1
– Na ile znam język hiszpański, tłumaczenie jest dobre, Laurito – powiedziała Carmen Rojas
do szczupłej kobiety, która wspólnie z nią pochylała się nad manuskryptem.
Sabina Południewska podniosła głowę, założyła kosmykwłosów za ucho i przerzuciła kartki.
– Czemu mówisz do mnie Laurita? – zapytała z ciekawością. – Laura Rossa to tylko mój
pseudonim.
Carmen pokręciła głową takgwałtownie, że zabrzęczały jej zabytkowe peruwiańskie kolczyki.
– Kochana, kiedy się spotykamy służbowo, a ja występuję w roli twej agentki literackiej, to
jesteś dla mnie Laurita, a kiedy znowu stajemy się kumpelkami, to jesteś Sabina. Kapewu?
Sabina roześmiała się wesoło. Tokowi rozumowania przyjaciółki nie można było niczego
zarzucić. Po prostu odróżniała sferę prywatną od zawodowej. Carmen była współwłaścicielką
jednej z największych w Ameryce Południowej agencji literackich „Siostry Rojas”. Niedawno
sprzedała w Argentynie i Kolumbii licencję na ostatnią książkę Sabiny i teraz przeglądały
tłumaczenie. Jak uważała Carmen – nie było złe. Sabina musiała jej zaufać, bo nie znała tego
języka, choć ogromnie podobały się jej znaki przestankowe – odwrócone wykrzykniki i znaki
zapytania.
Carmen Rojas była osobą szczególną – zwariowaną i żywiołową. Świetnie władała kilkoma
językami, w tym polskim, ale jej sposób wysławiania się niejednokrotnie wpędzał rozmówców
w zakłopotanie. Carmen, wielbicielka romansów, piłki nożnej i programów telewizyjnych niezbyt
wysokich lotów, lubiła określenia w stylu „spokojna twoja rozczochrana”, „nie kituj”, czy „sorry,
Gienia świat się zmienia”, którymi potrafiła okrasić swą wypowiedź nawet podczas najbardziej
oficjalnego spotkania. Ponieważ gustowała również w literackiej klasyce, twórczo
wykorzystywała takie słówka jak „wciórności” czy „duby smalone”, wymawiając je z uroczym
latynoskim akcentem. Sabina była zdania, że jej agentka wyraża się „malowniczo”, zaś sama
Carmen była przekonana, że jej polszczyzna jest bardzo finezyjna. Zapewne obie miały rację.
Teraz jednak Carmen z powrotem zagłębiła się w tekst, a Południewska spojrzała przez okno.
Siedziały w jadalni hotelu „Pod Graalem i Różą” prowadzonego przez szwagierkę Carmen, Milę
Mossakowską. Była to prawdziwa architektoniczna osobliwość. Budynekmiał wielki taras, na który
wychodziło się wprost z jadalni, zaś ogromny front zaprojektowany w stylu włoskim, ozdabiała
średniowieczna wieża, wznosząca się ponad dachem jaklatarnia morska nad wybrzeżem. Było to
zresztą trafne porównanie, bo dom górował nad doliną, skrywającą przepiękną łąkę i plantację
kwiatów.
Sabina uwielbiała to miejsce. Spędziła tu najszczęśliwsze miesiące swego życia, pisząc
ostatnią książkę – właśnie tę, którą teraz przeglądały.
Właścicielka hotelu, Mila, stała się jej przyjaciółką i to ona umożliwiła Sabinie kupno
własnego domu, przepięknej, choć zrujnowanej posiadłości na pobliskich Modrzanach. W ten
sposób Sabina, dla której pobyt w Idzie miał być tylko kilkumiesięcznym przerywnikiem w jej
uporządkowanym, w miarę spokojnym życiu autorki poczytnych książek, osiadła tu na dłużej. Czy
na stałe? Tego jeszcze nie wiedziała, ale zyskała tu nie tylko przyjaciół, takich prawdziwych, na
dobre i na złe, ale też i dom. Swoje miejsce na ziemi, do którego mogła wracać, bo należał
w całości do niej i witał ją za każdym razem tak samo serdecznie. Uśmiechała się do tych myśli
i czuła wielki spokój.
Starała się zerkać na przekład, który wciąż studiowała Carmen, ale tak naprawdę ciągnęło ją
na łąkę i dalej, do domu, miejsca, które było jej takbliskie i kochane.
Był maj i dopiero co zakwitły bzy. Sabina czuła ich upojny zapach i nie mogła się skupić na
pracy. Wiosna wybuchła z taką intensywnością, że nagle, w ciągu kilku dni wszędzie pojawiły się
bajecznie kolorowe kwiaty. Pisarkę zawsze zadziwiała ta nagła metamorfoza, gdy ze smutnego
i nieokreślonego kolorystycznie przedwiośnia, w jakiś nieledwie czarodziejski sposób wyłaniała się
wiosna w pełnej krasie. Początkowo był to tylko pierwszy ciepły powiew wiatru, który
przełamywał chłód. Powietrze zaczynało pachnieć słońcem i rozgrzaną ziemią. Jeśli padał deszcz,
to i on miał świeży zapach. Potem nagle pojawiały się pąki i eksplodowały pierwsze kwiaty,
a całe zjawisko zaczynało przypominać jakiś szalony wyścig, którego nic już nie mogło
powstrzymać. Budzenie się natury do życia zapierało dech w piersiach.
Łąka, dzieląca pałac od domu na Modrzanach, wyglądała niesamowicie, kipiąc od barw
i zniewalających aromatów. Zrobiło się bardzo ciepło, zakwitły drzewa, a krzaki tawuły pod
domem Sabiny pokryły się białym i różowym kwieciem.
Remont jej ukochanej siedziby miał się właśnie ku końcowi. Kiedy kupowała ten dom
jesienią, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy – dach przeciekał, podłogi były zniszczone
i wypaczone, ściany od dawna wołały o malowanie. Południewska nie podejrzewała, że remont
będzie takwyczerpujący i kosztowny. Zainwestowała weń wszystkie swoje oszczędności i musiała
nawet wziąć kredyt. Koszty przekroczyły najśmielsze oczekiwania, ale nic się nie liczyło poza
faktem, że nareszcie mogła zrealizować swoje marzenie.
Modrzany wyglądały wspaniale. Budynek odzyskał dawny blask, choć niczego nie stracił ze
swej tajemniczości. Wszyscy zastanawiali się, skąd tutaj wzięła się taka architektura – dom
zbudowano w stylu posiadłości typowych dla północnej Anglii. Miał kształt litery L i składał się
właściwie tylko z parteru i wysokiego poddasza. Parter mieścił olbrzymią kuchnię połączoną
z salonem i kilka małych klitek, niewiadomego przeznaczenia, które Sabina przerobiła na swój
pokój do pracy, nazywany przez jej narzeczonego, miejscowego lekarza, Krzysztofa Doleckiego,
gabinetem. Nie był to jednak żaden gabinet. Południewska ustawiła niewiele sprzętów, właściwie
tylko sosnowy stół, pokryty zielonym pluszem fotel i kilka półek z książkami. Nie lubiła, kiedy coś
ją rozpraszało podczas pisania, dlatego starała się nie gromadzić wokół siebie zbyt wielu
przedmiotów.
– To taki gabinet w reorganizacji. – Krzysztof się śmiał, gdy z dumą pokazała mu to
pomieszczenie. Przerobiła małe okienka na wielkie okna tarasowe i od świtu mogła się cieszyć
widokiem na łąki. Uwielbiała go. Teraz, gdy zamieszkała na stałe w Idzie, wstawała bardzo
wcześnie, wraz z pierwszymi promieniami słońca. Zbiegała z sypialni, usytuowanej nad
gabinetem, zaparzała kawę i stawała w oknie. Jak zwykle nie mogła się napatrzeć na poranny
balet mgieł, które snuły się nad łąkami. Potem słońce wędrowało spokojnie po niebie, a ona
pracowała.
Nigdy nie czuła się takspełniona i szczęśliwa. Kochała ten dom i wszystkie jego sekrety, które
odkrywała dzień po dniu. Nie miała pojęcia, że budynek kryje w sobie tyle skrytek
i tajemniczych zakamarków. Jak się okazało każdy pokój miał swoją maleńką łazienkę z bardzo
sprytnie ukrytymi drzwiami.
– Taka „wiktoriańska elegancja” – skomentował to odkrycie Krzysztof. – Dyskretnie
i funkcjonalnie. To co wstydliwe, pozostaje taktownie za ścianą! Takie łazieneczki miały zapewne
bohaterki powieści Jane Austen, bo o pewnych sprawach lepiej było powściągliwie milczeć.
Sabina śmiała się, ale przyznawała mu rację.
Kuchnia z kolei kryła całą masę spiżarni i różnych szafek na wiktuały oraz bezpośrednie
zejście do piwnicy. Właściwie każdego dnia dowiadywała się o swoim domu czegoś nowego, a on
dość niechętnie zdradzał swoje tajemnice.
Całe przedwiośnie doprowadzała do porządku zachwaszczone otoczenie domu. Gdy pozbyła
się ostów, parzącego barszczu Sosnowskiego i kilku innych okropnych badyli wrośniętych głęboko
w ziemię, jej oczom ukazała się przepiękna przestrzeń z drzewami i krzewami. Pnie drzew
porastało dzikie wino, takie samo jak to, które snuło się po ścianach domu, sięgając okien sypialni
na poddaszu.
Południewska skosiła podeschniętą trawę i wytyczyła ścieżki, które wyłożono białymi
kamieniami. Mąż Mili, Witold Mossakowski, podarował Sabinie niewielką fontannę i kilka
ogrodowych rzeźb, które – jakpowiedział – tylko marnowały się w ich parku.
Mimo to, było tutaj dosyć pusto i smutno. Brakowało życia, które mogły dać kwiaty. Sabina
jednak nie znała się na ogrodnictwie i nie miała pojęcia jak zabrać się za aranżację ogrodu.
Dawna właścicielka pałacu – Tekla Tyczyńska, która teraz mieszkała w domku myśliwskim na
granicy posiadłości i zajmowała się wyrobem perfum i kosmetyków dla firmy „Królowa Róż”,
doradziła kilka rozwiązań. Choć były to proste rzeczy – wytyczenie paru rabat, posadzenie roślin,
to Południewska wciąż się wahała. A jeżeli zrobi coś źle? Kupi nieodpowiednie kwiaty, które po
prostu się nie przyjmą lub w ogóle nie będą pasowały do otoczenia? Widziała różne projekty
w czasopismach ogrodniczych – na zdjęciu wszystko wyglądało pięknie i bardzo prosto. Nikt nie
pisał o trudnościach i porażkach. Pielęgnacja ogrodu wymaga ciągłej uwagi i poświęcenia, a nie
była pewna, czy znajdzie na to tyle czasu, no i w końcu – tuż za granicą swej posiadłości miała
różane pole, które zapewniało jej przepiękny widok.
Pierwsze róże zakwitną już w czerwcu! – pomyślała Sabina i aż zamarła z zachwytu. Duża
część łąki na Modrzanach została zamieniona na plantację, gdy Południewska przystąpiła do spółki
i zainwestowała w „Królową Róż”. Już nie mogła się doczekać, gdy ze swego gabinetowego okna
zobaczy wszystkie rozkwitające pąki i poczuje ten nieziemski zapach! Róże mają w sobie
niesamowitą moc. Żaden inny kwiat nie pachnie tak mocno i słodko jak one. Obiecują wiele, ale
równocześnie kryją w sobie niejeden sekret. Gdy patrzyła na ich nieskalane piękno, jak nigdy
rozumiała słowa Blake’a: „Zobaczyć świat w ziarenku piasku, / Niebiosa w jednym kwiecie z lasu,
/ W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar, / W godzinie – nieskończoność czasu”[1].
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Dotarł do niej głos Carmen. Najprawdopodobniej mówiła
już od dłuższego czasu, ale Sabina po prostu się wyłączyła.
– Oczywiście, że cię słucham!
– Tak? To o czym mówiłam? – Carmen zawiesiła na niej srogie spojrzenie.
– Że książka będzie ogromnym sukcesem – zaryzykowała Sabina, bo Carmen o niczym
innym nie mówiła od kilku tygodni, tylko jaką furorę zrobi powieść za oceanem.
Twarz Rojas się rozpogodziła.
– A więc jednak słuchałaś! Cudownie! Wspomnisz moje słowa! Trzeba ci będzie
zorganizować trasę promocyjną po Argentynie i Kolumbii. Szkoda, że Millagros ma malutkie
dziecko, bo ona była świetna w planowaniu takich imprez. Czuła się w tym jakrybitwa w wacie!
Sabina już dawno przyzwyczaiła się do tego, że Carmen, do której nie przemawiały subtelne
zawiłości idiomatyki, przekręca prawie każde powiedzenie, ale tym razem nie mogła opanować
śmiechu. Wyobrażała sobie rybitwę w wacie i śmiała się tak, że łzy płynęły jej z oczu. Śmiech
miała zaraźliwy, więc po chwili chichotała także Carmen, dyskretnie, jak to dama, zasłaniając
usta haftowaną chusteczką.
– Z czego tak się śmiejecie? – spytała Mila Mossakowska, dawna wspólniczka Carmen
w agencji „Siostry Rojas”. Weszła do salonu, niosąc na rękach ciemnowłosą dziewczynkę
o niezwykłych zielonych oczach. Gdy zobaczyła Południewską, od razu wyciągnęła do niej
rączki, domagając się wzięcia na kolana.
– Ida Sabina! – powiedziała z czułością pisarka, a dziewczynka natychmiast przytuliła się do
niej.
– No tak, mały pieszczoch już znalazł swoją ofiarę! – Mila roześmiała się, wołając
jednocześnie do kuchni o świeżą kawę. – Ona wie, że ty masz do niej słabość!
To prawda. Od momentu, gdy Sabina asystowała w przyjściu Idy na świat, pomagając Mili
przy porodzie, traktowała tę małą jak własną córkę. Nie potrafiła niczego odmówić temu
ślicznemu dziecku.
Pani Gertruda Kowalowa, która była gospodynią w pensjonacie, wyszła z kuchni, niosąc
imbrykz kawą oraz ciasteczka.
– Znowu panie pracują! – gderała. – Panna Sabina to albo pisze, albo przegląda
wydrukowane strony. Panna Carmen cały dzień wisi na telefonie albo łupie, za przeproszeniem,
w komputer!
– Jakie łupie, kto łupie? – oburzyła się Carmen. – Może w kościach kogoś łupie! Ja załatwiam
ważne sprawy biznesowe! Muszę wprowadzić książkę na rynek! Wie pani, ile z tym jest zachodu?
Ale pani Gertruda miała o działalności Carmen swoje zdanie. Szwagierka Mili robiła na niej
zawsze wrażenie z lekka niezrównoważonej i gospodyni nie kryła się za bardzo ze swymi
odczuciami.
– Sprawdzacie tłumaczenie? – spytała Mila, pochylając się nad wydrukiem. Sabina
podsunęła jej kartki.
– Masz. Ty się w tym lepiej zorientujesz!
Mila mieszkała przez kilka lat w Argentynie wraz ze swoim pierwszym mężem, bratem
Carmen. Doskonale znała hiszpański i reguły rządzące tamtejszym rynkiem książek.
– Szkoda, że nie możesz mi pomóc. – Carmen westchnęła, jakby myśląc właśnie o tym.
Mila pokręciła głową, nie przerywając czytania.
– Nie. Dawno już wypadłam z obiegu i nie sądzę, żebym mogła coś zrobić. Poradzisz sobie
doskonale. Twoja skuteczność jest legendarna!
Carmen skrzywiła się i nalała sobie kawę. Mila jeszcze chwilę czytała w skupieniu, a potem
podniosła głowę.
– Świetne tłumaczenie! Doskonale oddaje ducha twojej powieści. Nic nie można zarzucić! Ja
co prawda wolę twoje książki w oryginale, ale jestem pewna, że tłumaczenie się spodoba.
– No widzisz! – stwierdziła triumfalnie Carmen. – Cały czas to mówię. Laurita będzie królową
romansu w Argentynie. Jak Barbara Bradford albo Cartland. Zobaczysz jeszcze! A teraz muszę
iść „połupać” na komputerze jakmawia gosposia! Na pewno mam wiele zaległych maili. Złapała
swoją filiżankę z kawą i zniknęła.
– Postrzelona dziewczyna. – Westchnęła Mila. – Ale zna się na rzeczy, możesz być spokojna.
– Jestem. – Sabina się uśmiechnęła. Naprawdę nic ją nie martwiło. Była pewna, że wszystko
się powiedzie. Odkąd mieszkała w Idzie, jej sprawy doskonale się układały.
– Wiesz Sabino, ja też mam pewien pomysł i chciałam się ciebie poradzić – powiedziała
Mila. Południewska posadziła małą Idę Sabinę na dywanie, bo dziewczynka zapragnęła
poraczkować ku słońcu, które leniwymi promieniami omiatało salon.
– Tak?
Mila nalała sobie więcej kawy i skubnęła ciasteczko.
– Oczywiście powiedz mi, jeśli uznasz ten pomysł za głupi albo niewykonalny. Ja wiem, że ty
masz wiele różnych zajęć i zaangażowałaś się w działalność „Królowej Róż”…
– Może mi wreszcie powiesz, o co ci chodzi? – zapytała Sabina ze śmiechem, ponieważ Mila
nigdy nie wywodziła swoich pomysłów w równie zawikłany sposób.
– O przyszłość hotelu. To znaczy w perspektywie o przyszłość hotelu. Idzie lato, a my nie
mamy jakiejś wielkiej liczby rezerwacji. To się na pewno zmieni, gdy „Królowa Róż” rozwinie
produkcję i ludzie zaczną przyjeżdżać na warsztaty perfumiarskie, ale na razie martwi mnie brak
zainteresowania. Pomyślałam sobie, że może byś mogła poprowadzić zajęcia z kreatywnego
pisania dla osób chcących stworzyć romans? – przerwała i zawiesiła pytające spojrzenie na
Sabinie, którą ta propozycja mocno zaskoczyła. – Znasz się doskonale na rzeczy, a myślę, że
chętnych by nie brakowało – ciągnęła Mila. – Uczestnicy kursu mieszkaliby tutaj, a zajęcia
mogłabyś prowadzić w bibliotece oraz w parku, gdy będzie ciepło. Budujemy tam specjalną
altanę.
– Ja miałabym kogoś uczyć? – zastanawiała się głośno Sabina. – Myślisz, że dałabym radę?
Mila błyskawicznie się rozpromieniła.
– Myślałam, że od razu odmówisz! Oczywiście, że dałabyś radę! Moim zdaniem masz wielki
dar przekazywania wiedzy.
Sabina była pełna wątpliwości. Obawiała się występować publicznie, a dreszczem strachu
napawała ją myśl o kilku wpatrzonych w nią twarzach. Czy nie poplącze jej się język? Czy będzie
w stanie jasno przekazać to, co ma do powiedzenia? Czy ktoś w ogóle będzie chciał jej słuchać
i przyjedzie na takie lekcje? Z drugiej strony bardzo chciała pomóc przyjaciółce, która
wpatrywała się w nią pełnym napięcia wzrokiem.
– Wątpię, czy będzie jakieś zainteresowanie… – powiedziała ostrożnie.
Mila aż klasnęła w dłonie.
– A więc zgadzasz się?
Sabina kiwnęła sztywno głową, wciąż obawiając się, czy dobrze robi.
– To będzie kolosalny sukces! Jeżeli się zgadzasz, to ja zaraz dam ogłoszenia o tych
warsztatach, mogłybyśmy je zorganizować pod koniec czerwca!
– Już w czerwcu? – Sabina się przeraziła. Zdała sobie sprawę, jak mało czasu ma na
przygotowanie zajęć. Ale może nikt się nie zgłosi – pocieszyła się w myślach, choć wszystko to
bardzo ją niepokoiło.
– Tak, czerwiec to znakomity termin – ciągnęła Mila. Najwyraźniej wszystko już sobie
dokładnie obmyśliła. – Ida wygląda przepięknie wiosną, w czerwcu zaczną kwitnąć pierwsze róże.
Będzie tu po prostu rajsko, doskonałe tło do pisania powieści! Och, Sabino, jesteś wspaniała! Jakże
ci dziękuję! – Zerwała się od stołu, by uściskać Południewską.
Zegar wybił pierwszą.
– Muszę iść do szkoły po Julinkę! – Sabina poderwała się gwałtownie. – Krzysztof pojechał
dzisiaj do Brzózekdo ośrodka na dyżur!
– Leć! Ja ci wieczorem prześlę projekt graficzny ogłoszenia!
[1] W. Blake, Wróżby niewinności, tłum. Z. Kubiak.
2
Sabina nic już nie odpowiedziała, tylko wybiegła z pałacu i wskoczyła na rower. W kilka minut
przebyła drogę do swego domu. Tutaj szybko odstawiła jednoślad do sieni i chwyciła kluczyki do
samochodu.
Kierując się przezornością, ostatniej zimy nabyła bardzo tanio samochód terenowy
z napędem na cztery koła. Wielokrotnie uratował jej życie, gdy musiała brnąć do gminy, żeby
coś załatwić podczas śnieżycy lub poroztopowego błocka. Witold Mossakowski miał rację,
mówiąc, że w Idzie najokrutniejszym miesiącem jest kwiecień[2], kiedy lokalne drogi stają się
praktycznie nieprzejezdne.
Julinka chodziła do szkoły w Lipniku. Krzysztof uparł się i nie chciał jej zapisać do Brzózek,
uznając, że szkoła w niewielkiej miejscowości będzie miała na dziewczynkę lepszy wpływ niż
gminny moloch w Brzózkach. Julia chodziła jednak do szkoły niechętnie. Odkąd w Idzie
zlikwidowano szkołę podstawową, zostawiając jedynie trzy pierwsze klasy z nauczaniem
początkowym, nie mogła przyzwyczaić się do Lipnika. Ciągle działo się tam coś niedobrego, do
czego nie chciała przyznać się ojcu. Dużo jednak rozmawiała z Sabiną. Dzieci nie lubiły Julinki –
spokojnej, zamkniętej w sobie, z trudem nawiązującej społeczne więzi. Dziewczynka nie znała się
na żartach, nie potrafiła dopasować się do szkolnej rzeczywistości, koterii i układów towarzyskich.
– Kiedy powiedziałem dyrektorce, że to zespół Aspergera, to miałem wrażenie, że zaraz
uczyni znak krzyża i zacznie mnie kropić wodą z wiaderka do wyciskania gąbki, ponieważ akurat
pod ręką nie było święconej – pieklił się Krzysztof. Sabina uspokajała go, ale sama nie bardzo
wiedziała, co zrobić.
W tym czasie przeczytała już wiele książek o autyzmie oraz Aspergerze i gotowa była,
przezwyciężając własną nieśmiałość, pójść do szkoły i wyjaśnić dzieciom, w czym rzecz.
Dyrektorka jednak nie wyraziła zgody, patrząc na nią z ogromną podejrzliwością. Sabina
kilkukrotnie robiła różne podchody, ale administracja szkoły wciąż pozostawała głucha. Starała się
więc pomagać Julince. Całymi popołudniami siedziały, analizując różne zachowania koleżanek
i kolegów, starając się przewidzieć bieg wydarzeń w klasie, odgrywając rozmaite scenariusze.
– Jestem ci wdzięczny, że potrafisz się tym zająć – powtarzał Krzysztof, zmęczonym ruchem
odgarniając jasne włosy z czoła; był to gest, za który Sabina go pokochała. – Ja bym tym
gnojkom nogi powyrywał…
– Daj spokój – mawiała wówczas Sabina. – Zapomniał wół jakcielęciem był.
To, że Julinka dopuściła ją do swoich szkolnych sekretów było dla niej ogromnie ważne i czuła
z tego powodu dumę. No, ale wciąż nie potrafiła jej pomóc w zadowalający sposób.
Gdy zobaczyła zasmuconą dziewczynkę, jak wlokła się noga za nogą do samochodu, wciąż
wymijana przez roześmiane koleżanki, wiedziała, że coś się stało.
– Co robimy? – zapytała jak zwykle, bo już się nauczyła, że rozmowy z Julinką nie należy
zaczynać od pytania o szkołę. – Chcesz jechać do biblioteki zamienić książki?
Pokręciła przecząco głową.
– W takim razie odwiozę cię do domu – stwierdziła Sabina, naciskając starter. – Może
obejrzymy jakiś film?
Julinka ponownie potrząsnęła głową.
– Chcę jechać do ciebie, do Bluszcza.
Dziewczynka nazywała dom Sabiny Bluszczem praktycznie od momentu, gdy go zobaczyła.
Istotnie bluszcz rozkrzewił się na ścianach w imponujący sposób. Na górze, tuż obok sypialni
Sabiny był mały pokój, którego okno prawie całkowicie oplecione było przez pnącze.
Południewska chciała nawet trochę je podciąć, bo zasłaniało światło, ale Julinka się nie zgodziła.
Bluszcz w tym miejscu zwieszał się malowniczo z niewielkiej wieżyczki powyżej dachu
i rzeczywiście wyglądał przepięknie. Dziewczynka uwielbiała to pomieszczenie i całkowicie
objęła je w posiadanie. Sabina nie miała nic przeciwko.
– Dobrze – powiedziała więc z pewnym wahaniem. – Pojedziemy do Bluszcza, tylko
zawiadomię twojego tatę.
Wybrała numer gabinetu doktora Doleckiego, ale szybko zgłosiła się rejestracja. Krzysztof,
gdy ordynował, zawsze przełączał telefon na centralkę. Sabina przekazała swoją wiadomość mało
rozgarniętej recepcjonistce, która co drugie zdanie wtrącała „Słucham? Co proszę?” i ruszyła
powoli spod szkoły.
Właśnie minęły ją dwie dziewczynki. Były wysokie i miały starannie ułożone włosy.
Południewska odniosła nawet wrażenie, że mają lekko umalowane oczy i usta pociągnięte
błyszczykiem. Dziewczyny spojrzały do wnętrza samochodu i widząc Julinkę, zachichotały
wyzywająco. Ta, która wydała się Sabinie bardziej umalowana, mysia blondynka w czerwonej
spódniczce, powiedziała coś do drugiej, szatynki w jasnych dżinsach. Julinka skuliła się na
siedzeniu i zacisnęła dłonie w pięści. Sabina spojrzała na nią z ukosa, ale nic nie powiedziała.
Dodała gazu i po chwili obie dziewczynki zostały daleko w tyle.
– Co będziemy robić w Bluszczu? – zapytała, licząc na to, że Julinka się rozpogodzi. Tak się
istotnie stało. Dziewczynka poprawiła się na siedzeniu i zaczęła opowiadać Sabinie o swoich
nowych pomysłach na zagospodarowanie ogrodu. Chciała posadzić kilka roślin, ładnych, ale
niewymagających.
– Musimy w takim razie podjechać do „Kaliny” – stwierdziła z uśmiechem pisarka
i zawróciła samochód w kierunku centrum Lipnika.
„Centrum” było to zresztą stanowczo przesadzone określenie. Lipnik, choć dużo większy od
Idy, liczył sobie zaledwie trzy ulice, które krzyżowały się przy remizie strażackiej. Był tu
przystanekautobusowy, kilka sklepów, biblioteka i centrum ogrodnicze „Kalina”. Taksię złożyło, że
nasiona, sadzonki i wszelki sprzęt ogrodniczy doskonale tutaj szły. Mieszkańcy Lipnika i okolic
szczycili się swoimi pięknymi ogródkami. Uprawa roślin to było hobby sporej części tutejszej
społeczności.
Trudno zaprzeczyć, że ową modę wygenerowała właśnie „Kalina”. Najpierw był tu sklep
„1001 drobiazgów”, w którym okoliczni mieszkańcy kupowali gwoździe, rurki i sznurki do
snopowiązałki. Nie brakowało tu także wszelkiej maści słoików potrzebnych gospodyniom
domowym, zakrętek, garnków, a nawet lamp naftowych ze szklanymi kloszami – bardzo
poszukiwanego towaru, gdy nadchodziły gwałtowne burze i wysiadała elektryczność.
Właściciel sklepu, zwanego przez mieszkańców „Pewexem”, odstąpił go po wielu latach
i pozwolił prowadzić Kalinie, kobiecie, która przeprowadziła się tu z Przemyśla. Jej pierwszym
posunięciem po przejęciu sklepu było wyrzucenie wszystkich gwoździ i słoików, co spotkało się ze
zrozumiałym protestem miejscowych. Właścicielkę uznano za „wcielenie szatana” i obgadywano
na każdym kroku. Kalina jednak nic sobie z tego nie robiła i kontynuowała rewolucyjne zmiany.
Przebudowała domek, w którym mieścił się dawny „Pewex” i zmieniła go w obszerny parterowy
dom z imponującym patio. Teren za domem, posępne klepisko, w którym nawet kury nie chciały
grzebać, przekształciła w eksperymentalny ogród, a właściwie szereg małych ogródków, by
pokazać kupującym, jakciekawie można zaaranżować przestrzeń.
Były tu więc ogrody kolorystyczne – biały, purpurowy i błękitny, poświęcone porom roku,
zapachom, czy też jak nazwała to właścicielka „ogrody nastroju”, pełne cienia i skłaniające do
melancholijnej medytacji lub wręcz przeciwnie: słoneczne i kipiące energią.
Mieszkańcy Lipnika, którzy początkowo potraktowali Kalinę z dużą dozą nieufności, zaczęli
chętnie przychodzić do jej sklepu z ciekawości, co w trawie piszczy. A piszczało coraz więcej, bo
Kalina dokupiła kolejne klepisko za domem i wystarała się o europejską dotację na rozwój swego
małego biznesu. Ogródki zrobiły się tak popularne, że zaczęli się tu pojawiać ludzie, by zwiedzać
je jak ekspozycję. Kalina tymczasem zaaranżowała ogródek rustykalny, kącik ziołowy,
prowansalskie poletko lawendy, zwieńczając swoje kompozycje ogrodem japońskim.
Mieszkańców Lipnika opanował już wówczas istny szał zakładania przydomowych ogrodów.
Czegóż tu nie było? Żona wójta z Brzózek zrobiła sobie ogród w stylu francuskim, ze starannie
przyciętym ligustrem i wyspecjalizowała się w ozdobnym cięciu krzewów. Ktoś inny miał piękny
ogród wodny, a gospodyni księdza proboszcza założyła ogród czterech żywiołów i dobrodziej
mógł się cieszyć kwiatami w zdecydowanych kolorach: jaskrawej czerwieni, głębokiego błękitu,
nasyconych barw ziemi i przejrzystej bieli.
Szał ogrodniczy rozprzestrzenił się szeroko poza Lipnik, obejmując całą okolicę Brzózek.
Przedsiębiorstwo Kaliny tak się rozrosło, że w końcu musiała zatrudnić kilka osób i tym samym
stała się jednym z większych pracodawców w okolicy. Mimo to nie cieszyła się specjalną
sympatią miejscowych, którzy z pewną nieufnością obserwowali szybki rozwój kwiatowego
biznesu i widzieli w jego właścicielce „zarozumiałą bizneswoman z miasta”. Trzeba przyznać, że
jako szefowa była wymagająca, nie tolerowała fuszerki i sadzonki były tu pierwszorzędnej
jakości. Mila zamawiała przez sklep swoje najpiękniejsze róże, które właścicielka wyszukiwała
z pełnym poświęceniem w różnych zakątkach Europy. W mig zrozumiała główną potrzebę firmy
perfumiarskiej „Królowa Róż” – kwiaty powinny być odporne, wytrzymałe, a jednocześnie
charakteryzować się oryginalnym aromatem. Mila była szczęśliwa, że trafiła na takiego
dostawcę roślin.
Sabina słyszała o tym sklepie, jak każdy w okolicy, ale nigdy tu nie zajrzała. Miała więc
nadzieję, że pracownice okażą się wystarczająco pomocne i kompetentne, by mogła zrobić
zakupy. Chwilę rozglądały się z Julinką po wnętrzu, gdy podeszła do nich ekspedientka, kobieta po
trzydziestce o krótko ostrzyżonych czarnych włosach.
– Szukają panie czegoś konkretnego? – spytała, zataczając ręką koło.
– Tak! Nie! – odpowiedziały jednocześnie Julinka i Sabina, spojrzały po sobie i roześmiały się
serdecznie.
Kobieta zawtórowała i klasnęła w dłonie.
– Takich klientów lubię najbardziej – powiedziała.
– Dlaczego? – zainteresowała się pisarka. – Myślałam, że klient, który nie wie, czego chce jest
najgorszym utrapieniem sprzedawcy.
– Wręcz przeciwnie. Najgorszym dopustem bożym jest klient przekonany, że wie, o co mu
chodzi. Zazwyczaj wcale mu to nie jest potrzebne albo tego po prostu nie mamy. Klient, taki jak
panie, jest otwarty na różne rozwiązania i podpowiedzi. Są panie idealnym materiałem dla
ogrodnika, o ile mogę się takwyrazić. Jaki panie mają ogród?
Sabina wyjaśniła, że na razie nie mają żadnego. Właśnie udało jej się oczyścić przedpole
domu z chwastów i odsłonić kilka pięknych drzew. Od przyjaciół dostała też fontannę i trochę
drobnej architektury ogrodowej.
Kobieta słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Miała duże, bardzo wyraziste ciemne oczy
w kształcie migdałów i niespotykanie jasną, prawie przezroczystą cerę. Ubrana w firmowe
ogrodniczki sklepu „Kalina”, sprawiała wrażenie wesołej i bardzo fachowej osoby. Jednocześnie
emanowała dyskretną elegancją, niezbyt przystającą do „szeregowej” ekspedientki. Widać było,
że dba o urodę i przywiązuje do tego dużą wagę – miała staranny makijaż, a jej włosy
prezentowały tylko pozorny nieład. Sabina spojrzała na nią z dużą sympatią, a kobieta strzeliła
palcami w jej kierunku.
– Pani kupiła ten nawiedzony dom na łąkach w Idzie? – spytała.
– Nazywa się Bluszcz – pospieszyła z wyjaśnieniami Julinka. – Bo jest cały obrośnięty, jak
dżungla i drzewa też mają obrośnięte pnie!
Kobieta skinęła głową.
– Takmyślałam. Widziałam ten dom, nawet chciałam go kupić przed kilku laty, ale nie był na
sprzedaż. Miała pani szczęście! Przepraszam, nie przedstawiłam się, jestem Kalina Olczak.
– Sabina Południewska, a to Julinka Dolecka – zaprezentowała Sabina, ściskając podaną dłoń.
Kalina ponownie się roześmiała.
– Pani jest tą pisarką, prawda? A to jest córka lekarza? Proszę się nie dziwić, ludzie tak
plotkują, że głowa mała! Znałam was obie zanim jeszcze się tu pojawiłyście!
– Stare dobre sposoby wymiany informacji. Plotki w sklepie – stwierdziła Sabina, która już
zdążyła się przyzwyczaić, że wzbudza w okolicy sensację.
– Napijmy się herbaty – zaprosiła Kalina. – Otwieram nową inwestycję, kawiarnię
„Zacisze”, będziecie moimi pierwszymi gośćmi.
Nie pytając o zdanie, poprowadziła je przez sklep do jednego z ogrodów.
– To mój ogród w stylu romantycznym – wyjaśniła, gdy znalazły się na patio kawiarni.
Sabina przystanęła zauroczona, a Julinka aż krzyknęła z podziwu. Ogród utrzymany był w różowej
tonacji kolorystycznej, ale elementy architektury były szare. Wszędzie zwieszały się pędy
krzewów, kwitnących na różowo, w tym dziwny krzak o purpurowych kwiatach, które wyglądały
jak sztuczne. Pachniało tutaj wprost nieziemsko. Sabina podziwiała gustowne szare stoliczki
i wyplatane fotele, które ukryto pod pergolą uginającą się od pnączy. W środku patio wznosiła się
niewielka fontanna z różowego marmuru i altana, do której poprowadziła je Kalina. Był to
drewniany budynek częściowo ukryty w wysokich trawach. Zbudowany z drewna miał
przeszkolone ściany, by można było stąd podziwiać całą kawiarnię i pobliskie ogródki.
– To zacisze w „Zaciszu” – Kalina się śmiała, wskazując im miejsce na kapie. – Cichy zakątek
szefowej.
Południewska była pod tak wielkim wrażeniem tego, co zobaczyła, że trudno jej było
wydobyć głos. Jej uwagę przyciągały kolory i zapachy. Były tu różne kwiaty – delikatnie różowe,
prawie białe, po pyszniące się jaskrawym fioletem.
– To dopiero kwiaty wiosenne. – Właścicielka podążyła za jej wzrokiem. – Zobaczy pani
w lecie, gdy zakwitną budleje i jeżówka purpurowa. Będzie tutaj przepięknie, bo budleja nie tylko
cudownie pachnie, ale zwabia motyle z całej okolicy. Proszę to sobie tylko wyobrazić!
Sabina natychmiast zobaczyła ten obraz – dziesiątki kolorowych motyli, które wirowały
ponad patio kawiarni i fontanną. Przysiadające na kwiatach, odlatujące i trzepoczące skrzydłami
w słonecznym blasku.
– Już teraz jest pięknie – odezwała się ostrożnie, jakby nie chcąc nieopatrznym słowem
zburzyć doskonałości tego miejsca. – Kiedy otwiera pani kawiarnię?
– Myślę, że już niedługo. Przygotowywałam ten ogród przeszło rok. To było prawdziwe
wyzwanie. Początkowo chciałam, żeby był cały biały, ale nie – to byłoby nudne!
Południewska nie podzielała jej zdania, bardzo lubiła biały kolor. Taki ogród oślepiałby swoim
blaskiem, elegancki i jednocześnie oszczędny. Mogłyby w nim kwitnąć białe bzy i jaśminy –
krzewy, które szczególnie lubiła.
Marzenia pisarki przerwało pojawienie się dziewczynki z tacą. Była to niewysoka brunetka
z warkoczem włosów upiętych w koronę wokół głowy. Nosiła zabawne kolczyki przedstawiające
motyle, które kołysały się przy każdym jej ostrożnym ruchu. Gdy rozłożyła na stole filiżanki
i talerze, podniosła wzrok. Sabina zobaczyła duże migdałowe oczy, takie same jakoczy Kaliny.
– To moja córka, Nika – potwierdziła jej podejrzenia Kalina. Nastolatka kiwnęła głową
i przypatrywała im się ciekawie, szczególnie Julinie, która spuściła oczy i zaczęła kręcić
w palcach róg serwetki.
– Ty jesteś Jula – powiedziała, celując palcem. – Chodzisz do naszej szkoły!
– Nika, co ci mówiłam o wytykaniu ludzi palcami? –spytała groźnie matka.
– Żeby nie wytykać – odparła pogodnie Mała. Wciąż obserwowała Julinkę, która
niespodziewanie podniosła głowę i wypuściła serwetkę z ręki.
– Ja też cię znam – powiedziała cicho. – Sprzątnęłaś mi sprzed nosa książkę w bibliotece!
Trzeci tom Lodowego spisku.
– Jakchcesz, mogę ci od razu go dać. Już przeczytałam! – powiedziała tamta z uśmiechem. –
Nie wiedziałam, że lubisz Spisek! Która bohaterka jest twoją ulubioną? Mnie najbardziej podoba
się Glacia, jest taka odważna.
– A mnie Santa, bo potrafi czarować…
– Nika, może pokażesz Julii nasze ogrody? – wtrąciła się Kalina. – Potem możecie wrócić na
herbatę albo pójść do domu po tę książkę. Mieszkamy nad głównym sklepem – wyjaśniła Sabinie.
– Odremontowałam stary magazyn i udało mi się wygospodarować dwa pokoje i niewielki
salonik.
– Pójdziemy do domu – stwierdziła tymczasem Nika i zwróciła się do Juliny: – Mama zawsze
daje gościom herbatę z echinacei, bo uważa, że to takie eleganckie. My napijemy się lemoniady.
Pokażę ci ogród śródziemnomorski, chcesz? Jest czadowy!
Odeszły. Sabina długo patrzyła za nimi. Drżała z obawy o Julinkę. Koleżanka, tak to było coś,
za czym dziewczynka najbardziej tęskniła. Przyjaciółka, powiernica sekretów. Nie ktoś dorosły,
jak ona, ale dziewczynka w jej wieku. Czy stanie się nią Nika? Tego Południewska nie wiedziała,
ale bardzo bała się, czy jej przybrana córka nie dozna zawodu.
– Proszę się nie martwić. – Kalina jakby czytała jej w myślach. – Od razu widać, że
przypadły sobie do gustu. Proszę mi powiedzieć coś o Bluszczu.
Sabina nie wiedziała od czego zacząć. Opowiedziała o „nawiedzonym domu” jak nazywano
to opuszczone domostwo zanim go kupiła i o problemach z remontem. O cudownym widoku na
dolinę mgieł i róż, który miała z okien i ruinie, jaka panowała w ogrodzie.
– Barszcz Sosnowskiego – mruknęła Kalina, dolewając sobie echinacei. – Coś koszmarnego,
samo dno upadku ogrodniczego, jeżeli mogę być szczera.
– Chciałabym mieć ogród, ale chyba mnie na niego nie stać. – Sabina rozłożyła ręce. –
Szczerze mówiąc, myślałam, żeby kupić trochę sadzonek, może jakieś zioła i już. Wszystkie
pieniądze pochłonął już remont.
Kalina machnęła ręką.
– O to proszę się nie martwić. Firma „Kalina” nie jest taka droga, jak się może wydawać.
Zrobię kosztorys aranżacji, ale myślę, że spokojnie panią na niego stać. Dla mnie to też będzie
forma reklamy, więc sprzedam sadzonki po kosztach. Co pani na to?
Sabina upiła łyk herbatki ze swojej filiżanki w maki. Wcale nie była tak niesmaczna, jak
mówiła Nika.
– Trochę mnie pani zaskoczyła – powiedziała ostrożnie, zdumiona nagłym obrotem sprawy.
Przyjechała tu po kilka sadzonek, a teraz ma decydować o zagospodarowaniu całości ogrodu.
– Niech się pani zgodzi, Sabino! – Kalina poklepała ją po ręce. – Proszę to potraktować jako
przygodę, kolejne życiowe wyzwanie. Nawet pani nie podejrzewa, co potrafię wymyślić jako
projektantka!
Południewska rozejrzała się wokół siebie. Doskonale potrafiła sobie to wyobrazić. I wtedy
rozkwitło w niej pragnienie, które zakiełkowało, gdy tylko weszły do „Kaliny”. Najbardziej na
świecie chciała mieć taki ogród, a życie już ją nauczyło, że marzenia trzeba realizować, bo jest to
podstawa szczęścia. Podjęła więc błyskawiczną decyzję.
– Zgoda więc! – powiedziała, a Kalina wstała, by uroczyście uścisnąć jej dłoń.
– Niesamowicie się cieszę – powiedziała. – Przyjadę jutro do pani obejrzeć ten ogród
w ruinie, jeżeli ma pani oczywiście czas przed południem. Zrobię wstępny projekt i kosztorys –
oczywiście nic zobowiązującego, proszę się nie martwić!
– Doskonale – zgodziła się Sabina, wciąż jednak trochę oszołomiona swoją dosyć nagłą
decyzją. Jeszcze raz rozejrzała się po ogrodzie romantycznym i pomyślała o tańcu motyli, który
będzie tu mogła zobaczyć w lecie.
– Ta kawiarnia źle się nazywa – powiedziała z właściwą sobie szczerością. – Powinna nosić
nazwę „Pod skrzydłem motyla”.
Kalina aż klasnęła w dłonie.
– Wspaniała, cudowna nazwa! Że też ja na to nie wpadłam! No, ale to pani jest pisarką!
Sabina uśmiechnęła się do niej swym najpiękniejszym uśmiechem.
Przez ogród biegły dziewczynki, Julina trzymała w rękach książkę w niesamowicie kolorowej
okładce. Była to zapewne owa trzecia część sagi dla nastolatków, którą z takim przejęciem czytała,
zaniedbując lekcje.
– Pojedziemy już, dziękuję za herbatkę, była naprawdę smaczna – powiedziała Sabina
z uśmiechem.
– O, już jedziecie? – Nika była niepocieszona.
– Zobaczymy się wkrótce – wyjaśniła jej matka. – Będę projektowała ogród dla pani Sabiny.
Nika aż zakręciła się w miejscu na chodniku, złapała Julinkę za ręce i chwilę wirowały
w jakimś dzikim tańcu.
– Jula jeździ konno u tego pana, co ma plantację ziół. Wiesz, przyjechał do ciebie pytać
o sadzonki.
– Tak, wiem, o kim mówisz. – Zawstydziła się niespodziewanie Kalina, a Sabina spojrzała na
nią spod oka. Czyżby MarekRokosz wywarł wrażenie i na tej przesympatycznej kobiecie?
– Może i ja bym mogła? – ciągnęła dalej niezrażona dziewczynka. – Jula mówi, że konie są
takie fajne!
– Dobrze, pogadamy o tym innym razem – odpowiedziała zniecierpliwionym głosem
Kalina. – A teraz odprowadźmy naszych gości do samochodu.
Przeszły przez ogrody i sklep.
– Do jutra w szkole! – wykrzyknęła Julinka, machając Nice ręką. Kalina zawróciła do sklepu
i po chwili wcisnęła Sabinie przez otwarte okno niewielką paczkę.
– Echinacea. Skoro taksmakowała… Dobrze robi na odporność i ogólnie wzmacnia!
– Mama to pije na nerwy – zdekonspirowała Kalinę córka. – Jak trafi się gorszy dzień
w sklepie lub ktoś ją zdenerwuje!
– Idź, ty mucho uprzykrzona! – Właścicielka się roześmiała, pozdrawiając Sabinę, która
właśnie odpalała samochód.
– Jesteś zadowolona? – spytała Julinkę, która przeglądała książkę.
Dziewczynka podniosła oczy i spojrzała na nią z wielką radością.
– Bardzo! Nareszcie mam koleżankę! I to w naszej szkole! To wspaniale, prawda?
Tak, Sabina również uważała, że to wspaniałe.
[2] T.S. Eliot, Ziemia jałowa, tłum. A. Piotrowski.
3
Gdy przyjechały do Bluszcza, Julinka natychmiast uciekła do pokoju czytać swoją książkę,
zaś Sabina przeszła się po ogrodzie.
Po wykarczowaniu barszczu Sosnowskiego oraz przetrzebieniu gęstwiny krzaków, wokół domu
ukazała się piękna przestrzeń gotowa, by ją zagospodarować. W pewnym oddaleniu widać było
dolinę, teraz w większej części obsadzoną krzewami róż, ale tuż przy ścieżce prowadzącej
z Bluszcza do pałacu wciąż tonącą w trawach i polnych kwiatach. Na pewno nie chciała
rezygnować z tego bajkowego widoku. Wprowadzenie do ogrodu wysokich drzew nie wchodziło
więc w rachubę. Sabina miała tu kilka krzewów białej tawuły, które ogromnie lubiła za
zniewalający miodowy zapach i trzy modrzewie, wyrastające wysoko ponad dach. Właśnie pnie
tych drzew były okręcone winoroślą, która wspaniale się tu rozkrzewiła, płożąc się nawet po
ziemi.
Próbowała sobie wyobrazić, co można zrobić z tym spłachetkiem ziemi, żeby zamienić go
w ogród. Była pewna, że Kalina będzie miała wspaniałe pomysły. Wróciła do kuchni i zaparzyła
sobie herbatę. Zwykle piła napar z lipy, ale teraz wsypała do czajniczka echinacei. Potrzebuję
wzmocnienia. – Uśmiechnęła się do siebie i ruszyła do swego gabinetu. Usiadła przy sosnowym
stoliku i ponownie wyjrzała przez okno na trawnik. Jeżeli wszystko się uda, będzie miała dokładnie
przed sobą przepiękny ogród. Już nie mogła się doczekać.
Włączyła komputer i zabrała się do pracy. Nowa powieść płynęła spod jej palców jak
zaczarowana. Mijały godziny. Julinka zajrzała do pokoju i wycofała się, widząc jakbardzo Sabina
jest pochłonięta pracą. Weszła do kuchni, ukroiła sobie dwie grube pajdy chleba, które szczodrze
posmarowała miodem i wróciła na górę do swej książki.
Zapadł już zmrok, gdy na podjeździe zahamował samochód Krzysztofa. Doktor wyskoczył
z auta i odetchnął ciepłym wieczornym powietrzem pełnym zapachu kwiatów. Uniósł głowę i od
razu zobaczył światło w gabinecie Sabiny. Uśmiechnął się z czułością, wchodząc do domu.
Południewska była takpochłonięta pisaniem, że nie zauważyła, kiedy pojawił się na progu.
– Piękny wieczór! – Stanął oparty o futrynę, niedbale żując źdźbło trawy. Odwróciła się od
biurka, a w jej oczach błyszczała radość.
– Późno cię dzisiaj puścili!
Doktor uśmiechnął się łobuzersko.
– Co chcesz. Hipochondrycy z czterech okolicznych wiosek dowiedzieli się o mojej sławie
i zbiegają się jakprzysłowiowe muchy do madery, jakby to zgrabnie przekręciła Carmen Rojas!
Sabina wyprostowała zmęczone pisaniem palce i zaśmiała się szczerze.
– Dzisiaj miałem kilka zupełnie niesamowitych przypadków – kontynuował Krzysztof,
siadając tuż koło niej przy biurku. – Pojawili się całkowicie nieznani mi wiejscy uzdrowiciele
z Ratajów, wiesz to ta wioska, która usilnie rywalizuje z Brzózkami w piłce nożnej.
Sabina skinęła głową. Mecze pomiędzy Huraganem Brzózki a Silnymi Rataje miały swoją
długoletnią tradycję i zawsze kończyły się interwencją lekarską, gdy któryś z fanów został zbyt
dotkliwie poturbowany w pomeczowych rozgrywkach kibicowskich.
– W Ratajach jest chyba jakaś amatorska grupa uzdrowicielska, bo przyszło ich po kolei
pięciu z różnymi rewolucyjnymi pomysłami. Dominowała hydroterapia i kąpiele błotne. Jeden
miał pomysły, o których czytałem już w historii XIX-wiecznej medycyny – żeby wciągać wodę
nosem i w ten sposób leczyć skutecznie przeziębienia.
– O to bardzo pouczające! – stwierdziła Sabina, która uwielbiała opowieści Krzysztofa. Sam
doktor był przekonany, że w okolicy nie ma w ogóle żadnych prawdziwych pacjentów, są
wyłącznie chorzy z urojenia. Starej babci Madejowej, od której Sabina kupiła dom, nie można
było jednak przebić – po pomyśle leczenia czyraków wyciągiem z barszczu Sosnowskiego,
wpadła na koncept operacji nagniotków przy pomocy rozpalonego żelaza i leczenia migren za
pomocą metalowego szyszaka nakładanego na głowę i wystawianego później na działanie niskich
temperatur.
– Aczkolwiek babcia Madejowa już czuje oddech uzdrowicieli z Ratajów na plecach –
kontynuował Krzysztof, nalewając sobie herbatki z echinacei. – Jeszcze parę dyżurów i zapoznam
się z największymi tajnikami tamtejszej medycyny! Całkiem smaczna herbata! Co to jest?
Sabina opowiedziała mu o wizycie w sklepie i o propozycji Kaliny Olczak. Krzysztof zapalił
się do pomysłu.
– To cudownie! Od dawna uważam, że przed oknami jest jakoś tak łyso. Tu powinien być
ogród, Sabino!
– Nie wiem, czy nas na to stać, choć Kalina obiecywała zrobić wszystko po kosztach.
– Daj spokój kochanie. Mamy jeszcze jakieś zaskórniaki, na pewno starczy. A gdy się już
przeniosę tutaj z Julinką po naszym ślubie… – W tym momencie uderzył się otwartą dłonią
w czoło. – Właśnie! Nie powiedziałem ci najważniejszego! Przyszedł do mnie stary ksiądz
Prochor, deklaruje, że chętnie nas zaślubi, jak to rzekł uroczo, 15 sierpnia, bo wedle jego uznania
jest to najlepsza data w całym roku.
– 15 sierpnia? – Sabina się zdumiała. Myślała, że zorganizują tę uroczystość na jesień, kiedy
wreszcie dom będzie się nadawał do zamieszkania.
– A co? Zaczynasz się wahać? – Doktor przyciągnął ją do siebie i pocałował we włosy.
– Chciałbyś! – prychnęła. – Nie po to złapałam taką gratkę, wioskowego lekarza, żeby teraz ją
wypuszczać!
Zaśmiał się pełnym głosem.
– O tak, prawdziwy rarytas: wiejski konował obarczony dorastającym przychówkiem.
I nawet własnego domu nie ma! À propos – gdzie jest moja córka?
– Czyta jakieś powieścidło dla młodzieży. Chyba zaprzyjaźniła się z córką Kaliny, Niką.
– Żartujesz?! – Doktor nie krył zdumienia. – Julina zaprzyjaźniła się z jakąś dziewczynką?
– Na to wygląda. Była nią takzachwycona, że przez całą drogę do domu tylko o tym mówiła.
Myślę, że nareszcie ma koleżankę!
– Oby! Pójdę zobaczyć, czy nie zasnęła w ubraniu nad tą książką!
Sabina ponownie przeciągnęła się i spojrzała w okno. Księżyc wisiał nad doliną, oświetlając
okolicę mdłym blaskiem. Świat zrobił się nierzeczywisty, jakby z innego wymiaru. W domu
panował spokój, słychać było tylko szelest liści na drzewach i ciche kroki Krzysztofa,
wracającego z pokoju Julinki.
– Oczywiście już spała! – stwierdził. – Dobrze, że chociaż zdążyła się umyć.
– Miała dzień pełen wrażeń. – Sabina podparła głowę na dłoni i dalej wpatrywała się
w nocny pejzaż za oknem.
– A ty? – spytał. – Jakminął ci dzień poza wyprawą do sklepu „Kalina”?
Odwróciła się od okna i popatrzyła na niego roziskrzonym spojrzeniem.
– Dużo dzisiaj napisałam – stwierdziła, wskazując na komputer. – Ta opowieść po prostu sama
do mnie przyszła.
Krzysztof potwierdził skinieniem głowy i rzucił okiem na tytuł, widoczny na górnym
marginesie każdej kolejnej strony.
– Noc w ogrodzie – przeczytał. – Bardzo ładny tytuł! Zawsze miałaś do tego talent.
– Też takuważam – odparła z zadowoleniem. – Wymyśliłam dzisiaj nową nazwę dla kawiarni
Kaliny. Ona chciała ją nazwać „Zacisze”, ja zaproponowałam „Pod skrzydłem motyla”.
Roześmiał się, patrząc jej w oczy.
– Julina już śpi, więc my chyba także powinniśmy.
– Iść spać? – podchwyciła przekornie Sabina.
– Raczej pójść do łóżka…
– Udać się na spoczynek, jakby powiedziała Carmen.
– Nie! Ona by powiedziała „oddalić się w objęcia Morfeusza”!
Patrzyli na siebie z uśmiechem. Odgarnął jej włosy z czoła, by po raz kolejny zachwycić się
nieskalanym blaskiem jej skóry. Ona z czułością spoglądała na zmarszczkę, która zawsze mu się
robiła, gdy śmiał się lub bardzo dziwił. Prawie równocześnie wstali od stołu, chwycili się za ręce
i ruszyli po schodach na górę. Zerwał się wiatr, który szarpał białe firanki w otwartych oknach.
Nie zwracali na to uwagi.
Piękna sypialnia Sabiny już wkrótce miała stać się ich wspólnym pokojem. Położona była na
poddaszu i patrząc przez okno miało się złudzenie unoszenia się ponad całą doliną. Gdzieś w oddali
widać było światła pałacu. Przez otwarte okno do wnętrza zaglądał ciekawski księżyc.
Była to chyba pierwsza w tym roku tak gorąca noc. Równie gorąca dla nich, gdy pospiesznie
zrzucili ubrania i zatopili się w sobie. Jasne włosy Sabiny lśniły na poduszce jakimś nieziemskim
blaskiem, podkreślanym przez światło księżyca, gdy ich oddechy mieszały się ze sobą, a ciała
szukały się pośród gorących namiętnych szeptów. Wszystko, co wydarzyło się między nimi było
jak misterium, pradawny akt, który nie bierze się z rozumu, ale z pierwotnych uczuć i tej
niezwykłej magii, łączącej ze sobą dwie istoty. Ktoś powiedział, że ludzie są jak kosmiczny pył
wirujący w przestrzeni, by znaleźć dla siebie miejsce. Teraz była pewna, że słowa te są
prawdziwe.
Nigdy nie czuła tak wielkiego szczęścia, jak tej upalnej wiosennej nocy w swoim domu na
łąkach. Zniknęły wszystkie lęki i wątpliwości. Pozostała tylko miłość, niczym nieskalana i piękna aż
do łez.
– Kochasz mnie? – spytał Krzysztof, gładząc jej szczupłe ramię. Skóra oświetlona księżycem
wydawała się jasna jakwypolerowany cenny kamień.
Przytuliła się do niego, nie odpowiadając na pytanie. Zanurzył ręce w jej włosach i szeptał
do ucha czułe słowa, jakie podpowiada tylko najczystsza miłość.
Zasnęli przed świtem. Zmęczeni i przytuleni do siebie jak dzieci szukające ciepła. Światło
poranku wdarło się do pokoju, a oni wciąż pogrążeni byli w sennych wspomnieniach minionej
nocy.
4
Kalina wyszła z biura i oparła się o framugę. W ręku trzymała kubek z kawą i strasznie
chciało się jej palić. Rzuciła przecież. Jednak każda rozmowa z Adamem, byłym mężem,
sprawiała, że miała ochotę na fajkę. Cholerną ochotę!
Adam obiektywnie nie był zły. Przez wiele lat jakoś to wszystko funkcjonowało, a może tylko
Kalina przymykała oczy na to, co dla innych było oczywiste – że to małżeństwo właściwie nie
istnieje. Każde z nich miało pracę, w której się spełniało, ale Kalina chciała od życia czegoś
więcej. Nie miała ochoty pomnażać czyichś dochodów, chciała pracować na siebie, odpowiadać
za wszystko. Przeliczyła fundusze. Z niewielką pomocą kredytu oraz unijnego dofinansowania
mogła wreszcie zrealizować swoje marzenie – własny sklep i pracownię ogrodów.
Zaczęła przeglądać ogłoszenia o nieruchomościach, ale żadna lokalizacja jej nie
odpowiadała. Wreszcie od kogoś ze znajomych dowiedziała się o Lipniku i tym sklepie z tysiącem
i jeden drobiazgami. Właściciel chciał go sprzedać i przenieść się do swoich dzieci. Pojechała na
rekonesans. Akurat była jesień i okolica wyglądała przepięknie, skąpana w delikatnych cieniach
i soczystych barwach. Miasteczko także wydało się jej urokliwe.
Tak, strasznie urocze! – pomyślała sarkastycznie i mocniej oparła się o framugę, popijając
kawę.
Miejscowi nie przyjęli jej jednak miło. Żadnego ciasta na powitanie i zapraszania na
podwieczorki. Wszyscy mieli pretensje, że nie zamierza dalej prowadzić sklepu z gwoździami.
Może z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać, że wprowadziła zmiany za szybko. Może trzeba
było sprzedać powoli te wszystkie słoiki, rurki, sznurki i inne rzeczy, których zastosowania trudno
się było domyślić, a swoje robić powoli na zapleczu. Ale gdy znalazła za półką kłąb zardzewiałego
drutu i jakieś przedpotopowe worki z zaprawą murarską, o których zapomniano chyba przed
wojną, powiedziała sobie „stop”. Wywaliła wszystkie te skarby i zaprowadziła swoje porządki.
Tym się naraziła najbardziej. Sklep „Pewex” uważany był w Lipniku za miejsce, w którym
można było dostać wszystko. Teraz nie było w nim nic. Bo tak właśnie początkowo miejscowi
traktowali jej doniczki i sadzonki. Nieufnie i z rezerwą. Kiedy zaprojektowała pierwszy wzorcowy
ogródek, w stylu rustykalnym, zaczęli ją naśladować. Obudziła w mieszkańcach naturalną
potrzebę otaczania się ładnymi rzeczami.
Powoli okazało się, że Kalina nie jest zarozumiałą „panią z miasta”, „biznesmenką” jak ją
niektórzy pogardliwie nazywali, ale sympatyczną kobietą, która każdemu stara się pomóc. I już
się wydawało, że wszystko jest na dobrej drodze, by zdobyła zaufanie miejscowej społeczności,
gdy doszło do niefortunnego zajścia z kierowniczką biblioteki, panią Marianną.
Dawno temu Kalina czytała mnóstwo książek, chodziła do kina i teatru, ale gdy wyszła za
mąż, urodziła Nikę i rzuciła się w wir codziennych obowiązków, nie miała już na to czasu. Teraz,
mieszkając w Lipniku, lubiła czymś zapełniać wieczory. Zapisała się do miejscowej biblioteki, ale
nie przypadła do gustu kierowniczce.
Gdy zapytała o nowości, Marianna podsunęła jej kilka romansideł, jak łatwo było ustalić po
tytułach. Kalina skrzywiła się z niesmakiem, i rzuciła jakąś cierpką uwagę na ten temat.
Bibliotekarka, zresztą poniekąd słusznie, stwierdziła, że nie powinno się oceniać tak krytycznie
książek, których się nie zna. W Kalinie natychmiast obudził się duch przekory. Zwykle, gdy ktoś
mówił do niej kategorycznym, belferskim tonem, stawała okoniem. Dokładnie to samo miała
w szkole – takie traktowanie z góry od razu wzbudzało w niej bunt.
Pani Marianna chyba wyczuła w niej krnąbrną uczennicę, bo od razu zaczęła ją pouczać
i ustawiać. Biblioteka miała wiele nowości, które przekazywały jej wydawnictwa, bo
kierowniczka dobrze potrafiła dbać o zbiory i mimo szczupłych zasobów finansowych walczyła
o każdą książkę jak lew. To prawda, były to przede wszystkim pozycje poczytne, co jednak nie
znaczyło, że bezwartościowe. Dla nowej czytelniczki była gotowa zrobić wiele i chciała uraczyć
ją najbardziej pożądanymi tomami z księgozbioru.
Prowokacyjna mina Kaliny, jej pogardliwe wzruszenie ramionami, gdy powiedziała
lekceważąco o „romansidłach” obudziły w spokojnej pani Mariannie ducha walki. Dość
powiedzieć, że pokłóciły się mocno, a właścicielka sklepu ogrodniczego wyszła z biblioteki,
najwyższą siłą woli powstrzymując się, by nie trzasnąć drzwiami. Pani Marianna długo trzęsła się
z oburzenia i opowiadała każdemu, kto tylko chciał słuchać jak nieuprzejma i roszczeniowa jest
pani Olczak. A wielu dawało tym opowieściom chętne ucho, ponieważ nic tak nie cieszy
bliźniego, jakobgadywanie innych.
Kalina szybko zorientowała się, jak wielki popełniła błąd, zadzierając z bibliotekarką. Pani
Marianna to była w Lipniku instytucja. Jeśli ona kogoś nie lubiła, jej niechęć podzielało całe
miasteczko, a właściwie ta jego część, która liczyła się w towarzystwie. W bibliotece
organizowano spotkania, herbatki i fajfy, na które schodzili się mieszkańcy, nie wyłączając wójta,
który może nie przepadał za literaturą, ale chciał wiedzieć, co dzieje się w jego okręgu.
Kalina, która powoli dorabiała się towarzyskiej pozycji, nagle znalazła się poza nawiasem tej
społeczności, tylko z powodu jednej niefortunnej utarczki z kierowniczką biblioteki.
Przez kilka kolejnych miesięcy starała się więc to naprawić, działając dla dobra wspólnego.
Na własny koszt odnowiła podupadający ogródek skalny przy budynku szkoły, chętnie też
udzielała się na lekcjach przyrody. Na wiosnę przydreptała do niej gospodyni księdza z prośbą
o poradę, a wkrótce do sklepu zaczęła zaglądać żona wójta.
Nauczona doświadczeniem z panią Marianną, Kalina zaprosiła ją na herbatkę i miło
porozmawiała o kłopotach z przędziorkiem i tarcznikami, ponieważ wójt posiadał w swoim biurze
całą kolekcję palm. Środek na tarczniki okazał się tak skuteczny, że Kalina zdobyła zaufanie
wójtowej, która zaczęła pracować nad swoim ogrodem w stylu francuskim.
Latem Olczak zdobyła sobie pewne poważanie wśród mieszkańców jako znakomita ekspertka
od warzyw, ale nadal nie była zapraszana do biblioteki i do Klubu Powieściowego, który spotykał
się w każdy piątek.
Cóż, zawsze będę tutaj bibliotecznym outsiderem – pomyślała nawet z pewną dozą humoru.
Książki zaczęła kupować przez internet i kilkakrotnie w poleceniach na stronach wydawnictw
znalazła te pozycje, które wówczas chciała jej wypożyczyć pani Marianna.
Jeszcze w zimie zjawił się w jej sklepie Marek Rokosz. Doskonale pamiętała ten dzień. Było
mroźno i jak zwykle w taką pogodę klientów nie kręciło się po sklepie zbyt wielu. Dwie panie
oglądały kwiaty doniczkowe, ktoś wybierał grabie, a jeden z gospodarzy zainteresował się
katalogiem nasion. Marek stanął w drzwiach, w swoim drogim płaszczu i pięknych butach,
otrzepując delikatnie drobinki śniegu, które osiadły mu na ramieniu. Wyglądał tak niecodziennie,
jakby z innego świata, że Kalina podniosła wzrok znad rachunków i przyglądała mu się
z zaciekawieniem. Wydawało się, że poczuł jej wzrok, bo spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.
– Pani Kalina Olczak? – powiedział głębokim głosem, który przypominał jej jednego znanego
lektora filmowego.
Skinęła głową.
Zdjął rękawiczkę, by uścisnąć jej rękę. Uścisk dłoni miał mocny, może nawet trochę za
bardzo, jakby od razu chciał pokazać, kto tutaj rządzi.
– Bardzo mi miło. Jestem Marek Rokosz, prowadzę gospodarstwo niedaleko, mam do pani
pewne pytanie związane z moją produkcją.
Marek Rokosz. Mimo że nie była najpopularniejszą mieszkanką Lipnika i nie do niej
schodzono się na plotki, to i ona usłyszała o nim co nieco.
Był nieprzyzwoicie bogaty i równie nieprzyzwoicie ekscentryczny. Miał przepiękny dom,
przerobiony ze starego młyna i wielkie gospodarstwo, po byłym PGR-ze, w którym założył
plantację ziół. Trzymał też konie i podobno był zapalonym jeźdźcem.
Starsze mieszkanki Lipnika trochę się go obawiały, zaś młodsze obgadywały go z wielkim
zaangażowaniem. Budził zainteresowanie, bo rzadko bywał w miasteczku, chyba że wydarzyło się
coś najwyższej wagi. Nawet wójt z Brzózek czuł przed nim respekt. Marek Rokosz był wielkim
dobroczyńcą szkoły i biblioteki. Wspierał finansowo właściwie wszelkie kulturalne przedsięwzięcia
gminy, lecz w żadnym nie brał udziału.
Kalina wyobrażała sobie go jako statecznego mężczyznę w niemodnym, ale doskonałym
gatunkowo ubraniu, który czas spędza na robieniu bilansu, i być może paleniu fajki.
Jak się okazało, bardzo się myliła. Rokosz zawsze był ubrany modnie i w ogóle nie palił. Miał
też trudny charakter i nie należał do osób, które idą na kompromisy. Zauważyła to od razu, gdy
zaczęli rozmawiać o jego plantacji. Potrzebował pomocy w sprowadzeniu gatunków ziół, na
których mu najbardziej zależało. Właściwie nie chciał jakiejkolwiek porady, przyszedł do niej
z gotowym projektem, który miała zrealizować wedle jego szczegółowych wskazówek.
Gdy spojrzała na notatki i plany, które dla niej sporządził, od razu zauważyła, że można
wprowadzić kilka modyfikacji obniżających znacznie koszty. Nie wszystkie pomysły Marka
Rokosza były zresztą fortunne. Można było kupić większą część sadzonek w Polsce, a nie
sprowadzać je z zagranicy. Nawet nie chciał o tym słyszeć. Nieznoszącym sprzeciwu głosem
nakazał jej wykonanie swoich poleceń. Kalina organicznie nie cierpiała takiego stawiania sprawy.
Już miała zacząć się kłócić, rzucić jakąś złośliwą uwagę, ale przypomniała sobie scysję z panią
Marianną i dalsze konsekwencje tej sytuacji. Tutaj było jeszcze gorzej – jej niewyparzony język
mógł zaowocować utratą ważnego klienta, a na to sklep „Kalina” nie mógł sobie pozwolić.
Zniosła więc cierpliwie nieprzyjemny ton pana Rokosza i zapewniła, że wszystko będzie
zrobione tak jak sobie życzy. W końcu to on płaci i chyba wie, jaki ma na to budżet – pomyślała,
choć była pewna, że jej rozwiązanie jest dużo lepsze.
Marek od razu się uspokoił i z zadowoleniem skinął głową. Lubił mieć wszystko pod kontrolą.
Kalina patrzyła jeszcze za nim, gdy już opuścił sklep. Nie wydawał się jej sympatyczny, wręcz
przeciwnie, zachowywał się raczej odstręczająco, ale w całej jego osobie, sposobie patrzenia,
głębokim głosie, było coś fascynującego. Nie mogła przestać o nim myśleć, choć zżymała się na
niego za krótkie polecenia, które wydawał jej władczym głosem przez telefon. Nie potrafiła do
niego dotrzeć i go rozgryźć. Mierziło ją, że traktował ją jak swoją podwładną, a nie partnerkę,
prowadzącą równorzędny biznes.
Pan każe sługa musi – powtarzała sobie, gdy tylko pojawiały się kolejne zlecenia, ale wcale
ją to nie bawiło. Wypełniała jednakwszystko bez gadania, a Marekopłacał każdy transport bardzo
punktualnie. Od tej strony nic nie można mu było zarzucić.
Miała przy tym wrażenie, że kompletnie nie zwraca na nią uwagi. Była dla niego po prostu
kolejnym elementem planu, który realizował z chirurgiczną precyzją. Ich kontakty były
wyłącznie służbowe i jak to określiła kiedyś w myślach Kalina – „nijakie”. Bo i relacja między
nimi właśnie taka się stała. Z drugiej strony kobieta ganiła się za te myśli. O co jej właściwie
chodzi z tym Markiem Rokoszem? Chce zdobyć jego zainteresowanie, ale właściwie w jakim
celu? Był niemiły i lekceważył ją – taka była prawda. Doszła do wniosku, że chodzi chyba
wyłącznie o jej ambicję. Stanowił dla niej wyzwanie, bo ją ignorował.
Kaliny Olczaknikt nigdy nie traktował w podobny sposób. Budziła w ludziach skrajne uczucia.
Nie lubiano jej, ale też potrafiła zdobyć żywą sympatię, oczywiście nie w Lipniku, bo tutaj jakoś
nikt za nią nie szalał. Fajnie byłoby mieć choć jedną przyjaciółkę, z którą można by się napić
wina i obejrzeć film. Zdecydowanie nie widziała jednak w tej roli zażywnej żony wójta ani
gosposi księdza, choć akurat z nimi stosunki miała dosyć serdeczne.
Kalina najchętniej zaprzyjaźniłaby się z Milą Mossakowską. Kobieta ta wydawała się jej
sympatyczna i miła. Dobrze się znała na rzeczy, ale chętnie przyjmowała rady, czego z kolei na
pewno nie można było powiedzieć o Marku Rokoszu. Kalina szybko zrozumiała jej potrzeby i dużo
trudu wkładała w to, by sprowadzić najwydajniejsze gatunki róż, zwłaszcza że uprawa rozszerzyła
się na sąsiednią łąkę. Mila potrafiła okazać wdzięczność, ale na tym wszystko się kończyło. Kalina
miała wrażenie, że właścicielka hotelu i plantacji róż po prostu nie ma czasu na nowe znajomości.
Może zresztą nie przypadłam jej do gustu albo usłyszała o mnie jakieś plotki od tej całej
Marianny – myślała ponuro. Mossakowska była rzecz jasna mile widziana w bibliotece, a Klub
Powieściowy spotykał się często w jej pięknym hotelu, w którym Kalina nigdy nie była.
Choć znajdowała się całkowicie poza głównym nurtem wymiany informacji, to pani
Kręcichwostowa – bo takie dziwne nazwisko nosił wójt – lubiła do niej wpadać, niby poradzić się
w sprawie formowania cisowego żywopłotu, ale taknaprawdę sprzedać trochę plotek.
Kalina biedziła się akurat nad zamówieniem Rokosza, który postanowił część swej działki
obsadzić lawendą lekarską i polecił jej znaleźć najlepsze francuskie sadzonki. Oczywiście równie
dobre można było dostać w Polsce, ale on nie chciał o tym słyszeć. Jak zwykle wewnętrzny
diablik kusił ją, by powiedzieć mu do słuchu, ale gdy pomyślała o niezapłaconych rachunkach
i potrzebnych środkach na pensje dla pracownic, przygryzła język. Miała trochę pracy
i towarzyska wizyta żony wójta, pani Izy, nie była jej zbytnio na rękę, ale starała się tego nie
okazywać.
– O, zamawia pani lawendę? Pewnie dla pana Rokosza? – Wójtowa trafnie się domyśliła
i zaczęła się rozwodzić nad hojnością Marka względem szkoły i gminnego ośrodka kultury.
Usta jej się praktycznie nie zamykały i Kalina dowiedziała się między innymi, że jak to
uroczo ujęła pani Iza „było coś” między Rokoszem a mieszkającą w Idzie pisarką, Sabiną
Południewską.
– Ta pani Sabina to w końcu wybrała naszego doktora Doleckiego, wie pani, tego co ma
gabinet w budynku gminy w Brzózkach. Rokosz to bardzo przeżył, mówię pani! Jeszcze bardziej
zgryźliwy się zrobił niż przedtem! A sama pani wie, że on nie ma łatwego charakteru, o nie!
I święty by z nim stracił cierpliwość! Nawet naszego księdza potrafi rozzłościć, choć trudno sobie
to wyobrazić.
– A ta pani Sabina? Jaka ona jest? – przerwała Kalina. Zupełnie nie kojarzyła takiej osoby.
Wiadomość, że gdzieś w pobliżu mieszka pisarka była dla niej prawdziwą nowością.
Pani Iza wyjaśniła, że Sabina kupiła dom na łąkach w Idzie i teraz go remontuje. Dom
położony był niedaleko hotelu „Pod Graalem i Różą” należącego do małżeństwa Mossakowskich.
Teraz Kalina to sobie przypomniała. Rzeczywiście był taki dom, który nazywano
„nawiedzonym”. Gdy się tu sprowadziła i szukała mieszkania, jeszcze zanim podjęła decyzję
o wygospodarowaniu czegoś w pomieszczeniach nad sklepem, ktoś pokazał jej ten dom. Należał
do starszej pani, niezwykle zaprzyjaźnionej z kierowniczką biblioteki i innymi „damami
z towarzystwa”. Kalina szybko straciła nadzieję, że go kupi, choć podobał się jej bardzo. Później
zresztą doszła do wniosku, że dobrze zrobiła – ten romantyczny poryw serca, zachwyt nad starym
domostwem, w którym przez dziury w dachu hulał wiatr, kosztowałby ją zbyt dużo pieniędzy! Na
to była zbyt praktyczna – zawsze robiła bilans zysków i strat.
Skoro mieszka na łąkach, pewnie przyjaźni się z Milą Mossakowską – pomyślała o Sabinie
i poczuła ukłucie przykrości. Gdyby sama zaprzyjaźniła się z Milą, zyskałaby przynajmniej dwie
ciekawe koleżanki. Może i Rokosz spojrzałby wówczas na nią innym wzrokiem…
Odpędziła od siebie tę myśl. Co jej w ogóle chodzi po głowie? Przecież nie jest desperatką
i nie zamierza się nikomu narzucać. Mimo to postanowiła pociągnąć wójtową za język.
Dowiedziała się, że doktor Dolecki jest wdowcem, wychowującym córkę w wieku Niki
i całkowicie stracił głowę dla Sabiny. Ona była z kolei osobą postrzeganą przez miejscowych jako
wyniosła i dumna.
– Taka księżniczka z lodu, jeśli mnie pani rozumie – dodała pani Iza, a Kalina kiwnęła głową. –
Wszyscy ją tu traktują po królewsku, nawet mój mąż ma do niej olbrzymi szacunek, ale dla mnie,
pani Kalino, to ona jest po prostu samolubna! Mieszka w Idzie, w ogóle się tutaj nie pokazuje,
chyba jak ze szkoły odbiera tę dziewczynkę doktora, nigdy nas do siebie nie zaprosiła. – Wójtowa
aż nabrała powietrza, gdy to mówiła i spojrzała na Kalinę wzrokiem, który wyraźnie wyrażał
dezaprobatę dla poczynań Sabiny.
Może się was boi – pomyślała Kalina i poczuła do nieznajomej pisarki pewną sympatię. No
i w dodatku odrzuciła względy Marka Rokosza.
– To mówi pani, że Marek Rokosz i ta pisarka… – zaczęła zachęcająco, a żona wójta
natychmiast upiła z filiżanki trochę kawy i z ochotą przedstawiła wszystkie plotki na ten temat.
A fakty były takie – Rokosz jeździł do Idy, do pałacu, zapraszał Sabinę do siebie, uczył konnej
jazdy. Ktoś nawet mówił, że często bywała u niego w domu.
– A dom to on ma wspaniały. Taki trochę nie w naszym guście, pani Kalino, ale widać, ile
tam pieniędzy włożono. Mógł sobie wybudować rezydencję w pobliżu budynków gospodarczych,
ale on wolał przerobić ten młyn. Gdy mu go mój mąż pokazał od razu mu się oczy zaświeciły, bo
ponoć czytał o takim w jakiejś książce. On w ogóle mnóstwo czyta, nie wiem, kiedy ma na to
czas, ale widocznie ludzie za niego pracują w tym gospodarstwie. Mąż mówił, że ma cały jeden
pokój pełen książek, wyobraża sobie pani? Ponoć nasza biblioteka tyle nie ma, co on! Ja też lubię
sobie dobrą książkę poczytać, pani Marianna zawsze mi coś wyszuka, ale żeby książki w domu
trzymać? Po co? Tylko kurz za przeproszeniem zbierają!
Pani Iza zmęczyła się wyrzucaniem z siebie słów z prędkością karabinu i znowu sięgnęła po
filiżankę. Kalina zauważyła, że skończyła się kawa, więc wstała, by nalać świeżej z ekspresu. Po
chwili namysłu, wyjęła z szafki ciasto i rozłożyła na talerzu. Wójtowa z wdzięcznością przyjęła
słodki smakołyk.
– I jak to się skończyło z tą Sabiną? – podrzuciła Kalina z ciekawością, gdy pani Iza odsunęła
talerzyk.
– W sumie to nikt nie wie, pani Kalino. Ona się zeszła z doktorem, a Rokosz został, jak to się
mówi, na lodzie. Bardzo to przeżył, to było widać. Cały czas tylko pracował i siedział w tych
papierach. W ogóle nigdzie nie wyjeżdżał, wie pani. W tym jego gospodarstwie to pracuje jeden
krewniak męża. I on mi mówił, że Rokosz się zrobił po tym wszystkim jeszcze gorszy niż był.
Wymagający i ostry dla pracowników jak osa. No, ale dobrze płaci, to trzeba przyznać, każdy
chce u niego pracować.
Kalina się zamyśliła. Romantyczna afera w życiu Marka Rokosza. No, kto by pomyślał.
Trudno się było do tego przyznać, bo to było naprawdę szaleństwo, ale wydawał się jej jeszcze
bardziej pociągający. Mroczny i tajemniczy.
Wzdrygnęła się, gdy to sobie uświadomiła, i wydawało jej się to niedorzeczne. Ale
jednocześnie robiła wszystko, by poznać Sabinę Południewską. Wsiadła nawet kiedyś do
samochodu i pojechała pod jej dom. Był naprawdę wspaniały i widać było, że właścicielka
włożyła wiele pracy w doprowadzeniu go do stanu świetności.
Widać książki dobrze się sprzedają – pomyślała Kalina z pewną zazdrością. Wyglądało na to,
że Południewska ma wspaniałe życie.
Doktor Krzysztof Dolecki wydawał się być bardzo miłym człowiekiem, choć nieco
postrzelonym. Kalina była u niego raz, gdy Nika zachorowała na gardło. Cały czas opowiadał
dowcipy, by rozbawić dziewczynkę i sam się z nich śmiał tubalnym głosem. Kalina trochę dziwiła
się wyborowi Sabiny – Dolecki był diametralnie inny niż Marek Rokosz. Można było w nim
czytać jakw książce, podczas gdy Rokosza otaczała wielka tajemnica.
Nigdy bym nie zrezygnowała z kogoś takiego jak on – pomyślała nawet, ale szybko uznała tę
myśl za absurdalną.
Nawet nie marzyła o tym, że w tak łatwy sposób pozna Sabinę. Gdy wraz z córeczką doktora
weszły do sklepu, od razu je rozpoznała. Widziała Południewską do tej pory tylko raz w przelocie,
gdy pisarka odbierała ze szkoły tę Małą. Zapamiętała jej szczupłą sylwetkę i jasne włosy. Teraz
widziała ją dokładnie, jak nieco bezradnym wzrokiem rozgląda się po sklepie. Złożyła papiery
i podeszła do niej, by zaproponować pomoc.
Wszystko później ułożyło się dużo lepiej, niż myślała. Sabina okazała się osobą, którą Kalina
chętnie poznałaby bliżej. Pierwszym krokiem mogło być właśnie zaprojektowanie ogrodu.
Ponieważ Olczak zawsze szukała najbardziej praktycznych rozwiązań, wpadła na pewien
pomysł. Od dawna współpracowała z miesięcznikiem „Elegancki Ogród”, który chętnie
pokazywał jej aranżacje. Może teraz, dla reklamy, gazeta sfinansowałaby urządzenie ogrodu
znanej pisarki? Kalina obliczyła, że nie byłaby to zwalająca z nóg kwota, a korzyści promocyjne
– wielkie.
Wykonała telefon do naczelnej magazynu i natychmiast wzbudziła jej zainteresowanie.
Ogród zaprojektowany specjalnie dla kogoś znanego, to było coś w sam raz dla tego czasopisma.
– Znakomity pomysł pani Kalino – entuzjazmowała się naczelna. – Wyślemy swego
fotografika, gdy aranżacja już będzie gotowa.
Rzeczowo myśląca Kalina od razu podsunęła pomysł zrobienia filmu, który ilustrowałby
kolejne etapy pracy, a potem można by go dołączać do gazety. Ten pomysł również został
przyjęty z radością.
Odłożyła słuchawkę, wielce usatysfakcjonowana. Czasopismo było gotowe sfinansować jej
pracę i część ogrodowych urządzeń w zamian za zgodę Sabiny na pokazanie domu i ogrodu.
Kalina przebiegła w myślach listę swoich dostawców, zastanawiając się, kto jeszcze chciałby się
zareklamować w filmie, oferując bezpłatnie swoje produkty.
Była doskonałą organizatorką i nie znosiła wyrzucania pieniędzy w błoto. Dlatego
1 – Na ile znam język hiszpański, tłumaczenie jest dobre, Laurito – powiedziała Carmen Rojas do szczupłej kobiety, która wspólnie z nią pochylała się nad manuskryptem. Sabina Południewska podniosła głowę, założyła kosmykwłosów za ucho i przerzuciła kartki. – Czemu mówisz do mnie Laurita? – zapytała z ciekawością. – Laura Rossa to tylko mój pseudonim. Carmen pokręciła głową takgwałtownie, że zabrzęczały jej zabytkowe peruwiańskie kolczyki. – Kochana, kiedy się spotykamy służbowo, a ja występuję w roli twej agentki literackiej, to jesteś dla mnie Laurita, a kiedy znowu stajemy się kumpelkami, to jesteś Sabina. Kapewu? Sabina roześmiała się wesoło. Tokowi rozumowania przyjaciółki nie można było niczego zarzucić. Po prostu odróżniała sferę prywatną od zawodowej. Carmen była współwłaścicielką jednej z największych w Ameryce Południowej agencji literackich „Siostry Rojas”. Niedawno sprzedała w Argentynie i Kolumbii licencję na ostatnią książkę Sabiny i teraz przeglądały tłumaczenie. Jak uważała Carmen – nie było złe. Sabina musiała jej zaufać, bo nie znała tego języka, choć ogromnie podobały się jej znaki przestankowe – odwrócone wykrzykniki i znaki zapytania. Carmen Rojas była osobą szczególną – zwariowaną i żywiołową. Świetnie władała kilkoma językami, w tym polskim, ale jej sposób wysławiania się niejednokrotnie wpędzał rozmówców w zakłopotanie. Carmen, wielbicielka romansów, piłki nożnej i programów telewizyjnych niezbyt wysokich lotów, lubiła określenia w stylu „spokojna twoja rozczochrana”, „nie kituj”, czy „sorry, Gienia świat się zmienia”, którymi potrafiła okrasić swą wypowiedź nawet podczas najbardziej oficjalnego spotkania. Ponieważ gustowała również w literackiej klasyce, twórczo wykorzystywała takie słówka jak „wciórności” czy „duby smalone”, wymawiając je z uroczym latynoskim akcentem. Sabina była zdania, że jej agentka wyraża się „malowniczo”, zaś sama Carmen była przekonana, że jej polszczyzna jest bardzo finezyjna. Zapewne obie miały rację. Teraz jednak Carmen z powrotem zagłębiła się w tekst, a Południewska spojrzała przez okno. Siedziały w jadalni hotelu „Pod Graalem i Różą” prowadzonego przez szwagierkę Carmen, Milę
Mossakowską. Była to prawdziwa architektoniczna osobliwość. Budynekmiał wielki taras, na który wychodziło się wprost z jadalni, zaś ogromny front zaprojektowany w stylu włoskim, ozdabiała średniowieczna wieża, wznosząca się ponad dachem jaklatarnia morska nad wybrzeżem. Było to zresztą trafne porównanie, bo dom górował nad doliną, skrywającą przepiękną łąkę i plantację kwiatów. Sabina uwielbiała to miejsce. Spędziła tu najszczęśliwsze miesiące swego życia, pisząc ostatnią książkę – właśnie tę, którą teraz przeglądały. Właścicielka hotelu, Mila, stała się jej przyjaciółką i to ona umożliwiła Sabinie kupno własnego domu, przepięknej, choć zrujnowanej posiadłości na pobliskich Modrzanach. W ten sposób Sabina, dla której pobyt w Idzie miał być tylko kilkumiesięcznym przerywnikiem w jej uporządkowanym, w miarę spokojnym życiu autorki poczytnych książek, osiadła tu na dłużej. Czy na stałe? Tego jeszcze nie wiedziała, ale zyskała tu nie tylko przyjaciół, takich prawdziwych, na dobre i na złe, ale też i dom. Swoje miejsce na ziemi, do którego mogła wracać, bo należał w całości do niej i witał ją za każdym razem tak samo serdecznie. Uśmiechała się do tych myśli i czuła wielki spokój. Starała się zerkać na przekład, który wciąż studiowała Carmen, ale tak naprawdę ciągnęło ją na łąkę i dalej, do domu, miejsca, które było jej takbliskie i kochane. Był maj i dopiero co zakwitły bzy. Sabina czuła ich upojny zapach i nie mogła się skupić na pracy. Wiosna wybuchła z taką intensywnością, że nagle, w ciągu kilku dni wszędzie pojawiły się bajecznie kolorowe kwiaty. Pisarkę zawsze zadziwiała ta nagła metamorfoza, gdy ze smutnego i nieokreślonego kolorystycznie przedwiośnia, w jakiś nieledwie czarodziejski sposób wyłaniała się wiosna w pełnej krasie. Początkowo był to tylko pierwszy ciepły powiew wiatru, który przełamywał chłód. Powietrze zaczynało pachnieć słońcem i rozgrzaną ziemią. Jeśli padał deszcz, to i on miał świeży zapach. Potem nagle pojawiały się pąki i eksplodowały pierwsze kwiaty, a całe zjawisko zaczynało przypominać jakiś szalony wyścig, którego nic już nie mogło powstrzymać. Budzenie się natury do życia zapierało dech w piersiach. Łąka, dzieląca pałac od domu na Modrzanach, wyglądała niesamowicie, kipiąc od barw i zniewalających aromatów. Zrobiło się bardzo ciepło, zakwitły drzewa, a krzaki tawuły pod domem Sabiny pokryły się białym i różowym kwieciem. Remont jej ukochanej siedziby miał się właśnie ku końcowi. Kiedy kupowała ten dom jesienią, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy – dach przeciekał, podłogi były zniszczone i wypaczone, ściany od dawna wołały o malowanie. Południewska nie podejrzewała, że remont będzie takwyczerpujący i kosztowny. Zainwestowała weń wszystkie swoje oszczędności i musiała nawet wziąć kredyt. Koszty przekroczyły najśmielsze oczekiwania, ale nic się nie liczyło poza faktem, że nareszcie mogła zrealizować swoje marzenie. Modrzany wyglądały wspaniale. Budynek odzyskał dawny blask, choć niczego nie stracił ze swej tajemniczości. Wszyscy zastanawiali się, skąd tutaj wzięła się taka architektura – dom zbudowano w stylu posiadłości typowych dla północnej Anglii. Miał kształt litery L i składał się właściwie tylko z parteru i wysokiego poddasza. Parter mieścił olbrzymią kuchnię połączoną z salonem i kilka małych klitek, niewiadomego przeznaczenia, które Sabina przerobiła na swój pokój do pracy, nazywany przez jej narzeczonego, miejscowego lekarza, Krzysztofa Doleckiego, gabinetem. Nie był to jednak żaden gabinet. Południewska ustawiła niewiele sprzętów, właściwie tylko sosnowy stół, pokryty zielonym pluszem fotel i kilka półek z książkami. Nie lubiła, kiedy coś ją rozpraszało podczas pisania, dlatego starała się nie gromadzić wokół siebie zbyt wielu przedmiotów. – To taki gabinet w reorganizacji. – Krzysztof się śmiał, gdy z dumą pokazała mu to pomieszczenie. Przerobiła małe okienka na wielkie okna tarasowe i od świtu mogła się cieszyć
widokiem na łąki. Uwielbiała go. Teraz, gdy zamieszkała na stałe w Idzie, wstawała bardzo wcześnie, wraz z pierwszymi promieniami słońca. Zbiegała z sypialni, usytuowanej nad gabinetem, zaparzała kawę i stawała w oknie. Jak zwykle nie mogła się napatrzeć na poranny balet mgieł, które snuły się nad łąkami. Potem słońce wędrowało spokojnie po niebie, a ona pracowała. Nigdy nie czuła się takspełniona i szczęśliwa. Kochała ten dom i wszystkie jego sekrety, które odkrywała dzień po dniu. Nie miała pojęcia, że budynek kryje w sobie tyle skrytek i tajemniczych zakamarków. Jak się okazało każdy pokój miał swoją maleńką łazienkę z bardzo sprytnie ukrytymi drzwiami. – Taka „wiktoriańska elegancja” – skomentował to odkrycie Krzysztof. – Dyskretnie i funkcjonalnie. To co wstydliwe, pozostaje taktownie za ścianą! Takie łazieneczki miały zapewne bohaterki powieści Jane Austen, bo o pewnych sprawach lepiej było powściągliwie milczeć. Sabina śmiała się, ale przyznawała mu rację. Kuchnia z kolei kryła całą masę spiżarni i różnych szafek na wiktuały oraz bezpośrednie zejście do piwnicy. Właściwie każdego dnia dowiadywała się o swoim domu czegoś nowego, a on dość niechętnie zdradzał swoje tajemnice. Całe przedwiośnie doprowadzała do porządku zachwaszczone otoczenie domu. Gdy pozbyła się ostów, parzącego barszczu Sosnowskiego i kilku innych okropnych badyli wrośniętych głęboko w ziemię, jej oczom ukazała się przepiękna przestrzeń z drzewami i krzewami. Pnie drzew porastało dzikie wino, takie samo jak to, które snuło się po ścianach domu, sięgając okien sypialni na poddaszu. Południewska skosiła podeschniętą trawę i wytyczyła ścieżki, które wyłożono białymi kamieniami. Mąż Mili, Witold Mossakowski, podarował Sabinie niewielką fontannę i kilka ogrodowych rzeźb, które – jakpowiedział – tylko marnowały się w ich parku. Mimo to, było tutaj dosyć pusto i smutno. Brakowało życia, które mogły dać kwiaty. Sabina jednak nie znała się na ogrodnictwie i nie miała pojęcia jak zabrać się za aranżację ogrodu. Dawna właścicielka pałacu – Tekla Tyczyńska, która teraz mieszkała w domku myśliwskim na granicy posiadłości i zajmowała się wyrobem perfum i kosmetyków dla firmy „Królowa Róż”, doradziła kilka rozwiązań. Choć były to proste rzeczy – wytyczenie paru rabat, posadzenie roślin, to Południewska wciąż się wahała. A jeżeli zrobi coś źle? Kupi nieodpowiednie kwiaty, które po prostu się nie przyjmą lub w ogóle nie będą pasowały do otoczenia? Widziała różne projekty w czasopismach ogrodniczych – na zdjęciu wszystko wyglądało pięknie i bardzo prosto. Nikt nie pisał o trudnościach i porażkach. Pielęgnacja ogrodu wymaga ciągłej uwagi i poświęcenia, a nie była pewna, czy znajdzie na to tyle czasu, no i w końcu – tuż za granicą swej posiadłości miała różane pole, które zapewniało jej przepiękny widok. Pierwsze róże zakwitną już w czerwcu! – pomyślała Sabina i aż zamarła z zachwytu. Duża część łąki na Modrzanach została zamieniona na plantację, gdy Południewska przystąpiła do spółki i zainwestowała w „Królową Róż”. Już nie mogła się doczekać, gdy ze swego gabinetowego okna zobaczy wszystkie rozkwitające pąki i poczuje ten nieziemski zapach! Róże mają w sobie niesamowitą moc. Żaden inny kwiat nie pachnie tak mocno i słodko jak one. Obiecują wiele, ale równocześnie kryją w sobie niejeden sekret. Gdy patrzyła na ich nieskalane piękno, jak nigdy rozumiała słowa Blake’a: „Zobaczyć świat w ziarenku piasku, / Niebiosa w jednym kwiecie z lasu, / W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar, / W godzinie – nieskończoność czasu”[1]. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Dotarł do niej głos Carmen. Najprawdopodobniej mówiła już od dłuższego czasu, ale Sabina po prostu się wyłączyła. – Oczywiście, że cię słucham! – Tak? To o czym mówiłam? – Carmen zawiesiła na niej srogie spojrzenie.
– Że książka będzie ogromnym sukcesem – zaryzykowała Sabina, bo Carmen o niczym innym nie mówiła od kilku tygodni, tylko jaką furorę zrobi powieść za oceanem. Twarz Rojas się rozpogodziła. – A więc jednak słuchałaś! Cudownie! Wspomnisz moje słowa! Trzeba ci będzie zorganizować trasę promocyjną po Argentynie i Kolumbii. Szkoda, że Millagros ma malutkie dziecko, bo ona była świetna w planowaniu takich imprez. Czuła się w tym jakrybitwa w wacie! Sabina już dawno przyzwyczaiła się do tego, że Carmen, do której nie przemawiały subtelne zawiłości idiomatyki, przekręca prawie każde powiedzenie, ale tym razem nie mogła opanować śmiechu. Wyobrażała sobie rybitwę w wacie i śmiała się tak, że łzy płynęły jej z oczu. Śmiech miała zaraźliwy, więc po chwili chichotała także Carmen, dyskretnie, jak to dama, zasłaniając usta haftowaną chusteczką. – Z czego tak się śmiejecie? – spytała Mila Mossakowska, dawna wspólniczka Carmen w agencji „Siostry Rojas”. Weszła do salonu, niosąc na rękach ciemnowłosą dziewczynkę o niezwykłych zielonych oczach. Gdy zobaczyła Południewską, od razu wyciągnęła do niej rączki, domagając się wzięcia na kolana. – Ida Sabina! – powiedziała z czułością pisarka, a dziewczynka natychmiast przytuliła się do niej. – No tak, mały pieszczoch już znalazł swoją ofiarę! – Mila roześmiała się, wołając jednocześnie do kuchni o świeżą kawę. – Ona wie, że ty masz do niej słabość! To prawda. Od momentu, gdy Sabina asystowała w przyjściu Idy na świat, pomagając Mili przy porodzie, traktowała tę małą jak własną córkę. Nie potrafiła niczego odmówić temu ślicznemu dziecku. Pani Gertruda Kowalowa, która była gospodynią w pensjonacie, wyszła z kuchni, niosąc imbrykz kawą oraz ciasteczka. – Znowu panie pracują! – gderała. – Panna Sabina to albo pisze, albo przegląda wydrukowane strony. Panna Carmen cały dzień wisi na telefonie albo łupie, za przeproszeniem, w komputer! – Jakie łupie, kto łupie? – oburzyła się Carmen. – Może w kościach kogoś łupie! Ja załatwiam ważne sprawy biznesowe! Muszę wprowadzić książkę na rynek! Wie pani, ile z tym jest zachodu? Ale pani Gertruda miała o działalności Carmen swoje zdanie. Szwagierka Mili robiła na niej zawsze wrażenie z lekka niezrównoważonej i gospodyni nie kryła się za bardzo ze swymi odczuciami. – Sprawdzacie tłumaczenie? – spytała Mila, pochylając się nad wydrukiem. Sabina podsunęła jej kartki. – Masz. Ty się w tym lepiej zorientujesz! Mila mieszkała przez kilka lat w Argentynie wraz ze swoim pierwszym mężem, bratem Carmen. Doskonale znała hiszpański i reguły rządzące tamtejszym rynkiem książek. – Szkoda, że nie możesz mi pomóc. – Carmen westchnęła, jakby myśląc właśnie o tym. Mila pokręciła głową, nie przerywając czytania. – Nie. Dawno już wypadłam z obiegu i nie sądzę, żebym mogła coś zrobić. Poradzisz sobie doskonale. Twoja skuteczność jest legendarna! Carmen skrzywiła się i nalała sobie kawę. Mila jeszcze chwilę czytała w skupieniu, a potem podniosła głowę. – Świetne tłumaczenie! Doskonale oddaje ducha twojej powieści. Nic nie można zarzucić! Ja co prawda wolę twoje książki w oryginale, ale jestem pewna, że tłumaczenie się spodoba. – No widzisz! – stwierdziła triumfalnie Carmen. – Cały czas to mówię. Laurita będzie królową romansu w Argentynie. Jak Barbara Bradford albo Cartland. Zobaczysz jeszcze! A teraz muszę
iść „połupać” na komputerze jakmawia gosposia! Na pewno mam wiele zaległych maili. Złapała swoją filiżankę z kawą i zniknęła. – Postrzelona dziewczyna. – Westchnęła Mila. – Ale zna się na rzeczy, możesz być spokojna. – Jestem. – Sabina się uśmiechnęła. Naprawdę nic ją nie martwiło. Była pewna, że wszystko się powiedzie. Odkąd mieszkała w Idzie, jej sprawy doskonale się układały. – Wiesz Sabino, ja też mam pewien pomysł i chciałam się ciebie poradzić – powiedziała Mila. Południewska posadziła małą Idę Sabinę na dywanie, bo dziewczynka zapragnęła poraczkować ku słońcu, które leniwymi promieniami omiatało salon. – Tak? Mila nalała sobie więcej kawy i skubnęła ciasteczko. – Oczywiście powiedz mi, jeśli uznasz ten pomysł za głupi albo niewykonalny. Ja wiem, że ty masz wiele różnych zajęć i zaangażowałaś się w działalność „Królowej Róż”… – Może mi wreszcie powiesz, o co ci chodzi? – zapytała Sabina ze śmiechem, ponieważ Mila nigdy nie wywodziła swoich pomysłów w równie zawikłany sposób. – O przyszłość hotelu. To znaczy w perspektywie o przyszłość hotelu. Idzie lato, a my nie mamy jakiejś wielkiej liczby rezerwacji. To się na pewno zmieni, gdy „Królowa Róż” rozwinie produkcję i ludzie zaczną przyjeżdżać na warsztaty perfumiarskie, ale na razie martwi mnie brak zainteresowania. Pomyślałam sobie, że może byś mogła poprowadzić zajęcia z kreatywnego pisania dla osób chcących stworzyć romans? – przerwała i zawiesiła pytające spojrzenie na Sabinie, którą ta propozycja mocno zaskoczyła. – Znasz się doskonale na rzeczy, a myślę, że chętnych by nie brakowało – ciągnęła Mila. – Uczestnicy kursu mieszkaliby tutaj, a zajęcia mogłabyś prowadzić w bibliotece oraz w parku, gdy będzie ciepło. Budujemy tam specjalną altanę. – Ja miałabym kogoś uczyć? – zastanawiała się głośno Sabina. – Myślisz, że dałabym radę? Mila błyskawicznie się rozpromieniła. – Myślałam, że od razu odmówisz! Oczywiście, że dałabyś radę! Moim zdaniem masz wielki dar przekazywania wiedzy. Sabina była pełna wątpliwości. Obawiała się występować publicznie, a dreszczem strachu napawała ją myśl o kilku wpatrzonych w nią twarzach. Czy nie poplącze jej się język? Czy będzie w stanie jasno przekazać to, co ma do powiedzenia? Czy ktoś w ogóle będzie chciał jej słuchać i przyjedzie na takie lekcje? Z drugiej strony bardzo chciała pomóc przyjaciółce, która wpatrywała się w nią pełnym napięcia wzrokiem. – Wątpię, czy będzie jakieś zainteresowanie… – powiedziała ostrożnie. Mila aż klasnęła w dłonie. – A więc zgadzasz się? Sabina kiwnęła sztywno głową, wciąż obawiając się, czy dobrze robi. – To będzie kolosalny sukces! Jeżeli się zgadzasz, to ja zaraz dam ogłoszenia o tych warsztatach, mogłybyśmy je zorganizować pod koniec czerwca! – Już w czerwcu? – Sabina się przeraziła. Zdała sobie sprawę, jak mało czasu ma na przygotowanie zajęć. Ale może nikt się nie zgłosi – pocieszyła się w myślach, choć wszystko to bardzo ją niepokoiło. – Tak, czerwiec to znakomity termin – ciągnęła Mila. Najwyraźniej wszystko już sobie dokładnie obmyśliła. – Ida wygląda przepięknie wiosną, w czerwcu zaczną kwitnąć pierwsze róże. Będzie tu po prostu rajsko, doskonałe tło do pisania powieści! Och, Sabino, jesteś wspaniała! Jakże ci dziękuję! – Zerwała się od stołu, by uściskać Południewską. Zegar wybił pierwszą. – Muszę iść do szkoły po Julinkę! – Sabina poderwała się gwałtownie. – Krzysztof pojechał
dzisiaj do Brzózekdo ośrodka na dyżur! – Leć! Ja ci wieczorem prześlę projekt graficzny ogłoszenia! [1] W. Blake, Wróżby niewinności, tłum. Z. Kubiak.
2 Sabina nic już nie odpowiedziała, tylko wybiegła z pałacu i wskoczyła na rower. W kilka minut przebyła drogę do swego domu. Tutaj szybko odstawiła jednoślad do sieni i chwyciła kluczyki do samochodu. Kierując się przezornością, ostatniej zimy nabyła bardzo tanio samochód terenowy z napędem na cztery koła. Wielokrotnie uratował jej życie, gdy musiała brnąć do gminy, żeby coś załatwić podczas śnieżycy lub poroztopowego błocka. Witold Mossakowski miał rację, mówiąc, że w Idzie najokrutniejszym miesiącem jest kwiecień[2], kiedy lokalne drogi stają się praktycznie nieprzejezdne. Julinka chodziła do szkoły w Lipniku. Krzysztof uparł się i nie chciał jej zapisać do Brzózek, uznając, że szkoła w niewielkiej miejscowości będzie miała na dziewczynkę lepszy wpływ niż gminny moloch w Brzózkach. Julia chodziła jednak do szkoły niechętnie. Odkąd w Idzie zlikwidowano szkołę podstawową, zostawiając jedynie trzy pierwsze klasy z nauczaniem początkowym, nie mogła przyzwyczaić się do Lipnika. Ciągle działo się tam coś niedobrego, do czego nie chciała przyznać się ojcu. Dużo jednak rozmawiała z Sabiną. Dzieci nie lubiły Julinki – spokojnej, zamkniętej w sobie, z trudem nawiązującej społeczne więzi. Dziewczynka nie znała się na żartach, nie potrafiła dopasować się do szkolnej rzeczywistości, koterii i układów towarzyskich. – Kiedy powiedziałem dyrektorce, że to zespół Aspergera, to miałem wrażenie, że zaraz uczyni znak krzyża i zacznie mnie kropić wodą z wiaderka do wyciskania gąbki, ponieważ akurat pod ręką nie było święconej – pieklił się Krzysztof. Sabina uspokajała go, ale sama nie bardzo wiedziała, co zrobić. W tym czasie przeczytała już wiele książek o autyzmie oraz Aspergerze i gotowa była, przezwyciężając własną nieśmiałość, pójść do szkoły i wyjaśnić dzieciom, w czym rzecz. Dyrektorka jednak nie wyraziła zgody, patrząc na nią z ogromną podejrzliwością. Sabina kilkukrotnie robiła różne podchody, ale administracja szkoły wciąż pozostawała głucha. Starała się więc pomagać Julince. Całymi popołudniami siedziały, analizując różne zachowania koleżanek
i kolegów, starając się przewidzieć bieg wydarzeń w klasie, odgrywając rozmaite scenariusze. – Jestem ci wdzięczny, że potrafisz się tym zająć – powtarzał Krzysztof, zmęczonym ruchem odgarniając jasne włosy z czoła; był to gest, za który Sabina go pokochała. – Ja bym tym gnojkom nogi powyrywał… – Daj spokój – mawiała wówczas Sabina. – Zapomniał wół jakcielęciem był. To, że Julinka dopuściła ją do swoich szkolnych sekretów było dla niej ogromnie ważne i czuła z tego powodu dumę. No, ale wciąż nie potrafiła jej pomóc w zadowalający sposób. Gdy zobaczyła zasmuconą dziewczynkę, jak wlokła się noga za nogą do samochodu, wciąż wymijana przez roześmiane koleżanki, wiedziała, że coś się stało. – Co robimy? – zapytała jak zwykle, bo już się nauczyła, że rozmowy z Julinką nie należy zaczynać od pytania o szkołę. – Chcesz jechać do biblioteki zamienić książki? Pokręciła przecząco głową. – W takim razie odwiozę cię do domu – stwierdziła Sabina, naciskając starter. – Może obejrzymy jakiś film? Julinka ponownie potrząsnęła głową. – Chcę jechać do ciebie, do Bluszcza. Dziewczynka nazywała dom Sabiny Bluszczem praktycznie od momentu, gdy go zobaczyła. Istotnie bluszcz rozkrzewił się na ścianach w imponujący sposób. Na górze, tuż obok sypialni Sabiny był mały pokój, którego okno prawie całkowicie oplecione było przez pnącze. Południewska chciała nawet trochę je podciąć, bo zasłaniało światło, ale Julinka się nie zgodziła. Bluszcz w tym miejscu zwieszał się malowniczo z niewielkiej wieżyczki powyżej dachu i rzeczywiście wyglądał przepięknie. Dziewczynka uwielbiała to pomieszczenie i całkowicie objęła je w posiadanie. Sabina nie miała nic przeciwko. – Dobrze – powiedziała więc z pewnym wahaniem. – Pojedziemy do Bluszcza, tylko zawiadomię twojego tatę. Wybrała numer gabinetu doktora Doleckiego, ale szybko zgłosiła się rejestracja. Krzysztof, gdy ordynował, zawsze przełączał telefon na centralkę. Sabina przekazała swoją wiadomość mało rozgarniętej recepcjonistce, która co drugie zdanie wtrącała „Słucham? Co proszę?” i ruszyła powoli spod szkoły. Właśnie minęły ją dwie dziewczynki. Były wysokie i miały starannie ułożone włosy. Południewska odniosła nawet wrażenie, że mają lekko umalowane oczy i usta pociągnięte błyszczykiem. Dziewczyny spojrzały do wnętrza samochodu i widząc Julinkę, zachichotały wyzywająco. Ta, która wydała się Sabinie bardziej umalowana, mysia blondynka w czerwonej spódniczce, powiedziała coś do drugiej, szatynki w jasnych dżinsach. Julinka skuliła się na siedzeniu i zacisnęła dłonie w pięści. Sabina spojrzała na nią z ukosa, ale nic nie powiedziała. Dodała gazu i po chwili obie dziewczynki zostały daleko w tyle. – Co będziemy robić w Bluszczu? – zapytała, licząc na to, że Julinka się rozpogodzi. Tak się istotnie stało. Dziewczynka poprawiła się na siedzeniu i zaczęła opowiadać Sabinie o swoich nowych pomysłach na zagospodarowanie ogrodu. Chciała posadzić kilka roślin, ładnych, ale niewymagających. – Musimy w takim razie podjechać do „Kaliny” – stwierdziła z uśmiechem pisarka i zawróciła samochód w kierunku centrum Lipnika. „Centrum” było to zresztą stanowczo przesadzone określenie. Lipnik, choć dużo większy od Idy, liczył sobie zaledwie trzy ulice, które krzyżowały się przy remizie strażackiej. Był tu przystanekautobusowy, kilka sklepów, biblioteka i centrum ogrodnicze „Kalina”. Taksię złożyło, że nasiona, sadzonki i wszelki sprzęt ogrodniczy doskonale tutaj szły. Mieszkańcy Lipnika i okolic szczycili się swoimi pięknymi ogródkami. Uprawa roślin to było hobby sporej części tutejszej
społeczności. Trudno zaprzeczyć, że ową modę wygenerowała właśnie „Kalina”. Najpierw był tu sklep „1001 drobiazgów”, w którym okoliczni mieszkańcy kupowali gwoździe, rurki i sznurki do snopowiązałki. Nie brakowało tu także wszelkiej maści słoików potrzebnych gospodyniom domowym, zakrętek, garnków, a nawet lamp naftowych ze szklanymi kloszami – bardzo poszukiwanego towaru, gdy nadchodziły gwałtowne burze i wysiadała elektryczność. Właściciel sklepu, zwanego przez mieszkańców „Pewexem”, odstąpił go po wielu latach i pozwolił prowadzić Kalinie, kobiecie, która przeprowadziła się tu z Przemyśla. Jej pierwszym posunięciem po przejęciu sklepu było wyrzucenie wszystkich gwoździ i słoików, co spotkało się ze zrozumiałym protestem miejscowych. Właścicielkę uznano za „wcielenie szatana” i obgadywano na każdym kroku. Kalina jednak nic sobie z tego nie robiła i kontynuowała rewolucyjne zmiany. Przebudowała domek, w którym mieścił się dawny „Pewex” i zmieniła go w obszerny parterowy dom z imponującym patio. Teren za domem, posępne klepisko, w którym nawet kury nie chciały grzebać, przekształciła w eksperymentalny ogród, a właściwie szereg małych ogródków, by pokazać kupującym, jakciekawie można zaaranżować przestrzeń. Były tu więc ogrody kolorystyczne – biały, purpurowy i błękitny, poświęcone porom roku, zapachom, czy też jak nazwała to właścicielka „ogrody nastroju”, pełne cienia i skłaniające do melancholijnej medytacji lub wręcz przeciwnie: słoneczne i kipiące energią. Mieszkańcy Lipnika, którzy początkowo potraktowali Kalinę z dużą dozą nieufności, zaczęli chętnie przychodzić do jej sklepu z ciekawości, co w trawie piszczy. A piszczało coraz więcej, bo Kalina dokupiła kolejne klepisko za domem i wystarała się o europejską dotację na rozwój swego małego biznesu. Ogródki zrobiły się tak popularne, że zaczęli się tu pojawiać ludzie, by zwiedzać je jak ekspozycję. Kalina tymczasem zaaranżowała ogródek rustykalny, kącik ziołowy, prowansalskie poletko lawendy, zwieńczając swoje kompozycje ogrodem japońskim. Mieszkańców Lipnika opanował już wówczas istny szał zakładania przydomowych ogrodów. Czegóż tu nie było? Żona wójta z Brzózek zrobiła sobie ogród w stylu francuskim, ze starannie przyciętym ligustrem i wyspecjalizowała się w ozdobnym cięciu krzewów. Ktoś inny miał piękny ogród wodny, a gospodyni księdza proboszcza założyła ogród czterech żywiołów i dobrodziej mógł się cieszyć kwiatami w zdecydowanych kolorach: jaskrawej czerwieni, głębokiego błękitu, nasyconych barw ziemi i przejrzystej bieli. Szał ogrodniczy rozprzestrzenił się szeroko poza Lipnik, obejmując całą okolicę Brzózek. Przedsiębiorstwo Kaliny tak się rozrosło, że w końcu musiała zatrudnić kilka osób i tym samym stała się jednym z większych pracodawców w okolicy. Mimo to nie cieszyła się specjalną sympatią miejscowych, którzy z pewną nieufnością obserwowali szybki rozwój kwiatowego biznesu i widzieli w jego właścicielce „zarozumiałą bizneswoman z miasta”. Trzeba przyznać, że jako szefowa była wymagająca, nie tolerowała fuszerki i sadzonki były tu pierwszorzędnej jakości. Mila zamawiała przez sklep swoje najpiękniejsze róże, które właścicielka wyszukiwała z pełnym poświęceniem w różnych zakątkach Europy. W mig zrozumiała główną potrzebę firmy perfumiarskiej „Królowa Róż” – kwiaty powinny być odporne, wytrzymałe, a jednocześnie charakteryzować się oryginalnym aromatem. Mila była szczęśliwa, że trafiła na takiego dostawcę roślin. Sabina słyszała o tym sklepie, jak każdy w okolicy, ale nigdy tu nie zajrzała. Miała więc nadzieję, że pracownice okażą się wystarczająco pomocne i kompetentne, by mogła zrobić zakupy. Chwilę rozglądały się z Julinką po wnętrzu, gdy podeszła do nich ekspedientka, kobieta po trzydziestce o krótko ostrzyżonych czarnych włosach. – Szukają panie czegoś konkretnego? – spytała, zataczając ręką koło. – Tak! Nie! – odpowiedziały jednocześnie Julinka i Sabina, spojrzały po sobie i roześmiały się
serdecznie. Kobieta zawtórowała i klasnęła w dłonie. – Takich klientów lubię najbardziej – powiedziała. – Dlaczego? – zainteresowała się pisarka. – Myślałam, że klient, który nie wie, czego chce jest najgorszym utrapieniem sprzedawcy. – Wręcz przeciwnie. Najgorszym dopustem bożym jest klient przekonany, że wie, o co mu chodzi. Zazwyczaj wcale mu to nie jest potrzebne albo tego po prostu nie mamy. Klient, taki jak panie, jest otwarty na różne rozwiązania i podpowiedzi. Są panie idealnym materiałem dla ogrodnika, o ile mogę się takwyrazić. Jaki panie mają ogród? Sabina wyjaśniła, że na razie nie mają żadnego. Właśnie udało jej się oczyścić przedpole domu z chwastów i odsłonić kilka pięknych drzew. Od przyjaciół dostała też fontannę i trochę drobnej architektury ogrodowej. Kobieta słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Miała duże, bardzo wyraziste ciemne oczy w kształcie migdałów i niespotykanie jasną, prawie przezroczystą cerę. Ubrana w firmowe ogrodniczki sklepu „Kalina”, sprawiała wrażenie wesołej i bardzo fachowej osoby. Jednocześnie emanowała dyskretną elegancją, niezbyt przystającą do „szeregowej” ekspedientki. Widać było, że dba o urodę i przywiązuje do tego dużą wagę – miała staranny makijaż, a jej włosy prezentowały tylko pozorny nieład. Sabina spojrzała na nią z dużą sympatią, a kobieta strzeliła palcami w jej kierunku. – Pani kupiła ten nawiedzony dom na łąkach w Idzie? – spytała. – Nazywa się Bluszcz – pospieszyła z wyjaśnieniami Julinka. – Bo jest cały obrośnięty, jak dżungla i drzewa też mają obrośnięte pnie! Kobieta skinęła głową. – Takmyślałam. Widziałam ten dom, nawet chciałam go kupić przed kilku laty, ale nie był na sprzedaż. Miała pani szczęście! Przepraszam, nie przedstawiłam się, jestem Kalina Olczak. – Sabina Południewska, a to Julinka Dolecka – zaprezentowała Sabina, ściskając podaną dłoń. Kalina ponownie się roześmiała. – Pani jest tą pisarką, prawda? A to jest córka lekarza? Proszę się nie dziwić, ludzie tak plotkują, że głowa mała! Znałam was obie zanim jeszcze się tu pojawiłyście! – Stare dobre sposoby wymiany informacji. Plotki w sklepie – stwierdziła Sabina, która już zdążyła się przyzwyczaić, że wzbudza w okolicy sensację. – Napijmy się herbaty – zaprosiła Kalina. – Otwieram nową inwestycję, kawiarnię „Zacisze”, będziecie moimi pierwszymi gośćmi. Nie pytając o zdanie, poprowadziła je przez sklep do jednego z ogrodów. – To mój ogród w stylu romantycznym – wyjaśniła, gdy znalazły się na patio kawiarni. Sabina przystanęła zauroczona, a Julinka aż krzyknęła z podziwu. Ogród utrzymany był w różowej tonacji kolorystycznej, ale elementy architektury były szare. Wszędzie zwieszały się pędy krzewów, kwitnących na różowo, w tym dziwny krzak o purpurowych kwiatach, które wyglądały jak sztuczne. Pachniało tutaj wprost nieziemsko. Sabina podziwiała gustowne szare stoliczki i wyplatane fotele, które ukryto pod pergolą uginającą się od pnączy. W środku patio wznosiła się niewielka fontanna z różowego marmuru i altana, do której poprowadziła je Kalina. Był to drewniany budynek częściowo ukryty w wysokich trawach. Zbudowany z drewna miał przeszkolone ściany, by można było stąd podziwiać całą kawiarnię i pobliskie ogródki. – To zacisze w „Zaciszu” – Kalina się śmiała, wskazując im miejsce na kapie. – Cichy zakątek szefowej. Południewska była pod tak wielkim wrażeniem tego, co zobaczyła, że trudno jej było wydobyć głos. Jej uwagę przyciągały kolory i zapachy. Były tu różne kwiaty – delikatnie różowe,
prawie białe, po pyszniące się jaskrawym fioletem. – To dopiero kwiaty wiosenne. – Właścicielka podążyła za jej wzrokiem. – Zobaczy pani w lecie, gdy zakwitną budleje i jeżówka purpurowa. Będzie tutaj przepięknie, bo budleja nie tylko cudownie pachnie, ale zwabia motyle z całej okolicy. Proszę to sobie tylko wyobrazić! Sabina natychmiast zobaczyła ten obraz – dziesiątki kolorowych motyli, które wirowały ponad patio kawiarni i fontanną. Przysiadające na kwiatach, odlatujące i trzepoczące skrzydłami w słonecznym blasku. – Już teraz jest pięknie – odezwała się ostrożnie, jakby nie chcąc nieopatrznym słowem zburzyć doskonałości tego miejsca. – Kiedy otwiera pani kawiarnię? – Myślę, że już niedługo. Przygotowywałam ten ogród przeszło rok. To było prawdziwe wyzwanie. Początkowo chciałam, żeby był cały biały, ale nie – to byłoby nudne! Południewska nie podzielała jej zdania, bardzo lubiła biały kolor. Taki ogród oślepiałby swoim blaskiem, elegancki i jednocześnie oszczędny. Mogłyby w nim kwitnąć białe bzy i jaśminy – krzewy, które szczególnie lubiła. Marzenia pisarki przerwało pojawienie się dziewczynki z tacą. Była to niewysoka brunetka z warkoczem włosów upiętych w koronę wokół głowy. Nosiła zabawne kolczyki przedstawiające motyle, które kołysały się przy każdym jej ostrożnym ruchu. Gdy rozłożyła na stole filiżanki i talerze, podniosła wzrok. Sabina zobaczyła duże migdałowe oczy, takie same jakoczy Kaliny. – To moja córka, Nika – potwierdziła jej podejrzenia Kalina. Nastolatka kiwnęła głową i przypatrywała im się ciekawie, szczególnie Julinie, która spuściła oczy i zaczęła kręcić w palcach róg serwetki. – Ty jesteś Jula – powiedziała, celując palcem. – Chodzisz do naszej szkoły! – Nika, co ci mówiłam o wytykaniu ludzi palcami? –spytała groźnie matka. – Żeby nie wytykać – odparła pogodnie Mała. Wciąż obserwowała Julinkę, która niespodziewanie podniosła głowę i wypuściła serwetkę z ręki. – Ja też cię znam – powiedziała cicho. – Sprzątnęłaś mi sprzed nosa książkę w bibliotece! Trzeci tom Lodowego spisku. – Jakchcesz, mogę ci od razu go dać. Już przeczytałam! – powiedziała tamta z uśmiechem. – Nie wiedziałam, że lubisz Spisek! Która bohaterka jest twoją ulubioną? Mnie najbardziej podoba się Glacia, jest taka odważna. – A mnie Santa, bo potrafi czarować… – Nika, może pokażesz Julii nasze ogrody? – wtrąciła się Kalina. – Potem możecie wrócić na herbatę albo pójść do domu po tę książkę. Mieszkamy nad głównym sklepem – wyjaśniła Sabinie. – Odremontowałam stary magazyn i udało mi się wygospodarować dwa pokoje i niewielki salonik. – Pójdziemy do domu – stwierdziła tymczasem Nika i zwróciła się do Juliny: – Mama zawsze daje gościom herbatę z echinacei, bo uważa, że to takie eleganckie. My napijemy się lemoniady. Pokażę ci ogród śródziemnomorski, chcesz? Jest czadowy! Odeszły. Sabina długo patrzyła za nimi. Drżała z obawy o Julinkę. Koleżanka, tak to było coś, za czym dziewczynka najbardziej tęskniła. Przyjaciółka, powiernica sekretów. Nie ktoś dorosły, jak ona, ale dziewczynka w jej wieku. Czy stanie się nią Nika? Tego Południewska nie wiedziała, ale bardzo bała się, czy jej przybrana córka nie dozna zawodu. – Proszę się nie martwić. – Kalina jakby czytała jej w myślach. – Od razu widać, że przypadły sobie do gustu. Proszę mi powiedzieć coś o Bluszczu. Sabina nie wiedziała od czego zacząć. Opowiedziała o „nawiedzonym domu” jak nazywano to opuszczone domostwo zanim go kupiła i o problemach z remontem. O cudownym widoku na dolinę mgieł i róż, który miała z okien i ruinie, jaka panowała w ogrodzie.
– Barszcz Sosnowskiego – mruknęła Kalina, dolewając sobie echinacei. – Coś koszmarnego, samo dno upadku ogrodniczego, jeżeli mogę być szczera. – Chciałabym mieć ogród, ale chyba mnie na niego nie stać. – Sabina rozłożyła ręce. – Szczerze mówiąc, myślałam, żeby kupić trochę sadzonek, może jakieś zioła i już. Wszystkie pieniądze pochłonął już remont. Kalina machnęła ręką. – O to proszę się nie martwić. Firma „Kalina” nie jest taka droga, jak się może wydawać. Zrobię kosztorys aranżacji, ale myślę, że spokojnie panią na niego stać. Dla mnie to też będzie forma reklamy, więc sprzedam sadzonki po kosztach. Co pani na to? Sabina upiła łyk herbatki ze swojej filiżanki w maki. Wcale nie była tak niesmaczna, jak mówiła Nika. – Trochę mnie pani zaskoczyła – powiedziała ostrożnie, zdumiona nagłym obrotem sprawy. Przyjechała tu po kilka sadzonek, a teraz ma decydować o zagospodarowaniu całości ogrodu. – Niech się pani zgodzi, Sabino! – Kalina poklepała ją po ręce. – Proszę to potraktować jako przygodę, kolejne życiowe wyzwanie. Nawet pani nie podejrzewa, co potrafię wymyślić jako projektantka! Południewska rozejrzała się wokół siebie. Doskonale potrafiła sobie to wyobrazić. I wtedy rozkwitło w niej pragnienie, które zakiełkowało, gdy tylko weszły do „Kaliny”. Najbardziej na świecie chciała mieć taki ogród, a życie już ją nauczyło, że marzenia trzeba realizować, bo jest to podstawa szczęścia. Podjęła więc błyskawiczną decyzję. – Zgoda więc! – powiedziała, a Kalina wstała, by uroczyście uścisnąć jej dłoń. – Niesamowicie się cieszę – powiedziała. – Przyjadę jutro do pani obejrzeć ten ogród w ruinie, jeżeli ma pani oczywiście czas przed południem. Zrobię wstępny projekt i kosztorys – oczywiście nic zobowiązującego, proszę się nie martwić! – Doskonale – zgodziła się Sabina, wciąż jednak trochę oszołomiona swoją dosyć nagłą decyzją. Jeszcze raz rozejrzała się po ogrodzie romantycznym i pomyślała o tańcu motyli, który będzie tu mogła zobaczyć w lecie. – Ta kawiarnia źle się nazywa – powiedziała z właściwą sobie szczerością. – Powinna nosić nazwę „Pod skrzydłem motyla”. Kalina aż klasnęła w dłonie. – Wspaniała, cudowna nazwa! Że też ja na to nie wpadłam! No, ale to pani jest pisarką! Sabina uśmiechnęła się do niej swym najpiękniejszym uśmiechem. Przez ogród biegły dziewczynki, Julina trzymała w rękach książkę w niesamowicie kolorowej okładce. Była to zapewne owa trzecia część sagi dla nastolatków, którą z takim przejęciem czytała, zaniedbując lekcje. – Pojedziemy już, dziękuję za herbatkę, była naprawdę smaczna – powiedziała Sabina z uśmiechem. – O, już jedziecie? – Nika była niepocieszona. – Zobaczymy się wkrótce – wyjaśniła jej matka. – Będę projektowała ogród dla pani Sabiny. Nika aż zakręciła się w miejscu na chodniku, złapała Julinkę za ręce i chwilę wirowały w jakimś dzikim tańcu. – Jula jeździ konno u tego pana, co ma plantację ziół. Wiesz, przyjechał do ciebie pytać o sadzonki. – Tak, wiem, o kim mówisz. – Zawstydziła się niespodziewanie Kalina, a Sabina spojrzała na nią spod oka. Czyżby MarekRokosz wywarł wrażenie i na tej przesympatycznej kobiecie? – Może i ja bym mogła? – ciągnęła dalej niezrażona dziewczynka. – Jula mówi, że konie są takie fajne!
– Dobrze, pogadamy o tym innym razem – odpowiedziała zniecierpliwionym głosem Kalina. – A teraz odprowadźmy naszych gości do samochodu. Przeszły przez ogrody i sklep. – Do jutra w szkole! – wykrzyknęła Julinka, machając Nice ręką. Kalina zawróciła do sklepu i po chwili wcisnęła Sabinie przez otwarte okno niewielką paczkę. – Echinacea. Skoro taksmakowała… Dobrze robi na odporność i ogólnie wzmacnia! – Mama to pije na nerwy – zdekonspirowała Kalinę córka. – Jak trafi się gorszy dzień w sklepie lub ktoś ją zdenerwuje! – Idź, ty mucho uprzykrzona! – Właścicielka się roześmiała, pozdrawiając Sabinę, która właśnie odpalała samochód. – Jesteś zadowolona? – spytała Julinkę, która przeglądała książkę. Dziewczynka podniosła oczy i spojrzała na nią z wielką radością. – Bardzo! Nareszcie mam koleżankę! I to w naszej szkole! To wspaniale, prawda? Tak, Sabina również uważała, że to wspaniałe. [2] T.S. Eliot, Ziemia jałowa, tłum. A. Piotrowski.
3 Gdy przyjechały do Bluszcza, Julinka natychmiast uciekła do pokoju czytać swoją książkę, zaś Sabina przeszła się po ogrodzie. Po wykarczowaniu barszczu Sosnowskiego oraz przetrzebieniu gęstwiny krzaków, wokół domu ukazała się piękna przestrzeń gotowa, by ją zagospodarować. W pewnym oddaleniu widać było dolinę, teraz w większej części obsadzoną krzewami róż, ale tuż przy ścieżce prowadzącej z Bluszcza do pałacu wciąż tonącą w trawach i polnych kwiatach. Na pewno nie chciała rezygnować z tego bajkowego widoku. Wprowadzenie do ogrodu wysokich drzew nie wchodziło więc w rachubę. Sabina miała tu kilka krzewów białej tawuły, które ogromnie lubiła za zniewalający miodowy zapach i trzy modrzewie, wyrastające wysoko ponad dach. Właśnie pnie tych drzew były okręcone winoroślą, która wspaniale się tu rozkrzewiła, płożąc się nawet po ziemi. Próbowała sobie wyobrazić, co można zrobić z tym spłachetkiem ziemi, żeby zamienić go w ogród. Była pewna, że Kalina będzie miała wspaniałe pomysły. Wróciła do kuchni i zaparzyła sobie herbatę. Zwykle piła napar z lipy, ale teraz wsypała do czajniczka echinacei. Potrzebuję wzmocnienia. – Uśmiechnęła się do siebie i ruszyła do swego gabinetu. Usiadła przy sosnowym stoliku i ponownie wyjrzała przez okno na trawnik. Jeżeli wszystko się uda, będzie miała dokładnie przed sobą przepiękny ogród. Już nie mogła się doczekać. Włączyła komputer i zabrała się do pracy. Nowa powieść płynęła spod jej palców jak zaczarowana. Mijały godziny. Julinka zajrzała do pokoju i wycofała się, widząc jakbardzo Sabina jest pochłonięta pracą. Weszła do kuchni, ukroiła sobie dwie grube pajdy chleba, które szczodrze posmarowała miodem i wróciła na górę do swej książki. Zapadł już zmrok, gdy na podjeździe zahamował samochód Krzysztofa. Doktor wyskoczył z auta i odetchnął ciepłym wieczornym powietrzem pełnym zapachu kwiatów. Uniósł głowę i od razu zobaczył światło w gabinecie Sabiny. Uśmiechnął się z czułością, wchodząc do domu. Południewska była takpochłonięta pisaniem, że nie zauważyła, kiedy pojawił się na progu. – Piękny wieczór! – Stanął oparty o futrynę, niedbale żując źdźbło trawy. Odwróciła się od
biurka, a w jej oczach błyszczała radość. – Późno cię dzisiaj puścili! Doktor uśmiechnął się łobuzersko. – Co chcesz. Hipochondrycy z czterech okolicznych wiosek dowiedzieli się o mojej sławie i zbiegają się jakprzysłowiowe muchy do madery, jakby to zgrabnie przekręciła Carmen Rojas! Sabina wyprostowała zmęczone pisaniem palce i zaśmiała się szczerze. – Dzisiaj miałem kilka zupełnie niesamowitych przypadków – kontynuował Krzysztof, siadając tuż koło niej przy biurku. – Pojawili się całkowicie nieznani mi wiejscy uzdrowiciele z Ratajów, wiesz to ta wioska, która usilnie rywalizuje z Brzózkami w piłce nożnej. Sabina skinęła głową. Mecze pomiędzy Huraganem Brzózki a Silnymi Rataje miały swoją długoletnią tradycję i zawsze kończyły się interwencją lekarską, gdy któryś z fanów został zbyt dotkliwie poturbowany w pomeczowych rozgrywkach kibicowskich. – W Ratajach jest chyba jakaś amatorska grupa uzdrowicielska, bo przyszło ich po kolei pięciu z różnymi rewolucyjnymi pomysłami. Dominowała hydroterapia i kąpiele błotne. Jeden miał pomysły, o których czytałem już w historii XIX-wiecznej medycyny – żeby wciągać wodę nosem i w ten sposób leczyć skutecznie przeziębienia. – O to bardzo pouczające! – stwierdziła Sabina, która uwielbiała opowieści Krzysztofa. Sam doktor był przekonany, że w okolicy nie ma w ogóle żadnych prawdziwych pacjentów, są wyłącznie chorzy z urojenia. Starej babci Madejowej, od której Sabina kupiła dom, nie można było jednak przebić – po pomyśle leczenia czyraków wyciągiem z barszczu Sosnowskiego, wpadła na koncept operacji nagniotków przy pomocy rozpalonego żelaza i leczenia migren za pomocą metalowego szyszaka nakładanego na głowę i wystawianego później na działanie niskich temperatur. – Aczkolwiek babcia Madejowa już czuje oddech uzdrowicieli z Ratajów na plecach – kontynuował Krzysztof, nalewając sobie herbatki z echinacei. – Jeszcze parę dyżurów i zapoznam się z największymi tajnikami tamtejszej medycyny! Całkiem smaczna herbata! Co to jest? Sabina opowiedziała mu o wizycie w sklepie i o propozycji Kaliny Olczak. Krzysztof zapalił się do pomysłu. – To cudownie! Od dawna uważam, że przed oknami jest jakoś tak łyso. Tu powinien być ogród, Sabino! – Nie wiem, czy nas na to stać, choć Kalina obiecywała zrobić wszystko po kosztach. – Daj spokój kochanie. Mamy jeszcze jakieś zaskórniaki, na pewno starczy. A gdy się już przeniosę tutaj z Julinką po naszym ślubie… – W tym momencie uderzył się otwartą dłonią w czoło. – Właśnie! Nie powiedziałem ci najważniejszego! Przyszedł do mnie stary ksiądz Prochor, deklaruje, że chętnie nas zaślubi, jak to rzekł uroczo, 15 sierpnia, bo wedle jego uznania jest to najlepsza data w całym roku. – 15 sierpnia? – Sabina się zdumiała. Myślała, że zorganizują tę uroczystość na jesień, kiedy wreszcie dom będzie się nadawał do zamieszkania. – A co? Zaczynasz się wahać? – Doktor przyciągnął ją do siebie i pocałował we włosy. – Chciałbyś! – prychnęła. – Nie po to złapałam taką gratkę, wioskowego lekarza, żeby teraz ją wypuszczać! Zaśmiał się pełnym głosem. – O tak, prawdziwy rarytas: wiejski konował obarczony dorastającym przychówkiem. I nawet własnego domu nie ma! À propos – gdzie jest moja córka? – Czyta jakieś powieścidło dla młodzieży. Chyba zaprzyjaźniła się z córką Kaliny, Niką. – Żartujesz?! – Doktor nie krył zdumienia. – Julina zaprzyjaźniła się z jakąś dziewczynką? – Na to wygląda. Była nią takzachwycona, że przez całą drogę do domu tylko o tym mówiła.
Myślę, że nareszcie ma koleżankę! – Oby! Pójdę zobaczyć, czy nie zasnęła w ubraniu nad tą książką! Sabina ponownie przeciągnęła się i spojrzała w okno. Księżyc wisiał nad doliną, oświetlając okolicę mdłym blaskiem. Świat zrobił się nierzeczywisty, jakby z innego wymiaru. W domu panował spokój, słychać było tylko szelest liści na drzewach i ciche kroki Krzysztofa, wracającego z pokoju Julinki. – Oczywiście już spała! – stwierdził. – Dobrze, że chociaż zdążyła się umyć. – Miała dzień pełen wrażeń. – Sabina podparła głowę na dłoni i dalej wpatrywała się w nocny pejzaż za oknem. – A ty? – spytał. – Jakminął ci dzień poza wyprawą do sklepu „Kalina”? Odwróciła się od okna i popatrzyła na niego roziskrzonym spojrzeniem. – Dużo dzisiaj napisałam – stwierdziła, wskazując na komputer. – Ta opowieść po prostu sama do mnie przyszła. Krzysztof potwierdził skinieniem głowy i rzucił okiem na tytuł, widoczny na górnym marginesie każdej kolejnej strony. – Noc w ogrodzie – przeczytał. – Bardzo ładny tytuł! Zawsze miałaś do tego talent. – Też takuważam – odparła z zadowoleniem. – Wymyśliłam dzisiaj nową nazwę dla kawiarni Kaliny. Ona chciała ją nazwać „Zacisze”, ja zaproponowałam „Pod skrzydłem motyla”. Roześmiał się, patrząc jej w oczy. – Julina już śpi, więc my chyba także powinniśmy. – Iść spać? – podchwyciła przekornie Sabina. – Raczej pójść do łóżka… – Udać się na spoczynek, jakby powiedziała Carmen. – Nie! Ona by powiedziała „oddalić się w objęcia Morfeusza”! Patrzyli na siebie z uśmiechem. Odgarnął jej włosy z czoła, by po raz kolejny zachwycić się nieskalanym blaskiem jej skóry. Ona z czułością spoglądała na zmarszczkę, która zawsze mu się robiła, gdy śmiał się lub bardzo dziwił. Prawie równocześnie wstali od stołu, chwycili się za ręce i ruszyli po schodach na górę. Zerwał się wiatr, który szarpał białe firanki w otwartych oknach. Nie zwracali na to uwagi. Piękna sypialnia Sabiny już wkrótce miała stać się ich wspólnym pokojem. Położona była na poddaszu i patrząc przez okno miało się złudzenie unoszenia się ponad całą doliną. Gdzieś w oddali widać było światła pałacu. Przez otwarte okno do wnętrza zaglądał ciekawski księżyc. Była to chyba pierwsza w tym roku tak gorąca noc. Równie gorąca dla nich, gdy pospiesznie zrzucili ubrania i zatopili się w sobie. Jasne włosy Sabiny lśniły na poduszce jakimś nieziemskim blaskiem, podkreślanym przez światło księżyca, gdy ich oddechy mieszały się ze sobą, a ciała szukały się pośród gorących namiętnych szeptów. Wszystko, co wydarzyło się między nimi było jak misterium, pradawny akt, który nie bierze się z rozumu, ale z pierwotnych uczuć i tej niezwykłej magii, łączącej ze sobą dwie istoty. Ktoś powiedział, że ludzie są jak kosmiczny pył wirujący w przestrzeni, by znaleźć dla siebie miejsce. Teraz była pewna, że słowa te są prawdziwe. Nigdy nie czuła tak wielkiego szczęścia, jak tej upalnej wiosennej nocy w swoim domu na łąkach. Zniknęły wszystkie lęki i wątpliwości. Pozostała tylko miłość, niczym nieskalana i piękna aż do łez. – Kochasz mnie? – spytał Krzysztof, gładząc jej szczupłe ramię. Skóra oświetlona księżycem wydawała się jasna jakwypolerowany cenny kamień. Przytuliła się do niego, nie odpowiadając na pytanie. Zanurzył ręce w jej włosach i szeptał do ucha czułe słowa, jakie podpowiada tylko najczystsza miłość.
Zasnęli przed świtem. Zmęczeni i przytuleni do siebie jak dzieci szukające ciepła. Światło poranku wdarło się do pokoju, a oni wciąż pogrążeni byli w sennych wspomnieniach minionej nocy.
4 Kalina wyszła z biura i oparła się o framugę. W ręku trzymała kubek z kawą i strasznie chciało się jej palić. Rzuciła przecież. Jednak każda rozmowa z Adamem, byłym mężem, sprawiała, że miała ochotę na fajkę. Cholerną ochotę! Adam obiektywnie nie był zły. Przez wiele lat jakoś to wszystko funkcjonowało, a może tylko Kalina przymykała oczy na to, co dla innych było oczywiste – że to małżeństwo właściwie nie istnieje. Każde z nich miało pracę, w której się spełniało, ale Kalina chciała od życia czegoś więcej. Nie miała ochoty pomnażać czyichś dochodów, chciała pracować na siebie, odpowiadać za wszystko. Przeliczyła fundusze. Z niewielką pomocą kredytu oraz unijnego dofinansowania mogła wreszcie zrealizować swoje marzenie – własny sklep i pracownię ogrodów. Zaczęła przeglądać ogłoszenia o nieruchomościach, ale żadna lokalizacja jej nie odpowiadała. Wreszcie od kogoś ze znajomych dowiedziała się o Lipniku i tym sklepie z tysiącem i jeden drobiazgami. Właściciel chciał go sprzedać i przenieść się do swoich dzieci. Pojechała na rekonesans. Akurat była jesień i okolica wyglądała przepięknie, skąpana w delikatnych cieniach i soczystych barwach. Miasteczko także wydało się jej urokliwe. Tak, strasznie urocze! – pomyślała sarkastycznie i mocniej oparła się o framugę, popijając kawę. Miejscowi nie przyjęli jej jednak miło. Żadnego ciasta na powitanie i zapraszania na podwieczorki. Wszyscy mieli pretensje, że nie zamierza dalej prowadzić sklepu z gwoździami. Może z dzisiejszej perspektywy trzeba przyznać, że wprowadziła zmiany za szybko. Może trzeba było sprzedać powoli te wszystkie słoiki, rurki, sznurki i inne rzeczy, których zastosowania trudno się było domyślić, a swoje robić powoli na zapleczu. Ale gdy znalazła za półką kłąb zardzewiałego drutu i jakieś przedpotopowe worki z zaprawą murarską, o których zapomniano chyba przed wojną, powiedziała sobie „stop”. Wywaliła wszystkie te skarby i zaprowadziła swoje porządki. Tym się naraziła najbardziej. Sklep „Pewex” uważany był w Lipniku za miejsce, w którym można było dostać wszystko. Teraz nie było w nim nic. Bo tak właśnie początkowo miejscowi traktowali jej doniczki i sadzonki. Nieufnie i z rezerwą. Kiedy zaprojektowała pierwszy wzorcowy
ogródek, w stylu rustykalnym, zaczęli ją naśladować. Obudziła w mieszkańcach naturalną potrzebę otaczania się ładnymi rzeczami. Powoli okazało się, że Kalina nie jest zarozumiałą „panią z miasta”, „biznesmenką” jak ją niektórzy pogardliwie nazywali, ale sympatyczną kobietą, która każdemu stara się pomóc. I już się wydawało, że wszystko jest na dobrej drodze, by zdobyła zaufanie miejscowej społeczności, gdy doszło do niefortunnego zajścia z kierowniczką biblioteki, panią Marianną. Dawno temu Kalina czytała mnóstwo książek, chodziła do kina i teatru, ale gdy wyszła za mąż, urodziła Nikę i rzuciła się w wir codziennych obowiązków, nie miała już na to czasu. Teraz, mieszkając w Lipniku, lubiła czymś zapełniać wieczory. Zapisała się do miejscowej biblioteki, ale nie przypadła do gustu kierowniczce. Gdy zapytała o nowości, Marianna podsunęła jej kilka romansideł, jak łatwo było ustalić po tytułach. Kalina skrzywiła się z niesmakiem, i rzuciła jakąś cierpką uwagę na ten temat. Bibliotekarka, zresztą poniekąd słusznie, stwierdziła, że nie powinno się oceniać tak krytycznie książek, których się nie zna. W Kalinie natychmiast obudził się duch przekory. Zwykle, gdy ktoś mówił do niej kategorycznym, belferskim tonem, stawała okoniem. Dokładnie to samo miała w szkole – takie traktowanie z góry od razu wzbudzało w niej bunt. Pani Marianna chyba wyczuła w niej krnąbrną uczennicę, bo od razu zaczęła ją pouczać i ustawiać. Biblioteka miała wiele nowości, które przekazywały jej wydawnictwa, bo kierowniczka dobrze potrafiła dbać o zbiory i mimo szczupłych zasobów finansowych walczyła o każdą książkę jak lew. To prawda, były to przede wszystkim pozycje poczytne, co jednak nie znaczyło, że bezwartościowe. Dla nowej czytelniczki była gotowa zrobić wiele i chciała uraczyć ją najbardziej pożądanymi tomami z księgozbioru. Prowokacyjna mina Kaliny, jej pogardliwe wzruszenie ramionami, gdy powiedziała lekceważąco o „romansidłach” obudziły w spokojnej pani Mariannie ducha walki. Dość powiedzieć, że pokłóciły się mocno, a właścicielka sklepu ogrodniczego wyszła z biblioteki, najwyższą siłą woli powstrzymując się, by nie trzasnąć drzwiami. Pani Marianna długo trzęsła się z oburzenia i opowiadała każdemu, kto tylko chciał słuchać jak nieuprzejma i roszczeniowa jest pani Olczak. A wielu dawało tym opowieściom chętne ucho, ponieważ nic tak nie cieszy bliźniego, jakobgadywanie innych. Kalina szybko zorientowała się, jak wielki popełniła błąd, zadzierając z bibliotekarką. Pani Marianna to była w Lipniku instytucja. Jeśli ona kogoś nie lubiła, jej niechęć podzielało całe miasteczko, a właściwie ta jego część, która liczyła się w towarzystwie. W bibliotece organizowano spotkania, herbatki i fajfy, na które schodzili się mieszkańcy, nie wyłączając wójta, który może nie przepadał za literaturą, ale chciał wiedzieć, co dzieje się w jego okręgu. Kalina, która powoli dorabiała się towarzyskiej pozycji, nagle znalazła się poza nawiasem tej społeczności, tylko z powodu jednej niefortunnej utarczki z kierowniczką biblioteki. Przez kilka kolejnych miesięcy starała się więc to naprawić, działając dla dobra wspólnego. Na własny koszt odnowiła podupadający ogródek skalny przy budynku szkoły, chętnie też udzielała się na lekcjach przyrody. Na wiosnę przydreptała do niej gospodyni księdza z prośbą o poradę, a wkrótce do sklepu zaczęła zaglądać żona wójta. Nauczona doświadczeniem z panią Marianną, Kalina zaprosiła ją na herbatkę i miło porozmawiała o kłopotach z przędziorkiem i tarcznikami, ponieważ wójt posiadał w swoim biurze całą kolekcję palm. Środek na tarczniki okazał się tak skuteczny, że Kalina zdobyła zaufanie wójtowej, która zaczęła pracować nad swoim ogrodem w stylu francuskim. Latem Olczak zdobyła sobie pewne poważanie wśród mieszkańców jako znakomita ekspertka od warzyw, ale nadal nie była zapraszana do biblioteki i do Klubu Powieściowego, który spotykał się w każdy piątek.
Cóż, zawsze będę tutaj bibliotecznym outsiderem – pomyślała nawet z pewną dozą humoru. Książki zaczęła kupować przez internet i kilkakrotnie w poleceniach na stronach wydawnictw znalazła te pozycje, które wówczas chciała jej wypożyczyć pani Marianna. Jeszcze w zimie zjawił się w jej sklepie Marek Rokosz. Doskonale pamiętała ten dzień. Było mroźno i jak zwykle w taką pogodę klientów nie kręciło się po sklepie zbyt wielu. Dwie panie oglądały kwiaty doniczkowe, ktoś wybierał grabie, a jeden z gospodarzy zainteresował się katalogiem nasion. Marek stanął w drzwiach, w swoim drogim płaszczu i pięknych butach, otrzepując delikatnie drobinki śniegu, które osiadły mu na ramieniu. Wyglądał tak niecodziennie, jakby z innego świata, że Kalina podniosła wzrok znad rachunków i przyglądała mu się z zaciekawieniem. Wydawało się, że poczuł jej wzrok, bo spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko. – Pani Kalina Olczak? – powiedział głębokim głosem, który przypominał jej jednego znanego lektora filmowego. Skinęła głową. Zdjął rękawiczkę, by uścisnąć jej rękę. Uścisk dłoni miał mocny, może nawet trochę za bardzo, jakby od razu chciał pokazać, kto tutaj rządzi. – Bardzo mi miło. Jestem Marek Rokosz, prowadzę gospodarstwo niedaleko, mam do pani pewne pytanie związane z moją produkcją. Marek Rokosz. Mimo że nie była najpopularniejszą mieszkanką Lipnika i nie do niej schodzono się na plotki, to i ona usłyszała o nim co nieco. Był nieprzyzwoicie bogaty i równie nieprzyzwoicie ekscentryczny. Miał przepiękny dom, przerobiony ze starego młyna i wielkie gospodarstwo, po byłym PGR-ze, w którym założył plantację ziół. Trzymał też konie i podobno był zapalonym jeźdźcem. Starsze mieszkanki Lipnika trochę się go obawiały, zaś młodsze obgadywały go z wielkim zaangażowaniem. Budził zainteresowanie, bo rzadko bywał w miasteczku, chyba że wydarzyło się coś najwyższej wagi. Nawet wójt z Brzózek czuł przed nim respekt. Marek Rokosz był wielkim dobroczyńcą szkoły i biblioteki. Wspierał finansowo właściwie wszelkie kulturalne przedsięwzięcia gminy, lecz w żadnym nie brał udziału. Kalina wyobrażała sobie go jako statecznego mężczyznę w niemodnym, ale doskonałym gatunkowo ubraniu, który czas spędza na robieniu bilansu, i być może paleniu fajki. Jak się okazało, bardzo się myliła. Rokosz zawsze był ubrany modnie i w ogóle nie palił. Miał też trudny charakter i nie należał do osób, które idą na kompromisy. Zauważyła to od razu, gdy zaczęli rozmawiać o jego plantacji. Potrzebował pomocy w sprowadzeniu gatunków ziół, na których mu najbardziej zależało. Właściwie nie chciał jakiejkolwiek porady, przyszedł do niej z gotowym projektem, który miała zrealizować wedle jego szczegółowych wskazówek. Gdy spojrzała na notatki i plany, które dla niej sporządził, od razu zauważyła, że można wprowadzić kilka modyfikacji obniżających znacznie koszty. Nie wszystkie pomysły Marka Rokosza były zresztą fortunne. Można było kupić większą część sadzonek w Polsce, a nie sprowadzać je z zagranicy. Nawet nie chciał o tym słyszeć. Nieznoszącym sprzeciwu głosem nakazał jej wykonanie swoich poleceń. Kalina organicznie nie cierpiała takiego stawiania sprawy. Już miała zacząć się kłócić, rzucić jakąś złośliwą uwagę, ale przypomniała sobie scysję z panią Marianną i dalsze konsekwencje tej sytuacji. Tutaj było jeszcze gorzej – jej niewyparzony język mógł zaowocować utratą ważnego klienta, a na to sklep „Kalina” nie mógł sobie pozwolić. Zniosła więc cierpliwie nieprzyjemny ton pana Rokosza i zapewniła, że wszystko będzie zrobione tak jak sobie życzy. W końcu to on płaci i chyba wie, jaki ma na to budżet – pomyślała, choć była pewna, że jej rozwiązanie jest dużo lepsze. Marek od razu się uspokoił i z zadowoleniem skinął głową. Lubił mieć wszystko pod kontrolą. Kalina patrzyła jeszcze za nim, gdy już opuścił sklep. Nie wydawał się jej sympatyczny, wręcz
przeciwnie, zachowywał się raczej odstręczająco, ale w całej jego osobie, sposobie patrzenia, głębokim głosie, było coś fascynującego. Nie mogła przestać o nim myśleć, choć zżymała się na niego za krótkie polecenia, które wydawał jej władczym głosem przez telefon. Nie potrafiła do niego dotrzeć i go rozgryźć. Mierziło ją, że traktował ją jak swoją podwładną, a nie partnerkę, prowadzącą równorzędny biznes. Pan każe sługa musi – powtarzała sobie, gdy tylko pojawiały się kolejne zlecenia, ale wcale ją to nie bawiło. Wypełniała jednakwszystko bez gadania, a Marekopłacał każdy transport bardzo punktualnie. Od tej strony nic nie można mu było zarzucić. Miała przy tym wrażenie, że kompletnie nie zwraca na nią uwagi. Była dla niego po prostu kolejnym elementem planu, który realizował z chirurgiczną precyzją. Ich kontakty były wyłącznie służbowe i jak to określiła kiedyś w myślach Kalina – „nijakie”. Bo i relacja między nimi właśnie taka się stała. Z drugiej strony kobieta ganiła się za te myśli. O co jej właściwie chodzi z tym Markiem Rokoszem? Chce zdobyć jego zainteresowanie, ale właściwie w jakim celu? Był niemiły i lekceważył ją – taka była prawda. Doszła do wniosku, że chodzi chyba wyłącznie o jej ambicję. Stanowił dla niej wyzwanie, bo ją ignorował. Kaliny Olczaknikt nigdy nie traktował w podobny sposób. Budziła w ludziach skrajne uczucia. Nie lubiano jej, ale też potrafiła zdobyć żywą sympatię, oczywiście nie w Lipniku, bo tutaj jakoś nikt za nią nie szalał. Fajnie byłoby mieć choć jedną przyjaciółkę, z którą można by się napić wina i obejrzeć film. Zdecydowanie nie widziała jednak w tej roli zażywnej żony wójta ani gosposi księdza, choć akurat z nimi stosunki miała dosyć serdeczne. Kalina najchętniej zaprzyjaźniłaby się z Milą Mossakowską. Kobieta ta wydawała się jej sympatyczna i miła. Dobrze się znała na rzeczy, ale chętnie przyjmowała rady, czego z kolei na pewno nie można było powiedzieć o Marku Rokoszu. Kalina szybko zrozumiała jej potrzeby i dużo trudu wkładała w to, by sprowadzić najwydajniejsze gatunki róż, zwłaszcza że uprawa rozszerzyła się na sąsiednią łąkę. Mila potrafiła okazać wdzięczność, ale na tym wszystko się kończyło. Kalina miała wrażenie, że właścicielka hotelu i plantacji róż po prostu nie ma czasu na nowe znajomości. Może zresztą nie przypadłam jej do gustu albo usłyszała o mnie jakieś plotki od tej całej Marianny – myślała ponuro. Mossakowska była rzecz jasna mile widziana w bibliotece, a Klub Powieściowy spotykał się często w jej pięknym hotelu, w którym Kalina nigdy nie była. Choć znajdowała się całkowicie poza głównym nurtem wymiany informacji, to pani Kręcichwostowa – bo takie dziwne nazwisko nosił wójt – lubiła do niej wpadać, niby poradzić się w sprawie formowania cisowego żywopłotu, ale taknaprawdę sprzedać trochę plotek. Kalina biedziła się akurat nad zamówieniem Rokosza, który postanowił część swej działki obsadzić lawendą lekarską i polecił jej znaleźć najlepsze francuskie sadzonki. Oczywiście równie dobre można było dostać w Polsce, ale on nie chciał o tym słyszeć. Jak zwykle wewnętrzny diablik kusił ją, by powiedzieć mu do słuchu, ale gdy pomyślała o niezapłaconych rachunkach i potrzebnych środkach na pensje dla pracownic, przygryzła język. Miała trochę pracy i towarzyska wizyta żony wójta, pani Izy, nie była jej zbytnio na rękę, ale starała się tego nie okazywać. – O, zamawia pani lawendę? Pewnie dla pana Rokosza? – Wójtowa trafnie się domyśliła i zaczęła się rozwodzić nad hojnością Marka względem szkoły i gminnego ośrodka kultury. Usta jej się praktycznie nie zamykały i Kalina dowiedziała się między innymi, że jak to uroczo ujęła pani Iza „było coś” między Rokoszem a mieszkającą w Idzie pisarką, Sabiną Południewską. – Ta pani Sabina to w końcu wybrała naszego doktora Doleckiego, wie pani, tego co ma gabinet w budynku gminy w Brzózkach. Rokosz to bardzo przeżył, mówię pani! Jeszcze bardziej zgryźliwy się zrobił niż przedtem! A sama pani wie, że on nie ma łatwego charakteru, o nie!
I święty by z nim stracił cierpliwość! Nawet naszego księdza potrafi rozzłościć, choć trudno sobie to wyobrazić. – A ta pani Sabina? Jaka ona jest? – przerwała Kalina. Zupełnie nie kojarzyła takiej osoby. Wiadomość, że gdzieś w pobliżu mieszka pisarka była dla niej prawdziwą nowością. Pani Iza wyjaśniła, że Sabina kupiła dom na łąkach w Idzie i teraz go remontuje. Dom położony był niedaleko hotelu „Pod Graalem i Różą” należącego do małżeństwa Mossakowskich. Teraz Kalina to sobie przypomniała. Rzeczywiście był taki dom, który nazywano „nawiedzonym”. Gdy się tu sprowadziła i szukała mieszkania, jeszcze zanim podjęła decyzję o wygospodarowaniu czegoś w pomieszczeniach nad sklepem, ktoś pokazał jej ten dom. Należał do starszej pani, niezwykle zaprzyjaźnionej z kierowniczką biblioteki i innymi „damami z towarzystwa”. Kalina szybko straciła nadzieję, że go kupi, choć podobał się jej bardzo. Później zresztą doszła do wniosku, że dobrze zrobiła – ten romantyczny poryw serca, zachwyt nad starym domostwem, w którym przez dziury w dachu hulał wiatr, kosztowałby ją zbyt dużo pieniędzy! Na to była zbyt praktyczna – zawsze robiła bilans zysków i strat. Skoro mieszka na łąkach, pewnie przyjaźni się z Milą Mossakowską – pomyślała o Sabinie i poczuła ukłucie przykrości. Gdyby sama zaprzyjaźniła się z Milą, zyskałaby przynajmniej dwie ciekawe koleżanki. Może i Rokosz spojrzałby wówczas na nią innym wzrokiem… Odpędziła od siebie tę myśl. Co jej w ogóle chodzi po głowie? Przecież nie jest desperatką i nie zamierza się nikomu narzucać. Mimo to postanowiła pociągnąć wójtową za język. Dowiedziała się, że doktor Dolecki jest wdowcem, wychowującym córkę w wieku Niki i całkowicie stracił głowę dla Sabiny. Ona była z kolei osobą postrzeganą przez miejscowych jako wyniosła i dumna. – Taka księżniczka z lodu, jeśli mnie pani rozumie – dodała pani Iza, a Kalina kiwnęła głową. – Wszyscy ją tu traktują po królewsku, nawet mój mąż ma do niej olbrzymi szacunek, ale dla mnie, pani Kalino, to ona jest po prostu samolubna! Mieszka w Idzie, w ogóle się tutaj nie pokazuje, chyba jak ze szkoły odbiera tę dziewczynkę doktora, nigdy nas do siebie nie zaprosiła. – Wójtowa aż nabrała powietrza, gdy to mówiła i spojrzała na Kalinę wzrokiem, który wyraźnie wyrażał dezaprobatę dla poczynań Sabiny. Może się was boi – pomyślała Kalina i poczuła do nieznajomej pisarki pewną sympatię. No i w dodatku odrzuciła względy Marka Rokosza. – To mówi pani, że Marek Rokosz i ta pisarka… – zaczęła zachęcająco, a żona wójta natychmiast upiła z filiżanki trochę kawy i z ochotą przedstawiła wszystkie plotki na ten temat. A fakty były takie – Rokosz jeździł do Idy, do pałacu, zapraszał Sabinę do siebie, uczył konnej jazdy. Ktoś nawet mówił, że często bywała u niego w domu. – A dom to on ma wspaniały. Taki trochę nie w naszym guście, pani Kalino, ale widać, ile tam pieniędzy włożono. Mógł sobie wybudować rezydencję w pobliżu budynków gospodarczych, ale on wolał przerobić ten młyn. Gdy mu go mój mąż pokazał od razu mu się oczy zaświeciły, bo ponoć czytał o takim w jakiejś książce. On w ogóle mnóstwo czyta, nie wiem, kiedy ma na to czas, ale widocznie ludzie za niego pracują w tym gospodarstwie. Mąż mówił, że ma cały jeden pokój pełen książek, wyobraża sobie pani? Ponoć nasza biblioteka tyle nie ma, co on! Ja też lubię sobie dobrą książkę poczytać, pani Marianna zawsze mi coś wyszuka, ale żeby książki w domu trzymać? Po co? Tylko kurz za przeproszeniem zbierają! Pani Iza zmęczyła się wyrzucaniem z siebie słów z prędkością karabinu i znowu sięgnęła po filiżankę. Kalina zauważyła, że skończyła się kawa, więc wstała, by nalać świeżej z ekspresu. Po chwili namysłu, wyjęła z szafki ciasto i rozłożyła na talerzu. Wójtowa z wdzięcznością przyjęła słodki smakołyk. – I jak to się skończyło z tą Sabiną? – podrzuciła Kalina z ciekawością, gdy pani Iza odsunęła
talerzyk. – W sumie to nikt nie wie, pani Kalino. Ona się zeszła z doktorem, a Rokosz został, jak to się mówi, na lodzie. Bardzo to przeżył, to było widać. Cały czas tylko pracował i siedział w tych papierach. W ogóle nigdzie nie wyjeżdżał, wie pani. W tym jego gospodarstwie to pracuje jeden krewniak męża. I on mi mówił, że Rokosz się zrobił po tym wszystkim jeszcze gorszy niż był. Wymagający i ostry dla pracowników jak osa. No, ale dobrze płaci, to trzeba przyznać, każdy chce u niego pracować. Kalina się zamyśliła. Romantyczna afera w życiu Marka Rokosza. No, kto by pomyślał. Trudno się było do tego przyznać, bo to było naprawdę szaleństwo, ale wydawał się jej jeszcze bardziej pociągający. Mroczny i tajemniczy. Wzdrygnęła się, gdy to sobie uświadomiła, i wydawało jej się to niedorzeczne. Ale jednocześnie robiła wszystko, by poznać Sabinę Południewską. Wsiadła nawet kiedyś do samochodu i pojechała pod jej dom. Był naprawdę wspaniały i widać było, że właścicielka włożyła wiele pracy w doprowadzeniu go do stanu świetności. Widać książki dobrze się sprzedają – pomyślała Kalina z pewną zazdrością. Wyglądało na to, że Południewska ma wspaniałe życie. Doktor Krzysztof Dolecki wydawał się być bardzo miłym człowiekiem, choć nieco postrzelonym. Kalina była u niego raz, gdy Nika zachorowała na gardło. Cały czas opowiadał dowcipy, by rozbawić dziewczynkę i sam się z nich śmiał tubalnym głosem. Kalina trochę dziwiła się wyborowi Sabiny – Dolecki był diametralnie inny niż Marek Rokosz. Można było w nim czytać jakw książce, podczas gdy Rokosza otaczała wielka tajemnica. Nigdy bym nie zrezygnowała z kogoś takiego jak on – pomyślała nawet, ale szybko uznała tę myśl za absurdalną. Nawet nie marzyła o tym, że w tak łatwy sposób pozna Sabinę. Gdy wraz z córeczką doktora weszły do sklepu, od razu je rozpoznała. Widziała Południewską do tej pory tylko raz w przelocie, gdy pisarka odbierała ze szkoły tę Małą. Zapamiętała jej szczupłą sylwetkę i jasne włosy. Teraz widziała ją dokładnie, jak nieco bezradnym wzrokiem rozgląda się po sklepie. Złożyła papiery i podeszła do niej, by zaproponować pomoc. Wszystko później ułożyło się dużo lepiej, niż myślała. Sabina okazała się osobą, którą Kalina chętnie poznałaby bliżej. Pierwszym krokiem mogło być właśnie zaprojektowanie ogrodu. Ponieważ Olczak zawsze szukała najbardziej praktycznych rozwiązań, wpadła na pewien pomysł. Od dawna współpracowała z miesięcznikiem „Elegancki Ogród”, który chętnie pokazywał jej aranżacje. Może teraz, dla reklamy, gazeta sfinansowałaby urządzenie ogrodu znanej pisarki? Kalina obliczyła, że nie byłaby to zwalająca z nóg kwota, a korzyści promocyjne – wielkie. Wykonała telefon do naczelnej magazynu i natychmiast wzbudziła jej zainteresowanie. Ogród zaprojektowany specjalnie dla kogoś znanego, to było coś w sam raz dla tego czasopisma. – Znakomity pomysł pani Kalino – entuzjazmowała się naczelna. – Wyślemy swego fotografika, gdy aranżacja już będzie gotowa. Rzeczowo myśląca Kalina od razu podsunęła pomysł zrobienia filmu, który ilustrowałby kolejne etapy pracy, a potem można by go dołączać do gazety. Ten pomysł również został przyjęty z radością. Odłożyła słuchawkę, wielce usatysfakcjonowana. Czasopismo było gotowe sfinansować jej pracę i część ogrodowych urządzeń w zamian za zgodę Sabiny na pokazanie domu i ogrodu. Kalina przebiegła w myślach listę swoich dostawców, zastanawiając się, kto jeszcze chciałby się zareklamować w filmie, oferując bezpłatnie swoje produkty. Była doskonałą organizatorką i nie znosiła wyrzucania pieniędzy w błoto. Dlatego