Spis treści
Instrukcja obsługi aplikacji Viuu
Karta redakcyjna
Dedykacja
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Epilog
Od Autora
Więcej na: www.ebook4all.pl
Rozdział pierwszy
Ważący dwa kilogramy notebook w rozpędzonym do stu kilometrów na godzinę pojeździe
działa jak gilotyna. Przy czołowym zderzeniu samochodu ze stuletnim drzewem te dwa
kilogramy elektroniki, leżące dotychczas na kolanach pasażera, ruszają i zatrzymują się
dopiero na metalowych sprężynach tapicerki jego fotela.
Wydawałoby się, że jeżeli człowiek nie przetrwa takiego wypadku, to komputer tym
bardziej.
Ekipa ratowników medycznych przerwała akcję reanimacyjną mniej więcej kwadrans po
przybyciu. Rozległe obrażenia wewnętrzne nie dawały nadziei na przywrócenie pracy serca.
Druga faza reanimacji przyniosła nieoczekiwane i nieodwracalne skutki przede wszystkim
w moim życiu. Reanimacja twardego dysku notebooka, który znajdował się na kolanach
jednej z ofiar. Notebookten uchylił mi drzwi do cudzego świata, który mnie przeraził. A jeżeli
istnieje życie po śmierci – ofiarę pewnie jeszcze bardziej. Kiedy pierwszy raz uruchomiłem
ten komputer, w dziewięciu ikonach na pulpicie czekało na mnie jej życie.
W pierwszym momencie ekran poraził mnie fotografią nienaturalnej, kilometrowej
wyrwy w lesie widzianej z lotu ptaka. To było tło pulpitu. Na nim znajdowały się ikony
zawierające tajemnice, których najwyraźniej nie chciała wziąć ze sobą do grobu. Blizna po
katastrofie w gęstym lesie, niedostrzegalna z ziemi, z wysokości kilkuset metrów zaskakiwała
nienaturalnością. Rozmieszczone wokół niej ikony dodatkowo ją podkreślały. Zajęło mi trochę
czasu, nim się zorientowałem, że pas niskiej zieleni na zdjęciu to dwudziestoletni zagajnik,
który wyrósł na miejscu katastrofy lotniczej, jednej z najbardziej tragicznych w Europie. To
tam zginęli jej rodzice. Kiedy zobaczyłem tę fotografię po raz pierwszy, poczułem, jak leśna
wyrwa wciąga mnie do środka komputera, żebym odkrył jej tajemnicę.
Dla ambitnego trzydziestoletniego prawnika Prokuratura Rejonowa w Piotrkowie
Mazowieckim oznaczała zesłanie. Zacząłem o tym myśleć wkrótce po przybyciu do tego
miasta, wiele lat przed wypadkiem, który nieodwracalnie zmienił moje życie. Gasnące
kariery starszych kolegów po fachu, którzy tonęli w biurokracji i topili swoje frustracje
w alkoholu, cierpliwie czekając na siedem tysięcy złotych gwarantowanej emerytury,
bezlitośnie odzierały mnie ze złudzeń.
Właściwie nigdy nie chciałem zostać prokuratorem. Od podstawówki moim marzeniem
była pozycja obrońcy, a to od dziecka kojarzyło mi się z zawodem adwokata. I temu celowi
systematycznie podporządkowywałem kolejne etapy edukacji. Wszystkie przeszkody
pokonałem w naprawdę niezłym stylu. Oprócz ostatniej. Zabrakło mi szczęścia na
decydującym egzaminie, na aplikację adwokacką. Tak to tłumaczyłem wszystkim
znajomym, chociaż doskonale wiedziałem, że przegrałem w tak zwanym konkursie pleców.
Nie pochodziłem z rodziny prawniczej, nie miałem żadnego zaprzyjaźnionego adwokata,
który odpowiednio pokierowałby moimi papierami w zaciszu gabinetów rady adwokackiej.
Być może przegrałem na ostatniej prostej, dlatego że jako adwokat chciałem walczyć
o prawo i sprawiedliwość.
Zaszczepił mi to jeden z niewielu autorytetów, jakie miałem w życiu. Nowy historyk, który
przyszedł do naszej podstawówki, gdy byłem w przedostatniej klasie. Profesor Antoni Jarguz
był pierwszym nauczycielem, który odważył się mówić na lekcjach to, co na temat władzy
słyszałem od małego w domu rodzinnym.
To był 1985 rok, całą Polskę skuwał jeszcze lód kruszącej się bardzo powoli komunistycznej
dyktatury. Chwiejący się na nogach reżim zadawał już ciosy na oślep. W tajemnicy przed
rodzicami uciekałem po szkole na Krakowskie Przedmieście, żeby odrzucać w kierunku milicji
tekturowe petardy z gazem łzawiącym. Sąsiada z mojego osiedla zatłukli pałkami na śmierć
tylko dlatego, że stał na przystanku autobusowym, nie uciekając razem z innymi
demonstrantami. I właśnie w okresie wielkiej smuty po stanie wojennym rachityczny,
przygarbiony starszy pan, który prostował się wraz z każdym słowem, na swojej lekcji
opowiadał historię cywilizacji, nawiązując do tego, co działo się w Polsce. W tych
opowieściach – od potęgi Sparty po szaleństwo nazizmu – wszystko porównywał do systemu,
w którym my żyliśmy. Stopniowo dzielił się z nami swoim doświadczeniem. Był
emerytowanym adwokatem. Jednym z zasłużonych obrońców w procesach politycznych.
Kiedy mówił, wydawał się silniejszy niż całe plutony milicji stojące naprzeciwko mnie na
Krakowskim Przedmieściu.
Zapragnąłem być taki jak on. I choć byłem dopiero w podstawówce, to marzenie stało się
dla mnie najważniejsze, a każdy kolejny etap edukacji tylko mnie w nim utwierdzał. Ostatni
etap, czyli studia, chyba uśpił moją czujność. Kolejne egzaminy szły aż za dobrze, miałem
dużo czasu na zabawę i wygłupy, co skrupulatnie wykorzystywałem. A kiedy zorientowałem
się, że system wystrychnął mnie na dudka – czy raczej, jakto określiłem, „wydudkał mnie na
strychu” – było już za późno. Zamiast obrońcą, zostałem napastnikiem. Prokuratorem, który
ma oskarżać w imieniu państwa. I wyegzekwować surową karę za złamanie obowiązujących
reguł.
Niepowodzenie na egzaminie adwokackim odczułem boleśnie, ale wierzyłem, że spróbuję
jeszcze raz. Nie spróbowałem. Wciąż zdeterminowany, postawiłem na aplikację
prokuratorską, bo nie chciałem wypaść z zawodu. To miało potrwać tylko rok, ale teraz
dobiegałem czterdziestki i od dziesięciu lat nic się w moim życiu nie zmieniało. Wielu kolegów
ze studiów już dawno pozakładało własne kancelarie. Tomek, przyjaciel z liceum, razem
z którym zdawałem na prawo, w pół roku zbił fortunę na obsłudze piramidy finansowej, która
pozbawiła oszczędności kilkanaście tysięcy ludzi. Wiktor, największy świr z nas wszystkich,
został sędzią, przestał grać na wyścigach – zresztą to z naszą pomocą wydostał się ze szponów
hazardu. Jaromir, jeden z leaderów Niezależnego Zrzeszenia Studentów, zgodnie z tym, co
zapowiadał, wygrał w końcu wybory i jest posłem już drugą kadencję.
Większość miała też już rodziny, dzieci i budowała historię polskiej klasy średniej.
Ja natomiast na dobre utknąłem na stanowisku publicznego oskarżyciela. Po dwóch latach
aplikacji zostałem prokuratorem i potrzeby wymiaru sprawiedliwości okazały się dużo
ważniejsze od moich planów – maszyna losująca wyrzuciła mnie do Piotrkowa
Mazowieckiego. Przestępstwa, z którymi przyszło mi tu walczyć, przygnębiały mnie
z różnych powodów.
W całej swojej prokuratorskiej bezsilności największy kłopot miałem z artykułem 207
paragraf 1 Kodeksu karnego: znęcanie się nad rodziną. Fizyczne i psychiczne. Alkoholizm
i frustracja, które wiele rodzin wyrzuciły na margines, zbierały w Piotrkowie ponure żniwo.
Nie tylko zresztą w rodzinach. Tydzień po otrzymaniu „szmaty”, jak zwykli mówić o swoich
legitymacjach ludzie z branży, przeszedłem prawdziwy prokuratorski egzamin: w obecności
psychologa przesłuchiwałem ofiarę gwałtu, jedenastoletniego chłopca z domu dziecka.
Przesłuchanie to za dużo powiedziane. W czasie dwudziestominutowego spotkania chłopiec nie
wypowiedział ani słowa. Były momenty, że przez pół minuty patrzyliśmy sobie w oczy.
Potem ja uciekałem wzrokiem.
– Prokuratura, panie kolego, to taka służba, że emocje trzeba trzymać za mordę, choćbyś
miał się pan tłuczonym szkłem posrać – mówił z powagą godną swojego urzędu mój szef,
prokurator rejonowy dla terenu Piotrków-Zachód.
– U mnie, panie prokuratorze, emocjonalne zwieracze są wyjątkowo słabe. – Sam nie
wiem, dlaczego nagle podchwyciłem poetykę z okolic jelita grubego, ale pamiętam tę
rozmowę bardzo dobrze.
– Praktyka prokuratorska u nas to właśnie taki turnus rehabilitacyjny dla tych pańskich
emocjonalnych zwieraczy. Wygrał pan sanatorium w Piotrkowie, panie kolego –
odpowiedział.
Zazdrościłem prokuratorom, którym udało się załapać na etat w powieściach
kryminalnych. Moja służba nadawała się najwyżej na scenariusz trzeciorzędnej tragifarsy.
Każda pora roku wiązała się w moim życiu z nawracającymi falami przestępstw, wobec
których byłem bezradny. Jesień – oprócz zwyczajowej depresji – oznaczała także początek
sezonu na kradzieże w domkach letniskowych. Po skończonych wakacjach witała mnie
w terenie jesienna mgła, na stołach zawsze dopite butelki po alkoholu. Zimą nadchodziła fala
zatruć tlenkiem węgla w ogrzewanych prowizorycznymi piecami domach biednych ludzi.
Wiosną zaczynały się gwałty.
Niektórzy ludzie, których przyszło mi ścigać, popełniali te same przestępstwa tak często, że
staliśmy się dobrymi znajomymi. Jednym z nich był niejaki Malowany. Miałem z nim często
do czynienia, bo znany był z tego, że po alkoholu robił rzeczy całkowicie nieprzewidywalne.
Kiedyś w stanie upojenia postanowił zrobić sobie wielką dziarę na twarzy. Lewą część jego
policzka zajmowało ciemne skrzydło smoka chińskiego, nad lewą powieką wychylał się
żarłoczny, smoczy pysk. Malowany był jednym z tych, z którymi toczyłem wojnę
o przestrzeganie prawa. Każdego dnia coraz bardziej przegraną.
Zanim służbowy telefon zawrócił mnie nagle z planowanej od dawna wizyty w agencji
towarzyskiej i nakazał pędzić na szesnasty kilometr drogi krajowej numer 8, zastanawiałem
się, czy choroba alkoholowa, która w tym powiatowym mieście przybierała już postać
epidemii, dosięgnie w końcu i mnie. Samotne wieczory spędzane w domu coraz częściej
kończyły się koktajlem piwa i wódki w ekstremalnych proporcjach. Na początku się łudziłem,
że poświęcenie, z jakim oddawałem się pracy, zostanie w końcu docenione i system
sprawiedliwości przeniesie mnie do Warszawy, ale z każdym rokiem ta nadzieja coraz
bardziej gasła. Warszawa była miastem, w którym się urodziłem i dorastałem. Teraz nie
miałem tam już nikogo bliskiego. Prawie cała rodzina wymarła.
„To nie jest miasto, w którym czujesz się bezpiecznie. To nie jest miasto, w którym żyć
będziesz wiecznie” – tak śpiewał o Warszawie Sidney Polak, z którym chodziłem do szkoły. Te
słowa coraz bardziej dręczyły mnie na piotrkowskim wygnaniu. Ciągnęło mnie do stolicy
choćby dlatego, że chciałem jeszcze przeżyć coś ekstremalnego. Cokolwiek. To pragnienie
bywało nie do wytrzymania i właśnie teraz poddałem mu się całkowicie spontanicznie,
planując wyjazd. To w Warszawie zamierzałem pierwszy raz w życiu pójść do burdelu.
Kupiłem bilet kolejowy i szykowałem się właśnie na wyjątkowy wieczór w rodzinnym
mieście, do którego miałem przecież nigdy nie wrócić w moim zawodowym życiu. Tak mi
się przynajmniej wydawało. Nie bacząc na powagę swojego urzędu, położyłem się na
masywnej żeliwnej ławce na środku rynku i myślałem o każdym roku z dziesięciu lat
spędzonych w tym mieście. I wówczas zadzwonił telefon. Służbowa nokia, zwana też
dyżurnym bananem.
@@@
Kiedy prokurator dojeżdża na miejsce wypadku, ciała zazwyczaj są już w czarnych
workach. Ale gdy zbliżałem się do zgniecionego forda mondeo, już z odległości pół kilometra
słyszałem pracę spalinowych zestawów ratunkowych. Mimo że policjanci wieźli mnie
radiowozem na sygnale, utknęliśmy jakieś osiemset metrów przed celem. Korek był tak
gęsty, że udało mi się pokonać ten odcinek dopiero dzięki policjantowi na motorze, który
podjechał po mnie wąskim poboczem.
Stalowa konstrukcja samochodu zmiażdżonego od uderzenia długo nie poddawała się
nożycom hydraulicznym straży pożarnej. Ekipa ratowników przyjechała aż trzema
ambulansami. Wszyscy stali jak wbici w ziemię, a po ich twarzach nerwowo prześlizgiwało
się niebieskie światło kogutów. Z nadzieją w oczach i z papierosami w zębach czekali, aż
stalowy zatrzask puści. W środku samochodu można było z dużym trudem dostrzec głowy
dwójki ludzi. Patrzyłem w osłupieniu. Nigdy wcześniej nie byłem w takiej sytuacji. Po
niecałych pięciu minutach, gdy spalinowe szczęki rozerwały w końcu zmiażdżoną bryłę
pojazdu, medycy chwycili rękę kierowcy. Ton głosu jednego z nich porażał brakiem emocji,
mimo że właśnie ogłaszał czyjąś śmierć.
– Brakpulsu. Zgon. Godzina siedemnasta i dwie minuty.
Podszedłem bliżej i po raz pierwszy zobaczyłem Dagmarę. Miała otwarte oczy.
Przekrzywione okulary nadawały jej twarzy niepokojący wyraz. Opadające na ramiona
czarne kręcone włosy natychmiast zostały odgarnięte przez lekarza. Przycisnął dłoń do jej
szyi.
– Jest puls! Przygotujcie aparat do podłączenia.
Przez chwilę stałem sam naprzeciwko pasażerki walczącej ze śmiercią. Odniosłem
wrażenie, że mnie zauważyła i że poruszyła ustami. Zbliżyłem się do samochodu,
wyciągając legitymację. Ekipa strażaków pracowała z drugiej strony wozu. Hydrauliczne
nożyce zagłuszały wszystko, ale w pewnym momencie zamilkły. Na jej kolanach
dostrzegłem komputer. Dziewczyna patrzyła wprost na mnie. W jej oczach nie widziałem
bólu ani przerażenia. Tylko niepokój.
– Aktywna... – powiedziała cicho, także ledwo dosłyszałem.
Zbliżyłem twarz, czułem zapach jej potu.
– Jestem ciągle aktywna...
Patrzyła mi w oczy.
– Umiera, wyciągnijcie ją, kurwa, wreszcie z tego pudła!
W momencie gdy każdy z obecnych na miejscu wypadku zawodowców robił, co mógł,
moje słowa brzmiały dość głupio, a w głosie słychać było panikę. Nosze, obniżone do
poziomu progu samochodu, ratownicy podprowadzili na odległość dwóch metrów od jej
fotela. Lewa dłoń dziewczyny wciąż dotykała klawiatury, prawa kurczowo trzymała rozbity
ekran. Chyba nawet w ostatnich chwilach życia nie była w stanie rozstać się ze swoim
notebookiem.
Przyjechał jeszcze jeden zespół reanimacyjny i ratownicy razem ze strażakami
wyciągnęli ranną z rozciętego wraku. Umazany krwią komputer z suchym trzaskiem upadł na
ziemię, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Kiedy dziewczyna leżała już na noszach, lekarz
ponownie dotknął jej szyi.
– Puls zanika! Przygotować adrenalinę! Defibrylator w gotowości! – krzyknął.
Strażacy i ratownicy porozumiewali się niemal bez słów, poruszali się jak
w makabrycznym układzie choreograficznym, którego rytm wyznaczały gwałtowne ruchy,
mające przywrócić umierającej krążenie. Słyszałem, jak pękają jej żebra podczas masażu
serca. Po kilku bezskutecznych próbach dowodzący akcją lekarz nachylił się nad ranną ostatni
raz, po czym krzyknął ile sił w płucach:
– Dawajcie grzałkę!
Jeden z medyków natychmiast rozciął bluzkę dziewczyny, a następnie biustonosz. Obok
czekał już ratownik z defibrylatorem. Dwa zakończone plastrami kable przykleił poniżej jej
piersi. Ciszę przerwał krótki sygnał, podobny do melodyjki z gier komputerowych. Klęczący
nad ofiarą ratownikodwrócił się i wrzasnął:
– Odsunąć się!!!
Policjanci gwałtownie rozłożyli ręce – ich rozczapierzone palce w białych lateksowych
rękawiczkach były umazane krwią. Wyznaczyli w ten sposób linię, której nie można było
przekroczyć. Zostałem brutalnie odepchnięty. Dziewczyna leżała na noszach. Od pasa w dół,
mimo prowizorycznych opatrunków, broczyła krwią. Nagle jej ciałem wstrząsnął gwałtowny
spazm. Ratownik rzucił się ponownie na kolana, żeby sprawdzić jej puls. Reanimacja trwała
pięć minut. Defibrylator poszedł w ruch jeszcze cztery razy. W końcu lekarz stwierdził:
– Puls zanikł.
– Jeszcze raz – powiedziałem, wyciągając legitymację prokuratora RP. – Włącz to, kurwa,
jeszcze raz!!!
Ratownik spojrzał pytająco na lekarza. Szpakowaty pięćdziesięciolatek o smutnej
i ospowatej twarzy nie okazywał emocji. Przymknął oczy i powiedział zrezygnowany:
– Włącz jeszcze raz.
Wtedy zrozumiałem, że dziewczyna nie żyje.
Rozdział drugi
Drugi raz zobaczyłem ją niecały tydzień później. Wyglądała na szczęśliwą laskę. Była
poważna i skupiona, ale jednocześnie pełna energii. Nakryłem ją podczas pracy
z notebookiem. Właśnie wypróbowywała swoje nowiutkie okulary.
Zgodnie z ustaleniami, pod którymi ostatecznie się podpisałem, sprawcą wypadku był
kierujący samochodem. Nic nie wskazywało na udział osób trzecich, a późniejsze badania
techniczne jednoznacznie potwierdziły winę kierowcy. Przed niebezpiecznym zakrętem
wyprzedzał tira z przyczepą. Kiedy rozpoczynał manewr, prawdopodobnie nie wiedział, że
ma do czynienia z dużo większą ciężarówką niż zwyczajowe czterdzieści ton. W ostatniej
chwili chciał wrócić na swój pas i na moment przed śmiercią zorientował się, że wyprzedził
tylko przyczepę. Z jednej strony miał jeszcze piętnaście metrów pędzącego tira, z drugiej
gęsty las, a naprzeciwko zbliżający się z dużą prędkością samochód. Zahamował i wpadł na
dąb. Wyrwane wraz z ciemnożółtą ziemią rozłożyste korzenie drzewa wskazywały na wielką
siłę uderzenia. Analiza drogi hamowania i ustalenia ekspertów drogówki dowodziły, że od
chwili kiedy kierowca wciskał pedał hamulca do uderzenia w drzewo minęło prawdopodobnie
około trzech sekund. Piekielnie dużo. Można w tym czasie wykonać wiele gestów – zasłonić
oczy czy chwycić się oburącz elementów konstrukcji auta. To klasyczne zachowania ofiar
wypadków. Ale jej ręce do końca były na klawiaturze.
Zgodnie z prawem od momentu zjawienia się na miejscu wypadku to ja byłem szefem
zespołu, składającego się z lekarzy i ratowników medycznych, dwóch patroli policji
drogowej, fotografa policyjnego i trzech zastępów straży pożarnej. Wraz z ostatnim
sygnałem defibrylatora z całego zespołu jakby uszło życie. Danse macabre, którego byłem
świadkiem, znacząco spowolnił, przez co nabrał jeszcze bardziej przerażającego charakteru.
Strażacy beznamiętnie zaczęli wylewać litry piany gaśniczej na wrak samochodu, z którym
chwilę wcześniej walczyli na śmierć i życie. Fotograf podszedł do ciała kierowcy, a następnie
do Dagmary. Wydawało mi się, że szczególnie ją zaczął fotografować z determinacją
paparazzo.
– Koniec sesji – warknąłem na niego takim tonem, że odchodząc, nie odważył się nawet na
mnie spojrzeć.
Do dziś nie potrafię racjonalnie tego wytłumaczyć, ale czułem, jakbym znał tę
dziewczynę od wielu lat. To oczywiście nie była pierwsza ani nawet dwudziesta śmierć, której
byłem świadkiem, ale wtedy jakby moja pierdolona intuicja prokuratorska obudziła się
wreszcie z dziesięcioletniego letargu. Teraz jestem niemal pewien, że to Dagmara sprzedała
mi plaskacza z zaświatów chwilę po swoim odejściu. Na tyle mocnego, że zaczęło mi się
autentycznie kręcić w głowie.
Policjanci rozłożyli wokół nas wielkie granatowe parawany z napisem „Policja”. Nagle się
zorientowałem, że jestem z nią sam na sam, schowany przed czyimkolwiekwzrokiem. To był
pierwszy moment naszej intymności. Zwróciłem uwagę na jej piersi. Niewielkie, zgrabne,
kontrastujące z ciemnobrązowymi, sterczącymi sutkami. Mógł to być rezultat
powierzchniowego napięcia martwej już skóry po przyjęciu dużych wyładowań
elektrycznych. Ze wstydem przyłapałem się na jednoznacznych erotycznych skojarzeniach.
Z zamkniętymi oczami, potarganymi kręconymi włosami i wyrazem dziwnego spokoju na
twarzy dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby dopiero co zasnęła po gorącym seksie.
Nie chciałem, żeby w takim stanie zobaczył ją ktokolwiek inny. Z jednej strony
postanowiłem ukryć jej nagość, a z drugiej nie umiałem poprosić ratowników o czarny
worek – symbol porażki nas wszystkich. Przypomniałem sobie, że wciąż mam zawiązaną na
ramionach szpanerską białą bluzę Tommy’ego Hilfigera – żeby dodać sobie szyku i na wszelki
wypadek, gdyby po mojej pierwszej w życiu wizycie w burdelu powiało chłodem. Bardzo
delikatnie przykryłem Dagmarę tą bluzą. Chwilę później podszedł do mnie jeden
z policjantów zabezpieczających miejsce wypadku.
– Panie prokuratorze, ze wstępnych oględzin wynika, że ofiara musi mieć przy sobie
dokumenty. Nie znaleźliśmy nic w bagażach ani w torbie podręcznej.
W tym momencie spojrzał na ciało Dagmary przykryte moją garderobą i zamilkł.
– Niech pan się tak nie gapi – przerwałem jego zamyślenie. – Przede wszystkim zajmijcie
się zwłokami. Niech pan idzie po swoich ludzi, a ja w tym czasie przeszukam jej kieszenie.
Sam się dziwiłem swoim słowom. Chociaż śmierć – razem z immunitetem, służbowym
notebookiem i siedmioma tysiącami pensji – była w standardowym pakiecie mojej profesji,
to właśnie jej obecność było mi zaakceptować najtrudniej. Kiedyś w podstawówce wielką
atrakcję stanowiło dla nas przekradanie się do kostnicy mieszczącej się przy pobliskim
szpitalu. Drzwi do niej znajdowały się z tyłu budynku, żeby karawany miały wygodny
podjazd, i nie zawsze były zamykane na klucz. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem trupa
przykrytego białym prześcieradłem, byłem przekonany, że ze śmiercią już jestem za pan
brat. Zwłaszcza że ten obraz, spotęgowany przez wyobraźnię, wielokrotnie wracał w moich
snach. Potem była śmierć matki i niezapomniana chwila, kiedy ojciec pozwolił mi podejść do
łóżka, na którym spoczywała. Pierwszy raz mama nie odpowiedziała na każde z moich
zapewnień o miłości. Długo płakałem wtulony w ramiona taty. To był jeden z tych
momentów, które najbardziej nas do siebie zbliżyły.
Teraz poznałem śmierć w jej najbardziej drastycznej postaci – zobaczyłem proces
umierania. Groza tego doświadczenia była nieporównywalna do jakiegokolwiek doznania
w moim życiu. Być może to szok spowodował, że sam zgłosiłem się do najtrudniejszej
czynności, czyli przeszukania ubrania na jeszcze ciepłym ciele dziewczyny.
Bandaże i uciski elastyczne, które miały tamować krwawienie, nie przesiąkały już tak
intensywnie. Ich biało-czerwony kolor idealnie współgrał z moją równie zakrwawioną białą
bluzą, którą okryłem Dagmarę. Miała na sobie luźne dżinsy. Na górze wilgotne od
spływającej krwi i piany, którą strażacy natychmiast po przybyciu próbowali ugasić
zmiażdżony samochód. Biel i czerwień okrywały ją niczym przeraźliwy patchworkowy
całun.
Wsadziłem powoli rękę do prawej kieszeni spodni, która od środka była lepka i wciąż ciepła.
Wyczułem tylko klucze, trochę drobnych, kilka rozmoczonych banknotów i coś w kształcie
zapalniczki. Gdybym wtedy spróbował ją odpalić, natychmiast bym odkrył, że to nie
zapalniczka, tylko pendrive. Jedno z tych zaskakujących urządzeń imitujących przedmioty
codziennego użytku, a w rzeczywistości ukrywających miliardy bajtów informacji. Bez
zastanowienia schowałem „zapalniczkę” do kieszeni i na dłuższy czas o niej zapomniałem.
Dokumenty miała w lewej kieszeni, wyciągnąłem je, choć dużo trudniej było mi sięgnąć
do kieszeni ponownie. Nagle przeraził mnie kontakt ze stygnącym ciałem. Niewielki portfel
był z czerwonej skóry. Jego kolor pasował do zawartości: wszystkie dokumenty lepiły się od
krwi. Pierwsze, co wysunęło się ze środka, to plastikowa karta, do złudzenia przypominająca
kredytówkę. Podpisana niezmywalnym granatowym pisakiem. Jak na kartę kredytową było
tam bardzo mało cyfr i napisów. Widniały na niej dwie dłonie w lateksowych rękawiczkach
chirurgicznych. Pod nimi dwa hasła: „LEKARZE RATUJĄ ŻYCIE” i niżej:
„OŚWIADCZENIE WOLI”. Na odwrocie zaś drobnymi białymi literami na niebieskim tle
wydrukowano cztery zdania: „Nie rejestruję swojego sprzeciwu. ZGADZAM SIĘ. Moją
wolą jest, by w przypadku śmierci moje narządy i tkanki zostały przekazane do transplantacji
i ratowały życie innym. Rodzina zna moją decyzję i w krytycznym momencie powinna ją
uszanować”. Pole pod słowami „Powiadom w razie wypadku” Dagmara pozostawiła puste.
Podpisała deklarację 22 lutego, trzy miesiące wcześniej. Umazany krwią dokument nie
przedstawiał już żadnej wartości. Organy wewnętrzne Dagmary nie nadawały się do
przeszczepu.
Na zdjęciu w dowodzie była znacznie młodsza niż w chwili śmierci. Fotografia pokazywała
zamyśloną dwudziestokilkulatkę z urzędowo spiętymi włosami i nieobecnym wzrokiem.
W tym momencie wystarczyło dziesięć minut, by potwierdzić jej personalia przez policyjną
radiostację. Z bazy danych wynikało, że nie ma męża ani dzieci, a jej rodzice nie żyją od
dwudziestu pięciu lat. Miała trzydzieści trzy lata i nazywała się Dagmara Frost. Jechała
z kierowcą zatrudnionym przez agencję reklamową Golden State, do której należał samochód.
To wszystko policjanci ustalili niemal natychmiast. Mimo że nanoszono jeszcze
„uszczegółowienie szkiców sytuacyjnych”, policjanci z drogówki już postawili oficjalną
hipotezę w protokole z wypadku:
„Kierowca samochodu Ford Mondeo źle obliczył dynamikę wyprzedzania na łuku drogi
krajowej numer 8. Znajdując się na przeciwległym pasie podczas wyprzedzania ciągnika
siodłowego Scania wraz z przyczepą, rozpoczął gwałtowny proces hamowania. Chcąc
uniknąć czołowego zderzenia z nadjeżdżającą Škodą Octavią, stracił panowanie nad
pojazdem. Samochód wypadł z drogi i uderzył w drzewo. Na skutek wielonarządowych
obrażeń kierowca i pasażerka ponieśli śmierć na miejscu”.
Tak brzmiał najważniejszy akapit protokołu, który potem był jeszcze szczegółowo
rozpatrywany przez policyjnych techników. I przede wszystkim przeze mnie. Chociaż moja
ścieżka kariery była wybrukowana wypadkami drogowymi, poświęciłem wyjątkowo dużo
czasu na przeanalizowanie każdego z końcowych stu metrów ostatniej drogi Dagmary Frost.
Mimo że jej śmierć była na rękę bardzo wielu wpływowym ludziom, rzeczywiście doszło do
nieszczęśliwego wypadku. Był to jeden z tych zbiegów okoliczności, które potrafią zmienić
losy całych pokoleń.
Dopiero kiedy na miejsce przyjechała furgonetka zakładu pogrzebowego, oba ciała
przyobleczono w czarne plastikowe worki. Przedstawiciel zakładu od razu zastrzegł, że firma
pobiera sześćdziesiąt złotych plus osiem procent VAT-u dziennie za przechowanie zwłok.
Licząc od dnia przyjęcia.
– Wynosi to dokładnie sześćdziesiąt cztery osiemdziesiąt za dobę. Nie liczymy dnia odbioru
zwłokprzez bliskich – doprecyzował, zamykając drzwi, za którymi ukrył dwa trupy.
Policjanci zaczęli już puszczać ruch jednym pasem, kiedy podszedł do mnie ospowaty
lekarz, by się pożegnać i dokończyć formalności.
– Sprawca nie żyje. Jeżeli zamierza pan odstąpić od śledztwa, mogę wystawić na miejscu
karty zgonu.
– Śledztwo jeszcze potrwa, panie doktorze. Poczekam na wyniki sekcji zwłok. Obu.
Kiedy podpisałem już wszystkie dokumenty i wreszcie nikt mnie o nic nie pytał, zbliżyłem
się do rozdartych wnętrzności forda. Na ziemi, tuż przy samochodzie, leżały czerwone
trampki, które pasażerka musiała mieć na sobie przed wypadkiem, i zakrwawiony komputer.
Jego obudowa była wykonana ze srebrnego kompozytu, przez co plamy krwi wyjątkowo się
na nim uwydatniały. Spadł na asfalt, kiedy ekipa ratunkowa wyciągała żyjącą jeszcze
dziewczynę z wraku. Notebook zastygł w pokracznej pozycji, ale nikt oprócz mnie się nim nie
zainteresował. Wszystkie rzeczy dwójki ofiar miały trafić do policyjnego depozytu. Po
metalowe truchło samochodu przyjechała właśnie laweta, by zaciągnąć je na parking
policyjny. Podniosłem komputer i osobiście wręczyłem go szefowi ekipy policjantów.
– Oględziny zwłok mamy za sobą – oświadczyłem zdecydowanym głosem. – Wszystkie
etapy wypadku od momentu, kiedy ford rozpoczął manewr wyprzedzania, chcę mieć opisane
sekunda po sekundzie wraz z fotografiami.
– Oczywiście, panie prokuratorze. Osobiście się tym zajmę. Skąd pan ma ten komputer?
– Ofiara, pasażer na przednim siedzeniu, trzymała go na kolanach w trakcie wypadku.
– Jest chyba w lepszym stanie niż jego właścicielka. – Był zdziwiony, że żaden z jego ludzi
nie zwrócił uwagi na laptop. – Za chwilę nasz radiowóz odwiezie pana do prokuratury. Proszę
powiedzieć, jeżeli możemy się jeszcze do czegoś przydać.
Ciągle czułem się oszołomiony. Te kilka sekund, kiedy byłem tak blisko dziewczyny, że
czułem jej zapach i usłyszałem ostatnie słowa, pulsowało mi w głowie coraz intensywniej.
Zastanawiałem się, czy w chwili wypadku pracowała na komputerze nad czymś tak bardzo
istotnym, że ważniejszym od ostatnich, najtrudniejszych dwóch sekund jej życia. A jeżeli tak:
co to było?
@@@
Kiedy po przyjeździe z miejsca wypadku zaszyłem się w pokoju prokuratorów, odczułem
wielką ulgę. Nareszcie byłem sam. Pięciobiurkowy open space z postrzępioną mapą
województwa na ścianie i tablicą korkową zapełnioną informacjami wreszcie dał mi poczucie
odosobnienia. Cały pokój był zdominowany przez zdjęcia, tabele rozgrywek i nasz prywatny
prokuratorski totolotekna Euro 2012. Choć zawody miały się zacząć dopiero za kilkanaście dni
to już teraz żyła nimi cała Polska. Pierwszy raz byliśmy gospodarzami tak prestiżowej
piłkarskiej imprezy. Pierwszy raz ten turniej nie interesował mnie prawie wcale.
Miałem ogromną ochotę sięgnąć do Archiwum X. Tak nazywaliśmy najwyższą półkę na
regale z aktami, gdzie przechowywane były wysokoprocentowe trunki, przywożone
z najbardziej egzotycznych wakacyjnych miejsc. Jednakteraz nie mogłem sobie pozwolić na
alkohol.
Czekałem, aż zgłoszą się do mnie jacyś bliscy albo znajomi Dagmary Frost. Ale nie
zgłaszał się nikt. Przed dwudziestą dostałem telefon od dyżurnego oficera policji, że zjawiła
się rodzina kuriera. Kierowcą był dwudziestokilkulatek, który dorabiał w agencji reklamowej
jako wolny strzelec. Tomasz Liedke, nienotowany w kartotekach policyjnych, student grafiki
użytkowej warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Ze stolicy przyjechały jego matka
i dziewczyna. Przywiózł je swoim służbowym saabem dyrektor agencji. Obydwu kobietom
nie miałem niczego do powiedzenia, ale zażądałem spotkania z przedstawicielem firmy.
Dyrektorem agencji Golden State był trzydziestoletni wysoki blondyn w wielkich okularach
przeciwsłonecznych nasuniętych na czoło, opalony tak mocno, jakby pracował na
Copacabanie. Poprosiłem policjantów, żeby zostawili nas sam na sam, i dopiero kiedy zdjął
marynarkę, zobaczyłem, jak bardzo jest roztrzęsiony. Jego błękitna koszula z wydzierganymi
inicjałami była w trzech czwartych mokra od potu. Zaczesane do tyłu włosy sklejały się
mieszaniną żelu i potu. Śmierdział stresem. Nie znalazłem jednak w sobie siły, żeby go
uspokajać.
– Mam nadzieję, że wyjeżdżając z Warszawy, wiedział pan, że to będzie najtrudniejsza
podróż służbowa w pana karierze?
– W ciągu godziny moi ludzie mogą przesłać panu mailem albo faksem skany umów
o dzieło, na których podstawie odbywała się ta podróż...
Ze sposobu, w jaki to powiedział, wywnioskowałem, że pierwsze zdanie zaplanował jeszcze
przed wyjazdem.
– Nie o tym mówię, panie...
– Bucyk. Stanisław Bucyk.
– Przywiózł pan rodzinę ofiary własnym samochodem. To ładny gest... Ale w wyniku tego
wypadku ma pan dwa trupy w firmie. Gdzie są bliscy drugiej ofiary?
– Dagmara Frost nie była naszym etatowym pracownikiem. Cały czas staramy się dotrzeć
do jej bliskich, ale nie jest to łatwe.
– Co pan ma na myśli?
– Dagmara była specyficzną osobą... Z tego, co wiem, nie miała najbliższej rodziny ani...
stałego partnera. Nie miała też profilu na Facebooku.
W tej sekundzie, mimo nerwowego dygotu, zaczął mnie wkurzać.
– Kim zatem jest dziewczyna, która zginęła u pana w pracy pięć godzin temu? Jeżeli pan
powie: „nie wiem”, podpowiadam, że to będzie zła odpowiedź. I proszę to traktować jako
wstępne przesłuchanie, panie dyrektorze.
Wystarczyło mi dobroduszności na tyle, żeby podać mu szklankę wody, bo po moich
słowach zaschło mu w gardle.
– Dagmara Frost nie była naszym pracownikiem etatowym. Zlecaliśmy jej konkretne
projekty; w tym wypadku robiła dokumentację zdjęciową na potrzeby filmu korporacyjnego
dla jednego z naszych klientów. Jeździła po kraju i fotografowała instalacje, do których potem
zamierzaliśmy posłać ekipę filmową. Zresztą Dagmara pomagała w pisaniu scenariusza do
tego filmu. To też jest w naszych dokumentach.
– Zna pan jej koleżanki? Sąsiadów? Kogokolwiek, kogo interesowałaby informacja o jej
śmierci?
– Dokładnie takie samo pytanie zadawałem, jadąc tutaj, ludziom, którzy bezpośrednio z nią
pracowali przy różnych projektach. Każdy z nich powtarzał: „Dagmara nie miała rodziny”.
– Przyjaciele? Narzeczony?
– Wiem tylko, że mieszkała sama, ale żaden z moich pracowników nie utrzymywał z nią
prywatnych kontaktów. Poza tym nie byliśmy jedyną firmą, dla której pracowała.
– Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci dwóch pana pracowników. Oczekuję od pana jak
najszybciej informacji o obydwu ofiarach. W sprawie pani Dagmary Frost niezbędny jest
kontakt z jakąkolwiek osobą upoważnioną choćby do odbioru jej rzeczy osobistych. Nie
mówiąc już o wielu ważniejszych kwestiach.
– Zrobię wszystko, żeby panu pomóc. To mogę obiecać z ręką na sercu.
– Na to liczę. Możemy uznać, że pierwsze przesłuchanie właśnie się zakończyło. Dziękuję
panu i do zobaczenia.
Stanisław Bucyksiedział jeszcze minutę z przerażeniem w oczach, dopóki nie powiedziałem
mu, że chcę już zostać sam.
Tego samego dnia na moje polecenie wszystkie rzeczy osobiste kierowcy zostały
przekazane jego matce. Po rzeczy Dagmary nikt się nie zgłosił.
Wrzuciłem jej imię i nazwisko do przeglądarki. Zostawiła w Internecie bardzo mało
śladów. Jej dane znalazłem w galeriach agencji reklamowych, w zakładkach „portfolio”.
W podpisach pod petycjami wolnościowymi Amnesty International, Helsińskiej Fundacji
Praw Człowieka oraz Civil Liberties Union. Dzięki niej dowiedziałem się między innymi
o Raifie Badawim, blogerze z Arabii Saudyjskiej, który miał zostać publicznie ścięty za
publikowanie opinii, z którymi nie zgadzali się rządzący fundamentaliści.
Jej nazwisko widniało także pod kilkoma innymi petycjami, ale na temat życia samej
Dagmary nie znalazłem żadnych nowych tropów. Z wyjątkiem jednego.
Około dziesiątej po raz kolejny wpisałem jej imię i nazwisko w Google i niespodziewanie
na pierwszej stronie wyników wyświetlania wyskoczył nagle wirtualny nekrolog. Treść tego
linku waliła jakobuchem między oczy:
http://dagmarafrost.kupamieci.pl.
Na samej górze autor nekrologu napisał „w 85 minucie wciąż było 2:0 dla niej”. Nawet
jeżeli umieszczenie wirtualnego nekrologu nie wynikało ze specjalnego pozycjonowania, to
ktoś musiał niesamowicie szybko dowiedzieć się, że dziewczyna nie żyje. Zwłaszcza że
oficjalnie nikt nie zainteresował się jej śmiercią.
Około północy opuściłem pokój prokuratorów i wróciłem do domu. Byłem innym
człowiekiem niż dziesięć godzin wcześniej, gdy wychodziłem stąd na kurwy. Umierająca
dziewczyna chciała mi coś przekazać, nie miałem co do tego wątpliwości. Czy były to słowa
skierowane do kochanka? Do przyjaciółki? A może jednak do mnie? Gdy któryś ze strażaków
chciał mnie przegonić, wyjąłem legitymację prokuratorską i głośno się przedstawiłem. Może
więc chciała coś powiedzieć prokuratorowi? Albo czuła, że odchodzi, i chciała komukolwiek
pozostawić ważną wiadomość, o której nikt nie miał pojęcia? Co mogłaby powiedzieć, gdyby
miała jeszcze choćby dziesięć sekund życia więcej?
Zasnąłem w ubraniu. Przyśniła mi się tęcza. Może nie była tak realistyczna jak ta, którą
odkryłem niedługo później, badając historię życia Dagmary, ale na pewno równie kolorowa.
@@@
Kiedy następnego ranka przyszedłem do biura, wszystkie dane były już zweryfikowane.
Zrobił to aplikant, pracujący także ze mną. Piotruś – bo tak na niego mówili wszyscy
w firmie – był dziwnym człowiekiem. Z jednej strony zaangażowany, dyspozycyjny i, jak
się wydawało, bardzo pomocny. Ale z drugiej miał w sobie jakąś skazę nieszczerości.
Chytrość. To słowo najlepiej go opisywało. Myślałem o tym wiele razy, ale bardzo trudno
było mi sprecyzować swoje przeczucia. Na wszelki wypadek więc z nikim się nimi nie
dzieliłem. Niski i korpulentny dwudziestopięciolatek o nieproporcjonalnie krótkich rękach
i amerykańskim uśmiechu wcale się nie krył ze swoim największym marzeniem. Chciał
zostać prokuratorem. Najlepiej generalnym.
Już o 9.30 na moim biurku leżało résumé jego błyskawicznego dochodzenia. Kierowca:
dwudziestoletni kawaler, wykształcenie średnie, kurier agencji Golden State, oraz
trzydziestotrzyletnia freelancerka współpracująca z kilkoma agencjami reklamowymi. Brak
informacji o osobach krewnych lub bliskich. Samotna.
Piotruś okazał się nieco bardziej rozgarnięty, bo sprawdził dziewczynę jeszcze w bazie
informacji skarbowej według numeru NIP.
– Prowadziła zarejestrowaną jednoosobową działalność gospodarczą. PKD 74.20.Z,
62.09.Z i 59.11.
– Co to znaczy? – Nie znosiłem jego mądrzenia się.
– Między innymi produkcja filmowa, doradztwo marketingowe. – Piotruś przeglądał
wydruki. – I inna działalność w zakresie technologii informatycznych i komputerowych.
Pracowała prawdopodobnie na podstawie umów o dzieło z agencjami reklamowymi i,
uwaga!, mediami informacyjnymi. – Piotruś miał nadzieję, że to może być dzisiejszy news
dnia.
– Mediami informacyjnymi? Co masz na myśli?
– Urząd skarbowy ma zarejestrowane w jej kartotece umowy o dzieło z dwiema
poważnymi gazetami i największym programem informacyjnym w Polsce.
– Co jest przedmiotem tych umów?
– Od razu o to zapytałem panią w urzędzie. – Uśmiech Piotrusia już dawno zaczął mnie
irytować. – Za każdym razem to samo: dokumentacja dziennikarska.
– Co jeszcze?
– Cztery razy była notowana za zakłócenie porządku, miała jedną sprawę o znieważenie
funkcjonariusza publicznego i wyrokkolegium do spraw wykroczeń w tym samym wypadku.
Nie wytrzymałem i wyrwałem mu kartki z ręki.
„Dnia 26 listopada 2004 roku policyjny patrol został wezwany do klubu Aurora przy ulicy
Dobrej o godzinie 2.45. Przedmiotem interwencji była awantura, jaka wywiązała się przed
wejściem do klubu, a następnie przeniosła na oba pasy jezdni ulicy Dobrej, blokując tym
samym ruch samochodowy. Strażnicy miejscy usiłowali zatrzymać Dagmarę Frost, która
powiadomiona o zakazie picia alkoholu poza terenem klubu, odpowiedziała im nieuprzejmie.
Podczas próby wylegitymowania doszło do sprzeczki, w czasie której strażnicy usiłowali
obezwładnić agresywną Dagmarę Frost za pomocą kajdanek oraz paralizatora. Kobieta
uderzyła głową jednego z funkcjonariuszy, a tłum wychodzący z lokalu wstawił się za nią,
przez co strażnicy byli zmuszeni odstąpić od czynności i wezwali na pomoc grupę
interwencyjną policji. Policja była w stanie zaprowadzić na ulicy porządek dopiero po
wzmocnieniu przez jednostkę prewencji. Wśród zatrzymanych osób była także Dagmara
Frost. Została aresztowana na dwadzieścia cztery godziny z zarzutami znieważenia
funkcjonariusza publicznego”.
Takzapamiętało Dagmarę Frost w swoich elektronicznych archiwach państwo polskie.
– Dowiedz się od oficera dyżurnego policji, czy ktokolwiekwówczas o nią pytał.
– Dowiedziałem się już, panie prokuratorze. Nikt nie zadzwonił.
W starożytnej Grecji posłańców ze złą nowiną strącano ze skały. Wielokrotnie miałem
ochotę przynajmniej kopnąć go w dupę. Ale niestety nie byliśmy w starożytnej Grecji.
– To na razie niewiele wnosi do sprawy. Cały czas nie mamy kogo powiadomić
o jej śmierci. Czekam na więcej, panie Piotrze.
Odpaliłem służbowy komputer i ponownie wszedłem na stronę, o której myślałem od
samego rana. W wirtualnym nekrologu obok zakładek „znicze”, „wspomnienia”
i „kondolencje” (wszystkie były puste) widniała ta z napisem „kontakt z autorem klepsydry”.
Zacząłem wpisywać tekst, który słowo po słowie układałem w drodze do pracy.
„Nazywam się Radosław Bolesta, jestem prokuratorem prowadzącym śledztwo w sprawie
wypadku komunikacyjnego, w którym zginęła Dagmara Frost. Szukam kontaktu z ludźmi,
których powinienem powiadomić o jej śmierci i którym mógłbym przekazać rzeczy należące
do ofiary”. Na koniec w polu „adres e-mail” wpisałem swój służbowy mail.
Kiedy wróciłem do biurka z kubkiem kawy rozpuszczalnej, czekała mnie niespodzianka,
która sprawiła, że zawrzałem. Odpalona przed chwilą skrzynka pocztowa miała dla mnie
odpowiedź autora nekrologu: „To był ten jeden krok za daleko. Odnajdę każdego, kto
przyczynił się do tej śmierci, i osobiście poślę do piekła. Tak samo jak Izrael zgładził
wszystkich morderców z Monachium”.
Do tego dołączony był link do filmu zamieszczonego na YouTube. Zamurowało mnie.
Pierwszy raz w życiu zobaczyłem w nim salę sejmową z perspektywy siedzącego w środku
posła.
Spis treści Instrukcja obsługi aplikacji Viuu Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Rozdział dwudziesty ósmy Rozdział dwudziesty dziewiąty Rozdział trzydziesty Rozdział trzydziesty pierwszy Rozdział trzydziesty drugi Rozdział trzydziesty trzeci Rozdział trzydziesty czwarty Epilog Od Autora
Odkryj tajemnice NOTEBOOKA dzięki aplikacji VIUU
. Opieka redakcyjna: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Zespół redakcyjno-korektorski: WERONIKA KOSIŃSKA, ANNA RUDNICKA, ANETA TKACZYK Projekt okładki i stron tytułowych: ROBERT KLEEMANN Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket © Copyright by Tomasz Lipko, 2015 © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2015 Wydanie pierwsze Projekt zrealizowano we współpracy z Agencją Literacką Puenta Czesław Apiecionek ISBN 978-83-08-05774-2 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
dla Mamy
Więcej na: www.ebook4all.pl Rozdział pierwszy Ważący dwa kilogramy notebook w rozpędzonym do stu kilometrów na godzinę pojeździe działa jak gilotyna. Przy czołowym zderzeniu samochodu ze stuletnim drzewem te dwa kilogramy elektroniki, leżące dotychczas na kolanach pasażera, ruszają i zatrzymują się dopiero na metalowych sprężynach tapicerki jego fotela. Wydawałoby się, że jeżeli człowiek nie przetrwa takiego wypadku, to komputer tym bardziej. Ekipa ratowników medycznych przerwała akcję reanimacyjną mniej więcej kwadrans po przybyciu. Rozległe obrażenia wewnętrzne nie dawały nadziei na przywrócenie pracy serca. Druga faza reanimacji przyniosła nieoczekiwane i nieodwracalne skutki przede wszystkim w moim życiu. Reanimacja twardego dysku notebooka, który znajdował się na kolanach jednej z ofiar. Notebookten uchylił mi drzwi do cudzego świata, który mnie przeraził. A jeżeli istnieje życie po śmierci – ofiarę pewnie jeszcze bardziej. Kiedy pierwszy raz uruchomiłem ten komputer, w dziewięciu ikonach na pulpicie czekało na mnie jej życie. W pierwszym momencie ekran poraził mnie fotografią nienaturalnej, kilometrowej wyrwy w lesie widzianej z lotu ptaka. To było tło pulpitu. Na nim znajdowały się ikony zawierające tajemnice, których najwyraźniej nie chciała wziąć ze sobą do grobu. Blizna po katastrofie w gęstym lesie, niedostrzegalna z ziemi, z wysokości kilkuset metrów zaskakiwała nienaturalnością. Rozmieszczone wokół niej ikony dodatkowo ją podkreślały. Zajęło mi trochę czasu, nim się zorientowałem, że pas niskiej zieleni na zdjęciu to dwudziestoletni zagajnik, który wyrósł na miejscu katastrofy lotniczej, jednej z najbardziej tragicznych w Europie. To tam zginęli jej rodzice. Kiedy zobaczyłem tę fotografię po raz pierwszy, poczułem, jak leśna wyrwa wciąga mnie do środka komputera, żebym odkrył jej tajemnicę. Dla ambitnego trzydziestoletniego prawnika Prokuratura Rejonowa w Piotrkowie Mazowieckim oznaczała zesłanie. Zacząłem o tym myśleć wkrótce po przybyciu do tego miasta, wiele lat przed wypadkiem, który nieodwracalnie zmienił moje życie. Gasnące kariery starszych kolegów po fachu, którzy tonęli w biurokracji i topili swoje frustracje w alkoholu, cierpliwie czekając na siedem tysięcy złotych gwarantowanej emerytury, bezlitośnie odzierały mnie ze złudzeń. Właściwie nigdy nie chciałem zostać prokuratorem. Od podstawówki moim marzeniem była pozycja obrońcy, a to od dziecka kojarzyło mi się z zawodem adwokata. I temu celowi systematycznie podporządkowywałem kolejne etapy edukacji. Wszystkie przeszkody pokonałem w naprawdę niezłym stylu. Oprócz ostatniej. Zabrakło mi szczęścia na
decydującym egzaminie, na aplikację adwokacką. Tak to tłumaczyłem wszystkim znajomym, chociaż doskonale wiedziałem, że przegrałem w tak zwanym konkursie pleców. Nie pochodziłem z rodziny prawniczej, nie miałem żadnego zaprzyjaźnionego adwokata, który odpowiednio pokierowałby moimi papierami w zaciszu gabinetów rady adwokackiej. Być może przegrałem na ostatniej prostej, dlatego że jako adwokat chciałem walczyć o prawo i sprawiedliwość. Zaszczepił mi to jeden z niewielu autorytetów, jakie miałem w życiu. Nowy historyk, który przyszedł do naszej podstawówki, gdy byłem w przedostatniej klasie. Profesor Antoni Jarguz był pierwszym nauczycielem, który odważył się mówić na lekcjach to, co na temat władzy słyszałem od małego w domu rodzinnym. To był 1985 rok, całą Polskę skuwał jeszcze lód kruszącej się bardzo powoli komunistycznej dyktatury. Chwiejący się na nogach reżim zadawał już ciosy na oślep. W tajemnicy przed rodzicami uciekałem po szkole na Krakowskie Przedmieście, żeby odrzucać w kierunku milicji tekturowe petardy z gazem łzawiącym. Sąsiada z mojego osiedla zatłukli pałkami na śmierć tylko dlatego, że stał na przystanku autobusowym, nie uciekając razem z innymi demonstrantami. I właśnie w okresie wielkiej smuty po stanie wojennym rachityczny, przygarbiony starszy pan, który prostował się wraz z każdym słowem, na swojej lekcji opowiadał historię cywilizacji, nawiązując do tego, co działo się w Polsce. W tych opowieściach – od potęgi Sparty po szaleństwo nazizmu – wszystko porównywał do systemu, w którym my żyliśmy. Stopniowo dzielił się z nami swoim doświadczeniem. Był emerytowanym adwokatem. Jednym z zasłużonych obrońców w procesach politycznych. Kiedy mówił, wydawał się silniejszy niż całe plutony milicji stojące naprzeciwko mnie na Krakowskim Przedmieściu. Zapragnąłem być taki jak on. I choć byłem dopiero w podstawówce, to marzenie stało się dla mnie najważniejsze, a każdy kolejny etap edukacji tylko mnie w nim utwierdzał. Ostatni etap, czyli studia, chyba uśpił moją czujność. Kolejne egzaminy szły aż za dobrze, miałem dużo czasu na zabawę i wygłupy, co skrupulatnie wykorzystywałem. A kiedy zorientowałem się, że system wystrychnął mnie na dudka – czy raczej, jakto określiłem, „wydudkał mnie na strychu” – było już za późno. Zamiast obrońcą, zostałem napastnikiem. Prokuratorem, który ma oskarżać w imieniu państwa. I wyegzekwować surową karę za złamanie obowiązujących reguł. Niepowodzenie na egzaminie adwokackim odczułem boleśnie, ale wierzyłem, że spróbuję jeszcze raz. Nie spróbowałem. Wciąż zdeterminowany, postawiłem na aplikację prokuratorską, bo nie chciałem wypaść z zawodu. To miało potrwać tylko rok, ale teraz dobiegałem czterdziestki i od dziesięciu lat nic się w moim życiu nie zmieniało. Wielu kolegów ze studiów już dawno pozakładało własne kancelarie. Tomek, przyjaciel z liceum, razem z którym zdawałem na prawo, w pół roku zbił fortunę na obsłudze piramidy finansowej, która pozbawiła oszczędności kilkanaście tysięcy ludzi. Wiktor, największy świr z nas wszystkich, został sędzią, przestał grać na wyścigach – zresztą to z naszą pomocą wydostał się ze szponów hazardu. Jaromir, jeden z leaderów Niezależnego Zrzeszenia Studentów, zgodnie z tym, co zapowiadał, wygrał w końcu wybory i jest posłem już drugą kadencję. Większość miała też już rodziny, dzieci i budowała historię polskiej klasy średniej.
Ja natomiast na dobre utknąłem na stanowisku publicznego oskarżyciela. Po dwóch latach aplikacji zostałem prokuratorem i potrzeby wymiaru sprawiedliwości okazały się dużo ważniejsze od moich planów – maszyna losująca wyrzuciła mnie do Piotrkowa Mazowieckiego. Przestępstwa, z którymi przyszło mi tu walczyć, przygnębiały mnie z różnych powodów. W całej swojej prokuratorskiej bezsilności największy kłopot miałem z artykułem 207 paragraf 1 Kodeksu karnego: znęcanie się nad rodziną. Fizyczne i psychiczne. Alkoholizm i frustracja, które wiele rodzin wyrzuciły na margines, zbierały w Piotrkowie ponure żniwo. Nie tylko zresztą w rodzinach. Tydzień po otrzymaniu „szmaty”, jak zwykli mówić o swoich legitymacjach ludzie z branży, przeszedłem prawdziwy prokuratorski egzamin: w obecności psychologa przesłuchiwałem ofiarę gwałtu, jedenastoletniego chłopca z domu dziecka. Przesłuchanie to za dużo powiedziane. W czasie dwudziestominutowego spotkania chłopiec nie wypowiedział ani słowa. Były momenty, że przez pół minuty patrzyliśmy sobie w oczy. Potem ja uciekałem wzrokiem. – Prokuratura, panie kolego, to taka służba, że emocje trzeba trzymać za mordę, choćbyś miał się pan tłuczonym szkłem posrać – mówił z powagą godną swojego urzędu mój szef, prokurator rejonowy dla terenu Piotrków-Zachód. – U mnie, panie prokuratorze, emocjonalne zwieracze są wyjątkowo słabe. – Sam nie wiem, dlaczego nagle podchwyciłem poetykę z okolic jelita grubego, ale pamiętam tę rozmowę bardzo dobrze. – Praktyka prokuratorska u nas to właśnie taki turnus rehabilitacyjny dla tych pańskich emocjonalnych zwieraczy. Wygrał pan sanatorium w Piotrkowie, panie kolego – odpowiedział. Zazdrościłem prokuratorom, którym udało się załapać na etat w powieściach kryminalnych. Moja służba nadawała się najwyżej na scenariusz trzeciorzędnej tragifarsy. Każda pora roku wiązała się w moim życiu z nawracającymi falami przestępstw, wobec których byłem bezradny. Jesień – oprócz zwyczajowej depresji – oznaczała także początek sezonu na kradzieże w domkach letniskowych. Po skończonych wakacjach witała mnie w terenie jesienna mgła, na stołach zawsze dopite butelki po alkoholu. Zimą nadchodziła fala zatruć tlenkiem węgla w ogrzewanych prowizorycznymi piecami domach biednych ludzi. Wiosną zaczynały się gwałty. Niektórzy ludzie, których przyszło mi ścigać, popełniali te same przestępstwa tak często, że staliśmy się dobrymi znajomymi. Jednym z nich był niejaki Malowany. Miałem z nim często do czynienia, bo znany był z tego, że po alkoholu robił rzeczy całkowicie nieprzewidywalne. Kiedyś w stanie upojenia postanowił zrobić sobie wielką dziarę na twarzy. Lewą część jego policzka zajmowało ciemne skrzydło smoka chińskiego, nad lewą powieką wychylał się żarłoczny, smoczy pysk. Malowany był jednym z tych, z którymi toczyłem wojnę o przestrzeganie prawa. Każdego dnia coraz bardziej przegraną. Zanim służbowy telefon zawrócił mnie nagle z planowanej od dawna wizyty w agencji towarzyskiej i nakazał pędzić na szesnasty kilometr drogi krajowej numer 8, zastanawiałem
się, czy choroba alkoholowa, która w tym powiatowym mieście przybierała już postać epidemii, dosięgnie w końcu i mnie. Samotne wieczory spędzane w domu coraz częściej kończyły się koktajlem piwa i wódki w ekstremalnych proporcjach. Na początku się łudziłem, że poświęcenie, z jakim oddawałem się pracy, zostanie w końcu docenione i system sprawiedliwości przeniesie mnie do Warszawy, ale z każdym rokiem ta nadzieja coraz bardziej gasła. Warszawa była miastem, w którym się urodziłem i dorastałem. Teraz nie miałem tam już nikogo bliskiego. Prawie cała rodzina wymarła. „To nie jest miasto, w którym czujesz się bezpiecznie. To nie jest miasto, w którym żyć będziesz wiecznie” – tak śpiewał o Warszawie Sidney Polak, z którym chodziłem do szkoły. Te słowa coraz bardziej dręczyły mnie na piotrkowskim wygnaniu. Ciągnęło mnie do stolicy choćby dlatego, że chciałem jeszcze przeżyć coś ekstremalnego. Cokolwiek. To pragnienie bywało nie do wytrzymania i właśnie teraz poddałem mu się całkowicie spontanicznie, planując wyjazd. To w Warszawie zamierzałem pierwszy raz w życiu pójść do burdelu. Kupiłem bilet kolejowy i szykowałem się właśnie na wyjątkowy wieczór w rodzinnym mieście, do którego miałem przecież nigdy nie wrócić w moim zawodowym życiu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie bacząc na powagę swojego urzędu, położyłem się na masywnej żeliwnej ławce na środku rynku i myślałem o każdym roku z dziesięciu lat spędzonych w tym mieście. I wówczas zadzwonił telefon. Służbowa nokia, zwana też dyżurnym bananem. @@@ Kiedy prokurator dojeżdża na miejsce wypadku, ciała zazwyczaj są już w czarnych workach. Ale gdy zbliżałem się do zgniecionego forda mondeo, już z odległości pół kilometra słyszałem pracę spalinowych zestawów ratunkowych. Mimo że policjanci wieźli mnie radiowozem na sygnale, utknęliśmy jakieś osiemset metrów przed celem. Korek był tak gęsty, że udało mi się pokonać ten odcinek dopiero dzięki policjantowi na motorze, który podjechał po mnie wąskim poboczem. Stalowa konstrukcja samochodu zmiażdżonego od uderzenia długo nie poddawała się nożycom hydraulicznym straży pożarnej. Ekipa ratowników przyjechała aż trzema ambulansami. Wszyscy stali jak wbici w ziemię, a po ich twarzach nerwowo prześlizgiwało się niebieskie światło kogutów. Z nadzieją w oczach i z papierosami w zębach czekali, aż stalowy zatrzask puści. W środku samochodu można było z dużym trudem dostrzec głowy dwójki ludzi. Patrzyłem w osłupieniu. Nigdy wcześniej nie byłem w takiej sytuacji. Po niecałych pięciu minutach, gdy spalinowe szczęki rozerwały w końcu zmiażdżoną bryłę pojazdu, medycy chwycili rękę kierowcy. Ton głosu jednego z nich porażał brakiem emocji, mimo że właśnie ogłaszał czyjąś śmierć. – Brakpulsu. Zgon. Godzina siedemnasta i dwie minuty. Podszedłem bliżej i po raz pierwszy zobaczyłem Dagmarę. Miała otwarte oczy. Przekrzywione okulary nadawały jej twarzy niepokojący wyraz. Opadające na ramiona czarne kręcone włosy natychmiast zostały odgarnięte przez lekarza. Przycisnął dłoń do jej
szyi. – Jest puls! Przygotujcie aparat do podłączenia. Przez chwilę stałem sam naprzeciwko pasażerki walczącej ze śmiercią. Odniosłem wrażenie, że mnie zauważyła i że poruszyła ustami. Zbliżyłem się do samochodu, wyciągając legitymację. Ekipa strażaków pracowała z drugiej strony wozu. Hydrauliczne nożyce zagłuszały wszystko, ale w pewnym momencie zamilkły. Na jej kolanach dostrzegłem komputer. Dziewczyna patrzyła wprost na mnie. W jej oczach nie widziałem bólu ani przerażenia. Tylko niepokój. – Aktywna... – powiedziała cicho, także ledwo dosłyszałem. Zbliżyłem twarz, czułem zapach jej potu. – Jestem ciągle aktywna... Patrzyła mi w oczy. – Umiera, wyciągnijcie ją, kurwa, wreszcie z tego pudła! W momencie gdy każdy z obecnych na miejscu wypadku zawodowców robił, co mógł, moje słowa brzmiały dość głupio, a w głosie słychać było panikę. Nosze, obniżone do poziomu progu samochodu, ratownicy podprowadzili na odległość dwóch metrów od jej fotela. Lewa dłoń dziewczyny wciąż dotykała klawiatury, prawa kurczowo trzymała rozbity ekran. Chyba nawet w ostatnich chwilach życia nie była w stanie rozstać się ze swoim notebookiem. Przyjechał jeszcze jeden zespół reanimacyjny i ratownicy razem ze strażakami wyciągnęli ranną z rozciętego wraku. Umazany krwią komputer z suchym trzaskiem upadł na ziemię, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Kiedy dziewczyna leżała już na noszach, lekarz ponownie dotknął jej szyi. – Puls zanika! Przygotować adrenalinę! Defibrylator w gotowości! – krzyknął. Strażacy i ratownicy porozumiewali się niemal bez słów, poruszali się jak w makabrycznym układzie choreograficznym, którego rytm wyznaczały gwałtowne ruchy, mające przywrócić umierającej krążenie. Słyszałem, jak pękają jej żebra podczas masażu serca. Po kilku bezskutecznych próbach dowodzący akcją lekarz nachylił się nad ranną ostatni raz, po czym krzyknął ile sił w płucach: – Dawajcie grzałkę! Jeden z medyków natychmiast rozciął bluzkę dziewczyny, a następnie biustonosz. Obok czekał już ratownik z defibrylatorem. Dwa zakończone plastrami kable przykleił poniżej jej piersi. Ciszę przerwał krótki sygnał, podobny do melodyjki z gier komputerowych. Klęczący nad ofiarą ratownikodwrócił się i wrzasnął: – Odsunąć się!!! Policjanci gwałtownie rozłożyli ręce – ich rozczapierzone palce w białych lateksowych rękawiczkach były umazane krwią. Wyznaczyli w ten sposób linię, której nie można było przekroczyć. Zostałem brutalnie odepchnięty. Dziewczyna leżała na noszach. Od pasa w dół, mimo prowizorycznych opatrunków, broczyła krwią. Nagle jej ciałem wstrząsnął gwałtowny spazm. Ratownik rzucił się ponownie na kolana, żeby sprawdzić jej puls. Reanimacja trwała
pięć minut. Defibrylator poszedł w ruch jeszcze cztery razy. W końcu lekarz stwierdził: – Puls zanikł. – Jeszcze raz – powiedziałem, wyciągając legitymację prokuratora RP. – Włącz to, kurwa, jeszcze raz!!! Ratownik spojrzał pytająco na lekarza. Szpakowaty pięćdziesięciolatek o smutnej i ospowatej twarzy nie okazywał emocji. Przymknął oczy i powiedział zrezygnowany: – Włącz jeszcze raz. Wtedy zrozumiałem, że dziewczyna nie żyje.
Rozdział drugi Drugi raz zobaczyłem ją niecały tydzień później. Wyglądała na szczęśliwą laskę. Była poważna i skupiona, ale jednocześnie pełna energii. Nakryłem ją podczas pracy z notebookiem. Właśnie wypróbowywała swoje nowiutkie okulary. Zgodnie z ustaleniami, pod którymi ostatecznie się podpisałem, sprawcą wypadku był kierujący samochodem. Nic nie wskazywało na udział osób trzecich, a późniejsze badania techniczne jednoznacznie potwierdziły winę kierowcy. Przed niebezpiecznym zakrętem wyprzedzał tira z przyczepą. Kiedy rozpoczynał manewr, prawdopodobnie nie wiedział, że ma do czynienia z dużo większą ciężarówką niż zwyczajowe czterdzieści ton. W ostatniej chwili chciał wrócić na swój pas i na moment przed śmiercią zorientował się, że wyprzedził tylko przyczepę. Z jednej strony miał jeszcze piętnaście metrów pędzącego tira, z drugiej gęsty las, a naprzeciwko zbliżający się z dużą prędkością samochód. Zahamował i wpadł na dąb. Wyrwane wraz z ciemnożółtą ziemią rozłożyste korzenie drzewa wskazywały na wielką siłę uderzenia. Analiza drogi hamowania i ustalenia ekspertów drogówki dowodziły, że od chwili kiedy kierowca wciskał pedał hamulca do uderzenia w drzewo minęło prawdopodobnie około trzech sekund. Piekielnie dużo. Można w tym czasie wykonać wiele gestów – zasłonić oczy czy chwycić się oburącz elementów konstrukcji auta. To klasyczne zachowania ofiar wypadków. Ale jej ręce do końca były na klawiaturze.
Zgodnie z prawem od momentu zjawienia się na miejscu wypadku to ja byłem szefem zespołu, składającego się z lekarzy i ratowników medycznych, dwóch patroli policji drogowej, fotografa policyjnego i trzech zastępów straży pożarnej. Wraz z ostatnim sygnałem defibrylatora z całego zespołu jakby uszło życie. Danse macabre, którego byłem świadkiem, znacząco spowolnił, przez co nabrał jeszcze bardziej przerażającego charakteru. Strażacy beznamiętnie zaczęli wylewać litry piany gaśniczej na wrak samochodu, z którym chwilę wcześniej walczyli na śmierć i życie. Fotograf podszedł do ciała kierowcy, a następnie do Dagmary. Wydawało mi się, że szczególnie ją zaczął fotografować z determinacją paparazzo. – Koniec sesji – warknąłem na niego takim tonem, że odchodząc, nie odważył się nawet na mnie spojrzeć. Do dziś nie potrafię racjonalnie tego wytłumaczyć, ale czułem, jakbym znał tę dziewczynę od wielu lat. To oczywiście nie była pierwsza ani nawet dwudziesta śmierć, której byłem świadkiem, ale wtedy jakby moja pierdolona intuicja prokuratorska obudziła się wreszcie z dziesięcioletniego letargu. Teraz jestem niemal pewien, że to Dagmara sprzedała mi plaskacza z zaświatów chwilę po swoim odejściu. Na tyle mocnego, że zaczęło mi się autentycznie kręcić w głowie. Policjanci rozłożyli wokół nas wielkie granatowe parawany z napisem „Policja”. Nagle się zorientowałem, że jestem z nią sam na sam, schowany przed czyimkolwiekwzrokiem. To był pierwszy moment naszej intymności. Zwróciłem uwagę na jej piersi. Niewielkie, zgrabne, kontrastujące z ciemnobrązowymi, sterczącymi sutkami. Mógł to być rezultat powierzchniowego napięcia martwej już skóry po przyjęciu dużych wyładowań elektrycznych. Ze wstydem przyłapałem się na jednoznacznych erotycznych skojarzeniach. Z zamkniętymi oczami, potarganymi kręconymi włosami i wyrazem dziwnego spokoju na twarzy dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby dopiero co zasnęła po gorącym seksie. Nie chciałem, żeby w takim stanie zobaczył ją ktokolwiek inny. Z jednej strony postanowiłem ukryć jej nagość, a z drugiej nie umiałem poprosić ratowników o czarny worek – symbol porażki nas wszystkich. Przypomniałem sobie, że wciąż mam zawiązaną na ramionach szpanerską białą bluzę Tommy’ego Hilfigera – żeby dodać sobie szyku i na wszelki wypadek, gdyby po mojej pierwszej w życiu wizycie w burdelu powiało chłodem. Bardzo delikatnie przykryłem Dagmarę tą bluzą. Chwilę później podszedł do mnie jeden z policjantów zabezpieczających miejsce wypadku. – Panie prokuratorze, ze wstępnych oględzin wynika, że ofiara musi mieć przy sobie dokumenty. Nie znaleźliśmy nic w bagażach ani w torbie podręcznej. W tym momencie spojrzał na ciało Dagmary przykryte moją garderobą i zamilkł. – Niech pan się tak nie gapi – przerwałem jego zamyślenie. – Przede wszystkim zajmijcie się zwłokami. Niech pan idzie po swoich ludzi, a ja w tym czasie przeszukam jej kieszenie. Sam się dziwiłem swoim słowom. Chociaż śmierć – razem z immunitetem, służbowym notebookiem i siedmioma tysiącami pensji – była w standardowym pakiecie mojej profesji, to właśnie jej obecność było mi zaakceptować najtrudniej. Kiedyś w podstawówce wielką atrakcję stanowiło dla nas przekradanie się do kostnicy mieszczącej się przy pobliskim
szpitalu. Drzwi do niej znajdowały się z tyłu budynku, żeby karawany miały wygodny podjazd, i nie zawsze były zamykane na klucz. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem trupa przykrytego białym prześcieradłem, byłem przekonany, że ze śmiercią już jestem za pan brat. Zwłaszcza że ten obraz, spotęgowany przez wyobraźnię, wielokrotnie wracał w moich snach. Potem była śmierć matki i niezapomniana chwila, kiedy ojciec pozwolił mi podejść do łóżka, na którym spoczywała. Pierwszy raz mama nie odpowiedziała na każde z moich zapewnień o miłości. Długo płakałem wtulony w ramiona taty. To był jeden z tych momentów, które najbardziej nas do siebie zbliżyły. Teraz poznałem śmierć w jej najbardziej drastycznej postaci – zobaczyłem proces umierania. Groza tego doświadczenia była nieporównywalna do jakiegokolwiek doznania w moim życiu. Być może to szok spowodował, że sam zgłosiłem się do najtrudniejszej czynności, czyli przeszukania ubrania na jeszcze ciepłym ciele dziewczyny. Bandaże i uciski elastyczne, które miały tamować krwawienie, nie przesiąkały już tak intensywnie. Ich biało-czerwony kolor idealnie współgrał z moją równie zakrwawioną białą bluzą, którą okryłem Dagmarę. Miała na sobie luźne dżinsy. Na górze wilgotne od spływającej krwi i piany, którą strażacy natychmiast po przybyciu próbowali ugasić zmiażdżony samochód. Biel i czerwień okrywały ją niczym przeraźliwy patchworkowy całun. Wsadziłem powoli rękę do prawej kieszeni spodni, która od środka była lepka i wciąż ciepła. Wyczułem tylko klucze, trochę drobnych, kilka rozmoczonych banknotów i coś w kształcie zapalniczki. Gdybym wtedy spróbował ją odpalić, natychmiast bym odkrył, że to nie zapalniczka, tylko pendrive. Jedno z tych zaskakujących urządzeń imitujących przedmioty codziennego użytku, a w rzeczywistości ukrywających miliardy bajtów informacji. Bez zastanowienia schowałem „zapalniczkę” do kieszeni i na dłuższy czas o niej zapomniałem. Dokumenty miała w lewej kieszeni, wyciągnąłem je, choć dużo trudniej było mi sięgnąć do kieszeni ponownie. Nagle przeraził mnie kontakt ze stygnącym ciałem. Niewielki portfel był z czerwonej skóry. Jego kolor pasował do zawartości: wszystkie dokumenty lepiły się od krwi. Pierwsze, co wysunęło się ze środka, to plastikowa karta, do złudzenia przypominająca kredytówkę. Podpisana niezmywalnym granatowym pisakiem. Jak na kartę kredytową było tam bardzo mało cyfr i napisów. Widniały na niej dwie dłonie w lateksowych rękawiczkach chirurgicznych. Pod nimi dwa hasła: „LEKARZE RATUJĄ ŻYCIE” i niżej: „OŚWIADCZENIE WOLI”. Na odwrocie zaś drobnymi białymi literami na niebieskim tle wydrukowano cztery zdania: „Nie rejestruję swojego sprzeciwu. ZGADZAM SIĘ. Moją wolą jest, by w przypadku śmierci moje narządy i tkanki zostały przekazane do transplantacji i ratowały życie innym. Rodzina zna moją decyzję i w krytycznym momencie powinna ją uszanować”. Pole pod słowami „Powiadom w razie wypadku” Dagmara pozostawiła puste. Podpisała deklarację 22 lutego, trzy miesiące wcześniej. Umazany krwią dokument nie przedstawiał już żadnej wartości. Organy wewnętrzne Dagmary nie nadawały się do przeszczepu. Na zdjęciu w dowodzie była znacznie młodsza niż w chwili śmierci. Fotografia pokazywała zamyśloną dwudziestokilkulatkę z urzędowo spiętymi włosami i nieobecnym wzrokiem. W tym momencie wystarczyło dziesięć minut, by potwierdzić jej personalia przez policyjną
radiostację. Z bazy danych wynikało, że nie ma męża ani dzieci, a jej rodzice nie żyją od dwudziestu pięciu lat. Miała trzydzieści trzy lata i nazywała się Dagmara Frost. Jechała z kierowcą zatrudnionym przez agencję reklamową Golden State, do której należał samochód. To wszystko policjanci ustalili niemal natychmiast. Mimo że nanoszono jeszcze „uszczegółowienie szkiców sytuacyjnych”, policjanci z drogówki już postawili oficjalną hipotezę w protokole z wypadku: „Kierowca samochodu Ford Mondeo źle obliczył dynamikę wyprzedzania na łuku drogi krajowej numer 8. Znajdując się na przeciwległym pasie podczas wyprzedzania ciągnika siodłowego Scania wraz z przyczepą, rozpoczął gwałtowny proces hamowania. Chcąc uniknąć czołowego zderzenia z nadjeżdżającą Škodą Octavią, stracił panowanie nad pojazdem. Samochód wypadł z drogi i uderzył w drzewo. Na skutek wielonarządowych obrażeń kierowca i pasażerka ponieśli śmierć na miejscu”. Tak brzmiał najważniejszy akapit protokołu, który potem był jeszcze szczegółowo rozpatrywany przez policyjnych techników. I przede wszystkim przeze mnie. Chociaż moja ścieżka kariery była wybrukowana wypadkami drogowymi, poświęciłem wyjątkowo dużo czasu na przeanalizowanie każdego z końcowych stu metrów ostatniej drogi Dagmary Frost. Mimo że jej śmierć była na rękę bardzo wielu wpływowym ludziom, rzeczywiście doszło do nieszczęśliwego wypadku. Był to jeden z tych zbiegów okoliczności, które potrafią zmienić losy całych pokoleń. Dopiero kiedy na miejsce przyjechała furgonetka zakładu pogrzebowego, oba ciała przyobleczono w czarne plastikowe worki. Przedstawiciel zakładu od razu zastrzegł, że firma pobiera sześćdziesiąt złotych plus osiem procent VAT-u dziennie za przechowanie zwłok. Licząc od dnia przyjęcia. – Wynosi to dokładnie sześćdziesiąt cztery osiemdziesiąt za dobę. Nie liczymy dnia odbioru zwłokprzez bliskich – doprecyzował, zamykając drzwi, za którymi ukrył dwa trupy. Policjanci zaczęli już puszczać ruch jednym pasem, kiedy podszedł do mnie ospowaty lekarz, by się pożegnać i dokończyć formalności. – Sprawca nie żyje. Jeżeli zamierza pan odstąpić od śledztwa, mogę wystawić na miejscu karty zgonu. – Śledztwo jeszcze potrwa, panie doktorze. Poczekam na wyniki sekcji zwłok. Obu. Kiedy podpisałem już wszystkie dokumenty i wreszcie nikt mnie o nic nie pytał, zbliżyłem się do rozdartych wnętrzności forda. Na ziemi, tuż przy samochodzie, leżały czerwone trampki, które pasażerka musiała mieć na sobie przed wypadkiem, i zakrwawiony komputer. Jego obudowa była wykonana ze srebrnego kompozytu, przez co plamy krwi wyjątkowo się na nim uwydatniały. Spadł na asfalt, kiedy ekipa ratunkowa wyciągała żyjącą jeszcze dziewczynę z wraku. Notebook zastygł w pokracznej pozycji, ale nikt oprócz mnie się nim nie zainteresował. Wszystkie rzeczy dwójki ofiar miały trafić do policyjnego depozytu. Po metalowe truchło samochodu przyjechała właśnie laweta, by zaciągnąć je na parking policyjny. Podniosłem komputer i osobiście wręczyłem go szefowi ekipy policjantów. – Oględziny zwłok mamy za sobą – oświadczyłem zdecydowanym głosem. – Wszystkie etapy wypadku od momentu, kiedy ford rozpoczął manewr wyprzedzania, chcę mieć opisane
sekunda po sekundzie wraz z fotografiami. – Oczywiście, panie prokuratorze. Osobiście się tym zajmę. Skąd pan ma ten komputer? – Ofiara, pasażer na przednim siedzeniu, trzymała go na kolanach w trakcie wypadku. – Jest chyba w lepszym stanie niż jego właścicielka. – Był zdziwiony, że żaden z jego ludzi nie zwrócił uwagi na laptop. – Za chwilę nasz radiowóz odwiezie pana do prokuratury. Proszę powiedzieć, jeżeli możemy się jeszcze do czegoś przydać. Ciągle czułem się oszołomiony. Te kilka sekund, kiedy byłem tak blisko dziewczyny, że czułem jej zapach i usłyszałem ostatnie słowa, pulsowało mi w głowie coraz intensywniej. Zastanawiałem się, czy w chwili wypadku pracowała na komputerze nad czymś tak bardzo istotnym, że ważniejszym od ostatnich, najtrudniejszych dwóch sekund jej życia. A jeżeli tak: co to było? @@@ Kiedy po przyjeździe z miejsca wypadku zaszyłem się w pokoju prokuratorów, odczułem wielką ulgę. Nareszcie byłem sam. Pięciobiurkowy open space z postrzępioną mapą województwa na ścianie i tablicą korkową zapełnioną informacjami wreszcie dał mi poczucie odosobnienia. Cały pokój był zdominowany przez zdjęcia, tabele rozgrywek i nasz prywatny prokuratorski totolotekna Euro 2012. Choć zawody miały się zacząć dopiero za kilkanaście dni to już teraz żyła nimi cała Polska. Pierwszy raz byliśmy gospodarzami tak prestiżowej piłkarskiej imprezy. Pierwszy raz ten turniej nie interesował mnie prawie wcale. Miałem ogromną ochotę sięgnąć do Archiwum X. Tak nazywaliśmy najwyższą półkę na regale z aktami, gdzie przechowywane były wysokoprocentowe trunki, przywożone z najbardziej egzotycznych wakacyjnych miejsc. Jednakteraz nie mogłem sobie pozwolić na alkohol. Czekałem, aż zgłoszą się do mnie jacyś bliscy albo znajomi Dagmary Frost. Ale nie zgłaszał się nikt. Przed dwudziestą dostałem telefon od dyżurnego oficera policji, że zjawiła się rodzina kuriera. Kierowcą był dwudziestokilkulatek, który dorabiał w agencji reklamowej jako wolny strzelec. Tomasz Liedke, nienotowany w kartotekach policyjnych, student grafiki użytkowej warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Ze stolicy przyjechały jego matka i dziewczyna. Przywiózł je swoim służbowym saabem dyrektor agencji. Obydwu kobietom nie miałem niczego do powiedzenia, ale zażądałem spotkania z przedstawicielem firmy. Dyrektorem agencji Golden State był trzydziestoletni wysoki blondyn w wielkich okularach przeciwsłonecznych nasuniętych na czoło, opalony tak mocno, jakby pracował na Copacabanie. Poprosiłem policjantów, żeby zostawili nas sam na sam, i dopiero kiedy zdjął marynarkę, zobaczyłem, jak bardzo jest roztrzęsiony. Jego błękitna koszula z wydzierganymi inicjałami była w trzech czwartych mokra od potu. Zaczesane do tyłu włosy sklejały się mieszaniną żelu i potu. Śmierdział stresem. Nie znalazłem jednak w sobie siły, żeby go uspokajać. – Mam nadzieję, że wyjeżdżając z Warszawy, wiedział pan, że to będzie najtrudniejsza podróż służbowa w pana karierze?
– W ciągu godziny moi ludzie mogą przesłać panu mailem albo faksem skany umów o dzieło, na których podstawie odbywała się ta podróż... Ze sposobu, w jaki to powiedział, wywnioskowałem, że pierwsze zdanie zaplanował jeszcze przed wyjazdem. – Nie o tym mówię, panie... – Bucyk. Stanisław Bucyk. – Przywiózł pan rodzinę ofiary własnym samochodem. To ładny gest... Ale w wyniku tego wypadku ma pan dwa trupy w firmie. Gdzie są bliscy drugiej ofiary? – Dagmara Frost nie była naszym etatowym pracownikiem. Cały czas staramy się dotrzeć do jej bliskich, ale nie jest to łatwe. – Co pan ma na myśli? – Dagmara była specyficzną osobą... Z tego, co wiem, nie miała najbliższej rodziny ani... stałego partnera. Nie miała też profilu na Facebooku. W tej sekundzie, mimo nerwowego dygotu, zaczął mnie wkurzać. – Kim zatem jest dziewczyna, która zginęła u pana w pracy pięć godzin temu? Jeżeli pan powie: „nie wiem”, podpowiadam, że to będzie zła odpowiedź. I proszę to traktować jako wstępne przesłuchanie, panie dyrektorze. Wystarczyło mi dobroduszności na tyle, żeby podać mu szklankę wody, bo po moich słowach zaschło mu w gardle. – Dagmara Frost nie była naszym pracownikiem etatowym. Zlecaliśmy jej konkretne projekty; w tym wypadku robiła dokumentację zdjęciową na potrzeby filmu korporacyjnego dla jednego z naszych klientów. Jeździła po kraju i fotografowała instalacje, do których potem zamierzaliśmy posłać ekipę filmową. Zresztą Dagmara pomagała w pisaniu scenariusza do tego filmu. To też jest w naszych dokumentach. – Zna pan jej koleżanki? Sąsiadów? Kogokolwiek, kogo interesowałaby informacja o jej śmierci? – Dokładnie takie samo pytanie zadawałem, jadąc tutaj, ludziom, którzy bezpośrednio z nią pracowali przy różnych projektach. Każdy z nich powtarzał: „Dagmara nie miała rodziny”. – Przyjaciele? Narzeczony? – Wiem tylko, że mieszkała sama, ale żaden z moich pracowników nie utrzymywał z nią prywatnych kontaktów. Poza tym nie byliśmy jedyną firmą, dla której pracowała. – Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci dwóch pana pracowników. Oczekuję od pana jak najszybciej informacji o obydwu ofiarach. W sprawie pani Dagmary Frost niezbędny jest kontakt z jakąkolwiek osobą upoważnioną choćby do odbioru jej rzeczy osobistych. Nie mówiąc już o wielu ważniejszych kwestiach. – Zrobię wszystko, żeby panu pomóc. To mogę obiecać z ręką na sercu. – Na to liczę. Możemy uznać, że pierwsze przesłuchanie właśnie się zakończyło. Dziękuję panu i do zobaczenia. Stanisław Bucyksiedział jeszcze minutę z przerażeniem w oczach, dopóki nie powiedziałem
mu, że chcę już zostać sam. Tego samego dnia na moje polecenie wszystkie rzeczy osobiste kierowcy zostały przekazane jego matce. Po rzeczy Dagmary nikt się nie zgłosił. Wrzuciłem jej imię i nazwisko do przeglądarki. Zostawiła w Internecie bardzo mało śladów. Jej dane znalazłem w galeriach agencji reklamowych, w zakładkach „portfolio”. W podpisach pod petycjami wolnościowymi Amnesty International, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka oraz Civil Liberties Union. Dzięki niej dowiedziałem się między innymi o Raifie Badawim, blogerze z Arabii Saudyjskiej, który miał zostać publicznie ścięty za publikowanie opinii, z którymi nie zgadzali się rządzący fundamentaliści. Jej nazwisko widniało także pod kilkoma innymi petycjami, ale na temat życia samej Dagmary nie znalazłem żadnych nowych tropów. Z wyjątkiem jednego. Około dziesiątej po raz kolejny wpisałem jej imię i nazwisko w Google i niespodziewanie na pierwszej stronie wyników wyświetlania wyskoczył nagle wirtualny nekrolog. Treść tego linku waliła jakobuchem między oczy: http://dagmarafrost.kupamieci.pl. Na samej górze autor nekrologu napisał „w 85 minucie wciąż było 2:0 dla niej”. Nawet jeżeli umieszczenie wirtualnego nekrologu nie wynikało ze specjalnego pozycjonowania, to ktoś musiał niesamowicie szybko dowiedzieć się, że dziewczyna nie żyje. Zwłaszcza że oficjalnie nikt nie zainteresował się jej śmiercią. Około północy opuściłem pokój prokuratorów i wróciłem do domu. Byłem innym człowiekiem niż dziesięć godzin wcześniej, gdy wychodziłem stąd na kurwy. Umierająca dziewczyna chciała mi coś przekazać, nie miałem co do tego wątpliwości. Czy były to słowa skierowane do kochanka? Do przyjaciółki? A może jednak do mnie? Gdy któryś ze strażaków chciał mnie przegonić, wyjąłem legitymację prokuratorską i głośno się przedstawiłem. Może więc chciała coś powiedzieć prokuratorowi? Albo czuła, że odchodzi, i chciała komukolwiek pozostawić ważną wiadomość, o której nikt nie miał pojęcia? Co mogłaby powiedzieć, gdyby miała jeszcze choćby dziesięć sekund życia więcej? Zasnąłem w ubraniu. Przyśniła mi się tęcza. Może nie była tak realistyczna jak ta, którą odkryłem niedługo później, badając historię życia Dagmary, ale na pewno równie kolorowa. @@@ Kiedy następnego ranka przyszedłem do biura, wszystkie dane były już zweryfikowane. Zrobił to aplikant, pracujący także ze mną. Piotruś – bo tak na niego mówili wszyscy w firmie – był dziwnym człowiekiem. Z jednej strony zaangażowany, dyspozycyjny i, jak się wydawało, bardzo pomocny. Ale z drugiej miał w sobie jakąś skazę nieszczerości. Chytrość. To słowo najlepiej go opisywało. Myślałem o tym wiele razy, ale bardzo trudno było mi sprecyzować swoje przeczucia. Na wszelki wypadek więc z nikim się nimi nie dzieliłem. Niski i korpulentny dwudziestopięciolatek o nieproporcjonalnie krótkich rękach i amerykańskim uśmiechu wcale się nie krył ze swoim największym marzeniem. Chciał zostać prokuratorem. Najlepiej generalnym.
Już o 9.30 na moim biurku leżało résumé jego błyskawicznego dochodzenia. Kierowca: dwudziestoletni kawaler, wykształcenie średnie, kurier agencji Golden State, oraz trzydziestotrzyletnia freelancerka współpracująca z kilkoma agencjami reklamowymi. Brak informacji o osobach krewnych lub bliskich. Samotna. Piotruś okazał się nieco bardziej rozgarnięty, bo sprawdził dziewczynę jeszcze w bazie informacji skarbowej według numeru NIP. – Prowadziła zarejestrowaną jednoosobową działalność gospodarczą. PKD 74.20.Z, 62.09.Z i 59.11. – Co to znaczy? – Nie znosiłem jego mądrzenia się. – Między innymi produkcja filmowa, doradztwo marketingowe. – Piotruś przeglądał wydruki. – I inna działalność w zakresie technologii informatycznych i komputerowych. Pracowała prawdopodobnie na podstawie umów o dzieło z agencjami reklamowymi i, uwaga!, mediami informacyjnymi. – Piotruś miał nadzieję, że to może być dzisiejszy news dnia. – Mediami informacyjnymi? Co masz na myśli? – Urząd skarbowy ma zarejestrowane w jej kartotece umowy o dzieło z dwiema poważnymi gazetami i największym programem informacyjnym w Polsce. – Co jest przedmiotem tych umów? – Od razu o to zapytałem panią w urzędzie. – Uśmiech Piotrusia już dawno zaczął mnie irytować. – Za każdym razem to samo: dokumentacja dziennikarska. – Co jeszcze? – Cztery razy była notowana za zakłócenie porządku, miała jedną sprawę o znieważenie funkcjonariusza publicznego i wyrokkolegium do spraw wykroczeń w tym samym wypadku. Nie wytrzymałem i wyrwałem mu kartki z ręki. „Dnia 26 listopada 2004 roku policyjny patrol został wezwany do klubu Aurora przy ulicy Dobrej o godzinie 2.45. Przedmiotem interwencji była awantura, jaka wywiązała się przed wejściem do klubu, a następnie przeniosła na oba pasy jezdni ulicy Dobrej, blokując tym samym ruch samochodowy. Strażnicy miejscy usiłowali zatrzymać Dagmarę Frost, która powiadomiona o zakazie picia alkoholu poza terenem klubu, odpowiedziała im nieuprzejmie. Podczas próby wylegitymowania doszło do sprzeczki, w czasie której strażnicy usiłowali obezwładnić agresywną Dagmarę Frost za pomocą kajdanek oraz paralizatora. Kobieta uderzyła głową jednego z funkcjonariuszy, a tłum wychodzący z lokalu wstawił się za nią, przez co strażnicy byli zmuszeni odstąpić od czynności i wezwali na pomoc grupę interwencyjną policji. Policja była w stanie zaprowadzić na ulicy porządek dopiero po wzmocnieniu przez jednostkę prewencji. Wśród zatrzymanych osób była także Dagmara Frost. Została aresztowana na dwadzieścia cztery godziny z zarzutami znieważenia funkcjonariusza publicznego”. Takzapamiętało Dagmarę Frost w swoich elektronicznych archiwach państwo polskie. – Dowiedz się od oficera dyżurnego policji, czy ktokolwiekwówczas o nią pytał. – Dowiedziałem się już, panie prokuratorze. Nikt nie zadzwonił.
W starożytnej Grecji posłańców ze złą nowiną strącano ze skały. Wielokrotnie miałem ochotę przynajmniej kopnąć go w dupę. Ale niestety nie byliśmy w starożytnej Grecji. – To na razie niewiele wnosi do sprawy. Cały czas nie mamy kogo powiadomić o jej śmierci. Czekam na więcej, panie Piotrze. Odpaliłem służbowy komputer i ponownie wszedłem na stronę, o której myślałem od samego rana. W wirtualnym nekrologu obok zakładek „znicze”, „wspomnienia” i „kondolencje” (wszystkie były puste) widniała ta z napisem „kontakt z autorem klepsydry”. Zacząłem wpisywać tekst, który słowo po słowie układałem w drodze do pracy. „Nazywam się Radosław Bolesta, jestem prokuratorem prowadzącym śledztwo w sprawie wypadku komunikacyjnego, w którym zginęła Dagmara Frost. Szukam kontaktu z ludźmi, których powinienem powiadomić o jej śmierci i którym mógłbym przekazać rzeczy należące do ofiary”. Na koniec w polu „adres e-mail” wpisałem swój służbowy mail. Kiedy wróciłem do biurka z kubkiem kawy rozpuszczalnej, czekała mnie niespodzianka, która sprawiła, że zawrzałem. Odpalona przed chwilą skrzynka pocztowa miała dla mnie odpowiedź autora nekrologu: „To był ten jeden krok za daleko. Odnajdę każdego, kto przyczynił się do tej śmierci, i osobiście poślę do piekła. Tak samo jak Izrael zgładził wszystkich morderców z Monachium”. Do tego dołączony był link do filmu zamieszczonego na YouTube. Zamurowało mnie. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem w nim salę sejmową z perspektywy siedzącego w środku posła.