Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Odkrywajac siebie - Anna Kropelka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Odkrywajac siebie - Anna Kropelka.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Anna Kropelka
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 163 osób, 105 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 512 stron)

Anna Kro​pel​ka Od​kry​wa​jąc sie​bie

Re​dak​cja Mag​da​le​na Ma​jew​ska Pro​jekt gra​ficz​ny okład​ki Fi​lip Kuź​niarz Zdję​cie na okład​ce Ale​na​vlad\Shut​ter​stock Skład Da​riusz Pi​sku​lak Ko​rek​ta Ma​ciej Kor​ba​siń​ski Text co​py​ri​ght © by Anna Kro​pel​ka Co​py​ri​ght© for the Po​lish edi​tion by Wy​daw​nic​two Czar​na Owca, 2013 Wszel​kie pra​wa za​strze​żo​ne. Ni​niej​szy plik jest ob​ję​ty ochro​ną pra​wa au​tor​skie​go i za​bez​pie​‐ czo​ny zna​kiem wod​nym (wa​ter​mark). Uzy​ska​ny do​stęp upo​waż​nia wy​łącz​nie do pry​wat​ne​go użyt​ku. Roz​po​wszech​nia​nie ca​ło​ści lub frag​men​tu ni​niej​szej pu​bli​ka​cji w ja​kiej​kol​wiek po​sta​ci bez zgo​dy wła​ści​cie​la praw jest za​‐ bro​nio​ne. Wy​da​nie I ISBN 978-83-7554-770-2 ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Odkrywając siebie

Więcej na: www.ebook4all.pl – Jak oce​nia pani swój stan zdro​wia, w ska​li od jed​ne​go do pię​ciu, gdzie pięć ozna​cza „bar​‐ dzo do​bry”, a je​den „bar​dzo zły”? – pyta Anka ze sku​pio​ną miną, si​ląc się, by jej głos brzmiał po​waż​nie i spo​koj​nie. Dziw​nie tak ofi​cjal​nie roz​ma​wiać z naj​bliż​szą przy​ja​ciół​ką, ale wła​śnie tak będą wy​glą​dać wszyst​kie moje ko​lej​ne roz​mo​wy. For​ma stwa​rza dy​stans, po​ma​ga od​gry​‐ wać rolę – te​raz ba​da​nej, a póź​niej ba​dacz​ki. – Pięć – od​po​wia​dam. Nie wiem, czy na jej miej​scu po​tra​fi​ła​bym być rów​nie rze​czo​wa i spra​wiać wra​że​nie tak god​nej za​ufa​nia. Kro​pel​ka za​wsze umia​ła nad sobą pa​no​wać i od​na​leźć się na​wet w naj​‐ dziw​niej​szych, dla mnie czę​sto krę​pu​ją​cych sy​tu​acjach. – Jak w po​dob​nej ska​li oce​nia pani swój stan psy​chicz​ny? – za​da​je ko​lej​ne py​ta​nie, nie spusz​cza​jąc ze mnie wzro​ku. – Pięć. – Brzmi to su​cho, ale nie​pew​nie. – Czy pali pani pa​pie​ro​sy? – Daj spo​kój, prze​cież wiesz. – Ja​koś nie bawi mnie ta gra. – Do​brze, Gabi, mo​że​my po​mi​nąć te py​ta​nia – zga​dza się ła​ska​wie Anka. – Ale my​śla​łam, że chcesz prze​ćwi​czyć ca​łość. Ze mną mo​żesz się czuć bez​piecz​nie. Po​myśl tyl​ko, jak bę​dzie z nim... – Su​ge​styw​nie ści​sza głos. O mat​ko! Ona ma ra​cję. Prze​by​wa​jąc w jed​nym po​miesz​cze​niu z tym nie​sa​mo​wi​tym męż​czy​zną, nie je​stem w sta​nie skle​cić jed​ne​go zda​nia po pol​sku, a mam mu opo​wia​dać o naj​in​tym​niej​szych wy​da​rze​niach ze swo​je​go ży​cia, o mo​ich pra​gnie​niach i fan​ta​zjach. Nie ru​mie​niąc się, nie wzdy​cha​jąc, nie spusz​cza​jąc wzro​ku i przede wszyst​kim nie owi​ja​jąc w ba​weł​nę. Co praw​da nie mam zbyt wie​le do po​wie​dze​nia, ale za​wsze... – Wiem – przy​zna​ję i po​now​nie za​sta​na​wiam się, w co za​mie​rzam się wpa​ko​wać. – Masz ra​cję, jak zwy​kle. – Z re​zy​gna​cją krę​cę gło​wą. – Nie palę. – Czy pije pani al​ko​hol? – po​dej​mu​je Anka, z po​wro​tem wcho​dząc w rolę. – Cza​sa​mi. – Cięż​ko wzdy​cham. – Mniej wię​cej jak czę​sto? – Dwa–trzy razy w mie​sią​cu. – Moc​ne al​ko​ho​le? – Nie, piwo albo drin​ki. – Czy kie​dy​kol​wiek za​ży​wa​ła pani nar​ko​ty​ki? – Ton jej gło​su da​lej jest rze​czo​wy i su​chy. – Nie – od​po​wia​dam bez​na​mięt​nie, my​śląc już o czymś zu​peł​nie in​nym. Cóż, na ra​zie py​ta​nia są pro​ste, ale do​sko​na​le wiem, że spe​cjal​nie tak zo​sta​ły uło​żo​ne. Nie

moż​na spo​tkać się z ob​cym czło​wie​kiem i za​cząć od do​py​ty​wa​nia się o to, jak czę​sto się ma​‐ stur​bu​je albo czy upra​wiał seks ze zwie​rzę​ta​mi. Na​wet na dru​gim roku stu​diów jest to dla mnie oczy​wi​ste, a Grze​gorz musi znać wie​le in​nych za​sad i wy​bie​gów. – W ja​kim stop​niu jest pani za​do​wo​lo​na ze swo​je​go wy​glą​du? Zno​wu ska​la od jed​ne​go do pię​ciu... – Je​stem pew​na, że zna​jąc mnie tak do​brze, Anka zda​je so​bie spra​wę z tego, że nie po​tra​fię sku​pić się na tych idio​tycz​nych py​ta​niach. Wier​cę się tyl​ko w fo​te​lu i od​po​wia​dam bez na​my​słu. By​łam w dwóch sta​łych związ​kach, ale to już za mną. Je​stem za​go​rza​łą zwo​len​nicz​ką mo​no​ga​mii. Nig​dy nie zdra​dza​łam. Seks w moim ży​ciu nie jest istot​ny, nie bar​dzo ro​zu​miem ten cały szum wo​kół nie​go. Ra​czej nie od​czu​wam po​żą​da​nia i jest mi z tym cał​kiem do​brze. Pró​bo​wa​łam ma​stur​ba​cji, ale do​zna​nia ra​czej mnie roz​cza​ro​wa​ły, dla​te​go za​nie​cha​łam tych eks​pe​ry​men​tów. Je​den z mo​ich chło​‐ pa​ków pró​bo​wał prze​ko​nać mnie do oglą​da​nia por​no​gra​fii, ale film był taki tech​nicz​ny... Ci lu​dzie wy​glą​da​li, jak​by upra​wia​li za​pa​sy, a nie mi​łość. – Czy zda​rza się pani fan​ta​zjo​wać na te​mat sek​su? – To py​ta​nie wy​ry​wa mnie z za​my​śle​‐ nia. Sama wzmian​ka o tym wy​wo​łu​je ru​mie​niec na mo​jej twa​rzy. – Tak. – Opo​wiesz mi coś o tym, Gabi? – Głos Anki jest prze​sad​nie słod​ki. – To też ele​ment tej prze​klę​tej an​kie​ty? – sy​czę. – Tak. – Przy​ja​ciół​ka wra​ca do po​przed​nie​go, rze​czo​we​go tonu. – Oj, w ta​kim ra​zie bę​dzie na​praw​dę cięż​ko. – Bio​rę głę​bo​ki wdech i zbie​ram się na od​wa​‐ gę. – Ge​ne​ral​nie ra​czej mi się to nie zda​rza​ło, aż do cza​su... Już na pierw​szych za​ję​ciach wy​obra​ża​łam so​bie, że pro​si, że​bym zo​sta​ła dłu​żej. Ta fan​ta​zja upar​cie do mnie wra​ca, wy​‐ wo​łu​jąc sil​ne pod​nie​ce​nie i bo​le​sny skurcz tam, w środ​ku. – Ale cze​mu on? – To py​ta​nie Anka szep​cze le​d​wie sły​szal​nym gło​sem. – Sama nie wiem. Jego spo​sób po​ru​sza​nia się, to, jak mówi, ta cała pew​ność sie​bie. Sek​‐ sow​ny ku​cyk i skó​rza​ne spodnie. Mo​to​cykl. Nig​dy nie le​cia​łam na po​są​go​wo pięk​nych męż​‐ czyzn. – Tyl​ko na dup​ków. – Moja przy​ja​ciół​ka śmie​je się iro​nicz​nie. – Może i tak – przy​zna​ję z bó​lem. – Ser​ce nie słu​ga. – Ja​kie ser​ce?! O czym ty mó​wisz, dziew​czy​no?! Ty go nie ko​chasz, tyl​ko pra​gniesz! Ma​‐ rzysz o tym, żeby cię prze​le​ciał, moc​no i szyb​ko! – Wiem. – Czu​ję, jak cała ob​le​wam się ru​mień​cem. – W mo​ich fan​ta​zjach, kie​dy zo​sta​je​‐ my sami... – pró​bu​ję coś wy​bą​kać, ale nie wiem, jak to po​wie​dzieć. – Wiesz, on chwy​ta mnie moc​no za wło​sy i wład​czym ge​stem sam​ca alfa zmu​sza, że​bym uklę​kła. Spra​gnio​na ocie​ram się twa​rzą o jego kro​cze, o te skó​rza​ne spodnie, o wiel​ką klam​rę pa​ska. Czu​ję jego na​brzmia​łą mę​skość i trzę​są​cy​mi się rę​ka​mi pró​bu​ję wy​łu​skać ją z roz​por​ka. Jest taka wiel​ka, na​praw​dę im​po​nu​ją​ca, ciem​no​pur​pu​ro​wa, roz​grza​na... pra​wie tak jak ja. Mię​dzy swo​imi no​ga​mi czu​ję po​wódź, je​stem lep​ka i śli​ska, go​to​wa go przy​jąć. Spra​gnio​na. On szyb​ko ob​ra​ca mnie tak, że

brzu​chem kła​dę się na biur​ku, spusz​cza mi spodnie, daje so​czy​ste​go klap​sa i bru​tal​nie się we mnie wbi​ja. Po​su​wa mnie ostro, szep​cząc, że je​stem jego ku​rew​ką, a ja z nie​po​ko​jem pa​trzę w stro​nę drzwi. Nie są za​mknię​te, w każ​dej chwi​li ktoś może wejść. Pod​nie​ca mnie to. Co gor​sza, pod​nie​ca mnie, że on trak​tu​je mnie przed​mio​to​wo. Dyma. Po wszyst​kim za​pi​na roz​‐ po​rek w spodniach, któ​rych na​wet nie zsu​nął z bio​der, i zo​sta​wia mnie tak. Roz​pa​lo​ną i nie​‐ speł​nio​ną. Chcę wię​cej i jak sucz​ka w rui je​stem go​to​wa od​dać się pierw​sze​mu lep​sze​mu fa​‐ ce​to​wi albo na ko​la​nach bła​gać go, żeby dał mi wię​cej. – Boże, Ga​brie​la! – Kro​pel​ka wzdy​cha. – Cze​mu mu​sisz mieć ta​kie po​rą​ba​ne fan​ta​zje? I to na te​mat tego buca? – Nie wiem – przy​zna​ję z roz​bra​ja​ją​cą szcze​ro​ścią, a wte​dy ona pod​cho​dzi i przy​tu​la mnie czu​le. – Mam tyl​ko na​dzie​ję, że jemu tego nie po​wiesz. To zna​czy nie po​wiesz, że to o nim tak fan​ta​zju​jesz. – Sama nie wiem. – Roz​kle​jam się w jej ra​mio​nach. – Może to skoń​czy​ło​by moją udrę​kę. Może ze​rżnął​by mnie i mie​li​by​śmy już ten etap za sobą. – A może wy​śmiał​by cię albo upo​ko​rzył, nie po​my​śla​łaś o tym? W nim jest coś ta​kie​go, sama nie wiem... Są​dzę, że był​by w sta​nie wy​ko​rzy​stać cię w naj​gor​szy moż​li​wy spo​sób. Znisz​czyć cię i wy​rzu​cić jak ze​psu​tą za​baw​kę. – Wła​śnie to mnie w nim naj​bar​dziej po​cią​ga. – Wiem, skar​bie. – Głasz​cze mnie po gło​wie. – Po​mi​nie​my chy​ba resz​tę py​tań o fan​ta​zje – do​da​je po chwi​li. – Nie – pro​te​stu​ję. – Le​piej prze​rób​my je po ko​lei. – Jak chcesz. – Anka wzru​sza ra​mio​na​mi i po​now​nie sia​da na​prze​ciw​ko mnie. – Czy w tych fan​ta​zjach wy​stę​pu​je któ​ryś z pani by​łych part​ne​rów? – W od​po​wie​dzi lek​ko krę​cę gło​wą. – Ktoś zna​jo​my? – Przy​ta​ku​ję. – To męż​czy​zna czy ko​bie​ta? – Męż​czy​zna. – Je​den? – Jej oczy są chłod​ne i nie zdra​dza​ją za​in​te​re​so​wa​nia. – Tak, za​wsze ten sam, je​den męż​czy​zna. Aż do znu​dze​nia. – Bo​le​śnie wzdy​cham. – Czy w tych fan​ta​zjach wy​stę​pu​je seks oral​ny? – Cza​sa​mi, coś jak​by – bą​kam nie​śmia​ło. – Wa​gi​nal​ny? – Tak. – Anal​ny? – Na Boga, jak do​tąd nie! – Pa​trzę na nią prze​ra​żo​na. – Zwią​zy​wa​nie? Kne​blo​wa​nie? – Za​sy​pu​je mnie gra​dem py​tań. – Za​da​wa​nie bólu? Za​‐ baw​ki ero​tycz​ne? Pod​glą​dac​two? Eks​hi​bi​cjo​nizm? – Pro​szę... – ję​czę w koń​cu. – I co ja mam z tobą po​cząć? – Anka pa​trzy na mnie py​ta​ją​co. – Da​lej nie bę​dzie le​piej.

Na​praw​dę chcesz to zro​bić? Chcesz prze​pro​wa​dzać ta​kie roz​mo​wy? Są​dzisz, że je​steś w sta​‐ nie? – Chy​ba tak, ale nie z nim. – Oba​wiam się, że je​stem ska​za​na na po​raż​kę. – Żeby zna​leźć się w ze​spo​le, mu​sisz po​roz​ma​wiać wła​śnie z nim. Naj​pierw to on prze​pro​‐ wa​dzi wy​wiad z tobą, a po​tem ty bę​dziesz mu​sia​ła prze​py​tać jego. – Z tobą też tak było? – Tak. – I jak? – Uno​szę się lek​ko na fo​te​lu. – Nor​mal​nie. Od​po​wie​dzia​łam szcze​rze i bez szcze​gól​ne​go za​że​no​wa​nia na więk​szość jego py​tań. Po kil​ku szko​le​niach to ja prze​pro​wa​dzi​łam wy​wiad z nim. Nie wiem, czy był szcze​ry, ale je​śli tak, to jego ży​cie sek​su​al​ne wca​le nie jest in​te​re​su​ją​ce i szko​da two​je​go za​‐ cho​du. – Anka pró​bu​je być za​baw​na. – Opo​wiesz mi coś? – Nie, ra​czej nie po​win​nam. Nor​mal​ne zwy​cza​je, prze​cięt​ne fan​ta​zje, żad​nych per​wer​sji, dzie​ci ani zwie​rząt. Zresz​tą sama mu​sisz go spy​tać. – Uśmie​cha się sze​ro​ko. – Boję się, ale bar​dzo tego pra​gnę. Chcę go le​piej po​znać, być bli​żej, po​móc mu. Te ba​da​‐ nia są dla nie​go bar​dzo waż​ne, praw​da? – Chy​ba tak. To po​czą​tek jego ka​rie​ry na​uko​wej i wiel​ka przy​go​da. – Anka uśmie​cha się cie​pło. – Wi​dzę, że się tro​chę roz​luź​ni​łaś, więc wra​ca​my do te​ma​tu. – Robi krót​ką pau​zę i strze​la: – Czy chcia​ła​by pani zre​ali​zo​wać swo​je fan​ta​zje ero​tycz​ne? Za​mie​ram. Nie wiem, na​praw​dę nie wiem, czy tego chcę. Po​żą​dam go, ale oba​wiam się, że po czymś ta​kim czu​ła​bym się okrop​nie, jak pu​sta sko​ru​pa, jak wy​wło​ka... Cała ta fan​ta​zja sta​je przed mo​imi ocza​mi. Nie​mal czu​ję na so​bie jego sta​now​czy do​tyk, jego przy​je​my cię​żar i płyt​ki, ury​wa​ny od​dech. Mo​men​tal​nie ro​bię się mo​kra. Czy rze​czy​wi​ście chcę, żeby mnie po​ni​żał? Żeby mnie wy​ko​rzy​stał? Żeby mnie pie​przył? Ta​kie pra​gnie​nia chy​ba nie są nor​mal​‐ ne i nie przy​sto​ją ta​kim grzecz​nym dziew​czyn​kom jak ja. – Chy​ba tak – mó​wię w koń​cu ze smut​kiem. – W ta​kim ra​zie co stoi na prze​szko​dzie? – O mat​ko! – ję​czę i ro​bię się wręcz pur​pu​ro​wa. – Chy​ba to, że się ich wsty​dzę i wo​la​ła​‐ bym o nich za​po​mnieć. – To wy​zna​nie nie​spo​dzie​wa​nie przy​no​si mi ulgę. – Czy zda​rza​ją się pani ero​tycz​ne sny? – Nie przy​po​mi​nam so​bie. – Lek​ko krę​cę gło​wą, czu​jąc ulgę, że omi​nie mnie kil​ka że​nu​ją​‐ cych py​tań. – Do​brze, w ta​kim ra​zie przej​dzie​my do ko​lej​nej czę​ści. Czy ma pani za sobą ini​cja​cję sek​‐ su​al​ną? – Tak – od​po​wia​dam krót​ko i, o dzi​wo, tym ra​zem bez za​że​no​wa​nia. – Ile mia​ła pani wte​dy lat? – Sie​dem​na​ście.

– Gdzie to się od​by​ło? – W domu mo​je​go chło​pa​ka. – Pa​trzę na nią ba​daw​czo, za​sta​na​wia​jąc się, czy taka in​for​‐ ma​cja ją usa​tys​fak​cjo​nu​je. Może mam do​dać, że sta​ło się to w łóż​ku jego ro​dzi​ców przy​kry​‐ tym ko​cem, jego prze​ście​ra​dłem i jesz​cze sta​rym ręcz​ni​kiem? Że i tak wy​bru​dzi​li​śmy ich po​‐ ściel, a ja, sła​nia​jąc się po wszyst​kim, nie​szczę​śli​wie roz​bi​łam do​nicz​kę z pa​prot​ką i jak ostat​‐ nia ofia​ra losu wbi​łam so​bie jej odła​mek w bosą sto​pę? To była ist​na po​raż​ka! I jesz​cze ten ga​‐ pią​cy się pies! Głu​pie by​dlę! – Jaka była przy​czy​na pani de​cy​zji o pod​ję​ciu współ​ży​cia? – Głu​po​ta – sy​czę. – Było aż tak źle? – Kro​pel​ka pa​trzy na mnie ze współ​czu​ciem. – Tak! – Gło​śno na​bie​ram po​wie​trza w płu​ca. – Aż tak źle. On bar​dzo na​le​gał, że​by​śmy to zro​bi​li. Prze​ko​ny​wał mnie, że je​stem je​dy​ną dzie​wi​cą na tej pla​ne​cie i że mu​szę w koń​cu zde​cy​do​wać, czy chcę być z nim, czy wstą​pić do za​ko​nu. – Za​wsze wie​dzia​łam, że z mo​je​go bra​ta jest nie​zły du​pek – mam​ro​cze Anka. – Było, mi​nę​ło. Od tam​tej pory zmą​drza​łam. – Mam na​dzie​ję. – Mó​wiąc te sło​wa, wy​glą​da na roz​ba​wio​ną. – Ja też. – Śmie​je​my się obie. – Do​bra, ta an​kie​ta jest strasz​nie dłu​ga i jak nie bę​dzie​my się trzy​mać pla​nu, do rana nie skoń​czy​my. – Okej, jedź z tym kok​sem. – Jak oce​nia pani swo​ją sa​tys​fak​cję z ini​cja​cji sek​su​al​nej? W ska​li od jed​ne​go do pię​ciu, gdzie je​den ozna​cza „bar​dzo źle”, a pięć „bar​dzo do​brze”. – Tra​gicz​nie – ce​dzę przez zęby. – Mi​nus dzie​sięć. To była klę​ska. To​tal​na ku​mu​la​cja nie​‐ po​wo​dzeń! Boże, na samą myśl robi mi się nie​do​brze. – Aż się wzdry​gam. – Bo​la​ło? – W gło​sie mo​jej przy​ja​ciół​ki po​brzmie​wa tro​ska. – Tak. A ten kre​tyn śmiał jesz​cze na ko​niec spy​tać, czy mia​łam or​gazm! Le​d​wo znio​słam te dwie mi​nu​ty jego sa​pa​nia i dy​sze​nia. Wrrr... * * * Nie skoń​czy​ły​śmy wy​wia​du, ani tego wie​czo​ra, ani żad​ne​go in​ne​go. Za​gu​bio​na w swo​ich pra​gnie​niach bar​dziej po​trze​bo​wa​łam wte​dy przy​ja​ciół​ki niż an​kie​ter​ki. Osta​tecz​nie po​sta​‐ no​wi​łam zdo​być tego męż​czy​znę. Grze​gorz był dok​to​ran​tem na Wy​dzia​le Nauk Spo​łecz​‐ nych. Pro​wa​dził z nami nie​któ​re ćwi​cze​nia, ale ja, za​pa​trzo​na w nie​go jak w ob​ra​zek, nie po​‐ tra​fi​łam prze​bić się do jego świa​do​mo​ści. Dla nie​go nie ist​nia​łam. Zresz​tą pew​nie nie tyl​ko dla nie​go.

Nie​śmia​ła, za​kom​plek​sio​na, do​pie​ro mia​łam od​kryć sie​bie i drze​mią​cą we mnie moc. I to dzię​ki nie​mu. W su​mie to tro​chę prze​wrot​ne, że tak wie​le mu za​wdzię​czam. Po tych kil​ku mie​sią​cach, już pra​wie roku, mu​szę stwier​dzić, że to było fa​tal​ne za​uro​cze​nie. Za je​dy​ną ko​‐ rzyść z ca​łej sy​tu​acji mogę uznać to, że jego fa​scy​na​cja Kin​sey​em i ba​da​nia​mi nad ludz​ką sek​su​al​no​ścią spra​wi​ły, że sama się tym za​in​te​re​so​wa​łam i od​kry​łam wła​sną sek​su​al​ność. Wła​śnie o tym chcia​ła​bym wam opo​wie​dzieć. Dla​te​go za​cznij​my od po​cząt​ku. Na​zy​wam się Gabi, Ga​brie​la, i mam dwa​dzie​ścia je​den lat. Od uro​dze​nia miesz​kam na Ślą​sku, ale ta hi​sto​ria mo​gła​by w za​sa​dzie wy​da​rzyć się gdzie​kol​wiek. Kie​dy to wszyst​ko się za​czę​ło, być może pod wpły​wem na​praw​dę nie​uda​nych pierw​szych sek​su​al​nych do​świad​czeń wąt​pi​łam w to, że moje cia​ło może do​star​czyć mi roz​ko​szy. Nie by​łam roz​bu​dzo​na, nie zna​łam wła​snych re​ak​cji ani po​trzeb. Jako cór​ka pie​lę​gniar​ki zo​sta​‐ łam uświa​do​mio​na do​syć wcze​śnie, ale otrzy​ma​łam tyl​ko su​che, tech​nicz​ne in​for​ma​cje. Wie​dzia​łam tyle, ile trze​ba o an​ty​kon​cep​cji i cho​ro​bach prze​no​szo​nych dro​gą płcio​wą, ale za mało o po​żą​da​niu i mi​ło​ści. Na​praw​dę nie ro​zu​mia​łam ca​łej tej za​ba​wy i za​sad nią rzą​dzą​‐ cych. Jak każ​da ko​bie​ta mu​sia​łam je od​kryć i na​uczyć się czer​pać przy​jem​ność z tego, czym ob​da​rzy​ła mnie na​tu​ra. Męż​czyź​ni mają pod tym wzglę​dem ła​twiej, ich oprzy​rzą​do​wa​nie jest prost​sze w ob​słu​dze i bar​dziej rzu​ca się w oczy. Wróć​my jed​nak do po​cząt​ku. Anka bar​dzo pil​nie pra​co​wa​ła nad przy​go​to​wa​niem mnie do tej roz​mo​wy. Po​ka​za​ła mi w in​ter​ne​cie rze​czy, o ja​kich w ży​ciu nie śni​łam – por​no​gra​fię, w tym BDSM, za​baw​ki ero​tycz​ne, ak​ce​so​ria do zwią​zy​wa​nia, ob​raz​ki przed​sta​wia​ją​ce dość pre​cy​zyj​nie ludz​kie na​rzą​dy płcio​we i stro​ny z opo​wia​da​nia​mi ero​tycz​ny​mi. Spraw​dzi​ła moje słow​nic​two i po​mo​gła mi je nie​co wzbo​ga​cić. Kie​dy obie uzna​ły​śmy, że je​stem go​to​wa, za​czę​‐ ła się cała ta zwa​rio​wa​na hi​sto​ria. * * * Ubra​na ele​ganc​ko, ale z pro​sto​tą, w czó​łen​kach na wy​so​kim ob​ca​sie i cie​li​stych raj​sto​‐ pach, ru​szam zde​cy​do​wa​nym kro​kiem przez pu​sto​sze​ją​cy już ko​ry​tarz na​sze​go wy​dzia​łu. Tak sil​ne ści​ska​nie w doł​ku czu​łam chy​ba tyl​ko tuż przed ma​tu​rą. O Boże! To się za​raz sta​‐ nie! Mam spo​co​ne dło​nie, płyt​ki od​dech, nogi wręcz się pode mną ugi​na​ją, ale wiem, że mu​‐ szę to zro​bić. Je​śli nie te​raz, to pew​nie nig​dy! Od​no​szę wra​że​nie, że kil​ka osób, któ​re wciąż sto​ją na ko​ry​ta​rzu, gapi się na mnie tak, jak​by zna​ło mój se​kret. Jak​by wie​dzia​ło, że idę tam nie po to, by za​li​czyć prak​ty​ki, ale by on za​li​czył mnie. Rany, Gabi, skup się, bo nic z tego nie bę​dzie! Le​ciut​ko pu​kam do drzwi i drżą​cą ręką na​ci​skam klam​kę. Grze​gorz nie​znacz​nie uno​si wzrok znad biur​ka. – Mogę? – py​tam nie​śmia​ło.

– Oczy​wi​ście. – Non​sza​lanc​kim ge​stem wska​zu​je krze​sło. – W czym mogę po​móc? – Moja przy​ja​ciół​ka, Anna Kro​pel​ka... – Sta​ram się, by mój głos brzmiał spo​koj​nie i na​tu​ral​‐ nie, mimo że w jego obec​no​ści ser​ce bije mi szyb​ciej. „Jak do​brze, że nie przy​wi​tał mnie wy​‐ cią​gnię​ciem ręki” – prze​bie​ga mi przez myśl, gdy złą​cza​jąc dło​nie, czu​ję nie​przy​jem​ną wil​‐ goć. – Po​dob​no szu​ka pan jesz​cze kil​ku osób do swo​je​go ze​spo​łu – za​czy​nam po​now​nie. – Tak, to praw​da. – Pa​trzy na mnie ba​daw​czo. – Przy​da się każ​da para rąk do po​mo​cy. Na chwi​lę za​pa​da krę​pu​ją​ce mil​cze​nie i czu​ję, jak jego zie​lo​ne oczy prze​wier​ca​ją mnie na wy​lot. Ru​mie​nię się. Oba​wiam się, że może z mo​jej twa​rzy wy​czy​tać wszyst​kie my​śli. Pró​bu​ję się sku​pić. Nie chcę roz​bie​rać go wzro​kiem, nie chcę my​śleć o jego sil​nych ra​mio​nach ani o jego mię​si​stych ustach. Za​le​wa mnie fala go​rą​ca. Krę​ci mi się w gło​wie. Nie​co zbyt gło​śno wdy​cham po​wie​trze. – Otwo​rzyć okno? – pyta. – Tak, będę wdzięcz​na – od​po​wia​dam, nie​śmia​ło spusz​cza​jąc wzrok, a on wraz z fo​te​lem prze​su​wa się odro​bi​nę w tył i je​dy​nie lek​ko się uno​sząc, się​ga do tan​det​nej pla​sti​ko​wej klam​‐ ki. – Okej. – Znów sie​dzi przede mną dum​nie wy​pro​sto​wa​ny. – Czy​li chcia​ła​by pani za​jąć się ba​da​niem ludz​kiej sek​su​al​no​ści. Dla​cze​go, je​śli moż​na wie​dzieć? – Te za​gad​nie​nia in​te​re​su​ją chy​ba nas wszyst​kich. – Bez​czel​nie pa​trzę mu pro​sto w oczy i do​pie​ro po chwi​li zda​ję so​bie spra​wę, że on może te sło​wa ode​brać jako pró​bę flir​to​wa​nia. – Za​pew​ne tak, ale nie wszy​scy w związ​ku z tym za​mie​rza​ją wcho​dzić z bu​ta​mi w in​‐ tym​ne ży​cie ob​cych osób. Sy​tu​acja ba​da​nia jest krę​pu​ją​ca dla obu stron i wy​ma​ga ol​brzy​mie​‐ go wy​czu​cia – mówi po​ucza​ją​cym to​nem. – Nie wąt​pię, że jest pani tak​tow​na, ale takt to tro​‐ chę za mało. Cza​sem mu​si​my być bar​dzo bez​po​śred​ni. Wie​le osób, na​wet do​sko​na​le wy​‐ kształ​co​nych, nie zna od​po​wied​nie​go słow​nic​twa, nie zna też wła​sne​go cia​ła. – Edu​ka​cja sek​su​al​na w tym kra​ju wciąż jest w po​wi​ja​kach – wtrą​cam nie​śmia​ło. – Tak, i wie​le osób po​waż​nie cier​pi z tego po​wo​du – mówi, cięż​ko wzdy​cha​jąc. – Mam na imię Grze​gorz. – Wy​cią​ga do mnie rękę. – Ga​brie​la. – Od​wza​jem​niam jego gest szczę​śli​wa, że mia​łam czas ochło​nąć. Kie​dy moc​‐ no ści​ska moją dłoń, przez całe moje cia​ło prze​bie​ga dziw​ny dreszcz. – Miło mi. – Uśmie​cha się cie​pło. – Mnie rów​nież – od​po​wia​dam za​hip​no​ty​zo​wa​na spoj​rze​niem jego głę​bo​kich zie​lo​nych oczu. – Anka pew​nie uprze​dzi​ła cię, że aby stać się człon​kiem ze​spo​łu, trze​ba... – Zło​żyć ze​zna​nia – prze​ry​wam mu w pół sło​wa. – Tak. – Prze​krzy​wia lek​ko gło​wę i przy​glą​da mi się uważ​nie. – Dziś nie damy rady tego zro​bić. Mo​że​my umó​wić się na ju​tro? Och! Tak szyb​ko! Czu​ję się tak, jak​bym do​sta​ła kop​nia​ka w brzuch, ale jed​no​cze​śnie nie po​tra​fię ukryć eks​cy​ta​cji.

– Oczy​wi​ście. – Uśmie​cham się nie​co sztucz​nie. – Sie​dem​na​sta? – Zer​ka w wiel​ki ka​len​darz. – Okej – po​twier​dzam, wsta​jąc nie​zdar​nie z krze​sła, i chwiej​nym kro​kiem kie​ru​ję się do wyj​ścia. – Do zo​ba​cze​nia – rzu​ca w kie​run​ku mo​ich ple​ców. – Do zo​ba​cze​nia – od​po​wia​dam, zer​ka​jąc na nie​go ostat​ni raz, tuż przed za​mknię​ciem drzwi. Na ko​ry​ta​rzu od​dy​cham z ulgą. Nie było tak źle. Za​ak​cep​to​wał mnie. Nie za​da​wał nie​‐ zręcz​nych py​tań. By​łam chy​ba w mia​rę rze​czo​wa i prze​ko​nu​ją​ca. Uff... Za​słu​ży​łam na małą na​gro​dę! W mo​jej ulu​bio​nej bud​ce na dwor​cu ku​pu​ję ka​wa​łek ser​ni​ka. Przez brud​ne okno ob​ser​wu​ję gę​ste za​bu​do​wa​nia mi​ja​nych miast. Za​czy​na pa​dać deszcz. * * * Aż do sie​dem​na​stej nie po​tra​fię my​śleć o ni​czym in​nym. Po za​ję​ciach włó​czę się po mie​ście. Oglą​dam ciu​chy, wą​cham per​fu​my, wcho​dzę na​wet do księ​gar​ni, ale je​stem cał​ko​wi​cie nie​‐ obec​na du​chem. Wiem, że po​win​nam coś zjeść, nie mam jed​nak ape​ty​tu. Na uczel​nię wra​‐ cam przed cza​sem. Sia​dam na ko​ry​ta​rzu i uda​ję, że czy​tam książ​kę – Ukry​ty wy​miar Edwar​‐ da T. Hal​la. Żo​łą​dek pod​cho​dzi mi do gar​dła, gdy ką​tem oka wi​dzę, że otwie​ra​ją się drzwi jego ga​bi​‐ ne​tu. Wy​cho​dzi zza nich za​dba​na, mniej wię​cej trzy​dzie​sto​let​nia ko​bie​ta, a tuż za nią on. Że​gna​ją się uści​skiem dło​ni, po czym Grze​gorz za​my​ka drzwi na klucz. Idzie w moją stro​nę. O mat​ko! – O, już je​steś. – Rzu​ca okiem na okład​kę mo​jej książ​ki, a ja spusz​czam wzrok, żeby upew​nić się, czy przy​pad​kiem nie trzy​mam jej do góry no​ga​mi. – Za​raz się tobą zaj​mę. – Mija mnie i pręż​nym kro​kiem kie​ru​je się do mę​skiej to​a​le​ty. Uff... Mam jesz​cze chwi​lę. Ostroż​nie cho​wam książ​kę do to​reb​ki, prze​cią​gam usta po​‐ mad​ką ochron​ną i zbie​ram całą swo​ją od​wa​gę, a mu​szę się przy​znać, że nie na​le​żę do ko​biet od​waż​nych i pew​nych sie​bie. Sły​szę, jak od​krę​ca wodę, i chwi​lę póź​niej stoi już przede mną. – Chodź​my. – Za​pra​sza​ją​cym ge​stem wska​zu​je swój po​kój i w tym mo​men​cie w mo​jej gło​‐ wie coś się prze​łą​cza. Nie je​stem sobą, nie my​ślę, nie ana​li​zu​ję, po pro​stu dzia​łam. Moje cia​ło samo pod​no​si się i samo idzie, samo prze​cho​dzi przez próg i samo sia​da, moje usta same się uśmie​cha​ją i same, nie​pro​szo​ne, od​po​wia​da​ją na jego py​ta​nia. – Na pew​no ni​cze​go się nie na​pi​jesz? – do​cie​ra do mnie jak​by z in​ne​go świa​ta. – Nie, dzię​ku​ję. – Na​wet nie do koń​ca przy​tom​na, je​stem do​brze wy​cho​wa​na. On bar​dzo szyb​ko i na​tu​ral​nie wcho​dzi w rolę ba​da​cza, jest aż na​zbyt ofi​cjal​ny, choć

może nie tak uj​mu​ją​co uprzej​my jak Anka. Po kil​ku pro​stych py​ta​niach za​czy​na​my wkra​‐ czać w fazę tych in​tym​nych, ale je​stem za​dzi​wia​ją​co twar​da i bez mru​gnię​cia okiem od​po​‐ wia​dam na wszyst​kie. – Czy kie​dy​kol​wiek była pani w sta​łym związ​ku? – Tak. – W ilu ta​kich związ​kach pani była? – W dwóch. – Czy obec​nie jest pani w sta​łym związ​ku? – Nie. – Na ile po​sia​da​nie jed​ne​go, sta​łe​go part​ne​ra jest dla pani waż​ne? W ska​li od jed​ne​go do pię​ciu, gdzie je​den zna​czy „zu​peł​nie nie​waż​ne”, a pięć „bar​dzo waż​ne”. – Pięć. – Czy bę​dąc w sta​łym związ​ku, kie​dy​kol​wiek zdra​dzi​ła pani part​ne​ra? – Nie. – Jak czę​sto od​czu​wa pani na​pię​cie sek​su​al​ne? – Ra​czej rzad​ko. – Wa​ham się, a on wy​czu​wa to lek​kie drże​nie w moim gło​sie. – To zna​czy? – Uśmie​cha się za​dzior​nie. Czy on nie po​wi​nien być tak oschły i rze​czo​wy jak Kro​pel​ka? – Róż​nie z tym bywa – przy​zna​ję, spusz​cza​jąc wzrok. – Cza​sem mie​sią​ca​mi po​tra​fię nie czuć za​in​te​re​so​wa​nia sek​sem, a cza​sem, choć bar​dzo rzad​ko, kil​ka razy w ty​go​dniu od​czu​‐ wać na​pię​cie sek​su​al​ne. – Dwa ostat​nie sło​wa wy​po​wia​dam szyb​ko, nie​mal na bez​de​chu, ale koń​cząc, spo​glą​dam mu pro​sto w oczy. – Jak oce​ni​ła​by pani swój po​ciąg do męż​czyzn? W ska​li od jed​ne​go do pię​ciu... – Nie musi koń​czyć, już do​sko​na​le znam tę prze​klę​tą ska​lę. – Trzy – bą​kam nie​śmia​ło, w my​ślach do​da​jąc, że je​śli cho​dzi o ta​kie​go jed​ne​go, to nor​‐ mal​nie dzie​sięć. – A do ko​biet? – Nig​dy się nad tym nie za​sta​na​wia​łam. – Otwie​ram sze​ro​ko oczy. – Cóż, uro​da wie​lu ko​‐ biet za​pie​ra mi dech w pier​siach, ale chy​ba ich nie po​żą​dam... – Jest pani pew​na? – W jego oczach błysz​czą ogni​ki za​in​te​re​so​wa​nia. – Trzy, pro​szę wpi​sać trzy. – Śro​dek ska​li, taka od​po​wiedź wy​da​je mi się naj​wła​ściw​sza. Ale z dru​giej stro​ny... czy ja tego sa​me​go nie po​wie​dzia​łam o męż​czy​znach?! Czer​wie​nię się. Wy​cho​dzi na to, że je​stem ja​kąś wy​uz​da​ną bi​sek​su​alist​ką! – Czy kie​dy​kol​wiek sto​so​wa​ła pani środ​ki zwięk​sza​ją​ce po​ten​cję sek​su​al​ną lub po​żą​da​nie? – Nie. – Czy kie​dy​kol​wiek się pani ma​stur​bo​wa​ła? – Tak. – Czy ro​bi​ła to pani w cią​gu ostat​nich dwu​na​stu mie​się​cy?

– Nie. – Czu​ję ulgę, mo​gąc to po​wie​dzieć z czys​tym su​mie​niem. – Dla​cze​go za​prze​sta​ła pani ma​stur​ba​cji? – Bo nie wnio​sła nic w moje ży​cie – od​po​wia​dam bez​na​mięt​nie. – Jak to? – Wy​da​je się za​sko​czo​ny. – Czy ta​kie py​ta​nie znaj​du​je się w kwe​stio​na​riu​szu? – Sta​ram się wy​glą​dać na ura​żo​ną. – Nie, Ga​brie​lo. – Zwra​ca​jąc się do mnie po imie​niu, zmie​nia ton i wiem, że przez chwi​lę jest po pro​stu sobą lub ra​czej od​gry​wa inną rolę, cier​pli​we​go na​uczy​cie​la. – Ale to jest wy​‐ wiad po​głę​bio​ny. Nie mu​si​my sztyw​no trzy​mać się spi​sa​nych py​tań – in​stru​uje mnie. – No do​brze – ule​gam. – Spró​bo​wa​łam z cie​ka​wo​ści. Kil​ka razy. Uzna​łam w koń​cu, że cała ta za​ba​wa jest prze​re​kla​mo​wa​na. Znacz​nie prze​re​kla​mo​wa​na. Mnie to po pro​stu nie bawi. – Czy kie​dy​kol​wiek oglą​da​ła pani por​no​gra​fię? – Jak gdy​by nig​dy nic znów sta​je się iry​tu​‐ ją​co for​mal​ny. – Tak. – Sta​ram się brzmieć rów​nie chłod​no. – W ja​kiej for​mie? – Głów​nie zdję​cia i fil​my w in​ter​ne​cie. – Ro​bi​ła to pani w cią​gu ostat​nich dwu​na​stu mie​się​cy? – Tak. – Czer​wie​nię się. – Jak czę​sto pani to robi? – Ostat​nio przed​wczo​raj, ale... tak na​praw​dę wcze​śniej zda​rzy​ło się to tyl​ko raz. – Czy kie​dy​kol​wiek oglą​da​ła pani por​no​gra​fię he​te​ro​sek​su​al​ną? – Pa​trzy na mnie ba​daw​‐ czo. – Tak. – Ho​mo​sek​su​al​ną? – Tak. – Mę​ską czy ko​bie​cą? – I taką, i taką. – Czu​ję, że na​wet moje uszy ro​bią się pur​pu​ro​we. – A któ​ra bar​dziej ci od​po​wia​da​ła? – W jego gło​sie po​brzmie​wa cie​ka​wość, de​li​kat​nie po​‐ wie​dziaw​szy, nie​przy​sta​ją​ca ba​da​czo​wi. – Chy​ba ge​jow​ska. – Pod​no​szę wzrok i wi​dzę, że te​raz to on się ru​mie​ni. Jak to moż​li​we? Prze​cież roz​ma​wiał już z ty​lo​ma oso​ba​mi! Ma​glu​je​my tak wszyst​kie moż​li​we ga​tun​ki i przy zde​cy​do​wa​nej więk​szo​ści mu​szę się przy​znać, że je oglą​da​łam... seks gru​po​wy, zwią​zy​wa​nie, bi​cie, po​ni​ża​nie, seks z oso​ba​mi star​‐ szy​mi, seks wa​gi​nal​ny, oral​ny, anal​ny, ma​stur​ba​cja, fi​sting, pis​sing... Jesz​cze do nie​daw​na nie wie​dzia​łam, że lu​dzie ro​bią ze swo​imi cia​ła​mi ta​kie rze​czy, a te​raz roz​ma​wiam o nich z nie​mal ob​cym fa​ce​tem w oschły i rze​czo​wy spo​sób. – Opo​wiedz mi o fil​mie, któ​ry zro​bił na to​bie naj​więk​sze wra​że​nie – Grze​gorz pro​si zdła​‐ wio​nym gło​sem. Sa​do​wię się wy​god​nie na fo​te​lu, za​my​kam oczy i pró​bu​ję przy​po​mnieć so​bie jak naj​wię​cej

szcze​gó​łów. To był krót​ki i pro​sty fil​mik, wi​dzia​łam go nie​mal na koń​cu i, o dzi​wo, po tych wszyst​kich zbo​czo​nych rze​czach na​praw​dę do mnie prze​mó​wił, spra​wił, że zro​bi​ło mi się cie​plej i przy​jem​niej. Co ta​kie​go w nim było? Co mo​gło mnie tak głę​bo​ko po​ru​szyć? – To było krót​kie wi​deo – po​dej​mu​ję w koń​cu. – Nic spe​cjal​ne​go, nie​ru​cho​ma ka​me​ra skie​ro​wa​na na przy​stoj​ne​go mło​de​go męż​czy​znę. Pa​trzył pro​sto w obiek​tyw, w taki wy​zy​wa​‐ ją​cy spo​sób, i pie​ścił się. Po krót​kiej chwi​li chwy​cił w dłoń swój na​brzmia​ły czło​nek i za​czął się nim in​ten​syw​nie ba​wić. Bar​dzo in​ten​syw​nie. – Spo​glą​dam w lek​ko za​mglo​ne oczy Grze​go​rza i od​no​szę wra​że​nie, że jest pod​nie​co​ny. – Wy​try​snął ob​fi​cie i wy​so​ko, wy​gi​na​jąc się w łuk pod wy​pły​wem praw​dzi​we​go, nie​uda​wa​ne​go or​ga​zmu. To było ta​kie sil​ne i na​tu​ral​ne. Pro​ste. Naj​więk​sze wra​że​nie zro​bi​ła na mnie eks​ta​za ma​lu​ją​ca się na jego twa​rzy. – Ro​zu​miem. – Mój roz​mów​ca za​czy​na nie​spo​koj​nie krę​cić się na krze​śle. – Czy za​wsze oglą​da pani por​no​gra​fię sama? – Hmm... – Nie bar​dzo wiem, czy po​win​nam się przy​znać. Zro​bi​ły​śmy to z Kro​pel​ką tyl​ko w ce​lach edu​ka​cyj​nych. Nie wy​obra​żam so​bie, że mo​gły​by​śmy... – Za​zwy​czaj. – A je​śli nie sama, to z kim? – Z przy​ja​ciół​ką – mó​wię za​że​no​wa​na. – Z Anką? – zga​du​je. – Tak, ale... – Nie wiem, cze​mu od​czu​wam po​trze​bę wy​tłu​ma​cze​nia się. – Ona po​ma​ga​ła mi przy​go​to​wać się do tej roz​mo​wy. Ja... na​praw​dę mam nie​zbyt bo​ga​te do​świad​cze​nie i ba​‐ łam się, że so​bie nie po​ra​dzę. – Więc cze​mu... – tym ra​zem to w jego gło​sie sły​chać dziw​ną nie​pew​ność – cze​mu chcesz się tym zaj​mo​wać? – Są​dzę, że dzię​ki temu do​wiem się cze​goś wię​cej o so​bie sa​mej, a może na​wet zro​zu​‐ miem, co inni w tym wi​dzą. – I znów je​stem sobą, nie​śmia​łą, za​gu​bio​ną dziew​czyn​ką. – Wi​‐ dzisz, mia​łam tyl​ko dwóch chło​pa​ków. Ża​den nie roz​bu​dził mo​ich po​trzeb, nie spra​wił, że zie​mia za​drża​ła w po​sa​dach. Seks jest dla mnie ra​czej obrzy​dli​wą wy​mia​ną lep​kich i gę​stych pły​nów, ta​ki​mi dziw​ny​mi za​pa​sa​mi. Wią​że się z bó​lem, stra​chem, nie​pew​no​ścią. Chcia​ła​bym le​piej to zro​zu​mieć. Do​wie​dzieć się, czym róż​nię się od in​nych. – Ga​brie​lo, ale do tego jest ci po​trzeb​ny ko​cha​nek, a nie te ba​da​nia. – Znów wwier​ca we mnie te swo​je zie​lo​ne oczy i przez chwi​lę mam na​dzie​ję, że za​pro​po​nu​je swo​je usłu​gi. – Nie, chy​ba nie – szep​czę. – Wy​da​je mi się, że nie je​stem go​to​wa, żeby zno​wu pró​bo​‐ wać – kła​mię, nie do​cze​kaw​szy się z jego ust upra​gnio​nych słów. Z ja​kie​goś dziw​ne​go po​wo​du nie koń​czy​my wy​wia​du zgod​nie ze sce​na​riu​szem, tyl​ko za​‐ czy​na​my luź​ną roz​mo​wę o ży​ciu, ro​dzi​nie, po​żą​da​niu, o słow​nic​twie, ja​kie przy​da​je się pod​‐ czas wy​wia​dów, i róż​nych krę​pu​ją​cych sy​tu​acjach, któ​re cza​sem się pod​czas nich zda​rza​ją. Grze​gorz za​pew​nia mnie, że więk​szość lu​dzi za​dzi​wia​ją​co ła​two się otwie​ra, że są przy​ja​ciel​‐ scy i cie​pli, że rów​nież po​trze​bu​ją tych roz​mów. Wie​rzę mu. Ja chy​ba też tego po​trze​bo​wa​‐ łam. Po​trze​bo​wa​łam opo​wie​dzieć o swo​ich prze​ży​ciach, prze​kuć do​świad​cze​nia w sło​wa

i wy​rzu​cić je z sie​bie. Po ca​łej tej roz​mo​wie czu​ję się z dzie​sięć kilo lżej​sza i w tym dziw​nym sta​nie nie​waż​ko​ści wra​cam do domu, żeby śnić o nim. * * * Ubra​na ni​czym eks​klu​zyw​na call girl, w ob​ci​słej czar​nej su​kien​ce, czar​nych szpil​kach z czer​‐ wo​ną po​de​szwą, z wło​sa​mi upię​ty​mi w ele​ganc​ki wy​so​ki kok, prze​kra​czam próg ba​jecz​nej re​‐ zy​den​cji. Sę​dzi​wy lo​kaj w li​be​rii i bia​łych rę​ka​wicz​kach za​my​ka za mną drzwi i ze spo​ko​jem wska​zu​je kie​ru​nek, w któ​rym mam po​dą​żyć. Moje ob​ca​sy dźwięcz​nie stu​ka​ją o mar​mu​ro​wą po​sadz​kę. Jest tak ci​cho, że sły​szę do​bie​ga​ją​ce z sa​lo​nu skwier​cze​nie drew​na pa​lą​ce​go się w ko​min​ku. On cze​ka na mnie w głę​bo​kim fo​te​lu. Jest bosy. Ma na so​bie ob​ci​słe skó​rza​ne spodnie i wpusz​czo​ną w nie je​dwab​ną czar​ną ko​szu​lę, z sek​sow​nie roz​pię​ty​mi gór​ny​mi gu​zi​ka​mi. Na mój wi​dok nie wsta​je, je​dy​nie pod​wi​ja rę​ka​wy. Przy każ​dym ru​chu jego roz​pusz​czo​ne, ciem​‐ ne wło​sy fa​lu​ją, po​ły​sku​jąc w mi​go​tli​wym świe​tle. – Roz​bie​raj się – war​czy, a ja non​sza​lanc​ko zrzu​cam z sie​bie su​kien​kę. Drżę pod jego spoj​rze​niem. Z apro​ba​tą prze​bie​ga po mnie wzro​kiem. Po mo​ich czar​nych poń​czo​chach za​koń​czo​nych bor​do​wą ko​ron​ką, sze​ro​kim, czar​nym pa​sie z sze​ścio​ma me​ta​lo​‐ wy​mi za​pin​ka​mi i czar​nym sta​ni​ku wy​koń​czo​nym fi​ku​śny​mi piór​ka​mi. Nie wsty​dzę się i nie ru​mie​nię. Spra​wia mi przy​jem​ność, że na mnie pa​trzy i że w jego oczach wi​dać za​do​wo​le​nie. – Klęk​nij – roz​ka​zu​je i już po chwi​li mój nagi ty​łek jest wy​pię​ty w jego stro​nę. – Tyl​ko taka mała, na​pa​lo​na zdzi​ra jak ty mo​gła nie wło​żyć maj​tek – sy​czy przez zęby. Okrą​ża mnie. Sły​szę, jak roz​pi​na pa​sek i wy​cią​ga go ze spodni. Chwi​lę póź​niej czu​ję, jak de​li​kat​nie prze​jeż​dża nim po mo​jej skó​rze. Och! Ja​kie to przy​jem​ne! Mi​mo​wol​nie ci​chut​ko ję​czę. Pra​gnę go, pra​gnę jego moc​nych i zde​cy​do​wa​nych piesz​czot. Cała wil​got​na i go​rą​ca wy​cze​ku​ję chwi​li, aż wbi​je się we mnie swo​im sztyw​nym pa​lem. Ocze​ki​wa​nie sta​no​wi słod​ką tor​tu​rę. Za​czy​nam nie​znacz​nie krę​cić bio​dra​mi, eks​po​nu​jąc swój na​brzmia​ły pod​nie​ce​niem skarb, a wte​dy on bie​rze za​mach i moc​no ude​rza pa​skiem w moje po​ślad​ki. Au! To boli! Kur​‐ czę się cała pod wpły​wem tego za​ska​ku​ją​ce​go od​czu​cia, ale za​raz znów ku​szą​co wy​pi​nam ty​łe​czek. On znów ude​rza. Ja znów się kulę. W ką​cie po​ko​ju spo​strze​gam ukry​te​go w mro​ku lo​ka​ja. Przy​glą​da się nam uważ​nie. Już mam za​re​ago​wać, kie​dy czu​ję, jak Grze​gorz gwał​‐ tow​nie wpy​cha mi w usta twar​dą czar​ną kul​kę. Za​pi​na z tyłu pa​sek. Pa​trzę na nie​go zdzi​‐ wio​na i po chwi​li już wiem, że tak ma być, że tam​ten męż​czy​zna musi na nas pa​trzeć. To od​kry​cie wy​wo​łu​je przy​jem​ny dreszcz. Do​cho​dzę, gdy tyl​ko on do​ty​ka mo​jej na​brzmia​łej ko​bie​co​ści. Or​gazm roz​ry​wa moje cia​ło

na pół, spra​wia, że uno​szę się wy​so​ko nad zie​mią, a po​tem gwał​tow​nie opa​dam w czar​ną ot​‐ chłań. Kie​dy wra​cam do mo​je​go umę​czo​ne​go cia​ła, on mnie po​su​wa. Moc​no i ryt​micz​nie. Trzy​ma​jąc kur​czo​wo za bio​dra. Gło​śno dy​sząc. Szar​piąc za wło​sy. Nie je​stem sobą, je​stem gu​mo​wą lal​ką stwo​rzo​ną spe​cjal​nie dla jego przy​jem​no​ści, na​czy​niem na jego sper​mę, dziw​‐ ką. My​ślę, że je​stem ta​nią zdzi​rą, szma​tą go​to​wą ro​bić naj​bar​dziej wy​uz​da​ne rze​czy, i wte​dy znów ogar​nia mnie fala roz​ko​szy. Po ca​łym cie​le roz​le​wa się przy​jem​ne, obez​wład​nia​ją​ce uczu​cie. Krzy​czę. Bła​gam, żeby nie prze​sta​wał. Czu​ję, jak jego pe​nis we mnie pęcz​nie​je, na​‐ brzmie​wa i za​czy​na gwał​tow​nie pul​so​wać. Od​pły​wam. Obo​je od​pły​wa​my. * * * Za oknem le​d​wo świ​ta. Idę pod prysz​nic, żeby zmyć z sie​bie to dziw​ne, lep​kie uczu​cie, ja​kie po​zo​sta​ło mi po tym śnie. O Mat​ko Bo​ska! Mój pierw​szy w ży​ciu sen ero​tycz​ny! Mu​szę przy​‐ znać, że to było nie​sa​mo​wi​te, ta​kie nie​spo​dzie​wa​ne i za​ska​ku​ją​co przy​jem​ne. Je​stem już pew​na, że pod​ję​łam słusz​ną de​cy​zję i te ba​da​nia wie​le zmie​nią w moim ży​ciu. * * * Kil​ka dni póź​niej po raz pierw​szy wkra​czam do ich „sie​dzi​by głów​nej”. Jed​no z po​miesz​czeń tech​nicz​nych zo​sta​ło za​adap​to​wa​ne na po​trze​by tych ba​dań. To w nim znaj​du​je się „cen​‐ trum do​wo​dze​nia” pro​jek​tu. Tu​taj prze​cho​wy​wa​ne są wy​peł​nio​ne kwe​stio​na​riu​sze, tu od​by​‐ wa się ko​do​wa​nie da​nych i tu przyj​mo​wa​ne są te​le​fo​ny od chęt​nych do udzia​łu w ba​da​‐ niach. Grze​gorz umie​ścił ogło​sze​nia w naj​dziw​niej​szych miej​scach. Za​dzi​wia​ją​ce dla mnie jest to, że lu​dzie na nie re​agu​ją i sami się zgła​sza​ją – te​le​fo​nicz​nie, ma​ilo​wo lub na​wet oso​bi​ście. Ale i tak cały ze​spół musi ak​tyw​nie po​szu​ki​wać chęt​nych. W tym cia​snym po​ko​ju co naj​mniej raz w ty​go​dniu zbie​ra się cała eki​pa, któ​ra w tej chwi​li wraz ze mną li​czy sie​dem​na​ście osób. Cały czas tęt​ni tu ży​cie, od ósmej rano do ósmej wie​‐ czo​rem. Cen​tral​ny ele​ment sta​no​wi kor​ko​wa ta​bli​ca „z wy​zwa​nia​mi”, jak na​zy​wa to Anka. Wy​zwa​nia za​wie​ra​ją in​for​ma​cje o oso​bach do od​na​le​zie​nia i prze​ba​da​nia. Kie​dy przy​glą​dam się po​dłuż​nym kar​tecz​kom opi​su​ją​cym ce​chy de​mo​gra​ficz​ne – płeć, wiek, wy​kształ​ce​nie, wiel​kość miej​sca za​miesz​ka​nia – pod​cho​dzi do mnie wy​so​ki, do​brze zbu​do​wa​ny chło​pak, praw​do​po​dob​nie mniej wię​cej w moim wie​ku. – No, chce​my to zro​bić le​piej niż Kin​sey. Cho​dzi o to, żeby prze​ba​dać re​pre​zen​ta​tyw​ną

gru​pę Ślą​za​ków – za​czy​na mi tro​skli​wie tłu​ma​czyć. – Może nie wy​glą​dam, ale stu​diu​ję so​cjo​lo​gię – od​po​wia​dam znie​sma​czo​na. – W ta​kim ra​zie prze​pra​szam. – Uśmie​cha się za​dzior​nie. – Mam na imię Mi​chał. – Ga​brie​la. – Ści​skam prze​sad​nie moc​no jego wy​cią​gnię​tą dłoń. – O, cześć! – Od​czu​wam ulgę, do​strze​ga​jąc Kro​pel​kę i mo​gąc uciec od nowo po​zna​ne​go chło​pa​ka. – Cześć – od​po​wia​da z uśmie​chem, od​ry​wa​jąc się od ja​kichś pa​pie​rów. Roz​glą​da się i pro​‐ stu​je. – Hej, wszy​scy! – woła we​so​ło. – To jest Ga​brie​la, od dzi​siaj bę​dzie z nami pra​co​wać. Dy​gam skrom​nie. Wpa​tru​je się we mnie co naj​mniej dzie​sięć par oczu. Nie je​stem przy​‐ zwy​cza​jo​na do znaj​do​wa​nia się w cen​trum uwa​gi i kiep​sko to zno​szę. Na szczę​ście za​mie​‐ sza​nie szyb​ko mija i cały ze​spół wra​ca do swo​ich za​jęć. Sia​dam w ką​cie i za​czy​nam prze​glą​‐ dać opa​sły kwe​stio​na​riusz. Trzy​mam go w ręku po raz pierw​szy, choć część py​tań znam już z in​nych źró​deł. Prze​ra​ża mnie roz​ma​wia​nie o ta​kich rze​czach z ob​cy​mi oso​ba​mi, a prze​cież to ja będę mu​sia​ła to za​cząć, wzbu​dzić ich za​ufa​nie, po​zwo​lić im się otwo​rzyć i przede wszyst​kim nie oce​niać! „A jak tra​fię na ja​kie​goś sa​dy​stę albo pe​do​fi​la – za​czy​nam się za​sta​‐ na​wiać. – A je​śli wpad​nę w łap​ska ja​kie​goś zbo​czeń​ca?”. Wzdry​gam się. – Co jest? – Anka za​uwa​ża mój stan. – Tra​fi​łaś kie​dyś na ko​goś z na​praw​dę cho​ry​mi upodo​ba​nia​mi? – py​tam nie​pew​nie. – Co masz na my​śli? – No wiesz... – Nie po​tra​fię ja​sno wy​ar​ty​ku​ło​wać swo​ich wąt​pli​wo​ści. – Prze​moc, coś, od cze​go prze​cho​dzą cię ciar​ki. – Och, Gabi! – wzdy​cha. – Na​praw​dę po​trze​by i fan​ta​zje więk​szo​ści lu​dzi są do​syć pro​ste i po​wta​rzal​ne. Wąt​pię, żeby do na​szych ba​dań zgło​sił się ja​kiś zbo​cze​niec, pe​do​fil, jak u Kin​‐ seya, albo gwał​ci​ciel. Wy​lu​zuj... To są zwy​kli lu​dzie, tacy jak ty i ja! – Pan​no Ga​brie​lo. – Nie za​uwa​ży​łam, kie​dy pod​szedł do nas Grze​gorz. Jego szel​mow​ski uśmiech tro​chę mnie prze​ra​ża. – Na po​cząt​ku bę​dzie pani pra​co​wać tu. – Sze​ro​kim ge​stem omia​ta całe po​miesz​cze​nie. – Do​pie​ro jak po​czu​je się pani pew​niej, wy​śle​my pa​nią na pa​stwę ja​kiejś sta​rusz​ki. – Żad​nych ob​le​śnych fa​ce​tów? – Sta​ram się, by mój ton brzmiał lek​ko. – Wie​dzia​łem, że nie mo​żesz się do​cze​kać. – Jego oczy błysz​czą. – Nie, na​le​gam na to, żeby ko​bie​ty pro​wa​dzi​ły wy​wia​dy z ko​bie​ta​mi, a męż​czyź​ni z męż​czy​zna​mi. To daje ba​da​‐ nym więk​szy kom​fort, a i an​kie​te​rzy mogą czuć się bez​piecz​niej. Szcze​gól​nie an​kie​ter​ki. – Zno​wu się uśmie​cha. – Uff. – Uda​ję ulgę... A może rze​czy​wi​ście ją czu​ję? Wszy​scy po​tul​nie sia​da​my na krze​słach, ta​bo​re​tach i bla​tach wy​słu​żo​nych ła​wek. Grze​‐ gorz pod​su​mo​wu​je mi​nio​ny ty​dzień, zwra​ca​jąc uwa​gę na osiąg​nię​cia po​szcze​gól​nych osób. Mówi o ogro​mie pra​cy, jaka jesz​cze przed nami, i ofi​cjal​nie wita mnie w ze​spo​le. A co z moim wy​wia​dem? Prze​cież Anka mó​wi​ła, że będę mu​sia​ła prze​pro​wa​dzić z nim wy​wiad... Wzdy​‐ cham za​wie​dzio​na. Chcę wie​dzieć, o czym on fan​ta​zju​je, jak czę​sto robi so​bie do​brze, czy

ma sta​łą part​ner​kę... Tyle cen​nych in​for​ma​cji mogę dzię​ki temu zy​skać! Tym​cza​sem cze​ka mnie na ra​zie nud​na, pa​pier​ko​wa ro​bo​ta. Co za roz​cza​ro​wa​nie! Przy​glą​dam mu się uważ​nie, jego pew​nym kro​kom, za​ma​szy​stym ge​stom i ta​jem​ni​cze​‐ mu uśmie​cho​wi. Jest bo​ski! I te gę​ste, ciem​ne wło​sy upię​te na kar​ku w nie​dba​ły ku​cyk! Wy​‐ so​kie gla​ny, ob​ci​słe spodnie i to​wa​rzy​szą​cy mu za​wsze czar​ny kask mo​to​cy​klo​wy. Pew​ność sie​bie – to chy​ba naj​bar​dziej mnie w nim po​cią​ga. Coś, cze​go sama nie mam, a bar​dzo chcia​‐ ła​bym mieć. Tak! To na pew​no to! Wzdy​cham. Uświa​da​miam so​bie, że już daw​no prze​sta​‐ łam słu​chać jego słów. „Rany, Gabi! Jak bę​dziesz taka nie​przy​tom​na, to nig​dy nic z tego nie wyj​dzie!” – kar​cę się w my​ślach i usil​nie pró​bu​ję sku​pić się na tym, co mówi. Po ze​bra​niu zo​sta​je​my we trój​kę – ja, on i Anka. Tłu​ma​czą mi, za co będę od​po​wie​dzial​‐ na, i usta​la​my wstęp​nie gra​fik mo​jej pra​cy. De​lek​tu​ję się przy tym jego bli​sko​ścią. Jest nie tyl​‐ ko na wy​cią​gnię​cie ręki, ja go nie​mal do​ty​kam! Czu​ję bi​ją​ce od nie​go cie​pło, sły​szę spo​koj​ny, rów​no​mier​ny od​dech, mogę wdy​chać za​pach jego skó​ry. Mu​szę się po​wstrzy​my​wać przed przy​su​nię​ciem się jesz​cze bli​żej, przed opar​ciem gło​wy na jego ra​mie​niu, chwy​ce​niem jego dło​ni. – Zro​zu​mia​łaś wszyst​ko? – Anka uśmie​cha się we​so​ło. Z pew​no​ścią wie, że bę​dzie mu​sia​ła mi to po​wtó​rzyć w dro​dze do domu. – Tak. – Ki​wam gło​wą i szcze​rzę się jak głu​pia. – No do​bra, zo​ba​czy​my ju​tro, jak so​bie po​ra​dzisz. – Grze​gorz gwał​tow​nie wsta​je i chwy​ta swój kask. Ju​tro? Na​praw​dę zgo​dzi​łam się za​cząć już ju​tro?! Mu​sia​łam być nie​przy​tom​na! Pró​bu​ję uło​żyć so​bie wszyst​ko w gło​wie. Do​bra, sło​wo się rze​kło. Ja​koś dam radę. * * * Wsta​ję o świ​cie, żeby do​trzeć na miej​sce przed ósmą. Mam wiel​ką na​dzie​ję, że za​sta​nę tam jego, Pana Mo​je​go Wszech​świa​ta, i że choć przez chwi​lę bę​dzie​my sami. Strasz​ne! Przy​ła​pu​‐ ję się na tym, że wkła​dam naj​lep​szą bie​li​znę – fio​le​to​wy kom​plet z wy​ha​fto​wa​ny​mi ró​żo​wy​‐ mi kwia​ta​mi – naj​lep​sze spodnie i zbyt ob​ci​sły top. Dłu​żej niż zwy​kle pró​bu​ję uło​żyć nie​sfor​‐ ne wło​sy i ro​bię de​li​kat​ny ma​ki​jaż. To do mnie zu​peł​nie nie​po​dob​ne! Nig​dy, prze​nig​dy nie ma​lu​ję się, wy​bie​ra​jąc się na uczel​nię! Ro​bię to tyl​ko z rzad​ka, gdy wy​cho​dzę gdzieś wie​czo​‐ rem. Je​stem sama na sie​bie zła, że tak się sta​ram... Nie​ste​ty, nig​dzie nie ma na​wet śla​du Grze​go​rza. Już przed bu​dyn​kiem, nie wi​dząc jego lśnią​ce​go mo​to​cy​kla, z re​zy​gna​cją krę​cę gło​wą. W na​szej – bo chy​ba mogę już tak mó​wić – za​tę​chłej klit​ce jest tyl​ko Mi​chał. Wzdry​gam się na wspo​mnie​nie jego umiz​gów, ale te​raz nie mogę się już wy​co​fać.

Chło​pak uczyn​nie po​ka​zu​je mi, co gdzie leży. Robi kawę dla nas oboj​ga. Je​den ku​bek sta​‐ wia przede mną i sia​da na​prze​ciw​ko, trzy​ma​jąc dru​gi w dło​niach. Pa​trzy na mnie uważ​nie. – Cze​mu chcesz to ro​bić? – pyta w koń​cu. – O mat​ko! – wzdy​cham. – Zno​wu się za​czy​na! Cze​mu, u li​cha, wszy​scy mnie o to py​ta​‐ ją?! A cze​mu ty chcesz to ro​bić? – od​bi​jam pi​łecz​kę. – Męż​czyź​ni za​wsze chcą – rzu​ca buń​czucz​nie. – A ty, ty wy​glą​dasz na taką słod​ką, nie​‐ śmia​łą. Chy​ba dla​te​go trud​no uwie​rzyć, że je​steś z nami. – To, że nie je​stem taka jak Anka, nie zna​czy chy​ba, że się nie na​da​ję? – Ależ skąd. – Nadal upar​cie się we mnie wpa​tru​je. – Tyl​ko... – Tyl​ko? – war​czę, choć on prze​cież nie po​wie​dział nic, co mo​gło​by mnie ura​zić. – Nie są​dzę, żeby ła​two przy​cho​dzi​ło ci swo​bod​ne roz​ma​wia​nie o TYCH spra​wach. – Co za eu​fe​mizm. – Wzdy​cham po​now​nie. Po​noć to mnie mają nie przejść przez gar​dło do​sad​ne okre​śle​nia! – No, za​zwy​czaj je​stem bar​dziej bez​po​śred​ni, ale przy to​bie wszyst​kie te sło​wa brzmią tak wul​gar​nie... – tłu​ma​czy się nie​udol​nie. – Przy mnie? – Nie bar​dzo po​tra​fię uwie​rzyć w to, co sły​szę. Niby dla​cze​go? Co wy​jąt​ko​‐ we​go jest aku​rat we mnie, nud​nej ku​jon​ce? – Przy to​bie. – Uśmie​cha się słod​ko i na​gle coś do mnie do​cie​ra. Skrę​po​wa​nie. Ma​śla​ny wzrok. Prze​sad​na uczyn​ność. Być może jed​nak do​strzegł we mnie coś... – Nie szczerz się tak! – Mój głos jest prze​sad​nie su​ro​wy. Sy​tu​acja wy​da​je mi się do​syć za​‐ baw​na i po​sta​na​wiam to wy​ko​rzy​stać. – Le​piej po​roz​ma​wiaj​my swo​bod​nie o TYCH spra​‐ wach. – Po​wo​li się roz​luź​niam. – Jak czę​sto się ma​stur​bu​jesz? – Chło​pak aż krztu​si się z wra​‐ że​nia i roz​le​wa na sie​bie go​rą​cą kawę. – Co?! – Jest wy​raź​nie za​kło​po​ta​ny. – Jak czę​sto ści​skasz swo​je​go naj​lep​sze​go przy​ja​cie​la? Wa​lisz ko​nia? Trze​piesz ka​pu​cy​na? Ona​ni​zu​jesz się? – wy​rzu​cam z sie​bie nie​mal jed​nym tchem, za​fa​scy​no​wa​na kon​ster​na​cją, w jaką go wpra​wi​łam, i wła​sną zu​chwa​ło​ścią. Je​stem z sie​bie dum​na! – Pra​wie co​dzien​nie – od​po​wia​da, po​ka​słu​jąc te​atral​nie. – A ty? – Nie ro​bię tego. – Pa​trzę na nie​go z co​raz bar​dziej pew​ną miną. – Nig​dy? – W jego gło​sie po​brzmie​wa cie​ka​wość. – Spró​bo​wa​łam raz czy dwa i na tym po​przes​ta​łam. – Na li​tość, Gabi! Nie masz żad​nych po​trzeb?! – Mi​chał wy​glą​da tak, jak​by za​raz miał spaść z chy​bot​li​we​go zresz​tą krze​sła. – Może je​stem asek​su​al​na... – mó​wię niby od nie​chce​nia. – Nie no, nie wie​rzę! – Wi​dzę, że wzdry​ga się na samą myśl o tym. – Gdy​byś chcia​ła, żeby ktoś po​mógł ci to spraw​dzić, to... – To co? – Pa​trzę na nie​go ba​daw​czo. – To... – Nie​śmia​ło spusz​cza oczy. – Ja chęt​nie.

– Co chęt​nie? – Nie od​pusz​czam, wi​dząc, jak słod​ko się pe​szy. – Ofe​ru​ję ci swo​je usłu​gi. – Zbie​ra się w so​bie i pod​no​si na mnie roz​pa​lo​ny wzrok. Mogę ob​ser​wo​wać te​raz jego pło​mien​nie czer​wo​ne po​licz​ki. – A co ta​kie​go masz mi do za​ofe​ro​wa​nia? – Ta gra co​raz bar​dziej mnie bawi. Zer​kam w stro​nę jego roz​por​ka. Jest pe​łen! Na​brzmia​ły! A przy​najm​niej tak mi się wy​da​je... Za​pew​ne go​to​wy uka​zać mi się w peł​nej oka​za​ło​ści. Nie robi to jed​nak na mnie wra​że​nia. Może gdy​by prze​szedł do dzie​ła, za​miast ru​mie​nić się jak pa​nien​ka... Ale tak? – Hmmm... do​bre chę​ci. – Znów spusz​cza wzrok. – Do​bry​mi chę​cia​mi... – Tak, wiem... jest pie​kło wy​bru​ko​wa​ne. Ale jak do tej pory żad​na nie na​rze​ka​ła. – Wy​star​czy ci, że nie na​rze​ka​ją? – Śmie​ję się gło​śno, zde​cy​do​wa​nie zbyt gło​śno. – Ja też nie na​rze​ka​łam na ta​kich dwóch, a było kosz​mar​nie. Ich pew​nie do dziś roz​pie​ra duma. – Dwóch? Na​raz? – Pa​trzy na mnie, a jego spoj​rze​nie jest za​mglo​ne i nie​przy​tom​ne. – Nie, po ko​lei. – Śmie​ję się jesz​cze gło​śniej. – Sor​ry, nie​waż​ne. Za​bierz​my się le​piej do ro​‐ bo​ty, bo tak mo​że​my zmar​no​wać cały dzień. Jego obec​ność jest zbyt na​ma​cal​na, uciąż​li​wa. Cały czas czuć mię​dzy nami dziw​ne na​‐ pię​cie. Czy on mnie pra​gnie? Czy o to cho​dzi? Może fan​ta​zju​je o rzu​ce​niu mnie na biur​ko albo o zmu​sze​niu do zro​bie​nia fel​la​tio? A może wręcz prze​ciw​nie – chciał​by, że​bym to ja go do cze​goś zmu​si​ła? Rzu​ci​ła na pod​ło​gę? Roz​ka​zy​wa​ła? Roz​wa​ża​nie tych wszyst​kich moż​li​‐ wo​ści przy​jem​nie łech​ta moją próż​ność, ale nie pod​nie​ca. Hmmm... po​win​no? Już chcę do nie​go za​ga​dać, wy​py​tać o jego my​śli i uczu​cia, gdy wcho​dzi star​sza pani. Jest ener​gicz​na i po​god​na. Wita się z Mi​cha​łem po​ca​łun​kiem w po​li​czek i kie​ru​je wzrok w moją stro​nę. – Ty pew​nie je​steś Gabi. – Wy​cią​ga ko​ści​stą dłoń. – Mam na imię So​nia. – Miło mi. – Sta​ram się być de​li​kat​na, bo jej szczu​płe pal​ce wy​da​ją się ta​kie kru​che... Za to są przy​jem​nie cie​płe. – Mnie rów​nież. – Lu​stru​je mnie uważ​nie. – Grześ wspo​mi​nał, że je​steś ład​na, ale nie są​‐ dzi​łam, że aż tak. On uwa​ża, że je​stem ład​na! Robi mi się go​rą​co i mam wra​że​nie, że za​raz ze​mdle​ję. Rany, dziew​czy​no! Uspo​kój się! Mam ocho​tę ska​kać z ra​do​ści pod su​fit. Po​licz​ki mi pło​ną. Na pew​‐ no je​stem cała czer​wo​na jak bu​rak! – Mu​sisz na​uczyć się przyj​mo​wać kom​ple​men​ty – po​ucza mnie ła​god​nie So​nia. – Za​pew​‐ ne co​raz czę​ściej bę​dziesz je sły​szeć. Nie wiem, co od​po​wie​dzieć. Pa​trzę na tę ko​bie​tę jak za​cza​ro​wa​na. Przy​po​mi​na mi do​brą wróż​kę z baj​ki. Na​gle za​czy​nam się za​sta​na​wiać, ile może mieć lat. Jest cał​kiem siwa. Jej skó​rę gę​sto po​kry​wa​ją głę​bo​kie zmarszcz​ki. Oczy ma bla​de, ale żywe. Dło​nie ko​ści​ste, z wy​‐ dat​ny​mi ży​ła​mi, lek​ko drżą. Osiem​dzie​siąt? Wiem, nie wy​pa​da mi się tym in​te​re​so​wać. – Może kawy albo her​ba​ty? – pro​po​nu​ję w koń​cu, nadal nie wie​dząc, co ona tu robi.

– Dzię​ku​ję, dziec​ko – od​po​wia​da. – Po​ra​dzę so​bie sama. Czu​ję się tu jak u sie​bie w domu. Co to zna​czy? Na​le​ży do ze​spo​łu? Prze​cież nie było jej wczo​raj na ze​bra​niu. Za​gad​ka. Za​in​try​go​wa​ło mnie to. Dziar​ska sta​rusz​ka, któ​rej Grze​gorz o mnie opo​wia​da. Tak jak​by było coś do opo​wia​da​nia. Hmmm... Chy​ba nie​pręd​ko do​wiem się, o co cho​dzi. So​nia rze​czy​wi​ście wyj​mu​je z szaf​ki por​ce​la​no​wą fi​li​żan​kę, włą​cza czaj​nik elek​trycz​ny, z to​reb​ki wyj​mu​je her​ba​tę eks​pre​so​wą... Nie, to nie her​ba​ta, to ja​kieś ziół​ka. Pach​ną przy​jem​‐ nie, a ona po za​la​niu przy​kry​wa je spodecz​kiem. Przy​po​mi​na mi się, jak bab​cia pa​rzy​ła mi mię​tę. Na ból brzu​cha, nie​straw​ność i złą po​go​dę. Mię​ta do​bra na wszyst​ko! Mi​chał w jej obec​no​ści uwi​ja się jak mró​wecz​ka, we​so​ło przy tym po​gwiz​du​jąc, a ja cią​gle je​stem zdez​o​rien​to​wa​na. Nie po​tra​fię od​na​leźć się w tej sy​tu​acji. Przy​glą​dam się. Głów​ku​ję. So​nia po od​cze​ka​niu dłuż​szej chwi​li uno​si spode​czek, wy​ła​wia to​re​becz​kę, z gra​cją wy​rzu​ca ją do naj​bliż​sze​go ko​sza na śmie​ci i z fi​li​żan​ką uda​je się do kom​pu​te​ra. W tym po​miesz​cze​‐ niu są dwa, oba uży​wa​ne głów​nie do ko​do​wa​nia da​nych ze​bra​nych pod​czas wy​wia​dów. Chy​ba nie bę​dzie tego ro​bić? Nie śmiem pa​trzeć jej na ekran, za​bie​ram się więc do ro​bo​ty. Mam spraw​dzić, czy re​spon​‐ den​ci, z któ​ry​mi człon​ko​wie ze​spo​łu prze​pro​wa​dzi​li wy​wia​dy „przez przy​pa​dek” lub „przy oka​zji”, miesz​czą się w gro​nie po​szu​ki​wa​nych przez nas osób. To tro​chę jak ukła​da​nie puz​zli. Czy dany ele​ment gdzieś pa​su​je? A je​śli tak, to gdzie? Gdy uda się go wpa​so​wać, na​le​ży go od​zna​czyć w „wy​zwa​niach”, żeby nikt nie​po​trzeb​nie nie pró​bo​wał szu​kać oso​by o ta​kich pa​‐ ra​me​trach. Ups! Jak to ohyd​nie brzmi! „Oso​ba o pa​ra​me​trach”! I na​gle za​czy​nam się za​sta​na​wiać, ja​kie „pa​ra​me​try” ma Mi​chał. Wy​glą​da na gib​kie​go i wy​spor​to​wa​ne​go. Na pew​no jest sil​ny i duży – wszę​dzie, gdzie trze​ba. Uśmie​cham się do sie​bie. A może by to spraw​dzić? „Gabi, cie​ka​wość to pierw​szy sto​pień do pie​kła” – po​uczam samą sie​bie. A może jed​nak? Coś kor​ci mnie, żeby za​ba​wić się jego kosz​tem. Czyż​by to chęć po​now​ne​go uj​rze​nia jego ob​la​nych ru​mień​cem po​licz​ków? Dzwo​ni te​le​fon. Za​nim uświa​da​miam so​bie, co to za dźwięk, słu​chaw​kę pod​no​si So​nia. – Halo, tu Cen​trum Ba​dań nad Sek​su​al​no​ścią – mówi to w tak na​tu​ral​ny spo​sób. – Chcia​‐ ła​by pani przy​czy​nić się do wzbo​ga​ce​nia wie​dzy na te​mat za​cho​wań sek​su​al​nych Ślą​za​‐ ków? – W jej ustach brzmi to jak po​chwa​ła. Jest taka... sub​tel​na. Do​brze wy​cho​wa​na i opa​no​wa​na. Tro​chę jej tego za​zdrosz​czę, ale mam na​dzie​ję, że to po pro​stu przy​cho​dzi z wie​kiem. Chcia​ła​bym na sta​rość być taka jak ona. Koń​czy roz​mo​wę, uma​wia​jąc się, a ra​czej uma​wia​jąc ja​kąś „miłą, mło​dą osób​kę”, na wy​wiad z dzwo​nią​cą. – Gabi – zwra​ca się do mnie tuż po odło​że​niu słu​chaw​ki. – To sześć​dzie​się​cio​lat​ka ze śred​nim wy​kształ​ce​niem z Rudy Ślą​skiej. Przez chwi​lę nie do​cie​ra do mnie, o co cho​dzi, ale za​raz po​tem za​czy​nam szpe​rać w pa​‐ pie​rach. – Tra​fio​ny za​to​pio​ny – mó​wię trium​fal​nie.

– No, to je​den krok na​przód. – Uśmie​cha się sze​ro​ko. – Mamy ko​goś z Rudy, praw​da? – Tym ra​zem py​ta​nie skie​ro​wa​ne jest do mo​je​go to​wa​rzy​sza. – Oczy​wi​ście, a kie​dy ma być wy​wiad? – Ju​tro o trzy​na​stej. Mi​chał przez chwi​lę usta​la szcze​gó​ły z an​kie​te​rem. A może ra​czej z an​kie​ter​ką? Nie wiem tego na pew​no. Roz​mo​wa jest su​cha i rze​czo​wa. Po​da​je go​dzi​nę i ad​res. To wszyst​ko dzia​ła za​dzi​wia​ją​co spraw​nie. Koło trzy​na​stej, kie​dy w na​szej klit​ce kłę​bi się już za​trwa​ża​ją​cy sze​ścio​oso​bo​wy tłum, So​‐ nia pro​po​nu​je, że​by​śmy po​szły ra​zem coś zjeść. Su​ge​ru​je nie​wiel​ką we​ge​ta​riań​ską knajp​kę pięt​na​ście mi​nut pie​cho​tą od uczel​ni. Że też w tym wie​ku ma jesz​cze ocho​tę spa​ce​ro​wać! Po dro​dze roz​ma​wia​my o wszyst​kim i o ni​czym. O tym, że Śląsk bar​dzo się zmie​nił przez ostat​nie lata; że pa​skud​ny ka​to​wic​ki dwo​rzec stał się na​gle za​byt​kiem; że trze​ba umieć cie​‐ szyć się dro​bia​zga​mi. – Tak na​praw​dę do​pie​ro nie​daw​no za​czę​łam żyć – wy​zna​je na​gle So​nia, a ja pa​trzę na nią skon​ster​no​wa​na. – Jak to? – za​da​ję naj​głup​sze moż​li​we py​ta​nie. – Chęt​nie ci o tym opo​wiem – mówi po​waż​niej niż do tej pory. – Chcia​ła​bym, że​byś prze​‐ pro​wa​dzi​ła ze mną wy​wiad. Jesz​cze tego nie ro​bi​łam, a czu​ję, że po​win​nam. Bar​dzo lu​bię Grze​sia, ale je​stem pew​na, że to nie on po​wi​nien usły​szeć moją hi​sto​rię. No i za​czę​ło się! Prze​pro​wa​dzę pierw​szy wy​wiad. Tak jak prze​wi​dy​wał... z sym​pa​tycz​ną sta​rusz​ką. Je​stem szczę​śli​wa, ale też zde​ner​wo​wa​na. I strasz​nie jej wdzięcz​na. Uma​wia​my się na na​stęp​ne po​po​łu​dnie u niej w domu. Jed​nak swo​ją opo​wieść za​czy​na od razu. – To, co ci opo​wiem, to wię​cej niż su​che dane, sta​ty​sty​ki – mówi spo​koj​nie i po​wo​li. – To bę​dzie prze​stro​ga. – Mru​ga po​ro​zu​mie​waw​czo. – Trze​ba żyć, cie​szyć się ży​ciem i cza​sem mniej my​śleć. W mło​do​ści prze​ży​łam coś strasz​ne​go i jed​no​cześ​nie nie​sa​mo​wi​te​go, co od​ci​‐ snę​ło pięt​no na ca​łym moim ży​ciu. Sama stwo​rzy​łam swo​je małe pie​kieł​ko, Gabi. My, ko​bie​ty, je​ste​śmy w tym do​bre. Za​dzi​wia​ją​co do​bre. – Prze​ry​wa, żeby po​si​lić się na​le​śni​kiem ze szpi​‐ na​kiem, po czym roz​sia​da się wy​god​nie na sty​lo​wej ka​na​pie i kon​ty​nu​uje. – Wi​dzisz, bar​dzo wcze​śnie wy​szłam za mąż i uro​dzi​łam dziec​ko. Mój mąż, wspa​nia​ły czło​wiek, był moim naj​‐ lep​szym przy​ja​cie​lem. Nie łą​czy​ła nas ja​kaś wiel​ka na​mięt​ność, lecz szcze​re, de​li​kat​ne uczu​‐ cie. Było nam ze sobą do​brze, choć pod wzglę​dem ero​tycz​nym może tro​chę mniej... – Jej głos stał się drżą​cy, nie​pew​ny. – No, ale nie​ste​ty przy​szła woj​na. Po​szedł do woj​ska, jak więk​‐ szość męż​czyzn. Zo​sta​ło tro​chę chłop​ców i sta​rusz​ków, męż​czyź​ni pra​cu​ją​cy w za​kła​dach zbro​je​nio​wych i pie​ka​rze. Bez męż​czyzn żyje się in​a​czej, uwierz mi. To były cięż​kie cza​sy. Ja – mło​da, bez wy​kształ​ce​nia, bez do​świad​cze​nia – mia​łam dziec​ko na utrzy​ma​niu, trzy znacz​nie młod​sze sio​stry i scho​ro​wa​ną mat​kę. Oj​ciec już wte​dy nie żył. Nie chcę się uspra​‐ wie​dli​wiać, nie zro​zum mnie źle. Był pe​wien męż​czy​zna. Osiem lat ode mnie star​szy. Od daw​na mi się przy​glą​dał, osa​czał mnie, a mógł prze​cież wte​dy prze​bie​rać w ład​niej​szych,

młod​szych, bez dzie​ci. Za​czął nam wte​dy do​skwie​rać głód, ba​łam się o mo​je​go syn​ka – taki był ma​lut​ki i bez​bron​ny. Ule​głam temu męż​czyź​nie. Sama do nie​go po​szłam, pro​sząc o pie​‐ nią​dze i mó​wiąc, że zro​bię wszyst​ko. Mia​łam na​dzie​ję, że od​bę​dzie się to szyb​ko, od razu, bez żad​nych ce​re​gie​li, ale on ode​słał mnie i ka​zał przyjść po po​łu​dniu do swo​je​go miesz​ka​‐ nia. Strasz​nie się ba​łam, ale zro​bi​łam, co ka​zał. Był za​dzi​wia​ją​co de​li​kat​ny i czu​ły. I wte​dy sta​ło się naj​gor​sze, coś, cze​go dłu​go nie po​tra​fi​łam so​bie wy​ba​czyć. Wła​sne cia​ło mnie zdra​‐ dzi​ło. Prze​ży​łam pierw​szy w ży​ciu or​gazm. Praw​dzi​wą eks​ta​zę. Wy​na​gro​dził mnie so​wi​cie. W inny spo​sób nie za​ro​bi​ła​bym tyle pie​nię​dzy przez cały mie​siąc. Po dro​dze do domu ku​pi​‐ łam je​dze​nie, strasz​nie dużo je​dze​nia. Kie​dy wró​ci​łam, mat​ka już spa​ła, ale z sio​stra​mi za​ja​‐ da​ły​śmy się tak, jak​by​śmy gło​do​wa​ły mie​sią​ca​mi, a prze​cież praw​dzi​wa bie​da do​skwie​ra​ła nam rap​tem od kli​ku dni, może ty​go​dni. O świ​cie obu​dzi​ła mnie wście​kła mat​ka. Chcia​ła wie​dzieć, skąd mia​łam pie​nią​dze. Czy ukra​dłam to wszyst​ko. Przy​zna​łam się. Ude​rzy​ła mnie w twarz. Moc​no. Na​zwa​ła dziw​ką. Wy​rzu​ci​ła mnie z domu, ra​zem z moim Ja​necz​kiem. Bar​‐ dzo dłu​go wła​śnie tak się czu​łam, jak dziw​ka. Gdy​by nie sy​nek, sens mo​je​go ży​cia, pew​nie jesz​cze tego sa​me​go dnia sko​czy​ła​bym z mo​stu. No, ale prze​cież mia​łam jego. Kil​ka dni spę​‐ dzi​li​śmy, sy​pia​jąc pod go​łym nie​bem, w opusz​czo​nych bu​dyn​kach, że​brząc na uli​cach. Nie wiem, ile do​kład​nie, by​łam jak w tran​sie. To cud, że prze​ży​łam, że nic nam się nie sta​ło. To była woj​na, cięż​kie cza​sy. Po​tem... – Jej głos za​ła​mał się. – Ten męż​czy​zna mnie zna​lazł i za​‐ opie​ko​wał się nami. Za​miesz​ka​łam u nie​go. Nie był na​chal​ny, ale sta​ło się to, co mu​sia​ło się stać. Zo​sta​łam jego ko​chan​ką. Mo​je​go syn​ka trak​to​wał jak wła​sne dziec​ko, do mnie od​no​sił się z sza​cun​kiem. Wie​lo​krot​nie pro​po​no​wał, że do​pro​wa​dzi do roz​wią​za​nia mo​je​go mał​żeń​‐ stwa i oże​ni się ze mną. Nie zgo​dzi​łam się. Nig​dy. Tę​sk​ni​łam za mę​żem i wy​pa​try​wa​łam jego po​wro​tu. Zże​ra​ło mnie po​czu​cie winy. Nie ma​jąc od nie​go żad​nych wie​ści, prze​py​ty​wa​łam ran​nych wra​ca​ją​cych z fron​tu. Szu​ka​łam go. Zde​spe​ro​wa​na. Nie​god​na jego mi​ło​ści. Upodlo​‐ na. Cze​ka​łam na cud. Pa​nicz​nie ba​łam się, że zgi​nął, że zgi​nął prze​ze mnie, wte​dy gdy pierw​szy raz prze​ży​wa​łam roz​kosz w ra​mio​nach męż​czy​zny. In​ne​go męż​czy​zny. – Zna​lazł się? – py​tam nie​sły​szal​nym gło​sem. – Tak, wie​le mie​się​cy póź​niej. Dłu​go mu​sia​łam cier​pieć. By​łam prze​ko​na​na, że to kara bo​‐ ska, i to nie tyl​ko dla​te​go, że sprze​da​ję swo​je cia​ło, ale też dla​te​go że spra​wia mi to nie​wy​sło​‐ wio​ną przy​jem​ność. Czu​łam się ko​bie​tą upa​dłą, Ga​brie​lo. Bar​dzo dłu​go nie po​tra​fi​łam tego z sie​bie zmyć. – Ale uda​ło się? – do​cie​kam. – Tak, po wie​lu, wie​lu la​tach. Wi​dzisz, uro​dzi​łam tam​te​mu męż​czyź​nie dziec​ko, có​recz​‐ kę. Mia​ła trzy mie​sią​ce, gdy jed​na z sióstr w wiel​kiej ta​jem​ni​cy prze​ka​za​ła mi, że przy​szedł te​le​gram, że mój mąż wra​ca. Jed​no​cze​śnie cie​szy​łam się i ba​łam. Ba​łam się, że nie bę​dzie mnie już chciał, że nie będę mia​ła od​wa​gi spoj​rzeć mu w oczy. Ale wra​cał! Żywy! Woj​na się skoń​czy​ła. Więk​szość męż​czyzn wra​ca​ła, ale nie wszy​scy w jed​nym ka​wał​ku. On może nie był cał​kiem zdrów, ale nie do​le​ga​ło mu nic po​waż​ne​go. Szu​kał mnie. Oczy​wi​ście za​czął pod

da​chem mo​jej mat​ki. Okła​ma​ła go, że nie żyję. Ja i na​sze dziec​ko. Opła​ki​wał mnie, ale ktoś po​wie​dział mu praw​dę. Nie wie​dzia​łam kto. Zna​lazł mnie u nie​go. Mój ko​cha​nek miał tyle tak​tu, by zo​sta​wić nas sa​mych. To była naj​bar​dziej po​ru​sza​ją​ca roz​mo​wa w moim ży​ciu. Obo​je wie​le wy​cier​pie​li​śmy. Każ​de z in​ne​go po​wo​du. Wy​ba​czył mi. Był wdzięcz​ny, że zro​bi​‐ łam wszyst​ko co w mo​jej mocy, by ura​to​wać na​sze​go syn​ka. Su​ge​ro​wał jed​nak, że​bym zo​sta​‐ ła z tym męż​czy​zną, że on za​pew​ni mi lep​szą przy​szłość, za​dba o mnie. Te sło​wa roz​dzie​ra​ły mi ser​ce. To on był moim pra​wo​wi​tym mał​żon​kiem i to u jego boku było moje miej​sce. Po​‐ zwo​lił mi do sie​bie wró​cić. Mój ko​cha​nek zgo​dził się, że​bym ode​szła, pod jed​nym wa​run​‐ kiem – że zo​sta​wię mu na​szą có​recz​kę. Nie wy​obra​żasz so​bie na​wet, jak trud​ny był to wy​bór. Żeby wró​cić do męża, mu​sia​łam po​rzu​cić dziec​ko. Obaj tłu​ma​czy​li mi, że je​stem mło​da i mogę mieć jesz​cze wie​le dzie​ci. Poza tym po​zo​sta​nie mi mój pier​wo​rod​ny. Zgo​dzi​łam się. Po​czą​tek był bar​dzo dra​ma​tycz​ny. Z wie​lu po​wo​dów. Mój mąż prze​szedł wie​le na woj​nie. Ja czu​łam się win​na. Stra​ci​łam dziec​ko. Kosz​mar. Ży​cie z po​czu​ciem winy. By​łam cie​niem czło​wie​ka, pu​stą sko​ru​pą, a na do​da​tek pró​bo​wa​łam jesz​cze ule​czyć jego. To było zbyt wie​le jak na moje bar​ki. A o wie​lu rze​czach mia​łam do​wie​dzieć się całe lata póź​niej. Mąż do​pie​ro na łożu śmier​ci, trzy​na​ście lat temu, przy​znał się, że od tam​tej pory utrzy​my​wał sta​ły kon​‐ takt z moim ko​chan​kiem. To za jego pie​nią​dze ku​pi​li​śmy pierw​sze miesz​ka​nie, to on za​ła​twił mo​je​mu sy​no​wi sty​pen​dium w Sta​nach i stał za wie​lo​ma szczę​śli​wy​mi zbie​ga​mi oko​licz​no​ści. Za ta​ni​mi wcza​sa​mi w Egip​cie, jed​no​oso​bo​wą salą po ope​ra​cji. – Z oczu Soni za​czę​ły ka​pać łzy. – Dał mi jego nu​mer te​le​fo​nu. Do An​glii, gdzie tuż po woj​nie wy​emi​gro​wał z na​szą có​‐ recz​ką. Tyle mu za​wdzię​cza​łam, ale i tak nie mia​łam od​wa​gi za​dzwo​nić. W koń​cu sam się ze mną skon​tak​to​wał. Po po​nad roku. Dłu​go to trwa​ło, Ga​brie​lo, ale te​raz je​ste​śmy mał​żeń​‐ stwem. Je​stem z nim szczę​śli​wa, a dzię​ki temu, że on przez cały ten czas mnie ko​chał, wresz​cie nie czu​ję się jak dziw​ka. W koń​cu prze​stał mnie piec po​li​czek, w któ​ry tam​te​go po​‐ ran​ka ude​rzy​ła mnie mat​ka. – Nie wiem, co po​wie​dzieć. To jest ta​kie... nie​sa​mo​wi​te i pięk​ne. – Hi​sto​ria jak z ro​man​sów, ze szczę​śli​wym za​koń​cze​niem. – So​nia uśmie​cha się cie​pło. – Tyle że my już nie bę​dzie​my żyć dłu​go i szczę​śli​wie. Szczę​śli​wie tak, ale na pew​no nie dłu​go. Pra​wie całe ży​cie cier​pia​łam z po​wo​du tam​tej hi​sto​rii. Kie​dy by​li​śmy pięk​ni i mło​dzi, nie cie​‐ szy​łam się tym ro​man​sem. Czu​łam się pod​le. A to wszyst​ko tyl​ko przez ja​kieś głu​pie uprze​‐ dze​nia w mo​jej gło​wie. Gdy​bym prze​ży​wa​ła to ra​do​śnie, mąż wy​ba​czył​by mi rów​nie ła​two, a może na​wet zde​cy​do​wa​ła​bym się go po​rzu​cić. Nie stra​ci​ła​bym cór​ki. Moje ży​cie na pew​no po​to​czy​ło​by się in​a​czej. By​ło​by w nim wię​cej świa​tła. Stra​ci​łam wie​le lat, Ga​brie​lo, nie​na​wi​‐ dząc sa​mej sie​bie. I na​uczy​łam się jed​ne​go: co​kol​wiek się dzie​je, mu​si​my umieć się z tym po​‐ go​dzić. Mu​si​my na​uczyć się przyj​mo​wać to, co daje nam los. Ży​cio​wa mą​drość. To brzmi tak pro​sto i jed​no​cze​śnie tak przej​mu​ją​co. Tyl​ko jak to zro​‐ bić?! Jak cie​szyć się ży​ciem? Jak być bez​tro​skim? Na uczel​nię wra​ca​my w pięk​nym po​po​łu​dnio​wym bla​sku słoń​ca. Mil​czy​my. Łą​czy nas ta​‐