam. – Niepokoję się. Boję się, że zaginął. Coś się stało. Powiedziałby nam, gdyby poleciał do Ameryki. Mama nie odpowiedziała. – Powiedziałby mi – powtórzyłam. W ciszy, która zapadła, zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno. Czy tata by mi o tym powiedział? Miałam nadzieję, że była to prawda. Tata robił różne rzeczy, ale zawsze wysyłał mi esemesy i wiadomości. Kiedy o tym myślałam, zdałam sobie sprawę, że nie odzywał się do mnie od dobrych kilku dni. Może nawet dłużej. – Słuchaj, Laureth – powiedziała mama. – Przestań tyle sobie… wyobrażać. Powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o brzydkie słowo.

– Mamo… – Nie, wystarczy. Czasami zachowujesz się zupełnie jak ojciec. Głowa w obłokach. Musisz być bardziej odpowiedzialna, musisz dorosnąć i za siebie odpowiadać. Bądź rozsądna. Masz już szesnaście lat. Puściłam to wszystko mimo uszu, chociaż mogłabym powiedzieć milion rzeczy. Jednak nic nie dodałam. Zamiast tego rzekłam tylko: – Mamo. On zaginął. Jestem tego pewna. A ona odparła cicho: – Jak możesz być tego pewna, Laureth? Skąd mamy wiedzieć, że ten wyjazd różni się czymś od pozostałych? Znowu miałam ochotę powiedzieć milion rzeczy (czasem rzecz to naprawdę jedyne pasujące słowo). Byłam jednak zbyt wściekła, żeby rozmawiać, więc zupełnie zamilkłam. W głowie miałam tylko dwie rzeczy: strach i tatę. I wtedy właśnie postanowiłam go odszukać.

Nigdy nie wiadomo Wyruszając na poszukiwania jakiejś osoby, przede wszystkim trzeba zrozumieć jej sposób myślenia. Zawsze to powtarzają w serialach detektywistycznych. Wydawało mi się, że całkiem nieźle rozumiem procesy myślowe taty, ale najwyraźniej powinnam nad tym jeszcze popracować. No dobrze, wiem, że jest trochę dziwny, ale żeby tak od razu znikać? To nie w jego stylu. Bardziej przypominało jakąś powieść – ale z drugiej strony tata zawsze powtarza, że fakt i fikcję trudno rozróżnić. Nigdy do końca nie wiadomo, co jest prawdą. Właściwie to pewnie naturalne, że tak myśli, bo jest pisarzem, ale mówi też, że kiedy spędza się dużo czasu na wymyślaniu różnych rzeczy tak, by wydawały się jak najbardziej realistyczne, to odróżnienie ich od prawdy zaczyna się robić trudne. Tata twierdzi, że wielu dawniejszych pisarzy się z tym zgadza i dlatego nigdy nie powinno się wierzyć pisarskim autobiografiom; ich twórcy mają zwyczajnie za duże doświadczenie w zmyślaniu, a co więcej, potrafią przekonać samych siebie, że to, co wymyślili, to naprawdę prawda. Kiedy tak mówi, mama milknie, na co tata zaczyna opowiadać jeszcze dziwniejsze rzeczy, a potem zazwyczaj wypija kolejny kieliszek czy dwa wina. Myślałam o tym wszystkim, odpisując panu Walkerowi. Zastanawiałam się, jak wybadać, czy mogę mu zaufać, nie pytając o to wprost. Najpierw jednak spytałam, gdzie w Stanach się znajduje. Natychmiast dostałam odpowiedź. Woodside. Na wypadek gdyby nie znał Pan tej okolicy, to w Queens. Jeśli i to miejsce jest Panu obce, Queens znajduje się w Nowym Jorku. Postanowiłam zapytać go, skąd ma notatnik. Przez kilka minut nie odpowiadał, a ja w tym czasie zaczęłam przeglądać strony linii lotniczych. W głowie miałam historię, którą usłyszałam jakiś tydzień temu. Pewien chłopiec z Manchesteru, dziewięciolatek, uciekł z domu. Zanim go złapali, doleciał do Turynu. Nie miał paszportu ani biletu. Doczepił się ukradkiem do jakiejś licznej

rodziny i tym sposobem udało mu się przejść pięć punktów kontroli. Dopiero na pokładzie samolotu, kiedy powiedział komuś o swojej ucieczce, załoga zadzwoniła do Turynu. Kto wie, dokąd by dotarł, gdyby trzymał buzię na kłódkę? Nie miałam pojęcia, czy wolno mi samej latać. Myślałam, że okaże się to niemożliwe, ale byłam w błędzie. Jako szesnastolatka miałam pełne prawo podróżować samodzielnie, bez potrzeby rejestrowania się jako osoba niepełnoletnia bez opiekuna. Potrzebowałam tylko listu ze zgodą od rodziców. Pięć minut z Wordem rozwiązało ten problem. Zawahałam się. Nie było mowy, żebym dała radę. Nie chciałam tego przyznać, ale tak wyglądała prawda. Radzić sobie samej w szkole to coś innego. W szkole wiem, gdzie co jest. Wszystkich znam. I wszyscy znają mnie. Ale to nie jest prawdziwy świat. Czekałam na odpowiedź od pana Walkera, a w międzyczasie czytałam informacje o „młodszych pasażerach”. Założyłam słuchawki, żeby mama, przechodząc korytarzem, nie usłyszała, co czytam – choć było to mało prawdopodobne. Nie wchodzi do gabinetu taty, chyba żeby odciągnąć mnie od komputera. Mówi, że spędzam przed nim za dużo czasu. Pewnie ma rację. Nie mogłam w to uwierzyć, ale wyglądało na to, że Benjamin również mógł polecieć, o ile tylko podróżował z kimś w wieku ponad piętnastu lat. Serce zaczęło mi walić, bo została już tylko jedna przeszkoda. Lecz mimo że czytałam i czytałam, i na wszelkie możliwe sposoby przeszukiwałam informacje o osobach „niepełnosprawnych” i „upośledzonych”, i o „dostępie dla niepełnosprawnych”, nie znalazłam nic, z czego wynikałoby, że nie wolno mi samej lecieć. Nigdzie nie było napisane, że nie mogłam, choć nigdzie nie było też informacji, że mogłam. Wyglądało na to, że była to tak zwana szara strefa. Postanowiłam więc zabrać ze sobą Benjamina i zmierzyć się z tą szczególną mieszaniną czegoś, co opisują mi jako czerń i biel. Chciałam odzyskać notatnik taty. Wiedziałam, że byłby zrozpaczony, gdyby go stracił. Kiedyś zapodział go na dziesięć minut

i można by pomyśleć, że świat się kończył. To dlatego, że notatnik był pełen z ł o t a, przynajmniej tata tak to nazywał. „Mam nowy pomysł”, mawia często do swojej redaktorki, Sophie. „Dobry? – pyta ze śmiechem. – Dużo wart?”. „Złoty pył. Złoty pył i diamenty!”. Może i sobie żartowali, ale dla taty to poważna sprawa, bo mówił, że nie da się od razu zapamiętać pomysłów, trzeba je zapisać. Zapisanie pomaga też w rozeznaniu, czy są dobre, czy nie. Nie chciałam nawet myśleć, w jakim byłby nastroju, gdyby stracił swój notes. Pragnęłam go odzyskać, żeby oszczędzić tacie nerwów, ale jeszcze bardziej zależało mi na nim samym. Może i mamy nie obchodziło, czy zniknął, czy nie, ale mnie owszem. Kazała mi dorosnąć, być bardziej odpowiedzialną. I właśnie to zamierzałam zrobić; zamierzałam wziąć na siebie odpowiedzialność za odnalezienie taty, mimo że mama nie chciała nawet mnie słuchać. Pan Walker znowu odpisał, informując, że znalazł notes przypadkiem, to wszystko. Wymieniliśmy kilka maili. Zrobiłam wyliczenia i sprawdziłam kilka lotów. Potem powiedziałam, że zobaczę się z nim następnego dnia o drugiej po południu, i spytałam, czy mógłby zasugerować jakieś miejsce. Doskonale. Proponuję Bibliotekę Queens. Dwudziesta Pierwsza Ulica, Long Island City. Skąd będzie Pan jechał? Jak Pana rozpoznam? Zignorowałam pierwsze pytanie i w zamian odpisałam, że z łatwością nas rozpozna. Będę w okularach przeciwsłonecznych i będzie ze mną siedmioletni chłopiec z dużym pluszowym krukiem w prawej ręce. Mama wcześnie się położyła, a wtedy zakradłam się na dół i wyjęłam jedną z sześciu – zgadza się, sześciu – kart kredytowych z torebki, którą zawsze zostawia na lodówce. Tak naprawdę nie potrzebowałam jej do zakupu biletów. Jak już mówiłam, znam numery na pamięć. Wszystko to część jej planu, żebym – jak to mówi – stanęła na własnych nogach. Znam zatem nie tylko kody

do jej kart, ale też numery samych kart, daty ważności, numery zabezpieczające, wszystko. Karta nie była mi więc potrzebna do kupna biletów przez internet, ale wiedziałam, że przyda się do wyjęcia gotówki na lotnisku. Na szczęście mama zawsze wkłada każdą kartę do tej samej przegródki – jest pod tym względem bardzo skrupulatna – toteż wybrałam tę, której jak sądziłam, używała najrzadziej. Pospiesznie wróciłam na górę i wsunęłam ją w futerał telefonu. Zakradłam się do gabinetu i kupiłam dwa bilety w jedną stronę na lotnisko Kennedy̕ego. Kosztowały fortunę i kiedy dotarłam do płatności, zrobiło mi się trochę niedobrze, ale potem przypomniałam sobie, co mama mówiła poprzedniego wieczoru, i wcisnęłam klawisz potwierdzenia tak mocno, że niemal uszkodziłam klawiaturę. Zanim położyłam się spać, jeszcze raz zadzwoniłam do taty. Była jedenasta, czyli szósta wieczorem w Nowym Jorku. Powinien nie spać. Powinien odpowiedzieć. Powinien odebrać, powiedzieć „Laureth!” i roześmiać się jak zawsze, ale tego nie zrobił. Telefon dzwonił i dzwonił, a potem przełączyło mnie na automatyczną sekretarkę. Zostawiłam mu wiadomość: „Cześć, tato. To ja. Tato, proszę, zadzwoń, gdy tylko to odsłuchasz. Kocham cię”. Potem wysłałam mu esemesa, w którym napisałam dokładnie to samo. Obawiałam się jedynie tego, że mama zauważy rankiem brak karty. Leżałam w łóżku, nerwowo przysłuchując się jej krzątaninie. Wreszcie zastukała w moje drzwi i weszła się pożegnać. Udawałam, że śpię. – Laureth? – szepnęła. – Mamo? – odparłam, przewracając się na bok i udając, że dopiero co się obudziłam. – Która godzina? – Już wyjeżdżam… – Dobrze, mamo. Czekałam, aż zamknie drzwi, ale zamiast tego poczułam, jak przysiada na krawędzi łóżka. – Posłuchaj, Laureth. Przepraszam cię. Za wczorajszy wieczór. Nie miałam zamiaru na ciebie krzyczeć. Poczułam na ramieniu jej dłoń.

– W porządku, mamo. – No tak. Tylko że to wcale nie jest w porządku. To nie twoja wina. – Ale co? Nie odpowiedziała, ale wiedziałam, że myśli o tacie. Odsunęła rękę. – Gniewasz się? – spytała. – O co? – Że nie zabieram cię do Manchesteru. – E, nie – powiedziałam. – Nie ma problemu. Mówiłam poważnie. Mama wytłumaczyła mi, że przyjęcie cioci Sarah będzie imprezą dla dorosłych, więc nie może zabrać mnie i Benjamina. W innej sytuacji mogłoby mi się to nie podobać, ale szczerze mówiąc, cieszyłam się, że nie muszę tam jechać i udawać, że dobrze się bawię z ciotecznym rodzeństwem. Nie lubią mnie i są wredni dla Benjamina. – Więc w czym problem? – spytała mama. – Już ci mówiłam. – Ale co, kochanie? – Martwię się o tatę. Myślę, że coś mu się stało. Bo skąd jego notes wziąłby się w Ameryce, skoro on jest w Europie? – Laureth… – Nie, mamo. Mówię poważnie. Nie sądzisz, że powinnyśmy coś zrobić? Myślałam, że zmięknie. Że weźmie mnie za rękę i powie, że ona też się martwi, i zadzwonimy na policję albo coś, a oni znajdą tatę i wszystko będzie dobrze. Wtedy nie będę musiała robić tego, co zaplanowałam. – Laureth – powtórzyła jednak mama. – Myślę, że to tata musi coś zrobić. A nie my. Nie ja. – Ale… – Do zobaczenia jutro wieczorem, Laureth. Dopilnuj, żeby Benjamin jadł przyzwoicie. Wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Słyszałam, jak wchodzi do pokoju Benjamina. Nie odezwała się, ale wiedziałam, że całuje jego zwichrzone włosy – gdyby nie spał, zapiszczałby w proteście.

Drzwi znowu się zamknęły i mamy już nie było, wyruszyła do Manchesteru na przyjęcie cioci Sarah. Odczekałam dwie minuty, ubrałam się i spakowałam plecak. Nasze paszporty były tam, gdzie mama zawsze je trzyma. Jak mówiłam, jest bardzo porządna, co ogromnie ułatwia mi życie. Przy tacie jest mi trudniej, bo pilot do telewizora nigdy nie leży tam, gdzie się go zostawiło, podobnie słuchawka telefonu i w ogóle nic. Sprawdziłam swoją komórkę. Żadnych wiadomości. Żadnych nieodebranych połączeń. Potem obudziłam Benjamina. Marudził, że wyrywam go ze snu. – Mama mówiła, że nie muszę dzisiaj wstawać. Powiedziała, że nie idziemy na basen. – Bo nie idziemy – powiedziałam, po czym, pakując jego plecak, wyjaśniłam, że jedziemy do Ameryki szukać taty. – No chodź – pospieszałam. – Musimy się zbierać. – Wiedziałam, że powinniśmy odprawić się na długo przed samym lotem, więc mimo że od Heathrow dzieliło nas tylko dwanaście przystanków, nie mieliśmy czasu do stracenia. Benjamin zaczął trochę narzekać, ale odwróciłam jego uwagę, przypominając, żeby spakował komiksy na drogę, bo podróż będzie długa. Uwielbia komiksy ponad wszystko, może z wyjątkiem Stana, więc sama wzmianka wystarczyła, by skłonić go do współpracy. – No szybciej! – powiedziałam, wpychając go do kuchni, żeby zjadł płatki śniadaniowe. – Nie chcesz jechać do taty? – Chcę! – odpowiedział Benjamin. – A gdzie on jest? – Mówiłam ci, w Nowym Jorku. Zobaczymy się z nim dzisiaj po południu. Sama ledwo mogłam w to uwierzyć. Zobaczę tatę. Zobaczę Nowy Jork. Wydawało mi się niemal, że zmyślam, że wymyśliłam to wszystko tylko po to, by mieć wrażenie, że coś robię, że mogę czegoś dokonać, choć było to całkowicie niemożliwe. Ale z drugiej strony nigdy nie wiadomo, co jest prawdą, a co nie, co jest możliwe albo niemożliwe, póki się tego nie sprawdzi.

Psy obronne – Gdybyś tylko mógł to zobaczyć, Bernardzie! Więc powiedziałam jej, że nie może – nie w piątek – ale nie chciała mnie słuchać. O nie, uparła się, bo było zamknięte aż do poniedziałku. No i… Mamy zdjąć buty? No więc powiedziała… Co, płaszcze też? Dlaczego musisz wyjąć laptopa? Co to jest, Trzecia Rzesza? No więc przejechała całą drogę do… Och, do diaska, nie wyjęłam z torebki płynów. Co? Tak, płynów, Bernardzie. Płynów! Słuchałam potoku słów kobiety stojącej przed nami w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Od czasu do czasu Bernardowi, czyli prawdopodobnie jej mężowi, udawało się wtrącić ukradkiem jakieś słowo, ale mówił za cicho, żebym go słyszała. Kobieta była ogromnie irytująca, ale przynajmniej dzięki jej nieustannym komentarzom wiedziałam, co robić. – Co? Karty pokładowe? Myślałam, że chodzi o paszporty. Nie paszporty? Ścisnęłam rękę Benjamina mocniej niż poprzednio. Mówiłam sobie, że to po to, żeby poczuł się pewniej. – Ale super! – powiedział. – Naprawdę lecimy do Ameryki? – Ćśśś – odparłam. – Oczywiście, że tak. – Jestem głodny. – Jadłeś śniadanie. – To było wieki temu. – Proszę pani? Tym razem głos należał do kogoś innego. Kobieta przede mną zniknęła. – Szybciej, złotko – powiedział ktoś za mną i wiedziałam, że ludzie patrzą na mnie z niecierpliwością. Wyjęłam paszporty z wetkniętymi do środka kartami pokładowymi. Benjamin delikatnie pociągnął mnie za rękę, co oznaczało, że muszę przesunąć się do przodu. Zaszurałam nogami i usłyszałam westchnienie mężczyzny. – Tylko karty pokładowe. Puściłam rękę Benjamina, wysunęłam karty i wyciągnęłam je przed

siebie. – Żarty sobie pani stroi? – Nie, ja tylko… Nagle domyśliłam się, o co chodzi. Wyciągnęłam rękę jeszcze dalej i poczułam, jak ktoś wyrywa mi karty. Zapadła cisza. Dokoła rozbrzmiewały tylko odgłosy lotniska: ogłoszenia, rozmowy, buczenie urządzeń, gdzieś przed nami dźwięk alarmu w bramce. – Proszę zdjąć okulary – powiedział mężczyzna. Wymawiał słowo „proszę” tak, jak robią to ludzie, którzy wcale nie proszą. Nie chciałam tego robić, ale posłuchałam. Wtedy powiedział: – Proszę popatrzeć w kamerę. Spanikowałam. – Benjaminie… – Proszę pani, nie mamy całego… Usłyszałam, jak jego głos zmienia kierunek, a potem mężczyzna spojrzał na mnie i przerwał na chwilę. – Coś z panią nie tak? – Wszystko z nią w porządku! – powiedział ze złością Benjamin. – Ćśś, Benjaminie – przerwałam mu. Kochałam go za to, że się za mną wstawił, a jednocześnie bałam się, że pogorszy sytuację. Odsunęłam go lekko od strażnika i jego urządzeń. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowaliśmy, był Efekt Benjamina. Ale mężczyzna i tak nie zwracał na niego uwagi. – Co się dzieje z pani oczami? – spytał. – Proszę spojrzeć w kamerę i już. Nie spojrzałam. Nie mogłam. – Co się z panią dzieje? I już. To była ostatnia kropla. Łzy napłynęły mi do oczu i zaczęłam się rozklejać. – N i c się ze mną nie dzieje – odpowiedziałam. Nagle rozległ się jakiś inny głos. Jakiegoś pasażera z tyłu. Głos był stary, niski i głęboki. Usłyszałam, jak przesuwa się bliżej mnie.