Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Nie mowcie, ze nie mamy niczego - Madeleine Thien

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Nie mowcie, ze nie mamy niczego - Madeleine Thien.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 49 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 375 stron)

Matce i ojcu, a także Katherine i Rawiemu

Część pierwsza Życie można przeżyć na tysiąc sposobów. Pytanie tylko, ile z nich znamy my dwajI . ZHANG WEI Ze wszystkich scen nagromadzonych na ścianach jaskiń najbogatsze i najbardziej skomplikowane były wyobrażenia rajuII . COLIN THUBRON

1 Ojciec opuścił nas dwukrotnie w ciągu jednego roku. Po raz pierwszy, aby zakończyć swoje małżeństwo, i po raz drugi, gdy odebrał sobie życie. Tamtego roku, 1989, mama poleciała do Hongkongu i pochowała go na cmentarzu niedaleko chińskiej granicy. Zdruzgotana, tuż po pogrzebie w pośpiechu wróciła do domu w Vancouver, gdzie czekałam na nią całkiem sama. Miałam wówczas dziesięć lat. Oto, co udało mi się zapamiętać: Mój ojciec ma przystojną, wiecznie młodą twarz; jest dobrym, ale melancholijnym człowiekiem. Nosi okulary bez oprawek – szkła wydają się lewitować przed nim niczym dwie cienkie zasłony. Jego ciemnobrązowe oczy są ostrożne i niepewne; ma dopiero trzydzieści dziewięć lat. Nazywa się Jiang Kai i urodził się w wiosce nieopodal Changsha. Później, kiedy się dowiedziałam, że był w Chinach jednym z najsłynniejszych pianistów, często wspominałam, jak jego palce postukiwały w stół kuchenny albo jak wędrowały po blatach i delikatnych rękach mamy, do samych koniuszków jej palców, doprowadzając ją do wściekłości, a mnie do niekontrolowanych wybuchów śmiechu. To on wybrał dla mnie moje chińskie imię, Li-ling, i angielskie, Marie. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy umarł, więc zostały mi po nim wyłącznie wspomnienia – nieliczne, rozczłonkowane i niedokładne. Nigdy ich jednak nie utraciłam. Po dwudziestce, w trudnych czasach, gdy zostałam bez obojga rodziców, poświęciłam się całkowicie liczbom – obserwacji, hipotezom, logice i dowodzeniu, narzędziom, które służą matematykom nie tylko do interpretacji, ale także do opisu świata. Przez ostatnią dekadę pracowałam jako wykładowca na Uniwersytecie Simona Frasera w Kanadzie. Liczby pozwalały mi poruszać się między tym, co niewyobrażalnie duże i co cudownie małe; wieść egzystencję z dala od rodziców – od ich spraw i niespełnionych marzeń, oraz, jak mi się zdawało, od moich własnych. Kilka lat temu, w 2010 roku, idąc pieszo przez chińską dzielnicę Vancouver, natknęłam się na sklep z płytami DVD. Pamiętam, że tamtego dnia lało i chodniki były puste. Z dwóch olbrzymich głośników wystawionych przed wejściem płynęła muzyka koncertowa. Natychmiast ją rozpoznałam – IV Sonata Bacha na skrzypce i fortepian – a jej dźwięki przyciągały mnie tak silnie, jakby ktoś szarpał mnie za rękę. Kontrapunkt, zespolenie kompozytora, muzyków, a nawet ciszy, wznoszący się i opadający na falach muzyki zachwyt i żal były wszystkim, co pamiętałam. Oszołomiona, oparłam się o szybę. Aż raptem znalazłam się w samochodzie z ojcem. Słyszałam deszcz rozchlapywany przez opony i ciche nucenie. Ojciec był tak żywy, tak ukochany, że

niezrozumiałość jego samobójstwa ponownie doprowadziła mnie na skraj rozpaczy. Zginął dwie dekady wcześniej, a mimo to nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby powróciło do mnie tak wyraźne wspomnienie tego człowieka. Miałam wtedy trzydzieści jeden lat. Weszłam do sklepu. Na płaskim ekranie telewizora pojawił się pianista, Glenn Gould, który wykonywał znajomy utwór z Yehudim Menuhinem. Glenn Gould, ubrany w ciemny garnitur, siedział pochylony nad fortepianem, słysząc struktury dźwiękowe wykraczające poza zakres percepcji większości śmiertelników. Wydawał mi się dziwnie znajomy – jak cały język i świat, które zginęły w mrokach niepamięci. W 1989 roku życie przyjęło dla mnie i dla mojej matki formę serii rutynowych czynności: praca i szkoła, telewizja, jedzenie, sen. Pierwsze odejście ojca zbiegło się w czasie z doniosłymi wydarzeniami w Chinach – wydarzeniami, które mama wręcz obsesyjnie śledziła na antenie CNN. Pytałam ją, kim są ci protestujący, a ona odpowiadała, że to studenci i zwyczajni ludzie. Czy jest wśród nich mój ojciec?, drążyłam, ona zaś odparła: – Nie, to plac Tiananmen w Pekinie. Demonstracje, które zgromadziły na ulicach ponad milion obywateli Chin, rozpoczęły się w kwietniu, gdy ojciec jeszcze z nami mieszkał, i trwały nieprzerwanie już po jego zniknięciu w Hongkongu. Później, czwartego czerwca i w tygodniach i dniach, które nastąpiły tuż po masakrze, Ma płakała, co wieczór widziałam jej łzy. Ba zbiegł z Chin w 1978 i zakazano mu wjazdu do kraju, ale to nie z nim wiązał się mój brak zrozumienia, tylko z rzeczami, które widziałam – z chaotycznymi, przerażającymi obrazami ludzi i czołgów oraz mamy stojącej tuż przed ekranem telewizora. Tamtego lata jak we śnie kontynuowałam naukę kaligrafii w pobliskim centrum kultury, za pomocą pędzelka i tuszu kopiując wers po wersie chińską poezję. Słów, które rozpoznawałam – duży, mały, dziewczyna, księżyc, niebo (大, 小, 女, 月, 天) – nie było zbyt wiele. Mój ojciec mówił w języku mandaryńskim, a mama w kantońskim, ja jednak posługiwałam się płynnie wyłącznie angielszczyzną. Z początku rozwiązywanie zagadki języka chińskiego sprawiało mi przyjemność, jak rodzaj gry, lecz niezdolność jego zrozumienia zaczęła mnie martwić. Bez końca kreśliłam znaki, których nie umiałam odczytać, za każdym razem coraz większe, aż cienki papier darł się od nadmiaru tuszu. Było mi wszystko jedno i w końcu przestałam chodzić na lekcje. W październiku do naszych drzwi zapukali dwaj policjanci. Poinformowali matkę, że Ba odszedł i że formalnościami zajmie się biuro koronera w Hongkongu. Powiedzieli także, że przyczyną śmierci Ba było samobójstwo. Tamtego dnia cisza (qù) stała się kolejnym lokatorem naszego domu. Spała w szafie wraz z koszulami, spodniami i butami ojca, strzegła partytur Beethovena, Prokofiewa

i Szostakowicza, kapeluszy, fotela i jego ulubionego kubka. Cisza ( 闃 ) wprowadziła się do naszych umysłów i wtargnęła we mnie i w mamę niczym oceaniczna fala. Tamtej zimy Vancouver było jeszcze bardziej ponure i wilgotne niż zwykle – deszcz zdawał się otulać nas jak gruby sweter, którego nie mogłyśmy zdjąć. Zasypiałam z przekonaniem, że o poranku, jak każdego dnia, obudzi mnie głos Ba, aż w końcu iluzja spotęgowała poczucie straty, czyniąc je gorszym od wszystkiego, co spotkało mnie wcześniej. Tydzień ciągnął się ospale za tygodniem, aż rok 1989 przeszedł w 1990. Razem z Ma każdego wieczoru siadałyśmy do kolacji na kanapie, ponieważ na stole jadalnianym brakowało miejsca. Oficjalne dokumenty ojca – certyfikaty, zaświadczenia i deklaracje podatkowe – zostały już uporządkowane, lecz wciąż walała się tam masa innych drobiazgów. Po dokładniejszych oględzinach mieszkania mamie udało się zgromadzić całkiem sporo przeróżnych papierów, partytur, a nawet kilka listów, których ojciec nigdy nie wysłał („Wróblu, nie mam żadnej pewności, czy dotrze do Ciebie ta korespondencja, ale…”), plus jeszcze jakieś notatniki. Patrząc, jak sterta tych przedmiotów piętrzy się coraz wyżej, wyobrażałam sobie, że w przekonaniu mamy tato odrodzi się któregoś dnia w postaci kawałka makulatury. A może wierzyła jak nasi pradawni przodkowie, że słowa spisane na papierze to talizmany, które w jakiś sposób chronią przed krzywdą? Nocami Ma przeważnie siedziała wśród tych rzeczy, wciąż w stroju biurowym. Starałam się jej nie przeszkadzać. Spędzałam czas w salonie obok, dokąd sporadycznie dolatywał szelest przewracanych kartek. I qù jej oddechu. Huk ulewnego deszczu spływającego po szybach. Żyłyśmy zawieszone w czasie. Raz po raz za oknami przejeżdżał elektryczny autobus linii 29. W głowie układałam wyimaginowane dialogi. Próbowałam sobie wyobrażać, że Ba odrodził się w zaświatach, gdzie kupował nowe notatniki, używał innej waluty, a drobniaki chował do kieszeni lekkiego płaszcza uszytego z piór albo peleryny z wielbłądziej wełny, wystarczająco solidnej na warunki panujące zarówno w niebie, jak i w podziemnej krainie zmarłych. W międzyczasie mama próbowała zająć myśli poszukiwaniami krewnych mojego ojca, gdziekolwiek się podziewali, by przekazać im wieści, że ich dawno zaginiony syn, brat czy też wujek przeniósł się na drugą stronę. Chciała odnaleźć jego przybranego ojca, mężczyznę, który w przeszłości żył w Szanghaju i nosił przydomek Profesor, była to bowiem jedyna bliska osoba, o jakiej Ba kiedykolwiek wspominał. Tropienie informacji okazało się procesem mozolnym – w tamtych czasach nie miałyśmy dostępu do internetu ani e-maili i o wiele łatwiej było wysłać

list, niż otrzymać wartościową odpowiedź. Ojciec wyjechał z Chin dawno temu i jeśli Profesor żył, musiał być teraz starym człowiekiem. Pekin z ekranu telewizora, pełen kostnic i rozpaczających rodzin, najeżony karabinami i z czołgami na skrzyżowaniach, nie przypominał Pekinu, jaki znał Ba, choć czasem nachodziła mnie myśl, że właściwie był całkiem podobny. Parę miesięcy później, w marcu 1990 roku, Ma pokazała mi Księgę rejestrów. Tamtego wieczoru jak zwykle czytała przy jadalnianym stole. Trzymała przed sobą notatnik – wysoki i wąski, kształtem przypominający miniaturowe drzwi, z kartkami luźno zszytymi bawełnianym sznurkiem w kolorze orzechowym. Ponieważ od dawna powinnam była leżeć w łóżku, Ma popatrzyła na mnie zdziwiona. – Co się z tobą dzieje? – zwróciła się do mnie, po czym dodała, jak gdyby zdezorientowana własnym pytaniem: – Odrobiłaś zadanie domowe? I która w ogóle godzina? Zadanie od dawna było gotowe, a ja oglądałam z przyciszonym dźwiękiem horror. Pamiętam to jak dziś, bo dokładnie w tej chwili jeden z bohaterów został zamordowany szpikulcem do lodu. – Już po północy – wymamrotałam, poruszona. Ciało ofiary wydawało się miękkie jak surowe ciasto. Wyciągnęła do mnie rękę, a ja podeszłam bliżej. Ścisnęła mnie za nadgarstek. – Chcesz zobaczyć, co czytam? Nachyliłam się nad notatnikiem, próbując rozszyfrować słowa. Biała kartka była gęsto usiana chińskimi znakami, które przypominały ślady zwierząt odciśnięte w śniegu. – To jakaś historia – wytłumaczyła Ma. – Aha. Jakiego rodzaju? – Wydaje mi się, że powieść. Pojawiają się w niej podróżnik imieniem Da-wei, który wypływa do Ameryki, a także Czwarty Maja, bohaterka wędrująca przez pustynię Gobi. Wpatrywałam się w słowa ze zdwojonym skupieniem, wciąż jednak nic mi nie mówiły. – W przeszłości – opowiadała Ma – ludzie kopiowali ręcznie całe książki. Rosjanie nazywali to samizdatami, a Chińczycy… Cóż, chyba nie mamy na to własnej nazwy. Spójrz tylko na te brudne strony, kawałki trawy. Ciekawe, ilu ludzi nosiło ten notatnik po świecie. Jest od ciebie starszy o dziesiątki lat. A co nie jest?, pomyślałam odruchowo. Zapytałam mamę, czy to Ba skopiował tekst. Mama pokręciła głową – powiedziała, że pismo jest piękne i z pewnością wyszło spod ręki doświadczonego kaligrafa, a tato pisał tak sobie.

– Cały ten notes to tylko pojedynczy rozdział większej całości. O, widzisz? Rozdział siedemnasty. Nigdzie nie podano autora, ale tu jest tytuł: Księga rejestrów. Odłożyła notatnik na stół. Dokumenty mojego taty wyglądały na nim jak spienione fale, które już za moment załamią się i spłyną z krawędzi, zalewając dywan. Leżała tam także cała nasza poczta. Po Nowym Roku Ma zaczęła otrzymywać korespondencję z Pekinu – kondolencje składane przez muzyków z Centralnej Filharmonii, którzy dopiero teraz dowiedzieli się o śmierci kolegi. Ma musiała je czytać ze słownikiem w ręku, bo były skreślone uproszczonym pismem chińskim, którego nigdy się nie uczyła. Wyedukowana w Hongkongu, studiowała tradycyjne pismo, ale w kontynentalnej części komunistycznych Chin w latach pięćdziesiątych zaczął obowiązywać jego nowy, prostszy rodzaj. Modyfikacji uległy tysiące słów – przykładowo „pisać” (xiě) zmieniło się z 寫 na 写 , a „wiedzieć” (shí) z 識 na 识. Zmieniono nawet zapis Komunistycznej Partii Chin (gòng chǎn dǎng), z 共產黨 na 共产党. Czasami mama rozpoznawała stare słowo, a kiedy indziej odgadywała znaczenie z kontekstu. Mówiła wówczas, że czuje się tak, jakby czytała listy z przyszłości albo próbowała rozmawiać z kimś, kto uparcie odmawia współpracy. Wszystko dodatkowo komplikował fakt, że w ostatnich latach rzadko sięgała po lektury w języku chińskim, a większość myśli wyrażała po angielsku. Nie lubiła, gdy sama próbowałam mówić w języku kantońskim, ponieważ, jak twierdziła, „okropnie kaleczę akcent”. – Zimno tutaj – wyszeptałam. – Przebierzmy się w piżamy i chodźmy już do łóżka. Ma wpatrywała się w notatnik, nie słuchając nawet jednym uchem. – Ma, obudzisz się rano zmęczona – nie dawałam łatwo za wygraną – i znów będziesz co chwilę zapadać w drzemkę. Posłała mi uśmiech, choć za szkłami okularów jej powieki się zacisnęły. – Idź już do łóżka – powiedziała. – I nie czekaj na mnie. Pocałowałam ją delikatnie w policzek. – Co powiedział buddysta do pracownika centrali telefonicznej? – zapytała. – Co? – Proszę połączyć mnie ze wszechświatem. Zaśmiałam się, stęknęłam i zaśmiałam ponownie, po czym przeszedł mnie dreszcz, bo przypomniałam sobie o ofierze z filmu i jej miękkim jak surowe ciasto ciele. Wciąż się uśmiechając, mama lekko, lecz zdecydowanie, pchnęła mnie w kierunku sypialni. Leżąc samotnie w łóżku, rozmyślałam nad kilkoma faktami. Po pierwsze, nad tym, że w szkole, w której chodziłam do piątej klasy, byłam zupełnie inną osobą – tak pogodną, tak świetnie przystosowaną i osiągającą

tak dobre wyniki, że czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem mój mózg i moja dusza nie uległy rozdzieleniu. Po drugie, nad tym, że w ubogich krajach ludzie tacy jak Ma i ja nie muszą być samotni. W przekazach telewizyjnych biedne kraje wyglądają na okropnie zatłoczone, niczym przeładowane windy, które próbują wspiąć się do nieba. Śpią tam po sześć osób w jednym łóżku i po kilkanaście w pokoju. Mogą mówić na głos wszystko, co im przyjdzie do głowy, i zawsze ktoś ich wysłucha, nawet wtedy, gdy wcale im na tym nie zależy. Właściwie, żeby kogoś dotkliwie ukarać, wystarczyłoby wyrwać go z kręgu rodziny i najbliższych przyjaciół i rzucić do jakiegoś bezdusznego kraju, gdzie cierpi się z powodu samotności. Trzecia sprawa, która nie dawała mi spać, była w rzeczywistości pytaniem, a nie faktem: dlaczego dla Ba nasza miłość nic nie znaczyła? Musiałam mimo wszystko przysnąć, bo kiedy nagle poderwałam się na łóżku, zobaczyłam nad sobą nachyloną mamę. Koniuszkami palców wytarła mi twarz. Za dnia nigdy nie płakałam, zdarzało mi się to wyłącznie nocą. – Nie bądź taka, Li-ling… – powiedziała. Ma często mamrotała na wpół zrozumiale. – Co począć, gdy jesteś uwięziona w pokoju i nikt nie przybywa na ratunek? Musisz walić w ściany i wybijać okna, musisz się wydostać i ocalić swoje życie. Przecież to jasne, Li-ling, że płacz nikomu nie pomaga żyć. – Mam na imię Marie! – krzyknęłam. – Marie! Mama się uśmiechnęła. – Kim jesteś? – Jestem Li-ling! – Jesteś Dziewczyną. – Użyła przezwiska, którym zwracał się do mnie ojciec, bo słowo 女 oznacza zarówno dziewczynę, jak i córkę. Uwielbiał żartować, że tam, skąd pochodzimy, biedni nie zadają sobie trudu, żeby nadawać córkom imiona. Mama wymierzała mu wówczas kuksańca w ramię i strofowała go w języku kantońskim: „Nie zapychaj jej głowy głupotami, to nie śmietnik”. Bezpieczna w jej ramionach, zwinęłam się w kłębek i zasnęłam. Nieco później obudził mnie dźwięk jej mamrotania – wylewał się z niej potok myśli, któremu towarzyszył chichot. Zimowe poranki były wyjątkowo ciemne, a nieoczekiwany śmiech mamy rozdarł ciszę panującą w pomieszczeniu jak bzyczenie elektrycznego grzejnika. Jej skóra pachniała świeżą pościelą i słodkim kremem z dodatkiem osmantusa. – He – odparła tylko, gdy wyszeptałam jej imię, a zaraz potem: – He, he. – Chodzisz po ziemi czy w morzu? – zapytałam, a ona odparła bardzo wyraźnie: – On tu jest. – Kto? – Świdrowałam wzrokiem ciemność, naprawdę spodziewając się kogoś ujrzeć.

– Przybrany ojciec. Ten, hmm, ten… P r o f e s o r. Uczepiłam się kurczowo jej palców. Niebo za zasłonami zmieniało barwę. Pragnęłam udać się za Ma w przeszłość ojca, ale z jakiegoś powodu nie umiałam jej zaufać. Czasem ludzie, którzy podążają za iluzjami, widzą rzeczy tak urzekające, że zapominają się odwrócić. Obawiałam się, że podobnie jak ojciec, Ma zapomni, dlaczego powinna wrócić do domu. Moje życie poza domem – początek nowego roku szkolnego, regularność sprawdzianów i uroki obozu matematycznego – toczyło się zwyczajnym rytmem, jakby miało trwać wiecznie, napędzane przez koło pór roku. Płaszcze taty, zimowy i letni, wciąż wisiały przy drzwiach, pod jego kapeluszami, a nad butami. Na początku grudnia z Szanghaju dotarła gruba koperta, do której mama raz jeszcze przysiadła z nieodłącznym słownikiem, wyjątkowo grubą książką niedużego formatu, w twardej oprawie i z zielono-białą okładką. Kiedy ją kartkuję, strony wydają się przeźroczyste i tak lekkie, jakby ważyły tyle co powietrze. Tu i tam zdarza mi się natrafić na tłustą plamę albo krąg kawy, odciśnięty przez kubek mamy, a może mój własny. Każde słowo figuruje pod swoim rdzeniem. Przykładowo 門 oznacza bramę, ale to też rdzeń, czyli element tworzący inne słowa i pojęcia. Kiedy światło lub słońce 日 świeci przez bramę, otrzymujemy przestrzeń 間; jeżeli stoi w niej koń 馬, mamy zasadzkę 闖, a jeśli w bramie znajdują się usta 口, powstaje pytanie 問. Oko 目 i pies 犬 wewnątrz bramy dają zaś ciszę 闃. List z Szanghaju miał przeszło trzydzieści stron i był skreślony koślawym pismem. Po jakimś czasie znudziło mi się patrzenie, jak Ma próbuje go rozszyfrować. Przeszłam do salonu i spoglądałam z okna na dom sąsiadów. Po drugiej stronie podwórza stała nędzna choinka; wyglądała, jakby komuś bardzo zależało, żeby udusić ją lametami. Lunął deszcz i zerwał się wiatr. Zaniosłam mamie kieliszek ajerkoniaku. – Czy to dobry list? Ma odłożyła kartki. Zauważyłam, że ma opuchnięte powieki. – Na pewno nie taki, jakiego bym się spodziewała. Przeciągnąwszy palcami po kopercie, spróbowałam odczytać imię i nazwisko w adresie zwrotnym. – Kobieta? – zapytałam zaskoczona. Nagle zdjął mnie strach. Ma kiwnęła głową. – Zwraca się do nas z pewną prośbą. – Wzięła ode mnie kopertę i schowała ją pod stos dokumentów. Przysunęłam się bliżej, bo wydała mi się krucha jak waza, która za chwilę zsunie się ze stołu, ale w oczach mamy zatliło się niespodziewane uczucie. Ulga? A może nawet, ku mojemu zdumieniu, radość. – Chce, żebyśmy wyświadczyły jej pewną przysługę.

– Przeczytasz mi ten list? Ścisnęła palcami nasadę nosa. – Jest okropnie długi. W każdym razie ona pisze, że od lat nie widziała twojego taty, chociaż w przeszłości, dawno temu, żyli ze sobą bardzo blisko, prawie jak rodzina – zawahała się przy ostatnim słowie. – Tato studiował u jej męża kompozycję w Szanghajskim Konserwatorium Muzycznym. Niestety później stracili ze sobą kontakt. W trudnych latach. – Jakich trudnych latach? – Zaczynałam się obawiać, że rzekoma prośba dotyczyła amerykańskich dolarów albo nowej lodówki; że, krótko mówiąc, ktoś próbował wykorzystać moją mamę finansowo. – Zanim się urodziłaś. W latach sześćdziesiątych, kiedy twój tato studiował muzykę. – Ma spojrzała w dół z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Ponoć w zeszłym roku tato ponownie się z nimi skontaktował. Napisał do nich z Hongkongu na kilka dni przed śmiercią. Mnóstwo pytań narosło w mojej głowie. Wiedziałam, że nie powinnam zadręczać nimi mamy, ale tak bardzo pragnęłam zrozumieć, że w końcu się odezwałam: – Kim ona jest? Jak się nazywa? – Nosi nazwisko Deng. – A imię? Jak ono brzmi? Ma otworzyła usta, lecz z początku nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Dopiero po chwili spojrzała mi prosto w oczy i odparła: – Na imię ma Li-ling. Tak samo jak ja, chociaż jej imię zostało zapisane za pomocą znaków uproszczonego języka chińskiego. Sięgnęłam w stronę listu, zanim jednak zdążyłam go chwycić, Ma położyła swoją dłoń na mojej. Uprzedzając następne pytanie, powiedziała: – Tych trzydzieści stron dotyczy teraźniejszości. Córka Deng Li-ling dotarła do Toronto, ale jej paszport okazał się nieważny. Dziewczyna nie ma się gdzie podziać i potrzebuje wsparcia. Ona… – Mama zwinnym ruchem wsunęła list do koperty. – Wkrótce tu przyjedzie i na jakiś czas z nami zamieszka. Rozumiesz? Ten list mówi o teraźniejszości, a nie o przeszłości. Czułam się zdezorientowana. Dlaczego ktoś obcy wprowadzał się do naszego domu? – Córka Deng Li-ling ma na imię Ai-ming – ciągnęła mama, jakby ta informacja miała pomóc mi się odnaleźć. – Muszę wykonać kilka telefonów, żeby zorganizować jej przyjazd. – Jesteśmy w tym samym wieku? Wyglądała na zaskoczoną. – Nie, musi mieć co najmniej dziewiętnaście lat, bo studiuje. Deng Li-ling

pisze, że jej córka… że podczas demonstracji na placu Tiananmen wpadła w tarapaty. A teraz ucieka. – Jakie tarapaty? – Dość – ucięła Ma. – Nie musisz wiedzieć nic więcej. – Nie! Chcę wiedzieć wszystko. Rozdrażniona, zatrzasnęła przede mną słownik. – Kto cię tak wychował? Jak na swój wiek jesteś zdecydowanie zbyt wścibska. – Ale… – Powiedziałam: dość! Ma czekała, aż położę się do łóżka, zanim zaczęła dzwonić. Rozmawiała w ojczystym języku, kantońskim, od czasu do czasu wtrącając coś po mandaryńsku, a ja nawet przez zamknięte drzwi słyszałam, z jakim trudem przychodzi jej wypowiadanie tonów, które nigdy nie były dla niej naturalne. – Czy tam, gdzie teraz jesteś, panują mrozy? – usłyszałam jej pytanie, a zaraz potem: – Bilet na autobus będzie na ciebie czekać w… Ściągnęłam okulary i wyjrzałam przez przymglone okno. Padający deszcz przypominał śnieg, a głos mamy brzmiał dziwnie obco. Zapadła cisza, aż w końcu, po dłuższej chwili, nasadziłam okulary z powrotem na nos, wygramoliłam się z łóżka i wyszłam z sypialni. Ma wpatrywała się w stos rachunków, ściskając w ręku długopis, jakby czekała, aż ktoś zacznie jej dyktować. – Gdzie masz kapcie? – zapytała, dostrzegłszy mnie kątem oka. Odparłam, że nie wiem. Wtedy wybuchła. – Idź do łóżka, Dziewczyno! Dlaczego ty nic nie rozumiesz? Potrzebuję odrobiny świętego spokoju! Wiecznie mnie śledzisz, jakbyś myślała, że mogę… – Huknęła długopisem o blat z takim impetem, że plastikowy element odłamał się i potoczył po podłodze. – Naprawdę uważasz, że mogłabym cię zostawić? Że jestem tak samolubna jak on? Że pewnego dnia porzucę cię i skrzywdzę, jak on cię skrzywdził? – Długo i zaciekle krzyczała w języku kantońskim, aż w końcu rzuciła: – Wracaj do łóżka! Wyglądała tak staro i krucho, siedząc przy stole z ciężkim słownikiem. Uciekłam do łazienki i zatrzasnęłam drzwi, by zaraz potem otworzyć je, huknąć jeszcze mocniej i zalać się łzami. Odkręciłam wodę w wannie, zdając sobie sprawę, że jedyne, czego pragnę, to położyć się spać. Szloch zmienił się w czkawkę, a kiedy ta ustąpiła, słyszałam wyłącznie szum strumienia płynącego z kranu. Siedząc na skraju wanny, patrzyłam, jak woda zniekształca moje stopy. Zanurzyłam się i podkurczyłam pod siebie blade nogi. Ba powrócił do mnie we wspomnieniach. Włożył kasetę do odtwarzacza

i kazał mi opuścić szyby, po czym ruszyliśmy ostro przez Main Street i dalej, wzdłuż Great Northern Way, słuchając grzmiącego na cały regulator V Koncertu fortepianowego Beethovena, zwanego także Cesarskim, w wykonaniu Glenna Goulda i z Leopoldem Stokowskim jako dyrygentem. Kaskady nut bez końca wznosiły się i opadały, podczas gdy ojciec dyrygował prawą ręką, lewą prowadząc samochód. Słyszałam, jak nucił pod nosem, melodyjnie i rytmicznie: DA! DA-de-de-de DA! Da, da, da! Kiedy tak mknęliśmy triumfalnie po Vancouver, miałam wrażenie, jakby pierwszą część utworu skomponował nie Ludwig van Beethoven, lecz mój ojciec. Jego dłoń poruszała się do metrum cztery czwarte, z dramatycznym zawieszeniem pomiędzy czwartym i pierwszym taktem, a ja zachodziłam w głowę, z jakiego powodu człowiek, który sam był niegdyś sławny i występował w Pekinie przed Mao Zedongiem, nie ma w domu własnego fortepianu. I dlaczego zarabia dziś na życie, pracując w sklepie? Choć wielokrotnie błagałam go, żeby zapisał mnie na lekcje gry na skrzypcach, on konsekwentnie odmawiał, a mimo to przemierzaliśmy miasto w objęciach tej zwycięskiej muzyki, dzięki której przeszłość – zarówno ojca, jak i Beethovena – nie była całkiem martwa i która teraz zadudniła pod przednią szybą, po czym wzniosła się i otuliła nas jak słońce. Nie miałyśmy już tego buicka, Ma go sprzedała. Z nich dwojga to ona była silniejsza, jak kaktus w salonie – jedyna roślina domowa, która przetrwała śmierć Ba. By żyć, mój ojciec potrzebował czegoś więcej. Po moim ciele przelewała się woda. Zażenowana własnym marnotrawstwem, zakręciłam kurek. Ojciec stwierdził kiedyś, że muzyka jest pełna ciszy. Nic mi nie zostawił, żadnego listu, żadnej wiadomości… Ani słowa. Pukanie.

– Marie? – odezwała się Ma. Nacisnęła klamkę, ale drzwi były zamknięte na zamek. – Li-ling, czy wszystko w porządku? Minęła długa chwila. Prawdę powiedziawszy, ojca kochałam bardziej. Wraz z tą myślą uświadomiłam sobie ponad wszelką wątpliwość jeszcze dwie rzeczy: że Ba musiał bardzo cierpieć i że Ma nigdy, przenigdy mnie nie opuści. Ona też go kochała. Łkając, położyłam ręce na powierzchni wody. – Musiałam wziąć kąpiel. – Och. – Głos Ma zdawał się rozbrzmiewać w wannie echem. – Tylko się nie przezięb. Jeszcze raz spróbowała otworzyć, ale drzwi nie ustępowały. – Wszystko będzie dobrze – zapewniła mnie w końcu. Nade wszystko pragnęłam, abyśmy w końcu obudziły się z tego snu. Ponieważ jednak nie umiałam tego sprawić, bezsilnie opłukałam zapłakaną twarz i kiwnęłam głową. – Wiem. Wsłuchiwałam się w cichnące człapanie jej kapci, kiedy odchodziła. Szesnastego grudnia 1990 roku Ma wróciła do domu taksówką z nieznajomą dziewczyną, która nie miała na sobie płaszcza – tylko gruby szal, wełniany sweter, niebieskie dżinsy i płócienne buty. Nigdy wcześniej nie spotkałam żadnej Chinki – to znaczy takiej, która, jak mój ojciec, pochodziłaby z kontynentalnej części kraju. Na jej szyi wisiała na zbyt długim sznurku para szarych mitenek, które kołysały się nerwowym rytmem, obijając się o nogi. Jeden frędzlowaty koniec szalika miała na piersi, a drugi na plecach, trochę w stylu intelektualistki. Wciąż mocno padało i weszła do domu z pochyloną głową, ściskając w dłoni niedużą walizkę, która wyglądała na pustą. Była blada, a jej włosy miały połysk morza. Otworzywszy swobodnie drzwi, wybałuszyłam teatralnie oczy, jakbym nie spodziewała się gości. – Dziewczyno – zwróciła się do mnie mama – weź walizkę. No, żwawo. Ai-ming zrobiła krok naprzód i przystanęła na krawędzi wycieraczki. Kiedy sięgałam po walizkę, nasze dłonie przypadkiem się zetknęły, ale ona się nie cofnęła. Zamiast tego nakryła moją dłoń wolną ręką. Popatrzyła na mnie tak otwarcie i z takim zaciekawieniem, że ze wstydu zacisnęłam powieki. – Ai-ming – mówiła tymczasem Ma – pozwól, że przedstawię ci moją Dziewczynę. Wyrwałam się i otworzyłam oczy. Zdejmując płaszcz, Ma spojrzała najpierw na mnie, a później na pokój. Brązowa kanapa z trzema paskami w kolorze wielbłądzim widziała już lepsze czasy, ale przyozdobiłam ją poduszkami w kwiatowe wzory i pluszakami z mojego łóżka. Włączyłam także telewizor, żeby stworzyć pozory życia i aktywności. Ma

z aprobatą kiwnęła głową. – Dziewczyno, przywitaj swoją ciotkę. – Och, mów mi po prostu Ai-ming. Proszę. Naprawdę tak bym, mmm, wolała. Aby udobruchać je obie, powiedziałam krótko: – Cześć. Tak jak podejrzewałam, walizka była lekka jak piórko. Wolną ręką sięgnęłam także po okrycie Ai-ming, przypominając sobie poniewczasie, że przecież żadnego nie miała. Moja dłoń zawisła w powietrzu jak znak zapytania, a Ai-ming mocno ją uścisnęła. W jej oczach widziałam dociekliwość. Włosy miała z jednej strony upięte, z drugiej opadały swobodnie na twarz, przez co sprawiała wrażenie wiecznie odwróconej profilem. Nie puszczając mojej dłoni, bezszelestnie strząsnęła buty ze stóp, najpierw jeden, następnie drugi. Na jej szalu perliły się pojedyncze kropelki deszczu. Nasze życie towarzyskie doznało tak wielkiego uszczerbku, że nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś obcy postawił stopę w tym domu. W obecności Ai-ming otoczenie sprawiało wrażenie nieznajomego, jakby ściany nachyliły się o kilka centymetrów, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Poprzedniego wieczoru sprzątnęłyśmy dokumenty i notatniki Ba i powciskałyśmy je do pudeł, które schowałyśmy pod stół w kuchni. Stół jadalniany wydawał się przez to zwodniczo nagi. Oznajmiwszy, że zaniosę walizkę do pokoju gościa, uwolniłam swoją dłoń. Podczas gdy Ma oprowadzała Ai-ming po mieszkaniu, ja wycofałam się na kanapę i udawałam, że oglądam kanał pogodowy, gdzie przepowiadali opady deszczu na resztę tygodnia, resztę 1990 roku i resztę stulecia, właściwie to chyba na resztę trwania wszechświata. Głosy Ma i Ai-ming rozbrzmiewały po sobie jak wagoniki kolejki linowej, z rzadka przerywane ciszą. Udzielała mi się gorączkowość panująca w mieszkaniu, sączyła się do mojego wnętrza, aż w pewnej chwili odniosłam wrażenie, że podłoga jest zrobiona z papieru i że otaczają mnie słowa, których nie umiem odczytać, a jeden bezmyślny gest może obrócić cały świat w gruzy. Do obiadu usiadłyśmy razem przy stole jadalnianym. Ponieważ Ma schowała wysuwany blat, mebel przemienił się z jaja w koło. W pewnym momencie przerwała monolog, by rzucić mi spojrzenie, które mówiło: „Przestań się gapić”. Od czasu do czasu kopałam niechcący jedno z pudeł ustawionych pod stołem, przez co Ai-ming podskakiwała ze strachu. – Ai-ming, czy przeszkadza ci chłód? – zapytała wesoło mama, ignorując mnie. – Ja nie miałam pojęcia, czym jest prawdziwa zima, dopóki nie sprowadziłam się do Kanady. – W Pekinie mamy zimę, ale mnie to nie przeszkadza. Tak się zresztą składa,

że dorastałam daleko na południe od stolicy, gdzie panował cieplejszy, bardziej wilgotny klimat, więc po przeprowadzce do Pekinu chłód był dla mnie czymś nowym. – Nigdy nie miałam okazji odwiedzić stolicy, ale słyszałam, że nawiewa tam mnóstwo pyłu z zachodnich pustyń. – To prawda – przytaknęła z uśmiechem Ai-ming. – Dostawał się do wszystkiego, do naszych ubrań, włosów, a nawet do jedzenia. Siedząc naprzeciwko niej, doszłam do wniosku, że istotnie musiała mieć dziewiętnaście lat. Jej oczy, podpuchnięte i zmęczone, niespodziewanie przypomniały mi twarz mojej mamy, pogrążonej w żałobie. Wydaje mi się, że czasami wystarczy popatrzeć na drugiego człowieka, by stwierdzić, że jest pełen słów. Zdarza się, że te słowa nie płyną wartkim potokiem ze względu na ból czy potrzebę prywatności, choć niekiedy milczenie jest też podstępem. Może są to słowa ostre jak nóż, które łakną krwi. Czułam się jednocześnie jak dziecko i dorosła kobieta. Chciałam, by wszyscy zostawili mnie i mamę w spokoju, choć zarazem, z przyczyn, które były dla mnie niejasne, pragnęłam przebywać blisko Ai-ming. – Czym jest „ming” w imieniu „Ai-ming”? – spytałam po angielsku i kopnęłam w pudło, by zwrócić na siebie uwagę. – Czy to „ming” oznaczające zrozumienie, czy raczej „ming” odczytywane jako los? Obie skierowały na mnie wzrok. – Jedz kurczaka – nakazała mi surowo Ma. Dziewczyna przyglądała mi się z wyjątkową satysfakcją na twarzy. Narysowała w powietrzu między nami znak: 明. Połączenie słońca i księżyca, które tworzy zrozumienie albo jasność. Było to powszechne słowo. – Moi rodzice chcieli, żeby to imię uosabiało ideę aì míng – wytłumaczyła. – Czyli umiłowania mądrości. Ale masz rację, jest w nim rodzaj zwątpienia, idea nie tyle umiłowania losu, ile raczej jego, hmm… akceptowania? – Podniosła swoją miseczkę i zanurzyła końcówki pałeczek w miękkim ryżu. Ma zapytała ją, czy czegokolwiek potrzebuje albo czy ma na coś ochotę. Ai-ming odstawiła naczynie. – Szczerze mówiąc, mam wrażenie, jakby minęły wieki, odkąd ostatnio porządnie się wyspałam. W Toronto nie miałam czasu na wypoczynek, bo co kilka tygodni musiałam się przenosić. – Zmieniać mieszkanie? – zapytała Ma. Ai-ming zadrżała. – Uznałam, że… Bałam się policji. Przerażała mnie myśl, że odeślą mnie z powrotem do domu. Nie wiem, czy mama wszystko pani przekazała. Mam nadzieję, że tak. W każdym razie w Pekinie nie zrobiłam niczego złego, nic, co można by uznać za działalność przestępczą, a mimo to… Ciocia z wujkiem

pomogli mi wydostać się z kraju, przekroczyłam granicę z Kirgistanem, a później… później pani kupiła mi bilet. Nie bacząc na nic, zdecydowała się pani mi pomóc, i jestem za to bardzo wdzięczna, choć obawiam się, że nigdy nie zdołam należycie za to podziękować. Przepraszam za wszystko. Mama wyglądała na zażenowaną. – Lepiej zjedz coś jeszcze – powiedziała krótko. Jednakże w Ai-ming zaszła zmiana; ręce trzęsły jej się tak mocno, że nie była w stanie utrzymać pałeczek w palcach. – Każdego dnia wracam myślami do przeszłości, a mimo to nie mam pojęcia, jak się tu znalazłam. Zupełnie jakbym była zbiegiem. W moim rodzinnym kraju mama z trudem daje sobie radę, a ja… ja boję się spać. Czasem nawiedzają mnie sny, w których to się w ogóle nie wydarzyło, i pobudka staje się moim największym koszmarem. Gdyby mama miała mnie przy sobie, gdyby tato żył, gdyby tylko nie… Najważniejsze jednak, żebym zrobiła coś ze swoim życiem, bo w tej chwili nie mam niczego, nawet paszportu. Boję się używać tego, który dostałam wcześniej, on jest… nielegalny. Nie należał do mnie, ale nie miałam wyboru. Słyszałam, że powinnam przekroczyć granicę Stanów Zjednoczonych, ponieważ wprowadzono tam amnestię dla chińskich studentów, a ja mogę się kwalifikować. Ale nawet jeśli chwilowo nic nie mam, to obiecuję, że prędzej czy później wszystko spłacę. Przysięgam. – Zhí nǔ – powiedziała mama, nachylając się w jej stronę. Jej słowa zdziwiły mnie, znaczyły bowiem „córka mojego brata”, tymczasem Ma nie miała żadnych braci. – Chciałam się o nich zatroszczyć, ale wydarzenia potoczyły się tak gwałtownie… Wszystko poszło nie tak. – Och, nie musisz się usprawiedliwiać – uspokoiła ją Ma. – Jesteśmy rodziną, a to coś więcej niż słowa, rozumiesz? Znacznie więcej niż słowa. – I jeszcze jedno – dodała Ai-ming, blednąc nagle na twarzy. – Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci męża. Moja matka i Ai-ming popatrzyły na siebie. – Dziękuję – powiedziała Ma. Wszystko we mnie zamarło, gdy ujrzałam w jej oczach łzy. Mama rzadko płakała. – Mnie jest równie przykro z powodu twojej straty. Mój mąż bardzo kochał twojego ojca. W pierwszą wolną sobotę Ma pojechała do miasta i niedługo później wróciła z nowymi skarpetami, swetrami, parą zimowych butów i płaszczem. Początkowo Ai-ming dużo spała. Wyłaniała się z sypialni z potarganymi włosami, ubrana w moje legginsy i stary podkoszulek mamy, a ponieważ bała się wychodzić na zewnątrz, minęły całe tygodnie, zanim po raz pierwszy przymierzyła nowe buty. Za to płaszcz nosiła każdego dnia. Popołudniami dużo czytała przy kuchennym stole, na którym piętrzyły się książki mojego ojca. Ręce trzymała w kieszeniach płaszcza,

a książkę obciążała tasakiem, żeby leżała płasko. Czasem na twarz opadały jej włosy, zasłaniając światło – poprawiała je wtedy i wtykała za kołnierz swetra. Któregoś wieczoru, mniej więcej po tygodniu, poprosiła mamę, żeby ścięła jej włosy. O ile dobrze pamiętam, było to tuż po Bożym Narodzeniu. Ponieważ w szkole mieliśmy przerwę świąteczną, przesiadywałam przed telewizorem i objadałam się czekoladkami Turtles. Mama zawołała mnie i kazała spryskiwać włosy Ai-ming wodą z butelki, ale ja odmówiłam, twierdząc, że fryzurę gościa powinno się zostawić w spokoju. Obie kobiety zareagowały śmiechem. Ai-ming stwierdziła, że chce wyglądać modnie. Poszły do kuchni, gdzie rozłożyły na podłodze gazetę, a Ai-ming zdjęła płaszcz i wspięła się na podnóżek, żeby jej długie włosy opadały na wysokość nożyczek mamy. Oglądałam odcinek Drużyny A, ale chłodny szczęk nożyczek i chichot dolatujący z kuchni nie pozwalały mi się skupić. Podczas pierwszej przerwy reklamowej poszłam sprawdzić, jak im idzie. Ai-ming, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, przewróciła na mój widok oczami. Ma skróciła jej włosy o jakąś jedną trzecią, a długie, mokre kosmyki na podłodze kuchni przypominały zmasakrowane istoty morskie. – Och – wymsknęło mi się – jak mogłyście to zrobić? Ma uniosła swój oręż. – Teraz twoja kolej, Dziewczyno. – Ma-li, już prawie Nowy Rok. To pora strzyżenia. – Ai-ming miała trudności z wymówieniem imienia „Marie”, dlatego postanowiła używać chińskiego wariantu, który według słownika oznaczał „czarujący minerał”. W tej samej chwili Ma przycięła kolejny spory kosmyk. Sfruwając na podłogę, zadygotał, jakby wciąż oddychał. – Tak, ale to kanadyjski Nowy Rok, a w Kanadzie ludzie nie przycinają włosów, tylko piją szampana. Za każdym razem, gdy Ma naciskała na spust plastikowej butelki, a wilgotna mgiełka spowijała głowę Ai-ming, dziewczyna zaciskała z zimna powieki. Na moich oczach przechodziła metamorfozę; nawet niezdrowa bladość cery zdawała się ustępować. Skróciwszy jej włosy do ramion, mama zabrała się do grzywki – po skończonej pracy opadała na czoło pod lekkim skosem w zdecydowanie modny sposób. Ai-ming była wyjątkowo piękna. Miała ciemne, pogodne oczy, a jej usta, jak zwykli mawiać poeci, odznaczały się na tle skóry niczym kwiat róży. Na policzkach pojawiły się delikatne rumieńce, których przed godziną z pewnością tam nie było – zyskiwały na intensywności za każdym razem, gdy Ma obrzucała ją przeciągłym spojrzeniem, oceniając efekty własnej pracy. Obie zapomniały o mojej obecności. Kiedy wróciłam do salonu, na ekranie telewizora przewijały się napisy Drużyny A. Klapnęłam na kanapę i podciągnęłam kolana pod brodę. W niemal

wszystkich oknach oprócz naszych świeciły się świąteczne lampki, a ja odniosłam wrażenie, jakby nasze mieszkanie znajdowało się pod obserwacją obcych z latającego spodka, którzy nie mogli się zdecydować, czy wylądować w Vancouver, czy polecieć dalej. Obcy z mojego statku zadawali sobie pytania: czy mają tutaj napoje gazowane? Jakie pokarmy spożywają? Może powinniśmy poczekać i wrócić wiosną? Lądujcie, wysłałam do nich komunikat. Ludzie nie zostali stworzeni do unoszenia się w powietrzu – jeżeli nie będziemy świadomi ciężaru własnych ciał, jeśli grawitacja przestanie na nas działać, zatracimy samych siebie, nim się spostrzeżemy. Ai-ming wzięła się ostatnio do czytania jednego z dwujęzycznych tomików poezji należących do mojego ojca. Podniosłam go – znałam tę książkę, ponieważ korzystałam z niej podczas lekcji kaligrafii. Kartkowałam ją, dopóki nie natrafiłam na znajomy, podkreślony wiersz: Patrz, jak po trosze noc się przewraca. Głosy w domu chcą wzlecieć, lecz nie śmią. Blask zza zasłony umknąć nie może. Wielki to ból widzieć jaskółkę na jej spince. Zbyt wielki wstyd ujrzeć feniksa w jej lustrze. Do Hengtang powracam o świcie, Blednąc jak światło na zdobionym siodleIII . Przeczytałam dwukrotnie wiersz, po czym zamknęłam książkę. Miałam nadzieję, że w zaświatach ojciec także świętował Boże Narodzenie i Nowy Rok, bałam się jednak, że w przeciwieństwie do Ai-ming nie odnalazł rodziny, która zapewniłaby mu poczucie bezpieczeństwa. I choć wciąż miałam do niego żal, a ból serca nie ustępował, za wszelką cenę pragnęłam jego szczęścia. Odkrycie przez Ai-ming zawartości pudeł schowanych pod stołem było rzecz jasna tylko kwestią czasu. Kiedy w jeden ze styczniowych dni wróciłam po lekcjach do domu, papiery Ba leżały na widoku, mimo że Ai-ming nigdzie ich nie przenosiła – zamiast tego postanowiła odsunąć stół. Jedno z pudeł wyglądało na opróżnione. Blat zawalony notatnikami przywodził na myśl biedę pchlego targu w Vancouver. Co gorsza, Ai-ming umiała odczytać każdy znak, podczas gdy ja, jedyna córka Ba, miałabym kłopoty z krótkim wersem. Ai-ming przygotowywała surówkę, choć starła tak dużo chrzanu, że dla kapusty nie zostało w misce zbyt wiele miejsca. Oznajmiłam, że nie wiem, czy mój żołądek poradzi sobie z taką ilością chrzanu. Kiwnęła w zamyśleniu głową i niedbale cisnęła do miski garść kapusty – kawałki poszatkowanego warzywa wzleciały w powietrze i opadły niczym deszczem. Miała na sobie fartuszek mamy z napisem „Kanada: świat tuż obok”,

a pod spodem zimowy płaszcz. Podeszła do stołu. – Kiedy byłam bardzo mała, miałam okazję poznać twojego tatę – powiedziała. Zamarłam. Wcześniej nie rozmawiałyśmy z Ai-ming o moim ojcu i poczułam zawód, że go znała, a mimo to aż dotąd nie przyszło jej do głowy, by się tym ze mną podzielić. Zawód tak dotkliwy, że na chwilę zaparło mi dech. – Dziś po południu zaczęłam przeglądać te pudła – ciągnęła. – Są w nich rzeczy twojego taty, prawda? Powinnam była zapytać o zgodę, ale tyle tu notatników… – Tato przeprowadził się do Kanady w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym – odparłam, nie patrząc na nią. – A to jest dwanaście lat dokumentów, całe jego życie. Poza nimi prawie nic nam nie zostawił. – Nazywam to pokojem zá jì. Pokojem rozmaitości. Te rzeczy, które do siebie nie pasują. Próbując zapanować nad drżeniem, które narodziło się w mojej piersi i przenosiło na ręce i nogi, powtarzałam w głowie nieznane słowa, wypowiedziane przez Ai-ming: zá jì. – Rozumiesz mnie, prawda? Rzeczy, których nie mówimy na głos, więc trafiają do pamiętników i notesów, do miejsc osobistych. Kiedy je w końcu odkrywamy, zazwyczaj jest już za późno. Ściskała mocno notatnik. Natychmiast go rozpoznałam, podłużny i wąski, w kształcie miniaturowych drzwi i z grzbietem luźno zszytym bawełnianym sznurkiem. Księga rejestrów. – Widziałaś to już wcześniej? – Ponieważ wciąż nie odpowiadałam, uśmiechnęła się do mnie smutno. – To pismo mojego ojca. Widzisz? Jest takie swobodne, takie kunsztowne… Zawsze przykładał się do pisania, nawet przy najprostszych znakach. Przywiązanie do szczegółów leżało w jego naturze. Otworzyła notatnik. Słowa zdawały się unosić na powierzchni kartek i poruszać z własnej woli. Zrobiłam krok do tyłu. Nie musiała mi tego wszystkiego pokazywać, widziałam, jak to wygląda. – Ja też mam swój zá jì – kontynuowała – ale mój zá jì jest teraz wszędzie i prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, jak go ograniczyć. Czy wiesz, dlaczego ludzie przechowują zapiski, Ma-li? Musi istnieć powód, ale co dobrego przychodzi nam z przechowywania tak mało istotnych rzeczy? Mój ojciec był wielkim kompozytorem i wspaniałym muzykiem, a jednak poświęcił talent, żeby mnie chronić. Był prawym i szczerym człowiekiem i nawet twój tato pragnął zachować jakąś jego część. Nawet on go kochał. A oni pozwolili mu umrzeć, zatłukli go jak zwierzę. Jak to wytłumaczyć? Gdyby mój ojciec żył, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Nie byłabym sama, a twój tato nie popełniłby… Och, Ma-li, przepraszam! Tak mi

przykro. I wtedy Ai-ming zrobiła coś, na czym nie przyłapałam jej ani razu od chwili, gdy przed miesiącem przybyła do naszego domu. Zapłakała, do tego stopnia owładnięta rozpaczą, że nawet się nie odwróciła ani nie zasłoniła twarzy. Jej cierpienie wstrząsnęło mną głęboko, cichy lament, który zdemontował rzeczywistość. Miałam wrażenie, jakby błagała: „Pomóż mi, pomóż!”. Bałam się, że jeśli jej dotknę, jej ból napęcznieje w moim ciele i na zawsze stanie się moim własnym. Nie mogłam tego znieść. Odwróciłam się i uciekłam do swojego pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Pokój wydawał mi się wyjątkowo ciasny. Rodzina, szeptałam do siebie, to nie drogocenne pudełko, które można otwierać i zamykać na życzenie tylko dlatego, że mama tak mówi. Fotografia Ba stojąca na komodzie sprawiała mi ból. Nie, nie sama fotografia, lecz drażniące uczucie, jakie we mnie wywoływała – to samo uczucie, które nadawało wszystkiemu gorzki posmak, nawet miłości do mamy i do Ai-ming. Chciałam rzucić ramką o podłogę, ale bałam się, że zdjęcie nie jest zwyczajnym przedmiotem, że naprawdę mieszka w nim ojciec i jeśli je uszkodzę, on nigdy nie zdoła powrócić do domu. W moje myśli wdzierało się bębnienie deszczu o szybę. Zacieki na szkle zmieniały kształt. Krople małe i duże łączyły się i drżały, hipnotyzowały mnie i mąciły mi umysł. Czy znaczyłam równie mało jak one? Czy kiedykolwiek uda mi się coś zmienić? Raptem przypomniałam sobie zapach ojca, słodycz świeżych liści albo skoszonej trawy, woń jego mydła. I jego głos, zdania o nietypowej składni: „Co córka chce powiedzieć ojcu? Dlaczego córka płacze?”. Głos inny niż wszystkie, jakie kiedykolwiek istniały. Mimowolnie przypomniałam sobie, jak przypadkiem usłyszałam mamę, gdy opowiadała, że przy ciele ojca nie było prawie żadnych rzeczy. Rozmawiała przez telefon z przyjacielem z Hongkongu. Mówiła, że walizkę – pełną, kiedy wyjeżdżał – odnaleziono pustą. Pozbył się wszystkiego, łącznie z obrączką, przenośnym odtwarzaczem CD marki Sony i płytami z muzyką. Nie miał przy sobie naszej fotografii, a wiadomość, którą po sobie zostawił, nie zawierała słów pożegnania. Pisał w niej, że miał długi, których nie mógł spłacić, że poniósł porażkę, z którą nie umiał żyć, i że pragnie być pochowany w Hongkongu, na granicy z Chinami. Pisał też, że nas kocha. Raz w roku ojciec zabierał nas na koncert orkiestry symfonicznej. Nie mogliśmy liczyć na dobre miejsca, ale Ba uważał, że to bez znaczenia – że grunt to być tam, w gmachu, gdzie odradza się muzyka, nawet ta najstarsza. Życie piętrzy przed nami wiele przeszkód, zwykł mi mówić, i nikt nie wie, czy jutro lub za rok wszystko będzie takie samo jak dziś. Powiedział mi, że kiedy był małym chłopcem, jego zastępczy ojciec, Profesor, zabrał go na koncert w Szanghaju i to doświadczenie na zawsze go zmieniło. Zdał sobie sprawę, że w jego duszy istnieją ściany, o których dotąd nie miał pojęcia.

– Zrozumiałem, że przeznaczone jest mi inne życie – stwierdził. Kiedy już zobaczył te ściany, myślał wyłącznie o tym, żeby je zburzyć. – Jakie ściany? – zapytałam. – Mìng – odparł. – Los. Dopiero później, kiedy odnalazłam to słowo w słowniku, zorientowałam się, że mìng – 命 – oznacza nie tylko los, ale także życie. Pukanie do drzwi przywołało mnie do rzeczywistości – do deszczu, pokoju i do siebie. – Ma-li – zagaiła Ai-ming, siadając w nogach mojego łóżka. W świetle lampki stojącej na biurku, którą sama włączyła, wyglądała jak rzucany przeze mnie blady cień. – Nie powinnam była zaglądać do notatników twojego taty. Właśnie to chciałam ci powiedzieć. Naprawdę mi przykro. Wybaczysz mi, Ma-li? Cisza robiła się coraz gęstsza. Siedziałam tak daleko od niej, jak tylko się dało, na poduszkach u wezgłowia. – Jestem wyjątkowo strachliwą osobą – wyszeptała. – Czego się boisz? – Że twoja mama każe mi się wynosić… Sama nie dam sobie rady, jestem tego pewna. Wezbrał we mnie wstyd. Z jakiegoś powodu jej słowa przypomniały mi o Ba. – Stanowisz teraz część rodziny. Ma sama tak powiedziała – pocieszyłam ją. – Chodzi o to, Ma-li, że nasze życie to kompletny mętlik. A poza tym między naszymi rodzinami wciąż istnieje ten… bolesny rozłam. Kiwnęłam głową, jakbym rozumiała. – Mój tato kochał muzykę, podobnie jak twój – ciągnęła. – Dawniej, zanim się jeszcze urodziłam, uczył w Szanghajskim Konserwatorium Muzycznym. – A czym zajmował się później? – Przez dwadzieścia lat pracował w fabrykach. Najpierw produkował drewniane skrzynie, a później radia. – Nie rozumiem. Dlaczego to robił, skoro kochał muzykę? – Deszcz zacinał tak mocno, jakby w szybę uderzały krople srebra. Nagle oczyma wyobraźni ujrzałam mamę: stała na przystanku, przemoczona do suchej nitki i przemarznięta do szpiku kości, a zimny wiatr smagał jej ciało. – Poznałam twojego tatę – ciągnęła Ai-ming, unikając odpowiedzi na pytanie. – Kiedy byłam mała, Jiang Kai przyjechał do naszej wioski, a mój tato bardzo się cieszył, że po tylu latach znowu może go zobaczyć. Działo się to w siedemdziesiątym siódmym, gdy zmarł Przewodniczący Mao i zaczynała się nowa epoka. W kraju zachodziło wiele zmian, ale tato był powściągliwy w okazywaniu uczuć. Mimo to dobrze widziałam, jak dużo znaczyła dla niego wizyta Jiang Kaia, i dlatego nigdy jej nie zapomnę. A kiedy tato zmarł, Jiang Kai

do nas zadzwonił. Przebywał wówczas w Hongkongu, rozmawiałam z nim przez telefon. – Ai-ming, nie chcę teraz rozmawiać o moim Ba. I nigdy, przenigdy nie wypowiadaj jego imienia. – Mm… – odmruknęła. Schowała ręce do kieszeni płaszcza, ale od razu je wyciągnęła. – Dlaczego zawsze jest ci zimno? – zapytałam zdziwiona. Klasnęła w dłonie, by pobudzić w nich krążenie. – Wyjechałam z Pekinu zimą i najwyraźniej tamtejszy chłód na dobre zagościł w moich kościach, bo nie jestem w stanie się rozgrzać. Mama i babka pomogły mi wyjechać z Chin. Bały się o mnie, bo… nie umiałam udawać. Nie mogłam żyć dalej tak, jakby nic się nie stało. – Skuliła się pod swoim zimowym płaszczem. Wyglądała okropnie młodo i samotnie. – Bardzo za nią tęsknisz, prawda? Za mamą. Kiwnęła głową. Naszła mnie pewna myśl. Wygramoliłam się z łóżka i zostawiłam ją na chwilę samą w pokoju. Bez trudu odnalazłam Księgę rejestrów – notatnik wypełniony pismem jej ojca. Wiedziałam, że Ai-ming ucieszy się z prezentu, kiedy jednak go jej podałam, zignorowała mnie. Spróbowałam podejść ją inaczej. – Ma powiedziała mi, że to książka o wielkiej przygodzie. Jeden z bohaterów wybiera się w podróż do Ameryki, a inny na pustynię. Stwierdziła też, że osoba, która sporządziła kopię, musiała być mistrzem kaligrafii. Ai-ming w końcu wyłoniła się spod płaszcza. – To prawda, że mój tato umiał pięknie pisać, ale z pewnością nie był mistrzem. Zresztą bez względu na to, jak piękna jest ta Księga rejestrów, to nadal tylko książka. Nie ma w niej nic realnego. – A czy to takie ważne? Jeśli pomożesz mi ją przeczytać, podszlifuję swój chiński. A to już jakaś całkiem realna korzyść. Uśmiechnęła się do mnie. Przewróciła kilka kartek, po czym odłożyła notatnik na pościel, tworzącą między nami coś w rodzaju ziemi niczyjej. – Kiepski pomysł – stwierdziła. – W notatniku skopiowano rozdział siedemnasty, nie ma sensu zaczynać lektury od środka, szczególnie jeśli nic więcej nie posiadasz. – Możesz mi streścić poprzednich szesnaście rozdziałów. Na pewno je znasz. – Wykluczone! – krzyknęła, choć ze śmiechem na ustach. – Sama miałam w zwyczaju zadręczać w ten sposób babkę, żeby robiła rzeczy, które nie zawsze były jej w smak. – Czy twoja babka w końcu ulegała? – Od czasu do czasu.

Naciągnęłam na siebie koc, jakby spór został rozstrzygnięty na moją korzyść. – Na twoim miejscu bym się tak nie cieszyła. Wiesz, jak wołano na moją babkę? Wielka Matka Nóż. – To nie jest prawdziwe imię! – W tej opowieści każde imię jest prawdziwe. – Rzuciła mi z ukosa szelmowskie spojrzenie. – Jak powinnam się do ciebie zwracać: Dziewczyno, Ma-li czy raczej Li-ling? Jak brzmi twoje p r a w d z i w e imię? – Wszystkie są prawdziwe – odpowiedziałam, choć w środku dręczyły mnie wątpliwości. Bałam się, że każde z tych imion zajmuje zbyt wiele przestrzeni; kto wie, może nawet jest odrębnym bytem? Może któregoś dnia zajmą moje miejsce, a ja zniknę. Zakłopotana, zwinęłam się w kłębek w dzielącej nas pustce. Ai-ming wciąż kartkowała notatnik. Gdy zapytałam, jak wyglądała Wielka Matka Nóż, pogłaskała mnie w zamyśleniu po włosach, po czym odpowiedziała, że wszystko w Wielkiej Matce było naprzemiennie duże i małe: długie brwi nad wąskimi oczami, drobny nos pomiędzy mięsistymi policzkami i ramiona niczym szczyty wzgórz. Już jako mała dziewczynka kręciła sobie loki, i na starość jej włosy stały się tak delikatne i rzadkie, jakby były zrobione z powietrza. Śmiech miała jak kawka, charakter wybuchowy, a głos grzmiący, i nawet kiedy była dzieckiem, nikt nie miał odwagi traktować jej lekceważąco. Zamknęłam oczy, a Ai-ming odłożyła notatnik na bok. Wielka Matka Nóż wraz ze swą młodszą siostrą Wirującym Obłokiem umiały śpiewać harmonie tak urzekające, że wszelkie problemy, te mniejsze i te większe, ginęły w czarującym dźwięku ich głosów. Podróżowały z miasta do miasta i z wioski do wioski, opowiadała Ai-ming, występując na zaimprowizowanych scenach, z czarnymi włosami pełnymi barwnych kwiatów i wstążek z monetami. Długie sagi, takie jak Opowieści znad brzegów rzek czy Wu Song walczący z tygrysem, liczyły niekiedy setki rozdziałów, a dawnym gawędziarzom udawało się przeciągać je miesiącami, albo nawet latami. Słuchacze nie mogli im się oprzeć; przybywali punktualnie jak w zegarku, spragnieni kolejnej części historii. Były to czasy chaosu, bomb i powodzi, piosenek miłosnych granych w radiu i rozbrzmiewających na ulicach. Muzyka towarzyszyła ślubom, narodzinom i rytuałom, pracy, spacerom, nudzie, sprzeczkom i śmierci. Nawet w takich czasach muzyka i opowieści stanowiły azyl, przepustkę do innych światów. W tamtym okresie byle wioska mogła przechodzić z rąk do rąk co kilka tygodni – jednego dnia rządzili nią komuniści, drugiego nacjonaliści, trzeciego zaś