Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 018
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 173

Miedzy opetaniem a oczarowaniem - Stefania Jagielnicka-Kamienieck

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :772.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Miedzy opetaniem a oczarowaniem - Stefania Jagielnicka-Kamienieck.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Stefania Jagielnicka-Kamieniecka
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

Stefania Jagielnicka‑Kamieniecka "Między opętaniem a oczarowaniem" Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013 Copyright © Stefania Jagielnicka‑Kamieniecka, 2013 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy. Skład: Wydawnictwo Psychoskok Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Zdjęcie okładki © Photobank kiev – Fotolia.com Zdjęcie okładki © Oleg Gekman – Fotolia.com ISBN: 978-83-7900-081-4 Wydawnictwo Psychoskok ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131 wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:wydawnictwo@psychoskok.pl ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk56T3xKagFgE3obNV4/SClpGXYVbxt6VDJf

Stefania Jagielnicka‑Kamieniecka Między opętaniem a oczarowaniem Wydawnictwo Psychoskok 2013 Konin ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk56T3xKagFgE3obNV4/SClpGXYVbxt6VDJf

Rozdział 1 Tej nocy przyśniła się jej matka. Pojawiła się na bezchmurnym, błękitnym niebie. Była spokojna i uśmiechnięta. Dorota ucieszyła się, że nie jest już ona chora psychicznie, że jest taka jak w czasach jej dzieciństwa. – Nie smuć się Dorotko – pocieszyła ją – Szymon za tobą tęskni. Szuka cię nieustannie. Zły los was rozłączył, ale on cię w końcu znajdzie i będziecie bardzo szczęśliwi. Nagle zerwał się wiatr, niebo pokryły ciemne chmury, matka znikła, a na jej miejscu pojawiła się złowroga czarna postać. – Jak możesz wierzyć w takie bzdury?! – krzyczał. – Nigdy go już nie zobaczysz. Zapomnij o nim!... Porzuć wszelką nadzieję... Porzuć wszelką nadzieję... – powtarzał w kółko. Kobieta obudziła się, drżąc z przerażenia. „Porzućcie wszelką nadzieję!” – dudniło jej w uszach. Przypomniała sobie, że to na bramie wiodącej do piekła Dante kazał napisać: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie”. Ale ona, myśląc o swoim życiu i o tym, co czeka ją po drugiej stronie, nigdy nie brała pod uwagę możliwości znalezienia się przed taką bramą. Nie bała się wizji piekła. Nie wierzyła ani w szatana ani w piekło, które stanowiło dla niej tylko mit. Te wszystkie malowidła straszące po średniowiecznych, renesansowych czy barokowych kościołach, te płomienie piekielne, te wszystkie naiwne tortury w obrazach Boscha były w gruncie rzeczy śmieszne, mimo swego sugestywnego piękna. A mimo to sen ten wprawił ją w ponury nastrój. Długo jeszcze ukazywała się przed jej oczami straszliwa postać, wzbudzając dreszcz przerażenia. Chociaż obudziła się w fatalnym nastroju, nie zaniedbała swego porannego rytuału. Po wyjściu z toalety weszła do pokoju dziennego, włączyła radio i słuchając klasycznej muzyki „Kanonu Dwójki” otworzyła szeroko okno. Przez chwilę patrzyła na połyskujące w słońcu delikatne listki wierzby, po czym natychmiast zaczęła się gimnastykować. Po wykonaniu wszystkich ćwiczeń weszła do łazienki, wzięła prysznic, a następnie stanęła przed dużym lustrem własnoręcznie umocowanym na drzwiach, by codziennym zwyczajem przyjrzeć się uważnie całej swej sylwetce. Z satysfakcją stwierdziła, że jest wciąż atrakcyjna i mimo czterdziestu lat poza drobnymi szczegółami wygląda jak młoda dziewczyna. Nie była to już wprawdzie ta urocza niczym rozkwitła róża buzia z naturalnymi rumieńcami

i ogromnymi zielonymi oczyma harmonizującymi z kasztanowymi włosami, wciąż jednak, i sylwetka, i twarz prezentowały się doskonale, chociaż oczy zmniejszyły się nieco, a usta też już nie były tak duże i pełne, ale piękne długie włosy farbowała na ten sam kolor, gdy pojawiły się w nich srebrne pasemka. Matka nadała jej imię Dorota, by uczcić pamięć ukochanej babki, będącej polską Ślązaczką – patriotką, córką powstańca. Owa babka ukończyła mniejszościową polską szkołę, należała do polskiego chóru „Jedność” i Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Swym dzieciom i wnukom, a wśród nich i matce Doroty – Poli przekazała miłość do ojczyzny. To był jej pomysł, by wnuczce nadać patriotyczne imię Apolonia. Kobieta włożyła szlafrok i stojąc przed lustrem umieszczonym nad umywalką, wklepała w twarz nawilżający krem, po czym szybko, wprawnie zrobiła makijaż. Była wyjątkowo zdyscyplinowana, nic nie mogło zaburzyć jej porannej rutyny. Wróciwszy do pokoju dziennego i usłyszawszy głos nielubianej prezenterki „Muzycznego Kanonu Dwójki”, ze złością wyłączyła radio. Nigdy nie przełączała na inne programy, gdyż irytował ją rodzaj nadawanej na nich muzyki. – Te baby muszą się mizdrzyć i kokietować! – zdenerwowała się na moderatorkę prowadzącą w tym dniu program – tylko mężczyzn da się słuchać. A idźże kobieto wdzięczyć się do swego kochanka! Włączyła komputer i wybrała ulubioną stację z muzyką barokową. Rozejrzała się po przestronnym, jasnym pokoju urządzonym przez nią z prawdziwym pietyzmem wyszukanymi meblami, obrazami i bibelotami. Poszło na to całe odszkodowanie jej matki za internowanie. Czuła się w Krakowie jak w domu, jakby się tu urodziła. Kochała to miasto. Przypomniała sobie wszystkie te senne koszmary, w których błądziła po ponurych ulicach rodzinnego Bytomia i ogromną ulgę po przebudzeniu i stwierdzeniu, że znajduje się w Krakowie. A teraz… zmuszona chyba będzie pożegnać się z nim. „Muszę wracać do Niemiec” – myślała ze smutkiem. „Tam przynajmniej człowiek ma spokój w wynajętym mieszkaniu, czuje się jak we własnym i nikt mu się do niczego nie wtrąca. Tylko że... jest się niepożądanym, tolerowanym jedynie cudzoziemcem, mimo niemieckiego obywatelstwa. A poza tym matka tak bardzo wzdragała się przed zięciem i wnukami, z którymi musiałaby rozmawiać po niemiecku. Tak bardzo chciała, bym wyszła za Polaka... Że też tego dziadka musieli wciągnąć do Wehrmachtu! Gdyby nie on, to nie wylądowałybyśmy z matką w Niemczech po jej wyjściu z internowania. Z pewnością wyemigrowałybyśmy do innego kraju, w którym lepiej byśmy się

czuły i tak bardzo nie tęskniły za Polską. Irena mądrze zrobiła, że została w ojczyźnie. Ma męża, ciekawą pracę, troje dzieci, mieszka w Warszawie, przebywa we wspaniałym środowisku”. „Co oni chcą ode mnie?” – zastanawiała się, jedząc w kuchni śniadanie i słuchając przez otwarte drzwi kojących dźwięków. „O co im w ogóle chodzi? Dlaczego się do mnie tak przyczepili? Co ja im złego zrobiłam?”. Poczuła wściekłość i bezsilność. Wszystko wskazywało na to, że miała jakichś wpływowych wrogów. Nie wiedziała jednak, kim są. Nie wiedziała zatem, z kim walczyć. I to było najgorsze. Nagle zakrztusiła się kęsem bułki pod wpływem niepokojącej myśli: „Boże jedyny, a może ubzdurałam sobie, że mnie ktoś prześladuje. Może mam to po mamie? Może dopadła mnie ta przeklęta psychoza, która ją wykończyła?”. Przypomniała sobie, jak odwiedzała matkę w klinice psychiatrycznej i zimny pot oblał ją ze strachu na myśl, że też mogłaby wylądować w tym straszliwym miejscu. Nagle zerwała się z krzesła i podeszła do okna. – Już są! – krzyknęła, widząc dwie kobiety rozsiadające się przy ogrodowym stoliku i gromadkę biegających po trawniku dzieci. – Zwariować można! Ta sfora znów będzie mi tu przez cały dzień pod oknem hałasować. Wynajęła to mieszkanie wczesną wiosną 2008 roku, nie wiedząc, że już niebawem córka i synowa właścicieli domku będą wraz z dziećmi koczować pod jej oknami. Miały swoje mieszkania w blokach, lecz co dzień z samego rana przychodziły ze swymi latoroślami do rodziców. Ich mężowie zjawiali się po pracy. Po czym cała rodzina jadła w ogrodzie wspólnie obiad i pozostawała w nim do wieczora. Gdy Dorota wychodziła, zmuszona była ucinać uprzejmą pogawędkę, odpowiadać na ich wścibskie pytania. Zatrzymywali ją nawet wówczas, gdy spieszyła się na jakieś spotkanie. Stojąc przy oknie, z upodobaniem przyglądała się wznoszącemu się po lewej stronie pięknemu świerkowi. Spojrzała jeszcze na więdnące już z lekka róże, po czym z ciężkim westchnieniem weszła do sypialni, by ubrać się i jak najszybciej wyjść do śródmieścia. Otworzyła szafę, wyjęła z niej żółtą luźną mini sukienkę. Nie lubiła chodzić w lecie w spodniach. Na nogi włożyła wygodne pozłacane sandały na płaskim obcasie. Na ramieniu przewiesiła dużą pozłacaną torebkę. Wyszła z domu i zamknęła drzwi na oba zamki. „Równie dobrze mogłabym zostawić je otwarte” – pomyślała – „one i tak myszkują w moim mieszkaniu podczas mej nieobecności”.

Chyłkiem przemknęła pod murem, rzucając w stronę kobiet: – Dzień dobry. Strasznie się spieszę. – A dokąd to, pani Doroto? – krzyknęła za nią jedna z nich. Udała, że nie słyszy i podążyła szybko w kierunku Rudawy, by wzdłuż jej brzegu pieszo udać się do śródmieścia. Na ogół jeździła samochodem, ale piękna pogoda zachęciła ją do spaceru. Chociaż słońce promiennie świeciło na bezchmurnym niebie i ptaki śpiewały radośnie, nie opuszczał ją podły nastrój. Rozmyślała o matce, o koszmarze przeżytym wraz z nią w Niemczech. Szła zamyślona, nie rejestrując otaczającego ją piękna babiego lata. Przed jej oczami przesuwały się obrazy z tamtych lat. Matka jej rozchorowała się psychicznie w sosnowieckim więzieniu, do którego ją internowano. Wyszło to jej o tyle na korzyść, że w związku z psychozą zwolniono ją już po miesiącu. Gdy tylko poczuła się lepiej, z ciężkim sercem wyemigrowała wraz z nią do Niemiec. Nie była w stanie znosić prześladowań bezpieki. Zamierzała przenieść się do Francji, bo znała język tego kraju, a poza tym wzdragała się przed podszywaniem się pod niemieckie pochodzenie, co było koniecznym oszustwem, gdyż Niemcy nie przyjmowali emigrujących z powodu internowania. Pochodziła z Bytomia, który od połowy XIX wieku stanowił centrum polskiego ruchu narodowego. Wychowała się w patriotycznej tradycji, jej pradziadek brał udział w III Powstaniu Śląskim i został przez Niemców rozstrzelany. Gdy jednak okazało się, że na wyjazd do Francji trzeba dość długo czekać, a do Niemiec mogła udać się bezzwłocznie w związku z tym, że jej wciągnięty przymusowo do Wehrmachtu ojciec ( co spotkało wszystkich polskich Ślązaków) uznawany był w Niemczech Zachodnich za Niemca, zdecydowała się jak najszybciej uciec z Polski przed bezpieką wraz ze swą dziesięcioletnią córeczką Dorotką. Jej starsza córka Irena studiowała w Warszawie polonistykę i nie chciała słyszeć o opuszczeniu ojczyzny. Niestety w Niemczech, mimo doskonałych warunków materialnych, Pola czuła się fatalnie. Już w pierwszych dniach pobytu wpadła w rozpacz, gdy w Urzędzie dla Przesiedleńców zażądano od niej pokwitowania z poczty, że wysłała do polskiej ambasady zrzeczenie się polskiego obywatelstwa. To było dla niej nie do pomyślenia. W końcu przyszedł jej do głowy pomysł, żeby wysłać do ambasady pustą kopertę i w ten prosty sposób uratowała swą tożsamość. Tęskniła za Polską nieprzytomnie. Za matką, za starszą córką, za krewnymi, za przyjaciółmi i znajomymi. Była dziennikarką, kochała swój zawód, a w tym obcym kraju nie miała szansy na takie opanowanie języka, by go wykonywać. Wszystko to spowodowało, że w krótkim czasie znalazła się w klinice

psychiatrycznej. Przez wiele lat walczyła z ogarniającą ją psychozą, wegetując tylko i tracąc zdolności umysłowe. Podczas nawrotów choroby siedziała całymi dniami na kanapie, a głowę jej rozsadzały głosy nazistów, obsypujących ją inwektywami z powodu jej nienawiści do Niemców, grożących, że jeśli nie pójdzie do łóżka z jednym z nich, to zgwałcą jej córkę. Dręczyły ją inne tym podobne bzdury. Z drugiej strony bała się też Polaków, gdyż wszystkich posądzała, że są agentami bezpieki. Nic nie jadła, nie wychodziła z domu, zupełnie nie zajmowała się córką. Przeżywała prawdziwy koszmar. Nie była w stanie skupić uwagi na czymkolwiek dłużej niż parę minut. Cierpiała piekielne wprost męki. Nieraz chciała opowiedzieć o tym córce, lecz ta po powrocie ze szkoły zabierała talerz do swego pokoju, po czym zamykała się na klucz, nie odzywając się do matki ni słowem. Bała się matki, nigdy nie było wiadomo, co jej strzeli do głowy. Nieszczęsna kobieta czuła się w zapyziałym niemieckim miasteczku jak w hadesie, a codzienność jawiła się jej w absurdalnej, gombrowiczowskiej perspektywie. Przestała chodzić do kościoła, z nikim się nie spotykała. Bała się wszystkich jak diabłów. Tak samo lękała się oglądania telewizji, gdyż zdawało się jej, że naziści opanowali osiągalne przez jej aparat kanały, nadając specjalne toksyczne programy przeznaczone dla ich wrogów. Jak upiór krążyła po brudnym mieszkaniu, nie będąc w stanie niczym się zająć. Gdy myślała o sytuacji, w jakiej znalazła się jej Dorotka, serce jej ściskał ból. Niestety, nie była w stanie zapłakać. Prześladujący ją dręczyciel tej nawet ulgi do niej nie dopuszczał, strącając w piekielną otchłań. Najgorsze tortury przeżywała podczas zakupów. Każdy produkt kilkakrotnie zdejmowała i z powrotem wkładała do regału, gdyż prześladujące ją głosy dręczyły przeróżnymi groźbami. Nie wiedziała zaiste jakim cudem wciąż jeszcze przygotowywała posiłki dla córeczki. Sama przestała jeść, a nawet myć się, gdyż zdawało się jej, że wszystko w łazience jest zatrute. Często wychodziła nocą z mieszkania, gdyż prześladował ją głos diabła: „Uciekaj Polu z tego mieszkania, bo zwariujesz”. Lub też: „No, przygotuj się na śmierć, Polu!”. Drżąc z zimna krążyła po pustych ulicach, przepędzana z jednej na drugą sterującymi nią głosami potępieńców. Wracała nad ranem i wchodziła w ubraniu pod kołdrę, żeby się ogrzać, śmiertelnie wyczerpana. Lecz mimo to nie mogło być mowy o uśnięciu. Wycieńczona wielotygodniowym głodowaniem i bezsennością zaczęła powoli opadać z sił. Wyglądała jak kościotrup. Konała u boku zamykającej się ze strachu na klucz córki. Wokół otaczała ją nienawiść: w sąsiedztwie, na zakupach, na ulicy. Co gorsza, nienawidziła nie tylko Niemców, lecz również Polaków. Zrobienie zakupów, ugotowanie obiadu, przebranie się lub umycie

graniczyło z bohaterstwem. Poznała straszliwe cierpienia głodowej śmierci, gdyż z jednej strony przekonana była, że wszystko jest zatrute, z drugiej zaś odczuwała potworny ból skurczonego z głodu żołądka. Dla małej Dorotki była to prawdziwa tragedia. Dotąd w jej życiu matka stanowiła jedyne oparcie, gdyż ojciec opuścił je, gdy miała cztery lata. Znalazł sobie odpowiedniejszą dla partyjnego karierowicza żonę niż bezpartyjna, religijna Pola, prowadząca obie córeczki za rączkę w każdą niedzielę do kościoła. W Polsce oprócz wspaniałej matki miała dziewczynka babkę, starszą siostrę, krewnych, koleżanki i życzliwe, dobre nauczycielki. Była najlepszą w klasie uczennicą, tutaj z trudem radziła sobie z nauką. Tam była dumna z matki, tu wstydziła się jej. Nie mogła jej rozpoznać w zaniedbanej, chorej psychicznie kobiecie. Na szczęście w początkowym okresie po przyjeździe chodziły do kościoła i proboszcz ich parafii otoczył je opieką. Wkrótce Dorotka opanowała język niemiecki, dobrze się uczyła, nie miała jednak przyjaciółek, gdyż szkolne koleżanki traktowały ją z rezerwą, była samotna i smutna. Podobnie jak matka tęskniła za Polską, wydzwaniała do babki, do siostry, do innych krewnych i koleżanek, zajmowała się wysyłaniem do nich paczek. Obserwując jak matka z pięknej, wypielęgnowanej, subtelnej blondynki przeistacza się w ludzkiego wraka, buntowała się przeciwko Bogu. „Jak to? – zwracała się do Niego. – Taką dobrą, uczciwą, religijną kobietę spotykają same nieszczęścia! Ty albo w ogóle nie istniejesz albo nie jesteś ani dobry ani wszechmocny. A już na pewno nas nie kochasz. W wieku dojrzewania przestała chodzić do kościoła, uciekała przed księdzem, który usiłował wprowadzić ją na dobrą drogę. Zaczęła szukać oparcia w poznanym w dyskotece szemranym towarzystwie, które wciągnęło ją do brania narkotyków. Nie pamiętała nawet, z kim straciła cnotę. Rzadko spędzała w domu noce, w ogóle rzadko się w nim pojawiała. W tym czasie jej matka całymi dniami i nocami leżała znieruchomiała w łóżku, usiłując siłą woli, jak się jej zdawało, na odległość telepatycznie bronić córki przed wstrzykiwaniem jej heroiny, przed katowaniem przez nazistów, przed niewyobrażalnymi torturami. Następowały omamy wzrokowe. Widziała Dorotę broczącą krwią, skatowaną, z powybijanymi zębami, z rozwaloną czaszką. Musiała więc w końcu ubrać się, wsiąść na rower i szukać córki w różnych miejscach, żeby wykupić ją z rąk oprawców, którzy w tym czasie, o czym była przekonana, przewozili dziewczynę do szpitala, gdzie operowano ją, składając nieraz z kawałków, by ukryć przed Polą swe bestialstwo. Po każdej takiej operacji dziewczyna wymagała szczególnej opieki, a przy tym trzeba było od początku uczyć ją chodzenia, mówienia, w ogóle

życia. Jęczała straszliwie, wzywając nieustannie swą mamę, lecz naziści kazali różnym Niemkom udawać jej matkę, by sobie nie przypomniała, że jest Polką. Proboszcz jej parafii interesował się nieszczęsną kobietą. Gdy zbyt długo trwała jej psychoza, zawiadamiał wydział zdrowia, prosząc o interwencję. Zjawiał się wówczas w jej mieszkaniu urzędnik i wzywał karetkę pogotowia, którą zawożono ją do kliniki psychiatrycznej. Dorota odwiedziła ją tam parę razy, lecz szpital czynił na niej tak przykre wrażenie, że w krótkim czasie zaniechała tego. W przekonaniu, że matka wiecznie będzie tam wracała, przeniosła się do starszego parę lat od niej, bezrobotnego narkomana. Gdy w Polsce nastąpiły przemiany, Pola akurat wyszła po półrocznej kuracji ze szpitala. Była w doskonałej formie, do czego w znacznej mierze przyczyniły się wieści z ojczyzny, które z wypiekami na twarzy chłonęła w klinice, oglądając telewizję. Co z tego, skoro z przerażeniem stwierdziła, że córki nie ma w domu. Pokój dziewczyny był pusty, gdyż zabrała ze sobą wszystkie swe rzeczy i przedmioty, nawet meble. Jednak Pola nie załamała się. Wstąpił w nią nowy duch. Napełniona energią postanowiła przede wszystkim odnaleźć córkę. W gimnazjum poinformowano ją, że Dorota od trzech miesięcy nie przychodzi do szkoły. Usiłowano ją o tym zawiadomić, lecz przebywała w klinice psychiatrycznej. Koleżanki nie utrzymywały z jej córką kontaktu. Nikt nie wiedział, co się z nią dzieje. Jedynie ksiądz powiedział załamanej matce, że Dorota stoczyła się na dno i żyje wśród narkomanów. Wiadomość ta spadła na Polę jak grom z jasnego nieba, ale nie poddała się. Postanowiła odnaleźć córkę i wyciągnąć za uszy z koszmarnego środowiska. Chodziła po narkomańskich melinach, dopytując się o córkę. Po pewnym czasie udało się jej zdobyć adres jej kochanka. Drzwi otworzyła jej dziewczyna. Była pod wpływem narkotyku, ale dość przytomna. – O ma...mu...sia! – wybełkotała. – Ty wyz...drowiałaś? Ale ładnie wyglądasz. – Dorotko! – krzyknęła Pola i przytuliła ją, przerażona wyglądem córki. – Zabieram cię do domu. – A... my mamy jakiś... dom? – spytała dziewczyna, nie uwalniając się z uścisku. – Oczywiście – zapewniła ją gorliwie. – Wysprzątałam, zrobiłam pranie, wszystko wyczyściłam, kupiłam nowe meble do twojego pokoju. Dorota powoli uwolniła się z uścisku. – Ale... ja... ja już... chyba muszę tu zostać. Tak się jakoś już...

przyzwyczaiłam do takiego... – Ale gadanie – przerwała jej Pola – do niczego się nie przyzwyczaiłaś. Wpuść mnie do środka. Pomogę ci się spakować. – Niech ci będzie – dziewczyna machnęła ręką. – Ciekawa jestem, jak tam jest w tym... naszym domu. W brudnym, śmierdzącym mieszkaniu leżał w rozwalonej pościeli narkoman ze słuchawkami na uszach i chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. W każdym bądź razie nie wykazywał żadnej reakcji. Dziewczyna upchnęła do walizki trochę ciuchów. – A... nie mam tu nic specjalnego. Jedźmy już do tego... domu. Gdy stanęły pod domem, rozejrzała się dokoła. – Hmm... To my tu teraz będziemy mieszkać? – spytała nieprzytomnie. – Zawsze tu mieszkałyśmy – odpowiedziała łagodnie Pola – ale nie poznasz naszego mieszkanka. Czyściutko jak w pudełeczku. Gdy weszły do mieszkania, dziewczyna od razu udała się do swego pokoju i zwaliła się na tapczan. – Przynieś mi sok pomarańczowy – zwróciła się do matki. – Może byś się wykąpała? – spytała Pola, stawiając przed nią karton soku i napełnioną nim szklankę. – Może byś coś zjadła? – Nie, nie... daj mi od... po...cząć – wybełkotała. Po opróżnieniu całego kartonu, zapadła w jakiś rodzaj półsnu, od czasu do czasu pojękując. Pola zdjęła jej buty i przykryła kocem, pod głowę podłożyła jasiek. Dziewczyna leżała tak przez trzy dni, jęcząc i zrywając się co jakiś czas na równe nogi, po czym wypijała szklankę soku i kładła się z powrotem. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk56T3xKagFgE3obNV4/SClpGXYVbxt6VDJf

Rozdział 2 Na horyzoncie pojawił się wreszcie klasztor sióstr Norbertanek położony nad Rudawą w miejscu, w którym wpada ona do Wisły. Było więc wreszcie na czym zatrzymać oko. Dotychczasowa droga była nieciekawa. Rzeka jak rzeka. Owszem przyjemnie było na nią patrzeć, ale domy po obu jej stronach były szare i brzydkie. Przez całą długą drogę wzdłuż jej brzegu dręczyły Dorotę ponure wspomnienia. Tak wiele lat upłynęło od tego czasu, a wszystkie te przeżycia tkwiły w jej świadomości tak mocno, że odczuwała wręcz przeżyty wówczas ból. Jak przez mgłę widziała siebie na tapczanie i pochylającą się nad nią matkę. Cierpiała straszliwie. Zdawało się jej, że umrze z bólu, jeśli nie wstrzyknie sobie heroiny. Jednak z drugiej strony gdzieś z tyłu głowy czuła się szczęśliwa, że odzyskała oparcie w matce, że to matka troszczy się teraz o nią, a nie ona o leżącą nieruchomo, obezwładnioną depresją matką. Czuła się jak w dzieciństwie, gdy chorowała na anginę, a jej kochana mamusia kładła jej dłoń na czole, by sprawdzić, czy ma podwyższoną temperaturę. Wiedziała, że to niesamowite cierpienie przejdzie, skoro jest u mamy. Musiała jakoś przetrwać, by tutaj pozostać. Istotnie po trzech dniach skręcający wnętrzności ból ustąpił, poczuła straszliwy głód. Uszczęśliwiona Pola ugotowała rosół z kurczaka. Usiadły w kuchni przy stole, przyglądając się sobie nawzajem z radością. – Teraz wezmę kąpiel – oznajmiła Dorota – a ty w tym czasie ugotuj drugie danie, bo wciąż jestem strasznie głodna. – Usmażę szybciutko kotlety – odpowiedziała uszczęśliwiona matka. Dziewczyna wysypiała się, odpoczywała, chodziła z matką na spacery, podczas których zachwycała się pięknem budzącej się do życia natury. – Wiesz, po raz pierwszy w życiu zwracam na to uwagę – powiedziała podczas pewnego spaceru, z zachwytem przyglądając się pączkom na mijanych drzewach. Miała wspaniały apetyt. Matka gotowała jej ulubione potrawy. Jadła, jadła i opowiadała o sobie. Włosy stawały Poli dęba, gdyż były to mrożące krew w żyłach opowieści o nocnych eskapadach. W szkole nikt nie pytał Doroty, co się z nią przez trzy miesiące działo. Nadrobiła zaległości w nauce i zdała maturę. Podczas wakacji pojechały do Polski na rekonesans z ogromną nadzieją. Tym

większą, że ojciec Doroty jako prawnik związany ze śląskim oddziałem monopolistycznego wydawnictwa RSW Prasa został mianowany likwidatorem i zajmował się między innymi prywatyzacją wydawnictwa oraz obsadzaniem stanowisk redaktorów naczelnych. Kiedy Pola z chwilą powstania „Solidarności” przeszła z „Gazety Zachodniej” na etat do prasy tego Ruchu, jej były mąż, działacz partyjny wrogo do niego nastawiony, zaczął nagle ją odwiedzać, choć dotąd nie interesował się nawet córkami. Indagował ją nieustannie o jej działalność. Najwidoczniej pomogło mu to w zdobyciu pozycji likwidatora. Gdy jednak Pola po przyjeździe do Polski usiłowała się z nim spotkać, wykręcał się od tego. Widząc, że nie może liczyć na niego w znalezieniu pracy, udała się do nowego naczelnego redaktora „Gazety Zachodniej”, którym został były dziennikarz partyjnego dziennika. Do mianowania go na to stanowisko wystarczyła krążąca fama, że podczas weryfikacji dziennikarzy w czasie stanu wojennego odważnie stwierdził: „przywódcy „Solidarności” mieli słuszność”. Z obawy, iż Pola stanowi zagrożenie dla jego pozycji, wszak w obecnej sytuacji prędzej jej należałoby się to stanowisko, odmówił przyjęcia jej do pracy, wykręcając się, że nie ma już wolnych etatów. Próbowała jeszcze szczęścia w innych redakcjach. Bezskutecznie. Jej starsza córka Irena zatrudniona w warszawskim oddziale telewizji również nie była w stanie jej pomóc i odradzała powrót do Polski. Większość jej przyjaciół z „Solidarności” wyemigrowała za granicę. Nie zamierzali wracać, aczkolwiek wszyscy już niemal mieli za sobą rekonesans na miejscu. Ci zaś, którzy zrobili karierę w kraju, byli dla niej nieosiągalni. Ich sekretarki odmawiały połączenia z nimi. Jeden z takich przyjaciół zajmował prominentną pozycję polityczną w Warszawie. Jego sekretarka powiedziała jej, że jest bardzo zajęty, ale może ją połączyć z jego żoną. Gdy Pola przypomniała się jej, kobieta zdenerwowała się: – A co pani sobie wyobraża! – krzyknęła oburzona – to nie są dawne czasy. Mój mąż nie jest sekretarzem partii, żeby załatwiał znajomym pracę. Spotkała się też z jedną ze swych więziennych współtowarzyszek niedoli. Znajdowała się w opłakanej sytuacji, na głodowej rencie inwalidzkiej, ponieważ podobnie jak Pola rozchorowała się psychicznie. Opowiedziała jej o innych kobietach z ich celi. Dwie zmarły, inne wegetowały na głodowych rentach. Ogromną przykrość sprawił Poli fakt, że nawet w gronie krewnych spotkała się z opinią, iż wprowadzenie stanu wojennego było koniecznością, więcej – obdarzano szacunkiem zbrodniczego w jej oczach generała Jaruzelskiego. Przyjechała do Polski z nadzieją powrotu do ojczyzny. Niestety, okazało się, że nie ma tam dla niej miejsca. Nie miała szansy na zdobycie pracy, a co za tym idzie mieszkania. Gdziekolwiek się pojawiła, natrafiała na mur niechęci.

Redakcyjna koleżanka, z którą siedziała w tym samym pokoju w „Gazecie Zachodniej” zdziwiła się, że Pola, wracając z Niemiec, nie ma pieniędzy na kupno mieszkania. – Dobrze ci tak, po co pchałaś się do „Solidarności”? Sama sobie jesteś winna. Teraz są inne czasy – stwierdziła. – Tacy ludzie jak ty w ogóle nie nadają się do demokracji. Demokracja wymaga silnego charakteru. Ja bym tam na twoim miejscu i w Niemczech sobie poradziła. Ty jesteś po prostu za słaba, gdziekolwiek byś była! Po powrocie do domu odtrącona i upokorzona Pola rozchorowała się i znowu wylądowała w klinice psychiatrycznej. Było to znienawidzone przez Dorotę miejsce. Dziewczyna wzdragała się przed każdą wizytą w tym ponurym przybytku ludzkiej niedoli. Czuła się całkowicie bezsilna wobec choroby matki. W żaden sposób nie potrafiła jej pomóc. Postanowiła przenieść się do Polski bez niej. Dzięki temu, że była dopuszczona do studiów w Niemczech, udało jej się dostać miejsce na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zachłannie korzystała z atrakcji studenckiego życia. A przy tym zwiedzała zabytki, chodziła do muzeów, teatrów, na koncerty i opery. Kochała muzykę. Jeszcze w szkole podstawowej w Polsce chodziła do szkoły muzycznej. W Niemczech miała pianino, na którym często grała. Teraz poczuła się w swoim żywiole, starając się zagłuszyć rozpacz z powodu tragicznego losu swej nieszczęsnej matki. Nigdzie dotąd nie czuła się tak wspaniale jak na ulicach tego zabytkowego miasta. Otaczający ją ludzie wydawali się jej bliscy jak rodzina. Dawne budowle urzekały metafizyczną tajemniczością. Unosiła się nad nimi aura dobrych duchów przeszłości utrzymujących dziejową ciągłość w tym niezwykłym mieście. Tu nawet śmierć pulsowała życiem. Stała z nią teraz oko w oko, lecz w jakże cudownym wymiarze: w olśniewającej architekturze, w dziełach wybitnych artystów, w Katedrze na Wawelu, Grobach Wawelskich i w Komnatach, w innych świątyniach i muzeach, w tablicach pamiątkowych, nawet w dawnych staropolskich nazwach ulic żyjących wspomnieniem tych, którzy dawno stamtąd odeszli. Najbardziej oczarowała ją romantyczna aura Rynku – najpiękniejszego w Europie placu renesansowego, jak twierdzili koneserzy. Kiedyś podczas wieczornego spaceru stanęła jak wryta, poruszona urokiem wyeksponowanych oświetleniem starych kamienic, a zwłaszcza niepowtarzalnych sylwetek Bazyliki Mariackiej i Sukiennic. Chłonęła ekscytującą atmosferę wypełnionych po brzegi tarasów kawiarń, z których dochodził pomruk ściszonych rozmów i śmiechu tłumionego jakby w obawie, by nie prysł czar tego natchnionego

miejsca. Co najmniej raz w tygodniu chodziła na Wawel. Najpierw wchodziła do Katedry, stanowiącej dla Polaków najważniejszą świątynię w historii kraju. To z nią związane było życie królów Polski. Tu przyjmowali królewską koronę, zawierali śluby, chrzcili dzieci, a po śmierci tutaj składano ich szczątki. Ale nie tylko królowie byli tu pochowani, lecz również wielcy wodzowie i dwaj uwielbiani przez nią wieszczowie: Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki. Kontemplowała w Katedrze każdy szczegół, chodziła dokoła, podziwiając wciąż na nowo wszystkie kaplice. Najdłużej stała zawsze przed Czarnym Krzyżem, pod którym ongiś modliła się Królowa Jadwiga. Doznawała w Katedrze niezmiennie głębokiego wzruszenia. Drżała na całym ciele, z jej oczu płynęły łzy. Tak samo wzruszona była w komnatach, zdawało się jej, że powinna w nich mieszkać. To było jej największe marzenie – zamieszkać na Wawelu. Zdawało się jej nieraz, że widzi na ulicach miasta postacie z dawnych czasów. A to dumnie kroczących szlachciców w kontuszach, a to chyłkiem przemykające, wystrojone mieszczki, to znów onieśmielonych chłopów w sukmanach. Pod Wawelem zdarzało się jej zobaczyć jadące w jego kierunku, bogato zdobione karoce i odkryte powozy z dostojnymi osobami, a nad Wisłą sunął przed jej oczami tłum miejskiej gawiedzi w średniowiecznych ubiorach. Czasem przesuwały się przed jej oczami duchy przyobleczone w szaty królewskie, zbroje rycerskie, habity mnichów i księże sutanny. Często ukazywały się jej świetliste anioły, walczące zaciekle z czarnoskrzydłymi potworami usiłującymi powalić miasto na kolana przed zachłanną diabelską potęgą. Widziała, jak odnoszą wspaniałe zwycięstwo, przeganiając z miasta moce ciemności. Zaczęła się zastanawiać, czy jest normalna. Poszła nawet do psychiatry i opowiedziała mu to wszystko, ten jednak wygnał ją z gabinetu: – Niech mi pani nie zawraca głowy! – obrugał ją. – W poczekalni siedzą ludzie naprawdę cierpiący, a pani zajmuje mi czas swą bujną wyobraźnią! O tak, Dorota miała bardzo bogatą wyobraźnię. Najgorsze, że czasami nie potrafiła odróżnić jej wytworów od rzeczywistości. I wówczas ogarniał ją lęk przed psychiczną chorobą. Pewnej nocy popijała wino przy barze w Piwnicy pod Baranami, gdy nagle ściągnął jej wzrok siedzący opodal przystojny młodzieniec w czerwonym swetrze. Zauważyła to towarzysząca jej przyjaciółka z lat dziecinnych studiująca w szkole teatralnej. – Ten facet patrzy na ciebie ze spermą w oczach – zwróciła się do niej,

chichocząc. – On cię dosłownie rozbiera oczyma. Trzeba przyznać, że wart jest grzechu – zaśmiała się głośno – prawdziwy ogier. Wybitnie atrakcyjny, krótko ostrzyżony brunet wspaniale tańczył. Rozpierał go temperament. Nad ranem znalazła się u niego w łóżku, a nazajutrz przeniosła się do niego. Wiktor ukończył nie dawno studia i pracował w jakimś instytucie naukowym. Sam nie zarabiał wiele, lecz miał majętnych rodziców, którzy urządzili mu na Starym Mieście wytworną garsonierę. Cyniczny i zblazowany nigdy jej nie powiedział, że ją kocha. Łączył ich wyłącznie szalony seks. Rozgoryczony był po utracie swej wielkiej miłości. Jego ukochana Iza studiowała w szkole aktorskiej. Nie dość, że rzuciła go dla znanego aktora, to w końcu popełniła wspólnie z kochankiem samobójstwo, co pogrążyło Wiktora w rozpaczy. Opowiadał o tym Dorocie ze łzami w oczach: – Powiedziała, że chcą, żeby ich miłość wiecznie trwała, więc muszą wspólnie umrzeć jak Romeo i Julia, by to uczucie pozostało na zawsze, by nigdy nie osłabło, co z pewnością nastąpiłoby, gdyby dalej żyli. Kiedy otrząsnął się z rozpaczy, z dość przyzwoitego młodzieńca przeistoczył się w playboya, rzucił się w wir niewiarygodnej rozpusty. Wszystkie noce spędzał w lokalach, sprowadzał do siebie po dwie, trzy dziewczyny. Nie potrafił już się zakochać. Zamienił się w typowego playboya. Przed Dorotą otworzył serce, więc wiedziała, że nie ma w nim dla niej miejsca, że króluje tam niepodzielnie duch Izy. Wkrótce ów playboy powrócił do swego normalnego sposobu życia porzuconego na jakiś czas po jej wprowadzeniu się do niego. Urządzał w swojej osiemdziesięciometrowej garsonierze pijackie libacje i orgie seksualne, w których uczestniczyła. Coraz brutalniej ją traktował, podczas awantur posuwał się do rękoczynów, jednak nie byli w stanie się rozstać. Dorota uwielbiała piękno krakowskich świątyń. Miała taką swoją ulubioną trasę. Często po zajęciach na uczelni wstępowała do pobliskiego barokowego kościoła św. Anny. Obchodziła go dokoła, podziwiając obrazy i rzeźby. Następnie szła do Kościoła Mariackiego, gdzie szybko przechodziła obok adorujących Przenajświętszy Sakrament i zatrzymywała się z tyłu, by podziwiać piękne witraże, następnie wchodziła w Grodzką, gdzie odwiedzała kościoły Dominikanów i Franciszkanów. Gdy miała więcej czasu szła jeszcze na wzgórze zamkowe, by obejść dokoła wawelską katedrę. W pewien wieczór wracała z uczelni ciężko załamana, gdyż nie zaliczyła ćwiczeń. Wieczne balowanie spowodowało, że opuściła się w nauce. Ogarnął ją smutek i zniechęcenie do obecnego trybu życia. Miała już dość libacji, ekscesów seksualnych i wiecznych awantur. Weszła do Kościoła Mariackiego.

Przypomniała sobie swój pierwszy pobyt w Krakowie w dzieciństwie. Jak na zniszczonej taśmie filmowej ujrzała siebie, siedzącą w tym pięknym kościele obok swej ślicznej mamusi, która modliła się żarliwie. Zatęskniła za nią nieprzytomnie. Po policzkach zaczęły jej spływać łzy. „Gdzie jesteś?” – zwróciła się ze ściśniętym z żalu gardłem do Boga. „Co zrobiłeś z moją dobrą mamą? Dlaczego dopuściłeś do tego, bym ja, jej ukochana córka, upadła tak nisko?”. Poczuła się jak ostatnia dziwka. Otarła łzy i wyszła z kościoła z zamiarem zatelefonowania do matki. – Jak mogłam opuścić ją w nieszczęściu? – wyszeptała skruszona. – Jak mogłam zostawić ją tam zupełnie samą? Udała się na Pocztę Główną, by zamówić rozmowę. Zastanawiała się, czy zatelefonować do kliniki czy do domu. Gdy ostatnio rozmawiała z matką, a było to przed miesiącem, ta wprawdzie wciąż jeszcze przebywała w szpitalu, ale była już w lepszej kondycji. „Zadzwonię do domu” – zdecydowała. – Mamusia! – krzyknęła mile zaskoczona, gdyż nie miała zbyt wielkiej nadziei, że ją tam zastanie. – Wypuścili cię wreszcie. Strasznie się cieszę! – Dorotko, kochanie, to cudownie, że dzwonisz – ucieszyła się Pola. – Witaj! Tak się za tobą stęskniłam! – A dobrze się już czujesz? – spytała dziewczyna niepewnie. – O tak – zapewniła. – Tym razem naprawdę postawili mnie na nogi. Chyba już się więcej nie rozchoruję. Czuję się doskonale, tylko ciebie mi brak. – Ja też za tobą tęsknię – szczerze wyznała Dorota. – Powiedz, jak ci się tam wiedzie – spytała z troską matka. – Fatalnie – rzekła ze ściśniętym gardłem. – Nie zaliczyłam ćwiczeń i... w ogóle. – To wracaj do domu – przekonywała ją Pola. – Tak myślisz? – dziewczyna zawahała się. – Oczywiście! – zapewniła ją matka. Zaczęła gorączkowo przedstawiać swój wyśniony plan: – Przeniesiemy się do Monachium i zaczniesz studiować dziennikarstwo. To taki wspaniały zawód. Mogłabym ci później służyć radą i pomocą, gdy zaczniesz pracować w jakiejś gazecie. Co ci przyjdzie z tej filozofii? A poza tym Monachium to skupisko Polonii, tam jest Polska Misja Katolicka, działają polonijne organizacje. Mam tam znajomych z „Solidarności”. Będziemy sobie żyły jak w Polsce, chodziły do polskiego kościoła, na polskie imprezy, oglądały

telewizję Polonia, kupowały polskie książki i gazety. Dorota poczuła nagle dreszcz ekscytacji na myśl o takiej decyzji. „Zostawić to wszystko i na nowo ułożyć sobie przyzwoite życie!”. – Chyba masz rację – powiedziała po chwili. – Tak zrobimy. – Cudownie! – krzyknęła uradowana Pola. – Kiedy przyjedziesz? – No, jak najszybciej – odpowiedziała zdecydowanie. – Jak tylko wszystko załatwię. Dziewczyna nie miała pewności, że matka już więcej się nie rozchoruje. Pola nieraz już była w dobrej kondycji, a gdy tylko pojawiły się jakieś problemy, znów lądowała w klinice. Miała jednak nadzieję, że gdy będzie z nią mieszkała, to uda się jej dopilnować, by ta zażywała leki. W przypadku ciężkiej psychozy postanowiła wozić ją do lekarza na zastrzyki i wszystkiego dopilnować. Doszła do wniosku, że jej miłość i czuła opieka przywróci w końcu matkę do zdrowia. Wiktor nie usiłował jej zatrzymać. Tuż przed jej odlotem zaproponował jej wspaniałe pożegnanie na zorganizowanym przez jego instytut balu karnawałowym poprzedzonym bankietem. Zaprosił też Szymona – jednego ze swych licealnych kolegów. Nie znała go, gdyż nie należał do grona bliskich przyjaciół playboya uczestniczących w organizowanych przez niego imprezach. Młodzieniec zrobił na Dorocie niesamowite wrażenie. Nigdy dotąd nikt tak obłędnie jej się nie podobał, chociaż właściwie nie był w jej typie. Gustowała raczej w południowej urodzie, a on miał jasne, lekko zmierzwione, zasłaniające kark włosy i blado-niebieskie oczy o stalowym blasku. Gdy się uśmiechał promieniała cała jego postać. Nigdy w życiu nie zetknęła się z kimś o takim uśmiechu. A przy tym cała jego sylwetka wyróżniała się wśród innych wyszukaną elegancją. Granatowy garnitur i błękitna koszula jak ulał leżały na jego wysokiej, szczupłej, muskularnej postaci... ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk56T3xKagFgE3obNV4/SClpGXYVbxt6VDJf

Rozdział 3 Doszła już do Zwierzyńca. Stojąc przed klasztorem sióstr Norbertanek, oderwała się od wspomnień, by z niezmiennym zachwytem przyjrzeć się tak często oglądanemu klasztorowi, który wraz z przylegającym do niego kościołem św. Augustyna i św. Jana Chrzciciela tworzył największy po Wawelu i jeden z najpiękniejszych kompleks zabytkowy miasta. Przeszło osiem wieków przemawiało do niej z tych murów. Doskonałe znała ich historię. Siostry Norbertanki przybyły do tego miejsca już w połowie XII wieku z okolic Pragi. Klasztor i kościół zostały wybudowane przez dziedzica Zwierzyńca po powrocie z wyprawy krzyżowej. Mniej więcej sto lat później, po najeździe Tatarów z zespołu architektury romańskiej pozostały jedynie resztki murów. Wzniesiony na nowo z cegły romański kościół został ponownie zniszczony przez Tatarów w ostatnich latach XIII wieku. Zachowane mury i baszty pochodziły z czasów Władysława Jagiełły. Obecna dzielnica Zwierzyniec znajdowała się wówczas poza bramami miasta, więc klasztor miał charakter obronny. Gdy przed dwudziestu laty po rozpoczęciu studiów w Krakowie Dorota zobaczyła po raz pierwszy barwny pochód związanego z tym miejscem Lajkonika, w pierwszej chwili myślała, że jest to wytwór jej wyobraźni, mimo że wiedziała oczywiście, iż stanowi on nieoficjalny symbol tego miasta. Jednak ów brodaty „Tatarzyn” w pseudoorientalnym stroju zaprojektowanym przez Stanisława Wyspiańskiego wyglądał tak fantastycznie, że trudno było jej uwierzyć w realność tego zjawiska. Lajkonik poruszał się na sztucznym koniku przytwierdzonym do pasa. Na głowie miał wysoki wzorzysty i bogato zdobiony turban, zwieńczony półksiężycem i wysadzany szklanymi koralikami. Odziany był w pąsowy turecki kaftan o szerokich rękawach, długi zapinany kontusz w podobnym kolorze i obszyty złotymi nićmi i frędzlami purpurowy pas oraz wysokie czerwone buty z cholewami. U boku zwisała mu krótka turecka szabla o zakrzywionej klindze i ozdobnej rękojeści. W ręku zaś dzierżył swój główny atrybut, drewnianą buławę, gdyż podczas rytualnego tańca usiłował uderzyć nią w orła na sztandarze zamocowanym na sześciometrowym drzewcu, którym zataczał chorąży, a poza tym w trakcie całego pochodu bił nią każdego napotkanego przechodnia. Grzbiet konika okryty był bordową ozdobną kapą o wschodnich motywach zapinaną na guzy i wyszywaną ornamentem z pereł i korali nawiązującym do perskich kobierców. U jej dołu zwisały metalowe dzwoneczki i półksiężyce. Szyję konika okrywał ozdobny napierśnik, a nad

głową sterczał pióropusz z białych strusich piór. Natknęła się przypadkowo na Rynku na korowód Lajkonika, stanęła jak wryta i oczarowana przyłączyła się do niego. Dopiero w miarę rozwijania się ciekawej akcji zorientowała się, że nie jest to wytwór jej wyobraźni, lecz historyczna tradycja, przywołująca czasy tatarskich najazdów. Wszystko to ożyło w jej wyobraźni teraz, dwadzieścia lat później, gdy zatrzymała się przed klasztorem, podziwiając jego sylwetkę na tle błękitnego nieba. Następnie weszła powoli do kościoła. Ogarnął ją religijny nastrój emanowany przez wspaniały wystrój, pochodzący z XVIII wieku, a zwłaszcza przez dwa boczne barokowe ołtarze. W odróżnieniu od wypełnionych przez cały dzień śródmiejskich kościołów, tutaj o tej porze było pusto. Usiadła w ławce i po chwili oczy jej zaszły mgłą. Nie widziała już otaczającego ją piękna, ogarnęło ją wspomnienie, jak promień słońca rozjaśniające jej smutne życie, chociaż minęło już przeszło dwadzieścia lat od tej niezwykłej karnawałowej nocy. Romantyczne uczucie, którego wówczas doznała, owładnęło nią tak mocno, że czuła na ciele magnetyzm oplatających ją w tańcu ramion. Zastanawiała się, jak to się stało, że ten jeden jedyny wieczór żył przez całe lata w jej pamięci, nietknięty zębem czasu, podczas gdy zupełnie zatarły się wspomnienia wielu „upojnych nocy”, które przeżyła. Jak to się stało, że wspomnienie to wciąż na nowo wypływało na powierzchnię jej świadomości jako zdarzenie, które pozostanie już na zawsze, nieprzemijająco świeże, lecz w innej jedynie prawdziwej rzeczywistości, tyle tylko mającej z realnym życiem wspólnego, o ile mieści się ono w kształcie niewyobrażalnego piękna. „To był... książę” – westchnęła. „ To był po prostu książę z bajki”. Nie rejestrując zabytkowego wnętrza kościoła, przeniosła się do sali bankietowej. Siedziała obok Szymona i śledziła każdy jego ruch, chłonęła każde słowo. Wpatrywała się w niego jak urzeczona. Zwracał się do niej nieustannie, nakładał jej potrawy i dolewał wina. Prowadził swobodną rozmowę, nie siląc się na dowcipy. A mimo to oboje śmiali się niemal bez przerwy, właściwie bez powodu. Czuła się w siódmym niebie. Wiktor zajmował się siedzącą obok niego współpracownicą. Po skończonym bankiecie przeszli wraz z nimi do baru, a w przylegającej do niego sali zaczęła grać muzyka. Gdy poprosił ją do tańca, jej serce zabiło mocniej, a gdy ją objął, ugięły się pod nią nogi, choć nie wypiła zbyt wiele. Wreszcie poczuła ciepło jego ciała, jak magnes przyciągającego ją podczas bankietu. Wtuliła się w jego ramiona, a on pochylił głowę i zbliżył usta do jej włosów. Dotyk jego dłoni napełniał ją błogością, a ciepło drugiej dotykającej czule jej obnażonych pleców wywołało dreszcz, który ją przeszył aż do stóp.

Poczuła ogromne wzruszenie. W jej oczach pojawiły się łzy szczęścia. Nigdy dotąd nie przypuszczała, że można doznać takiego oczarowania, że bliskość jakiegoś mężczyzny może być czymś tak cudownym. Nikt nigdy nie przytulał jej tak czule i przejmująco. W niczyich ramionach nie czuła się tak bezpiecznie. Nie musieli przekrzykiwać muzyki, gdyż szeptał jej wprost do ucha, zbliżając następnie swoje ucho do jej warg, by usłyszeć odpowiedź. Ich serca płonęły jak dwie pochodnie. Nie istniał dla nich tłum rozochoconych, potrącających ich par. W pewnym momencie spytał ją nieoczekiwanie: – Czy wyszłabyś za mnie za mąż? Poczuła się radośnie i pewnie, jakby od lat należeli nawzajem do siebie, nie mając o tym pojęcia. Jak gdyby już od dawna powinni być razem, a całe dotychczasowe oddzielne życie było nieporozumieniem. Więc wreszcie los zlitował się nad nimi, aranżując to spotkanie. – Oczywiście – odpowiedziała spontanicznie. – Ale... Oprzytomniała nagle. Przecież musi wrócić do matki. – Jest jakieś ale? – zmartwił się. – Chyba nie Wiktor. Oboje go zbyt dobrze znamy. – Nie, nie Wiktor – zapewniła go. – Widzisz... nie powiedziałam ci, że pojutrze wracam do Niemiec. Nie zdążymy nawet... poznać się bliżej. – Musimy się jutro spotkać, porozmawiać – przekonywał ją. – Może jednak mogłabyś zostać? – Muszę zaopiekować się matką – powiedziała smutnym głosem. – Mój Boże – zniecierpliwił się. – Ściągniemy twoją matkę do Polski. – Szymku, to nie jest takie proste – pokręciła z zatroskaniem głową. – Opowiem ci wszystko jutro, bo to wymaga poważnej rozmowy. A poza tym... jesteś pod wpływem alkoholu. Oboje jesteśmy z lekka... – Ja nie – zapewnił gorliwie. – Ty też chyba czujesz, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Nic innego się nie liczy... Zamknęła mu usta pocałunkiem. Była tak szczęśliwa, że nie chciała myśleć o rozstaniu. Umówili się, że spotkają się po południu w „Jamie Michalika” i więcej już nie rozmawiali na ten temat. Oboje posmutnieli na myśl o rychłym rozstaniu. Po północy wyrósł przy nich Wiktor, który szarpnął ją za rękę, wyrywając z objęć Szymona. – Idziemy do domu – warknął. Szymon usiłował coś powiedzieć, lecz nie zdążył, gdyż Wiktor, nie zwracając

na niego uwagi, pociągnął ją brutalnie w kierunku wyjścia. W ponurym milczeniu szli do jego garsoniery znajdującej się opodal. Gdy znaleźli się na miejscu, mężczyzna wpadł w szał. Uderzył ją w twarz i krzyknął: – Teraz możesz sobie marzyć o Szymonie przez całą noc, kiedy będę cię obracał! – Mowy nie ma! – rozpłakała się Dorota. – Nie będę z tobą spała w łóżku. Położę się na wersalce. A jutro spotkam się z Szymonem w kawiarni. – Nigdy już go nie zobaczysz! – krzyknął. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, kim on jest? Z jakiej pochodzi rodziny? Wyobrażasz sobie, że on zechce zadawać się z taką szmatą jak ty? Wszystko mu o tobie opowiem. – Sama mu opowiem. My się kochamy. – Oszalała! Upiła się! Co ty wygadujesz wariatko? To była najkoszmarniejsza noc w jej życiu. Wiktor kilkakrotnie ją zgwałcił. Nie mogła utulić się w żalu, gdy oglądała w lustrze podbite oko. – Jak pokażę mu się z tym okiem? – zanosiła się płaczem. – Nigdzie cię nie puszczę, a pojutrze odwiozę do pociągu i wszelki ślad w Krakowie po tobie zaginie – pastwił się nad nią obrzydliwy zwyrodnialec. Nazajutrz po wytrzeźwieniu przepraszał ją na kolanach. Tłumaczył się, że był zalany w sztok i sam nie wiedział, co się z nim dzieje, lecz na spotkanie z Szymonem jej nie puścił. – To naprawdę nie ma sensu – upierał się. – On ma dziewczynę. Też był pijany. Pewno w ogóle nie zjawi się w kawiarni – przekonywał ją. Błagała go, by podał jej nazwisko Szymona (nie dosłyszała, kiedy się przedstawił) telefon, adres. Chciała napisać do niego z Niemiec. – Ależ on z pewnością byłyby niezadowolony, gdybyś się z nim skontaktowała. Jest zaręczony. Zaprosił mnie już na swój ślub. Dlatego ja w zamian zaprosiłem go na nasz bal. – To dlaczego nie przyszedł ze swoją dziewczyną? – nie ustępowała Dorota. – Bo ona zachorowała, powiedział mi to, tłumacząc się, że przyjdzie sam. W pociągu usilnie starała się wymyślić jakiś sposób na skontaktowanie się z Szymonem. Wiedziała o nim tylko tyle, że mieszkał z rodzicami. Ale nie znała ich adresu ani numeru telefonu. „Żeby mi przynajmniej powiedział, gdzie pracuje” – myślała załamana. „Nic nie mówił o sobie, tylko mnie o wszystko wypytywał. No i co ja teraz zrobię?”. Znała jedynie jego imię, gdyż nie dosłyszała nazwiska, gdy się przedstawił. Pocieszała się, że on domyśli się, dlaczego nie zjawiła się w kawiarni.

Postanowiła, że gdy tylko przeprowadzi się z matką do Monachium, to założy telefon na swoje imię i nazwisko, żeby Szymon mógł ją znaleźć w książce telefonicznej. Uczyniła to na wszelki wypadek, gdyby Wiktor nie chciał podać koledze jej adresu. Nie domyślała się, że jest nie tyle o nią zazdrosny, co o Szymona, gdyż miał skłonności homoseksualne i podkochiwał się w koledze od czasów licealnych. Kochał go a równocześnie nienawidził. Nie mógł znieść tego, że ktoś w klasie jest lepszy od niego, przystojniejszy, zdolniejszy. Szymon pochodził z arystokratycznej rodziny, Wiktor zaś z prymitywnej, nowobogackiej. Ojciec jego był nomenklaturowym dyrektorem pewnej fabryki. Stanowiło to przyczynę dręczącego go resentymentu wobec kolegi. Zazdrościł mu „dobrego urodzenia”. Początkowo chłopiec usiłował przyciągnąć do siebie kolegę drogą rywalizacji, lecz stał na straconej pozycji. Postanowił zatem w inny sposób go zdobyć a raczej zdominować i zniewolić. Wciąż szukał sposobności, by zbliżyć się do nieprzystępnego kolegi. I w końcu udało mu się z nim zaprzyjaźnić, aczkolwiek zarówno pod względem wyglądu jak i charakteru stanowili całkowite przeciwieństwo. Jasna, świetlista postać układnego, spokojnego, powściągliwego i pogodnego Szymona stanowiła rzucający się w oczy kontrast wobec mrocznej sylwetki pełnego temperamentu, gadatliwego Wiktora, wiecznie niezadowolonego i niezaspokojonego. Podczas studiów ich kontakty rozluźniły się, gdyż Szymon studiował architekturę, a Wiktor budowę mostów. Jednak zawistnik interesował się w dalszym ciągu kolegą. Gdy dowiedział się, że Szymon spotyka się z pewną śliczną studentką szkoły teatralnej, natychmiast postanowił mu ją odbić. Nie mógł znieść tego, że ten paniczyk jest szczęśliwy. Była to Iza, dziewczyna, w której Wiktor nieprzytomnie się zakochał, chyba dlatego, że przedtem należała do obiektu pożądania Szymona. Bolał nad tym, że arystokrata obracał się w innych kręgach, więc spotykali się tylko przypadkowo. Ucieszył się, gdy Szymon zaprosił go na swój ślub, jak zresztą całą swą maturalną klasę. Jednak od razu w jego mrocznym umyśle zrodził się pomysł odbicia koledze narzeczonej. Nie było to łatwe zadanie, gdyż Ewelina też pochodziła z dobrego domu i podobnie jak Szymon była opanowaną, przyzwoitą osobą. Ukończyła Wydział Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Bardzo pasowali do siebie, stanowili idealnie dobraną parę. Jednak nie łączyło ich gorące uczucie, gdyż dziewczyna nie wykazywała zbytniego temperamentu. Interesowała się wyłącznie sztuką. Stanowiła żeński odpowiednik pięknoducha. Treść jej życia stanowiły wzruszenia estetyczne. Nie była kochliwa, nie miała za sobą przygód erotycznych. Oboje kierowali się raczej rozsądkiem niż emocjami. Kochali się

na swój racjonalny, pozbawiony miłosnych uniesień sposób. Gdy Szymon ujrzał Dorotę zdawało mu się, że poraził go grom, tak piorunujące wrażenie na nim zrobiła. Stanowiła uosobienie jego młodzieńczych marzeń o idealnej miłości. „ Co za oczy” – pomyślał z zachwytem – „jak dwa ogromne jeziora, aż strach w nie spojrzeć z obawy, by w nich nie utonąć. A te pełne, zmysłowe usta są jak rozkwitła pąsowa róża! Trudno się powstrzymać przed dotknięciem ich swoimi wargami... Co za ramiona, jakie piękne dłonie”. Od stóp do głów lustrował jej smukłą sylwetkę podkreśloną obcisłą, długą, turkusową jak jej oczy suknią z obnażonymi ramionami. „Oszaleję chyba z zachwytu – rozpływał się. – Ten uroczy uśmiech... Jakaż ona piękna!... To profanacja, że żyje z takim typem jak Wiktor. Ona zupełnie do niego nie pasuje”. Rozejrzał się dokoła, konstatując, że wszyscy na nią patrzą. Nie wiedział, że to na jego widok twarz Doroty rozpromieniła się rażącym blaskiem. Wiktor zamierzał posadzić go koło jednej ze swych współpracownic, lecz on ujął Dorotę pod ramię i poprowadził do stołu. Jej przyjaciel chcąc nie chcąc sam musiał się zająć koleżanką. Podczas rozmowy w głowie Szymona kłębiły się słowa zachwytu: „Jakaż ona inteligentna, wrażliwa, spontaniczna, żywiołowa, błyskotliwa, dowcipna”. Brakowało mu wprost superlatyw na wyrażenie oczarowania, którego doznał. „To jest po prostu cud, że spotkałem taką kobietę, a cud zdarza się tylko raz. Ta dziewczyna jest utkana z moich młodzieńczych marzeń i snów. Ona musi być moją” – zdecydował, gdy trzymał ją w ramionach podczas tańca, w którym ich kroki idealnie się zgadzały. Wiktor był wściekły na konkurenta. Chciał pochwalić się Dorotą przed współpracownikami, tymczasem wszyscy przekonani byli, że jest dziewczyną jego kolegi. Nie zależało mu na niej, tym bardziej, że i tak wkrótce miała go opuścić, ale obudził się w nim „pies ogrodnika”. Szymonowi było przykro z powodu nieoczekiwanej reakcji kolegi, gdyż kątem oka widział, że ten szaleje na parkiecie z coraz to inną partnerką i zupełnie nie interesuje się nimi. Żal mu było, że tak krótko trzymał Dorotę w ramionach. Najchętniej tańczyłby z nią do rana. Zmartwiony wrócił do domu, nie był jednak w stanie usnąć. Słuchał romantycznej muzyki, marząc o swym ideale. Ani przez moment nie pomyślał o powalonej grypą Ewelinie. Nazajutrz snuł się po domu, nie mogąc doczekać się spotkania z obiektem swych marzeń. Po godzinie wertowania gazet w kawiarni, zadzwonił do Wiktora, ale jego telefon był wyłączony. Zaczął się niepokoić. Co jakiś czas

usiłował dodzwonić się do kolegi, w końcu wybrał się do niego. Niestety domofon nie odpowiadał. Miał nadzieję, że ktoś wyjdzie z domu i wpuści go do środka. Po dwóch godzinach bezskutecznego czekania wrócił przemarznięty i śmiertelnie załamany do domu. Udał się na spoczynek, lecz znowu nie mógł usnąć. Teraz dopiero przypomniał sobie o Ewelinie i przykro mu się zrobiło, że jej nie odwiedził, a nawet nie zatelefonował do niej. Do jego rozpalonej głowy dotarło wreszcie, że przecież musi się z nią ożenić. W żaden sposób nie mógł już się z tego wycofać. A jednak trudno mu było przestać myśleć o Dorocie. „Kochalibyśmy się przez całe życie, a z Eweliną będzie nawet przyjemnie, ale... nudno” – myślał z rezygnacją. Pocieszał się, że aczkolwiek nie łączy ich zbyt gorące uczucie, to jednak kochają się na swój sposób. „To taka wartościowa, dobra, stateczna i piękna dziewczyna” – myślał o swej narzeczonej. „Nie mogłem dokonać lepszego wyboru kobiety na żonę”. Z pasją zajął się projektem, nad którym pracował, spotykał się z Eweliną, relacjonującą mu na bieżąco przebieg przygotowań do ślubu. Pewnego upalnego lipcowego popołudnia Ewelina siedziała z koleżanką na zewnątrz „Cafe Camelot” w Zaułku Niewiernego Tomasza. Zauważył ją przechodzący tamtędy Wiktor mieszkający w pobliżu. Tylko czekał na taką okazję. Podszedł do nich i przysiadł się do ich stolika. Ewelina utkwiła w nim wzrok, gdyż wspaniale wyglądał w rozpiętej u góry, barwnej koszuli. Podziwiała jego grecki profil, ogromne czarne oczy, piękne zęby połyskujące w opalonej twarzy. Zadrżała, gdy dotknął jej dłoni. „Piękny ten Wiktor” – pomyślała – „twarz ma jak z „Portretu syna” El Greco”. Zrobiło się jej nagle strasznie gorąco. Poczuła, że po obnażonych plecach spływa jej pot. – Cieszę się, że cię spotkałem Ewelinko – powiedział uwodziciel, patrząc jej czule w oczy. – Mam taki stary obraz, który wymaga odnowienia. Właściwie nie jestem tego pewien, może on po prostu jest taki ciemny. Czy mogłabyś wpaść do mnie, żeby go zobaczyć? Mieszkam tu obok. – Dlaczego nie – odpowiedziała z zalotnym uśmiechem – mam akurat chwilę czasu. Kiedy znaleźli się w jego mieszkaniu, zaatakowała ją zmysłowa czerwień, fiolet i czerń zarówno mebli jak i wiszących na ścianach półpornograficznych aktów, pod wpływem których poczuła się dziwnie podekscytowana. – No gdzie jest ten stary obraz? – spytała zniecierpliwiona.