Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony231 220
  • Obserwuję252
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań147 144

Olsson Mats - Harry Svensson 01 - Zabójcza dyscyplina

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Olsson Mats - Harry Svensson 01 - Zabójcza dyscyplina.pdf

Ankiszon EBooki PDF Harry Svensson - 1 - 2
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 315 stron)

WROCŁAW 2015

I get scared when I remember too much. Rod Stewart Lady Day, 1970

C Z Ę Ś Ć I 1 Chciała, żebym ją bił. Nie było w tym nic szczególnego. Nie wydawało się to niezwykłe, ani nawet nie zwracało uwagi, ale tak to się zaczęło. Dziwne okazało się to, że nie zorientowałem się od razu. Ona sama też nie. A może jednak. Trudno stwierdzić. W jednej chwili była tego pewna, w następnej już nie. Chciała. Może. Na pewno. Nie. Tak. Absolutnie nie! E, tam. A może? Zawsze to rozumiałem, niemal natychmiast, już przy pierwszym kontakcie wzrokowym, pierwszym uśmiechu, jeszcze zanim one same to pojęły, ale w tym przypadku nie wiedziałem nic i gdy rollercoaster powoli piął się pod górę, siedziałem spokojnie, może trochę podekscytowany, tylko po to, by później desperacko wcisnąć się w krzesełko wagoniku, gdy z zawrotną szybkością zaczął pędzić w dół. Zwykle wiedziałem czego chcę, nie kupowałem biletu na rollercoaster, jeśli wcześniej dokładnie nie sprawdziłem jego trasy i stanu wagoników, ale w jej przypadku było dokładnie na odwrót: choć z natury jestem dominantem, to ja skończyłem jako ten uległy, stałem się jagnięciem, które z własnej woli dało się poprowadzić na ołtarz ofiarny. Albo raczej kozłem. Może wyszedłem z wprawy. Miało to miejsce jakiś czas temu. Wiele lat wcześniej, gdy byłem młodszy, boksowałem się i wiedziałem, że jeśli człowiek choć na sekundę opuści gardę i straci koncentrację, to po chwili leży na deskach i nie może nawet liczyć na gong. Dobrze mieć wtedy jakąś ochronę głowy. Oprócz tego, że zawsze wiedziałem, czego chcę, zwykle w pełni kontrolowałem to, co się działo, i rzadko pozwalałem stawiać się w sytuacji, w której istniało ryzyko, że stracę grunt pod nogami i nie będę mógł kierować własnym losem. Pod tym względem przypominałem reprezentację Larsa Lagerbäcka: dobry w stałych fragmentach gry, szybki w wykorzystywaniu okazji, które się nadarzyły. Często pozwalałem, by okoliczności kierowały moim życiem zawodowym, ale akurat w tego rodzaju sytuacjach w ogóle nie wierzę w przypadek. Nie wierzę, że coś się po prostu dzieje, i może na tym właśnie polega bycie dominantem. Nawet jeżeli człowiekowi nigdy nie uda się do końca przewidzieć jakiegoś zdarzenia, to będzie lepiej przygotowany na to, co go czeka, jeśli przynajmniej poczyni jakieś starania w tym kierunku. Gdy już do mnie dotarło, że chciała, bym ją bił, przygotowałem się najlepiej, jak

potrafiłem. Przejrzałem punkt po punkcie listę, którą znałem na pamięć, bo sam ją sporządziłem. Powinno się udać. Wszystko poszło w diabły. Może to wina internetu. Nie wiem. Ale nie ulegało wątpliwości, że skończyło się źle. To był dopiero początek. 2 SZTOKHOLM PAŹDZIERNIK Kobieta, która chciała dostać parę klapsów, albo może i nie, nazywała się Ulrika Palmgren i była importerką win. Mieszkała w Malmö. Siedziałem z nią twarzą w twarz w Sztokholmie, ale to przez internet poznałem ją lepiej. A może i nie. Nie potrafię podać żadnego sensownego wyjaśnienia, dlaczego chciałem przestać pracować jako dziennikarz i nawet wymarudziłem dla siebie odprawę, ale wynikało to chyba z tego, że nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca, a po części również z niepokoju o przyszłość gazety. Wyglądało na to, że słowo drukowane nie ma przyszłości. Nie potrafiłem też wytłumaczyć, dlaczego za pieniądze z odprawy zamierzałem otworzyć restaurację, ale uważałem, że jako człowiek, który większość życia spędził w różnych lokalach, wiem na ten temat wystarczająco dużo. Nigdy nie udało mi się do końca zrozumieć, jak to się stało, że dostała moje nazwisko. Gdy Ulrika Palmgren przyjechała do Sztokholmu, by sprzedawać wino produkowane przez jakiegoś piosenkarza rockowego, o którym nigdy nie słyszałem, byłem jednym z potencjalnych klientów, z którymi nawiązała kontakt. Bar w hotelu Anglais przy Stureplan w dzień był jednym wielkim miejscem spotkań dla wszystkich, którzy nie mieli własnego biura i woleli wysyłać maile, dzwonić, odbywać spotkania i pracować w hotelowym barze. Kiedyś mówiło się, że ktoś ma „biuro w kieszeni”, a dzisiaj – w barze. To było przedszkole dla dorosłych. Ulrice Palmgren przydzielono kącik, gdzie wystawiała swoje wino w drewnianej skrzynce na podłodze, a na stoliku przed nami rozłożyła ulotki. Kosztując jednego trunku kwaśniejszego od drugiego, pojąłem, że ten piosenkarz rockowy musiał lepiej znać się na muzyce niż na winach, wyjrzałem przez okno na coraz bardziej jesienny Sztokholm i nagle poczułem, że mam ochotę stamtąd wyjść i zacząć kopać opadłe liście w Humlegården. Mężczyźni w moim wieku nie powinni mieć tego typu zachcianek. A zwłaszcza, jeśli chcą udawać dorosłych i wybić się w branży restauratorskiej. – Zamierzam, wraz z kilkoma osobami za jakąś godzinę pójść na kolację do Riche – oznajmiła Ulrika Palmgren, gdy opowiedziała już o winie i o piosenkarzu rockowym. – Mógłbyś się z nami wybrać. To znaczy, jeśli chcesz. Założyłem, że to ona będzie stawiać, więc jakiś czas później siedziałem w pięknej rotundzie Riche z widokiem na Birger Jarlsgatan w stronę Stureplan. Była tam Ulrika Palmgren, ja i dwóch mężczyzn, których przelotnie znałem, a może tylko tak mi się wydawało, w każdym razie kiwaliśmy sobie głowami, gdy się spotykaliśmy, a ja czytałem o nich i o ich lokalach w gazetach i na blogach o jedzeniu. Jeden z nich miał sięgające do ramion ciemne włosy i seplenił kobiecym głosem, zaś drugi był ogolony na łyso, a na wewnętrznej stronie jego lewego ramienia znajdował się wielki tatuaż z kotwicą, choć pewnie nigdy nie widział łodzi, nawet

na obrazku. I jakby na dowód tego, że nic nie jest tak, jak się wydaje, ten długowłosy sepleniący otworzył dość nowoczesną restaurację z daniami mięsnymi na Södermalm, a ten napakowany z kotwicą i ogoloną głową wybił się jako cukiernik, wypiekając małe babeczki, i teraz – jak mówił – próbował poszerzyć działalność. Rozmawiali o winach, których nie znałem, zastanawiając się, czy Micael Bindefeld wciąż jest tym agentem, którego powinno się wynająć, jeśli chce się wylansować wino produkowane przez znanego piosenkarza rockowego. Ale nie przysłuchiwałem się dokładnie, więc nie jestem tego pewien. Zamówiłem sobie cienki stek w starej, klasycznej wersji, którą podawano w Victoria w Kungsträdgården w latach siedemdziesiątych, z purée, surowym żółtkiem i tartym chrzanem. Wołowina była tak rozbita, że zdawała się cienka jak listek. Ulrika Palmgren przemyciła do baru kilka butelek wina, które tu nazywało się Devil’s Peak, ale o ile dobrze zrozumiałem, nie miało nic wspólnego ani ze szczytem w Kapsztadzie, ani z powieścią Deona Meyera[1] . – To był ich wielki hit – powiedziała, mając na myśli zespół, do którego należał produkujący trunek piosenkarz. Zanuciła coś, co kończyło się: „...if you come into my arms, I’ll take you to the devil’s peak”. Dziś już nie piszą takich kawałków. Nie zwróciłem zbytniej uwagi na Ulrikę Palmgren podczas kosztowania win w Anglais, bo poczułem nagłą ochotę, żeby wyjść i kopać jesienne liście. Nie byłem więc pewien, czy przebrała się do kolacji, czy nie. W każdym razie miała na sobie ciemne, długie spodnie, białą bluzkę i marynarkę, która wyglądała, jakby była z dżinsu, ale pewnie uszyto ją z czegoś znacznie droższego. Brązowe włosy spięła w kucyk, ale kilka kosmyków się uwolniło i opadało na jej prawy policzek. Co chwilę je odgarniała i wyglądało to tak, jakby robiła to automatycznie, odruchowo, a nie dlatego, że jej przeszkadzały. Na oko zbliżała się do pięćdziesiątki, miała drobne i dość atrakcyjne zmarszczki w kącikach oczu, ujmujący uśmiech, a na szyi wisiorek z cieniutkim srebrnym kluczem, który krył się między jej piersiami. Nie interesowały mnie jej wina, ani ci dwaj faceci, więc głównie siedziałem i patrzyłem na nią. Czasem, żeby życie wydawało się znośniejsze, wystarczy tylko siedzieć i patrzeć na jakąś kobietę. Myślałem, że może w jej oczach się pogrążyłem, gdy podszedłem do baru i poprosiłem Stefana, barmana z ogoloną głową, o kieliszek australijskiego czerwonego wina, zamiast jej Devil’s Peak, ale gdy kolacja dobiegła końca, a ci dwaj poszli w swoją stronę, przytrzymałem jej płaszcz, a ona powiedziała: – Niewiele mówisz. Wzruszyłem ramionami. – Prawie się nie odzywałeś przez całą kolację. – Czasem nie mam nic do powiedzenia i wtedy się nie odzywam. Czasem mam więcej do powiedzenia i wtedy gadam – odparłem. – A kiedy wypiję za dużo kawy, nawijam jak najęty, ale niekiedy tylko sobie myślę. – I o czym myślałeś dzisiaj wieczorem? – O tym, czy ten klucz, który nosisz na szyi, pasuje do twojego serca czy do czegoś innego. – Dowcipne – stwierdziła. Miała rację. Nie zastanawiałem się nad niczym szczególnym, ale klucz musiał do czegoś pasować. – Mój samolot do Malmö wylatuje jutro o siódmej rano z Bromma, więc... nie posiedzę za długo, ale chętnie zaprosiłabym cię na coś w barze w moim hotelu. Jak to się mówi? Kieliszek na sen? – spytała. – Pod warunkiem, że to nie będzie wino tego piosenkarza – powiedziałem.

Roześmiała się dość uroczo, a gdy wróciliśmy do baru w Anglais, nie miała nic przeciwko temu, żebym zamówił sobie podwójne macchiato i kieliszek śmierdzącej grappy. Sama wzięła białe wino. Nie widziałem jakie, ale w każdym razie nie tego rockmana. – Nie jesteś wierna swojemu piosenkarzowi – zauważyłem. – Szczerze mówiąc... no cóż... Coś trzeba robić – odparła. – Wszystko da się sprzedać, a piłam już gorsze wina. Z głośników płynęła przyjemna, ale bezosobowa lounge music i, jak zawsze, zdumiałem się, że w zupełnie zwykłym barze w boksie stoi didżej i wybiera utwory. Bo jak trudne to może być? Trochę starej Sade, Norah Jones, jakakolwiek bossa nova albo dość okropna Melody Gardot, którą za każdym razem, gdy kładzie się spać, powinien nawiedzać duch Billie Holiday. Ten akurat młody człowiek wydawał się mieć największy problem z wyborem kapelusza, albo posiadał tylko jeden, niepasujący, bo przez cały czas mu spadał. – Może jesteś cichym, silnym typem – stwierdziła. – Tak to się mówi? Cichym silnym? Czy silnym cichym? – Można i tak, i tak – odparłem. – Cichy silny czy silny cichy, to na jedno wychodzi. Upiła duży łyk wina, oparła się wygodnie i założyła nogę na nogę. Nie zauważyłem tego wcześniej, ale miała dość wysoko sznurowane buty na obcasie. – Człowiek powinien się pilnować, żeby cię nie rozdrażnić – powiedziała. – Ach, tak? – Trzeba być ci posłusznym – dodała i uśmiechnęła się, patrząc mi w oczy. To ja pierwszy odwróciłem wzrok i wyjrzałem za okno na Humlegården. – Tak mi się wydaje – ciągnęła. Nie złapałem przynęty, bo nie wiedziałem, czy to była przynęta, czy po prostu tak tylko powiedziała. Sam nic nie czułem. Dla niektórych ludzi pewne słowa nie znaczą nic, prócz tego, co jest napisane w słowniku, dla innych te same słowa brzmią jak tykająca bomba, są obietnicą i groźbą miłości, seksu albo nienawiści. To wydawało się tak proste, a może źle wszystko zapamiętałem, ale przez cały wieczór mój radar ani raz nie zapiszczał, więc nawet jeśli zauważyłem słowo „posłuszny”, nie zwróciłem na nie uwagi i skupiłem się na jakimś mężczyźnie, który na budce z kiełbaskami po drugiej stronie ulicy rozwieszał plakaty o tournée Tommy’ego Sandella. – Nie rozumiem, jak jeszcze dziś mogą znaleźć się tacy, którzy chcą go oglądać. Nie był dobry, nawet kiedy święcił tryumfy – powiedziałem, wskazując na plakaty. – Niekiedy pokazują go w telewizji – stwierdziła Ulrika. – Wszystkich czasem pokazują – odparłem. – Tak, ale mimo to... Gdy już wypiliśmy po kieliszku, nabazgrała swoje nazwisko i numer pokoju na rachunku i przeprowadziliśmy tę dziwną ceremonię z całowaniem powietrza obok policzka, której nigdy nie udało mi się opanować. Poszła do swojego pokoju, a ja wyszedłem, postawiłem kołnierz płaszcza i powędrowałem w stronę przystanku przy Stureplan. Na nim też wisiał plakat z Tommym Sandellem; zdziwiło mnie, że wybiera się na takie długie tournée. Ostatnim razem, gdy wyjechał w trasę, odwołał prawie połowę koncertów. Nie było tajemnicą, że Tommy Sandell lubi pić. „Legendarny szwedzki mistrz bluesa” – napisano na plakacie, obok jego zdjęcia sprzed co najmniej piętnastu lat. Doliczyłem się dziewiętnastu miejsc na trasie koncertowej, w większości były to jakieś wiejskie bary, ale na liście znajdowały się też KB w Malmö i Akkurat w Sztokholmie. Nigdy nie lubiłem Sandella. Pewnie dlatego, że miałem uprzedzenia. Wydawało mi się,

że blues to coś autentycznego, albo może „autentycznego”, i nawet gdy Tommy Sandell śpiewał Hoochie coochie man, brzmiało to jak jakiś telewizyjny chórek. Zaprezentował Got my mojo working w programie telewizyjnym ze Skansenu, a wszystkie starsze panie, nastolatki, szefowie telewizji i celebryci klasy B wykonali razem z nim refren. Nigdy nie widziałem tego programu, ale jako dziennikarz, albo raczej były dziennikarz, często wiem więcej niż potrzebuję. Czasem wpadałem na Tommy’ego Sandella w lokalu, ale zacząłem go unikać, bo bałem się, że powiem coś złośliwego o bagnach Luizjany, autentycznym bluesie albo o tym, że w ogóle ktoś ma czelność tak się sadzić, gdy istnieje Sven Zettenberg – Sven Zettenberg, który zrozumiał i opanował bluesa i soul w najwyższym stopniu; na coś takiego Tommy Sandell nigdy się nie zdobędzie, nawet gdyby codziennie przez trzy lata o siódmej rano ktoś kłuł go ostrym patykiem w plecy. Poza tym zacząłem mieć alergię na jego zamaszyste gesty i teatralny sposób mówienia. Ponieważ zaczął też malować obrazy i nawet udało mu się opchnąć kilka z tych, które zaprezentował w porannym programie telewizji, teraz ubierał się w luźne, porozpinane koszule i kapelusze z szerokim rondem, zachowywał się też bardziej jak stary trubadur niż jak bluesman – cokolwiek to znaczy. Minęło jednak trochę czasu, odkąd ostatnio na niego wpadłem, i zakładam, że wtedy żaden z nas nie przypuszczał, że będziemy mieli ze sobą więcej do czynienia, niż mogłoby nam się to przyśnić w najgorszym koszmarze. Gdy przyjechał autobus, okazało się, że to „1”. Kiedyś wolałem jeździć „56”, ale odkąd wymienili większość starych, rozklekotanych wozów na linii „56”, które wydawały się w ogóle nie mieć resorów, na te nowe – bezgłośne i wygodne – było mi wszystko jedno. Gdy wyjrzałem za szybę długiego niebieskiego autobusu, zobaczyłem rozgwieżdżone niebo i parę unoszącą się z ust ludzi. Cztery dni po spotkaniu przy winie w Sztokholmie przyszedł mail od Ulriki Palmgren, zatytułowany Ahoj! Pytała, czy kupię wino piosenkarza, ale odniosłem wrażenie, że dotarło już do niej, iż go nie kupię, i napisała tego maila tylko po to, żeby w ogóle coś napisać. Może należało zareagować już wtedy, „Ahoj!” nie jest wyrażeniem, którego używam na co dzień, odpowiedziałem jednak uprzejmie, że miło było się poznać, ale ponieważ mój projekt otwarcia restauracji wciąż jest na etapie planowania, wolałbym na razie się nie wiązać zamawiając wina. Pewnie nie rozpocznę własnej działalności przed nadejściem lata, może nawet dojdzie do tego później. Napisałem też, że prawdopodobnie zatrudnię się u restauratora o nazwisku Simon Pender. Znaliśmy się od kilku lat i zaproponował, że pomoże mi, ponieważ sam chciał oddać w ajencję restaurację w północno-zachodniej Skanii. Odchodząc z gazety dostałem tyle pieniędzy, że nie musiałem wpadać w panikę. Mógłbym za to przeżyć najbliższe cztery lata, więc właściwie tej jesieni spotykałem się tylko z niektórymi dostawcami, chodziłem do kina, wysiadywałem w lokalach i surfowałem po mrocznych zakątkach internetu. Miałem też mnóstwo czasu, by odpowiadać na maile Ulriki Palmgren. Odzywała się prawie codziennie i dość dowcipnie opisywała siebie i swoje życie. Była zdumiewająco szczera i raz chciałem nawet jej odpowiedzieć, że maile są jak wysyłane pocztą widokówki, każdy może je przeczytać. Miała czterdzieści sześć lat i była rozwiedziona. Córka mieszkała i studiowała w Kopenhadze. Po rozwodzie Ulrika wyprowadziła się z willi w Falsterbo i kupiła sobie mieszkanie w centrum Malmö. Gdy była mężatką, nie pracowała, ale kiedy jej mąż – adwokat – znalazł sobie „coś młodszego i bardziej żwawego”, swoje zainteresowanie winami postanowiła wykorzystać w pracy. Ponieważ nigdy niczego nie zachowuję, nie pamiętam, gdzie i w jaki sposób po raz

pierwszy wzbudziła moją ciekawość. Kasuję maile po odebraniu, pozbywam się książek, gdy skończę je czytać, a płyty CD kupuję teraz tylko po to, by skopiować je do mojego iPoda, a potem je wyrzucam albo komuś oddaję. Mogło chodzić o serial telewizyjny Trawka. Oglądała sezon czwarty, lubiła ten serial i opisała mi scenę, w której dealerka Nancy Botwin, grana przez Mary-Louise Parker, dostaje parę klapsów od meksykańskiego burmistrza w jego limuzynie. Ulrika Palmgren uważała, że to ujęcie jest fascynujące. Odpowiedziałem dopiero po trzech dniach. Nie wiedziałem, czy pisząc „fascynujące” chciała zarzucić na mnie przynętę, czy też zupełnie niewinnie opisywała jakiś epizod. Ponieważ zaprenumerowałem biuletyn i śledziłem strony o „klapsach w filmie i telewizji”, mogłem wymienić mnóstwo innych scen, ale ostatecznie zapytałem tylko, czy widziała Sekretarkę, film o uległym Maggie Gyllenhaalu i dominującym Jamesie Spaderze. Odpisała: „Widziałam go. Fascynujący”. Po tym wszystkie zahamowania puściły i zaczęła opowiadać mi długo i szczegółowo, jak po rozwodzie obiecała sobie spróbować wszystkiego, co ją ciekawiło, a wcześniej za bardzo się tego bała albo miała zbyt silne opory. Zawsze fascynowało ją karanie. Nie rozumiała dlaczego, ale sama myśl o tym podniecała ją. Kiedyś opowiedziała mężowi o swoich uczuciach i o tym, co będzie mógł z nią zrobić, jeśli okaże się nieposłuszna, ale on ją tylko wyśmiał. Wiedziałem na ten temat więcej, niż dawałem jej do zrozumienia, i odpisałem, że fantazja i rzeczywistość to dwie zupełnie różne rzeczy, że na okładce tygodnika widziałem tytuł: Klapsy to nowa pozycja na misjonarza, że doradcy seksualni z gazet testują sadomasochistyczne akcesoria i wygląda na to, że mnóstwo ludzi się tym zajmuje. Samo to zjawisko musi być podniecające, bo pojawia się w tylu nowych filmach, teledyskach i serialach. Uznała, że ją rozumiem, czuła to już w Sztokholmie, i miała rację. Wiedziałem na ten temat więcej niż potrzeba, ale kiedy zobaczyłem, jak się to wszystko rozwinęło, nie byłem już tego taki pewny: Może wcale nie wiedziałem, o co chodzi. 3 MALMÖ PAŹDZIERNIK W ramach odprawy przypadł mi jeden ze starych służbowych samochodów i tego fatalnego dnia, gdy wyjechałem ze Sztokholmu na południe, Szwecja wydawała się tak szara, ponura i opustoszała, że wyglądała jak dawny Związek Radziecki. Nie, żebym kiedyś tam był, ale przecież można tak sobie pomyśleć. Ulrika dawała bardzo wyraźnie do zrozumienia, czego chce, a jednocześnie jakby się z tego wycofywała. Maile były pełne sprzeczności. W końcu napisałem jej, że przyjadę do Malmö i zobaczymy, co się stanie, będzie co ma być. Na wszelki wypadek postanowiłem wziąć ze sobą trzepaczkę do dywanów. Zajmowała mało miejsca, a już parę razy okazała się bardzo poręczna. Mojej trzepaczki nigdy nie używałem do trzepania dywanów. Została wykonana z plecionego ratanu i trzymałem ją w starym futerale po gitarze. Jeśli używało się jej we właściwy sposób, pozostawiała dość ładne ślady w kształcie serca. Czułem się jak główny bohater francuskiego filmu z lat siedemdziesiątych, zatytułowanego La Fessée, który opowiada o mężczyźnie jeżdżącym w różne miejsca i dającym klapsy na zamówienie. Film jest dość monotonny, ale mimo to obejrzałem go trzy razy w ciągu

tygodnia w pewnym londyńskim kinie, gdy skończyłem siedemnaście lat i potrzebowałem pieniędzy na inne rzeczy. Może nie czekałem na to z niecierpliwością, ale skoro już postanowiłem pojechać na południe, pewnie wynikało to z faktu, że nie robiłem tego długo. Zbyt długo. Ponad rok, albo nawet dwa lata. Jessica. Tak miała na imię? A może Johanna? Josefin? Nie, Jessica. Przyjechała do Sztokholmu na konferencję, zaczęliśmy rozmawiać przy barze, a słowo klucz „nieposłuszna” zawiodło nas do jej pokoju, gdzie w sobotę rano bardzo niepokoiła się tym, jak długo utrzymają się ślady. „Trochę trudno będzie mi to wyjaśnić w domu”, powiedziała. Nie wspomniała mi wcześniej, że ma męża. Okazała się jednak nieskomplikowana, nie próbowała zrozumieć czy wyjaśnić pewnych uczuć i potrzeb, nie chciała też być karana za swoje myśli. Pociągała ją przygoda. Ale miała na imię Johanna. Albo Jessica. I pochodziła skądś tam. Prawdopodobnie tak bardzo zaprzątnęło to moją uwagę, że zacząłem jechać zbyt szybko. Na północ od Linköping zatrzymała mnie policjantka, która wysiadła z wozu i powiedziała: – Trochę się panu śpieszy. – Zamyśliłem się – odparłem. Moje zamyślenie kosztowało mnie dwa tysiące pięćset koron mandatu za zbyt szybką jazdę. Gdy dotarłem do Malmö, zameldowałem się w Mäster Johan w dzielnicy Gamla Väster. Zaproponowałem Ulrice, żebyśmy spotkali się w hotelowym lobby i poszli do Bastarda coś zjeść, albo tylko się napić. Była to stosunkowo nowa restauracja, jedna z tych, gdzie wykorzystuje się całego prosiaka, od ostatniej kości ogona aż po uszy, można nawet zamówić świńskie migdałki z cukrem i cynamonem jako przystawkę do drinka. Ktoś mi mówił, że czasami nadziewają oko na patyczek koktajlowy dla lepszego efektu. Ale tylko tak słyszałem. Gdy się spotkaliśmy, nie wiedzieliśmy, czy mamy uścisnąć sobie ręce, objąć się czy odegrać tę dziwną scenę z całowaniem powietrza, więc skończyło się tylko na dotknięciu ramienia, uśmiechu i spojrzeniu w bok. Przynajmniej w jej przypadku. Wydawała się zdenerwowana. Śmiała się trochę sztucznie ze wszystkiego, o czym mówiliśmy, ale wzięła mnie pod ramię, kiedy wchodziliśmy do Bastarda. Gdy otworzyliśmy drzwi, uderzyło w nas ciepło i urzekające zapachy, a pierwszym człowiekiem, którego zobaczyłem, był Tommy Sandell. A może to on zobaczył mnie, bo ryknął: – Svensson! Harry Svensson! Jak tu trafiłeś? I kim jest ta urocza młoda dama? Siedział na lewo od wejścia, przy wielkim stole zastawionym kieliszkami i butelkami wina. Towarzyszyła mu lekko podpita kobieta, wyglądająca trochę na alkoholiczkę. Tommy Sandell wstał na chwiejnych nogach i podszedł do nas. – Svensson! – powiedział, z entuzjazmem ściskając mi dłoń. – Sandell – odparłem bez takiego entuzjazmu i zauważyłem, że już o mnie zapomniał i pożerał wzrokiem Ulrikę. – A jak się nazywa młoda dama? – spytał, ujmując jej dłoń i całując ją. – Och, jak cudownie. Kocham kobiece dłonie. Czymże byłby świat bez kobiecych dłoni. Ulrika wyglądała tak, jakby jej to pochlebiało. Sandell miał biały słomkowy kapelusz z wielkim szerokim rondem, znoszone dżinsy, buty, które pewnie były podróbką jakiejś lepszej marki i luźną białą koszulę, rozpiętą niemal do pępka. A więc jak zwykle. Zaczął nosić ciemne okulary, ale zjechały mu na czubek nosa

i wyglądały, jakby zaraz miały mu spaść. – Jak wam się podoba w Malmö, wśród wieśniaków? Jedliście dzisiaj kartofle? – zapytał, starając się mówić skańskim dialektem, tak jak za każdym razem, gdy się spotykaliśmy, ale jego głos brzmiał tak, jakby należał do skończonego idioty albo do pijaka. Lub raczej do jednego i drugiego. – Przyjechaliście tu na taczce? Malmö FF gra dziś wieczorem? – Nie powinieneś przypadkiem występować? – spytałem. – Powinienem, ale wiesz... trzeba najpierw naładować te bluesowe baterie, wczuć się, wiesz jak jest. – No to świetnie – stwierdziłem. – A ty, Svensson, zacząłeś grać na gitarze? – spytał, wskazując na futerał, który trzymałem w ręce. – Nie, niezupełnie. – Wyjmij ją – poprosił. – Wyjmij ją, a ja wyczaruję z niej bluesa, jakbym pieścił ramię kobiety. – Nie dziś – odparłem. – Chcemy coś zjeść. – Jedzcie i niech płynie Bachus – powiedział. – Strzelę sobie tylko koniaczek, a potem będziemy grać bluesa. Noc jest długa. – Tocząc się z powrotem do swojego stolika posłał Ulrice całusa, a potem usiadł pod zdjęciem młodego Johnny’ego Casha z papierosem w ustach i objął ramieniem podpitą kobietę. Nie zauważyła tego, całą uwagę skoncentrowała na próbie podniesienia kieliszka z winem tak, żeby nic nie rozlać. – Niech płynie Bachus – mruknąłem, oddalając się z Ulriką od stolika i idąc w stronę baru. – Co to, kurwa, znaczy? Bastard serwuje między innymi deskę z różnymi częściami świni, ukrywając je pod nazwami takimi jak rillette czy paté. Grzebaliśmy w tych rzekomych smakołykach głównie po to, żebym mógł odłożyć na bok jądra, o ile takowe nam podano. Nie byłem specjalnie głodny, ale podekscytowany i pełen oczekiwań. Może nawet napalony. – Naprawdę grasz na gitarze? – spytała Ulrika tego rodzaju skańskim dialektem, jaki kojarzyłem z kibicami intelektualistami i agentami reklamowymi. – Nie – odparłem. – To dlaczego chodzisz z gitarą? – To nie gitara jest w futerale – powiedziałem. – A co? – Może zobaczysz, to zależy. – Od czego? – Od tego, jak bardzo byłaś nieposłuszna. – Przecież wiesz – roześmiała się. – Wybrałam odpowiedź „b”. W jednym z tych maili, jakie wymieniliśmy, zrobiłem listę synonimów słowa „nieposłuszny” i spytałem, które opisuje ją najlepiej. Niewtajemniczonym może wydawać się to zupełnie bez sensu, ale niektórzy wiedzą, że to część najdłuższej gry wstępnej na świecie. Na liście znajdowały się słowa: „niegrzeczna”, „łobuzerska”, „swawolna”, „krnąbrna”, „trudna” i „niesforna”. Wybrała odpowiedź „b”, czyli „łobuzerska”. Przy wejściu zrobiło się głośno i gdy zerknąłem w tamtą stronę, zobaczyłem, jak agent i organizator tournée Krister Jonson próbuje wyprowadzić Tommy’ego Sandella z lokalu. Szło mu to niezbyt dobrze. Znałem trochę Kristera Jonsona, grał kiedyś na basie w różnych zespołach, a od kilku lat organizował tournée artystów, o których zapomnieli Bóg i publiczność. Tommy Sandell był jednym z nich.

O ile Sandell zachowywał się teraz jak trubadur i nawet próbował tak wyglądać, to Krister Jonson pozostał taki, jak zawsze. Był to mężczyzna szczupły, o długich, ciemnych, skołtunionych włosach, przyciętych tak, że wyglądał w nich jak Rod Stewart albo Ron Wood w latach młodości, kiedy Faces było może nie najlepszym rockowym zespołem na świecie, ale na pewno najweselszym. Nosił skórzaną kurtkę, czarne dżinsy, tenisówki i strasznie sprany T-shirt, dziś wieczorem z klasycznym logo Dra Feelgooda: przymilnie uśmiechnięta gęba, lśniące, ciemne okulary i strzykawka. Jonson chyba zapłacił rachunek i próbował wyciągnąć z knajpy Tommy’ego Sandella, ale ten stał z kieliszkiem w jednej ręce i butelką wina w drugiej, i wyglądał tak, jakby śpiewał. Tam, gdzie siedzieliśmy, nie było ich słychać, bo w lokalu znajdowało się dużo ludzi i panował gwar. Nie wiem, co Jonson obiecał Sandellowi albo czym mu zagroził, ale towarzystwo niechętnie wyszło z lokalu. Ulrika i ja porozmawialiśmy chwilę o jej pierścionkach, z których jeden miał kształt dużego motyla. A potem już odzywaliśmy się niewiele. Właściwie to prawie wcale. – Pójdziemy do mnie do domu? – spytała w końcu. – Mieszkam kawałek dalej, przy placu. Zapłaciłem i ruszyliśmy w milczeniu w stronę placu Gustawa Adolfa. Wsunęła mi rękę pod ramię. Mieszkała w dużym białym domu, który był chyba funkcjonalistyczny; nigdy nie potrafię powiedzieć, co jest funkcjonalistyczne, a co nie. Czwarte piętro, posprzątane mieszkanie z dużymi oknami wychodzącymi na plac, trzy pokoje i mała kuchnia, którą pewnie można by nazwać spiżarnią. Odwiesiliśmy płaszcze, przystanęła pośrodku dużego pokoju i zapytała: – Co teraz? Miała rozpuszczone włosy, ciemną sukienkę sięgającą do kolan, pasek w talii i te same wysoko wiązane buty, które widziałem w Sztokholmie. Podszedłem i objąłem ją, zacząłem pieścić jej plecy i przesunąłem dłonie w dół, na jej tyłek. – Na przykład to – powiedziałem. Była spięta, a gdy wyczuła, że się podnieciłem pieszcząc ją, powiedziała: – Ale czy ty... chcę... tak, mieć to jakby z głowy... – Nie spieszy nam się – odparłem. W moim świecie gra wstępna nigdy nie może być zbyt długa. – Poczekaj tutaj – rzuciła, oswobodziła się z moich ramion i poszła do sypialni. Gdy buszowała w jakiejś szafie, oglądałem oprawione w ramki plakaty, które wisiały na ścianach. Adwokat po rozwodzie zabrał wszystkie prawdziwe dzieła sztuki, napisała mi o tym w mailu. Przy odtwarzaczu CD leżała płyta Milesa Davisa i druga Rihanny. Był to pewien znak nowoczesnego, a może nawet wyszukanego gustu muzycznego pokolenia, które nie chce ściągać muzyki z sieci, albo nie wie, jak to się robi. Ulrika Palmgren wróciła z hełmem strażackim w ręce. Powiedziała: – Musisz... to znaczy chcę, żebyś to założył. – Skąd wzięłaś hełm strażacki? – Z internetu, kupiłam na Blocket – odparła, jakby to wszystko wyjaśniało. Nigdy za bardzo mnie nie kręciło przebieranie się. Może to dlatego, że nic mnie za bardzo nie kręciło. Przez jakiś czas w Londynie spotykałem się z pewną kobietą, która w sypialni miała szkolną ławkę, a w szafie szkolny mundurek i trzcinkę do bicia. Dopóki tylko ona się przebierała, a potem rozbierała, był to świetny i satysfakcjonujący związek. Kiedy jednak zapragnęła, żebym wcielił się w wikinga i udawał, że plądruję mieszkanie, a ją samą gwałcę, wycofałem się z tego.

Nie przepadam za przemocą, nawet w fantazjach. Teraz stałem z hełmem strażackim w ręce. Wyglądało na to, że to zupełnie autentyczny hełm. – Musisz – powiedziała. – Jeśli chcemy, żeby zadziałało. Tak myślę. Ponieważ nigdy nie interesowały mnie maskarady, powinienem był stamtąd wyjść. Wciąż jednak pamiętałem, jak miękkie i ciepłe było jej ciało, jak pełne i okrągłe miała pośladki, więc założyłem hełm na głowę. Poczułem się jak idiota. W tej samej chwili Ulrika Palmgren zmieniła się nie do poznania. Wytrzeszczyła oczy i zaczęła odgrywać swoją rolę tak potwornie kiepsko, jakby występowała w niemym kinie albo filmie porno. – Nie – pisnęła, zasłaniając twarz rękoma. – To nie ja. – Co? – To nie moje zapałki. – Zapałki? – Nawet ich nie dotykałam. – Nie wiem, co ty... – Nie chciałam, nie bawiłam się nimi. Przysięgam. Proszę, proszę, nie bij mnie. Trochę się pogubiłem i powiedziałem: – Myślałem, że... – Albo tak! Tak! Zbij mnie, byłam taka głupia i nieposłuszna. Czułem się tak, jakbym stracił kontrolę nad sytuacją, i próbując ją odzyskać – bo przecież to ja byłem dominantem, prawda? – chwyciłem ją, oparłem o fotel i podwinąłem sukienkę. Ciągle gadała o zapałkach, ale umilkła, gdy uderzyłem ją otwartą dłonią. Miała pas i koronkowe pończochy, i leżała zupełnie cicho, gdy ściągałem jej majtki. Widok był uroczy, chciałem przeciągnąć tę chwilę, pragnąłem ją głaskać i pieścić, ale wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, co wyprawiamy, więc powiedziałem: – Nie wolno się bawić zapałkami, mogłaś spalić cały dom. – Tak, wiem. Przepraszam. Dałem jej klapsa, a potem następnego i jeszcze jednego, poczułem pieczenie w ręce, a jej pośladki się zaczerwieniły. Wydawało mi się, że się odprężyła, jakby to zaakceptowała, a nawet zaczęła odczuwać przyjemność. Nagle wstała, odwróciła się, wciągnęła majtki, opuściła sukienkę i syknęła: – Co my, kurwa, wyprawiamy?! – Wyprawiamy... Nie dostrzegłem ciosu. Musiała wyprowadzić go z dołu i trafiła mnie prawą pięścią prosto w nos. Uderzenie nie było zbyt mocne, ale padło tak nagle, że runąłem do tyłu, potknąłem się o dywan, uderzyłem głową o stolik i poleciałem na plecy, ciesząc się, że mam na głowie hełm strażacki. Przestałem uprawiać boks, bo niewiele było trzeba, aby zaczęła mi lecieć krew z nosa, nie musiałem go dotykać, żeby wiedzieć, co z niego kapie. – Wynoś się! – wrzeszczała Ulrika Palmgren. – Jesteś chory, słyszysz?! To nienormalne! Nienormalne! Podźwignąłem się na nogi, zdezorientowany nie tyle ciosem, co jej zachowaniem. Wydawało mi się, że znaleźliśmy się tutaj z określonego powodu, rozmawialiśmy o tym, pisaliśmy na ten temat w mailach, przygotowywaliśmy się od kilku miesięcy, i nic z tego nie rozumiałem. Wiem jednak, kiedy nie jestem mile widziany. Wziąłem więc futerał od gitary i mój

płaszcz, i wyszedłem. Zatrzasnęła za mną drzwi tak mocno, że rozległo się echo na całej klatce schodowej. Czekałem na windę, gdy wychyliła się z mieszkania i wrzasnęła: – Hełm! Chciałeś mi ukraść hełm?! Kosztował trzysta siedemdziesiąt pięć koron na Blocket! Oddałem hełm, a ona zatrzasnęła drzwi. Myślałem, że tym samym Ulrika Palmgren zniknęła na dobre z mojego życia. Unikanie pogotowia to dobra zasada. Przede wszystkim w piątkowy wieczór. Szpital w Malmö nie wyglądał tak, jak wtedy, gdy byłem mały. Teraz składał się z nowoczesnych budynków z mnóstwem okien, ale pogotowie to zawsze pogotowie. Siedziałem tam przez dwie godziny otoczony hordami pobitych młodych mężczyzn i kobiet, pijanych nastolatków i ludzi, którzy się przewrócili i zrobili sobie krzywdę. W końcu jakaś młoda pielęgniarka w hidżabie zlitowała się nade mną, obmacała mój nos, napchała do nozdrzy waty i zakleiła plastrem małe skaleczenie nad okiem. Ulrika musiała mnie zahaczyć tym pierścionkiem z motylem. – Co pan robił? To było mocne uderzenie – stwierdziła pielęgniarka. Odwróciłem się i wpadłem na drzwi toalety w hotelu – odparłem. – Jest pan muzykiem? – spytała, wskazując na futerał od gitary. – Miał pan gdzieś grać dziś wieczorem? – Tak, ale impreza odwołana. Inni ludzie na pogotowiu potrzebowali pomocy bardziej niż ja, i było mi trochę wstyd, że w ogóle tu przyszedłem, ale mimo wszystko byłem zadowolony, bo ta młoda pielęgniarka stwierdziła, że nos nie został złamany. Ruszyłem Bergsgatan z powrotem w stronę centrum, nie rozumiejąc do końca, co mnie spotkało, ani w co się wpakowałem. Gdy mijałem klub rockowy KB, było po jedenastej, a w lokalu zmieniła się już publiczność i teraz grano disco. Dojrzałem jednak napisaną odręcznie karteczkę na drzwiach: Tommy Sandell Występ odwołany z powodu choroby. Nie zdziwiło mnie to. 4 MALMÖ PAŹDZIERNIK Deszcz nigdzie nie jest tak zdradliwy jak w Malmö. W paskudny i zimny jesienny wieczór, taki jak ten, miasto i jego mieszkańców potrafią dręczyć opady, które nie są takie jak gdzieś indziej, lecz raczej stanowią coś pomiędzy mżawką a bardzo dużą wilgotnością powietrza. To deszcz, którego nie ma, nie widać kropli, nie wiadomo, czy to dziwne zjawisko pogodowe w ogóle składa się z czegoś takiego jak krople. Jeśli jednak człowiek dość długo przebywa na zewnątrz, przemaka do suchej nitki, choćby nawet nie zauważył, że pada. Właśnie w taki wieczór, tuż po północy, stałem na Larochegatan przy Lilla Torg z jego malowniczym brukiem i głupawą lampą z kloszem pośrodku przy małym sklepiku z płytami i komiksami i oglądałem po trosze wystawę, a po trosze swój nos. Kiedy przesunąłem dłonią po ustach, zobaczyłem na niej krew, a gdy przeczesałem nią włosy, była mokra. Mokry i zakrwawiony – to jak tytuł opowieści o moim życiu. Nozdrza miałem wypchane watą, a na całym nosie szeroki na dziesięć centymetrów opatrunek. Nos nie był złamany, ale spuchł, a na czole znajdowało się niewielkie, zaklejone plastrem skaleczenie. Krew przestała już kapać, ale wciąż sączyła się z nosa i biała wcześniej wata teraz zabarwiła się na czerwono.

Ubrany byłem, co prawda, w ładny garnitur i dość elegancki długi płaszcz w japońskim stylu, ale wyglądałem absurdalnie. Buty przemokły i skarpetki zawilgotniały, ale miałem na sobie najlepszy strój, a w specjalnie zaprojektowanym futerale na gitarę trzepaczkę do dywanów. A mimo to wyglądałem absurdalnie. Z jakiegoś powodu w witrynie umieszczono płytę Bad Michaela Jacksona. W takich lepszych sklepikach z używanymi płytami najczęściej nastawiano się na klientów lubiących tradycyjnego rocka, najlepiej z lat sześćdziesiątych. Ten wieczór okazał się kompletną porażką. Sku-pić-się... Muszę się skupić. Mój radar jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Tym razem jednak nie zapaliło się ani jedno czerwone światełko i musiał być temu winny internet. Nie mam nic przeciwko pisaniu maili, ale nigdy nie zastąpią one bezpośredniego kontaktu, impulsu, nagłego spojrzenia. Nie powinno się poznawać ludzi w sieci, bo wtedy niewiele wie się o nich naprawdę. Internet pozwala blefować. Co prawda był paskudny jesienny wieczór i ulice wyglądały na opustoszałe, ale w ogródkach pod lokalami siedziało i stało sporo ludzi. Po wprowadzeniu zakazu palenia te miejsca stały się atrakcyjne przez cały rok. Trudno było mi się natomiast pogodzić z faktem, że dawną halę targową zmieniono w Thank God it’s Friday. W hotelowym lobby było pusto, nie zauważyłem nikogo w recepcji. Pojechałem na górę, na moje piętro. W drodze do pokoju zauważyłem, że jedne drzwi są niedomknięte, ale poszedłem dalej do siebie, odstawiłem futerał z gitarą i obejrzałem swoją twarz w łazienkowym lustrze. Zmieniłem koszulę, otarłem krew z podbródka i szyi, usiadłem w fotelu i zacząłem bezmyślnie zmieniać kanały w telewizji. Bruce Springsteen napisał utwór o tym, że ma się pięćdziesiąt siedem programów telewizyjnych, ale nic nie nadaje się do oglądania. Te słowa z każdym rokiem stawały się coraz bardziej prawdziwe. Pilot i telewizor okazały się tak nowoczesne, że musiałem zadzwonić do recepcji i zapytać, jak się to wyłącza. Potem otworzyłem drzwi i wyjrzałem na korytarz. Drzwi pokoju po drugiej stronie wciąż były niedomknięte. Jestem taki ciekawski. To cecha, która mi w życiu wiele razy pomagała, ale i przeszkadzała, a w pracy najczęściej okazywała się korzystna. W końcu poczułem wręcz wewnętrzny przymus, by wyjść i zajrzeć do tego pokoju, bo... nie wiem... ktoś mógł wyjść i zapomnieć domknąć drzwi, pozostawiając w ten sposób wolną drogę dla potencjalnego złodzieja. Wszystkie numery miały automatyczne zamki, ale tutaj taki zamek najwyraźniej nie zadziałał i drzwi były uchylone, bo rygiel nie pozwalał im się zatrzasnąć. Na klamce wisiała tabliczka z napisem: „Proszę nie przeszkadzać”. W pomieszczeniu paliło się światło. Słychać było chrapanie, niechlujne, zasmarkane i jakieś pijackie. Mogłem zamknąć te drzwi i wrócić do siebie, ale zamiast tego otworzyłem je ostrożnie i wszedłem do środka. Pokój wyglądał dokładnie tak jak mój: pod jedną ścianą duże, szerokie łóżko, szafa na ubranie z ciemnego drewna, nad barkiem ten nowoczesny telewizor, dwa okna z zaciągniętymi zasłonami i dwa fotele z białymi obiciami. Ktoś tu imprezował. Na podłodze znajdowało się jakieś dwadzieścia pustych puszek po piwie, stłuczony kieliszek i parę torebek ze słodyczami. Śmierdziało jak po popijawie, porozlewanym piwem

i czymś, nad czym nie miałem ochoty się zastanawiać. Mężczyzną, który tak głośno chrapał i posapywał przez sen, był Tommy Sandell. Leżał po prawej stronie łóżka, pod samym oknem. Obok niego zobaczyłem kobietę. Nie potrafiłem pojąć, jak mogła spać, gdy Tommy Sandell tak głośno chrapał. Była przykryta kołdrą i wyglądało na to, że ma na sobie ubranie. To nie była ta sama nieznajoma, którą Sandell obejmował w Bastard. Leżała na plecach, i dopiero gdy podszedłem bliżej do łóżka, zauważyłem, że wpatruje się w sufit. W tej samej chwili dotarło do mnie, że nie oddycha. Tommy Sandell, muzyk i artysta, sapał jak zaćpany bluesman w hotelowym pokoju w Malmö, a obok niego leżała martwa, ubrana kobieta. Miała krótkie, kruczoczarne włosy, cienką kurtkę i T-shirt z jakąś wielką twarzą, może Deborah Harrys, trudno powiedzieć, bo kołdra była dość wysoko podciągnięta. Wiele w życiu widziałem, ale nigdy martwego człowieka. W każdym razie nie z tak bliska. Na filmach zawsze sprawdza się puls na szyi, ale teraz nie było takiej potrzeby. Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z trupem, ale nie wątpiłem, że ta kobieta nie żyje. Wydawało mi się, że spogląda na mnie oskarżycielsko, ale jej oczy były zupełnie bez wyrazu. Nie wiedziałem, czy powinienem je zamknąć, ale postanowiłem niczego nie dotykać, dopóki nie zadzwonię na policję. Bo chyba to powinienem zrobić? A może najpierw zadzwonić do recepcji i powiedzieć: „W jednym z waszych pokoi leży martwa kobieta”? Albo spróbować obudzić Tommy’ego Sandella? Czy ta kobieta była chora? A może to on ją zabił? Nie wiem, co muzyk miał na sobie pod kołdrą, ale przy łóżku, od strony nieznajomej, na podłodze leżała wielka sterta rozrzuconych męskich ubrań. Przy szafie stały dwa futerały na gitary, jeden był zamknięty, a drugi otwarty i znajdowała się w nim czerwona gitara marki Gibson. O wiele zbyt ekskluzywna jak na własność Tommy’ego Sandella. Kobieta nie żyła, a Sandell spał. Policja mogła poczekać. Zapach dochodzący od artysty wskazywał, że zesrał się pod siebie. Zakradłem się z powrotem do mojego pokoju i wziąłem komórkę. Nie potrafiłem za dobrze robić nią zdjęć, ale sfotografowałem łóżko, zrobiłem zbliżenia nieznajomej i Sandella, butelek na podłodze, gitar i ciuchów. Dopiero potem zadzwoniłem. Wcisnąłem literę C i na wyświetlaczu pojawił mi się Carl-Erik Johansson. Był jednym z tych nielicznych redaktorów, z którymi wciąż dawało się pogadać. Nadal interesowało go dziennikarstwo, a nie tylko liczenie kliknięć, żeby sprawdzić, kogo czy co najczęściej czyta się w sieci. Gdy wreszcie odebrał, dotarło do mnie, że go obudziłem. No, oczywiście. Mężczyźni, którzy mają żony i dzieci, w nocy śpią, chyba że dzieci są strasznie małe, bo wtedy wszyscy nie śpią i kłócą się o to, kto powinien do nich wstać. Nie wiem, ilu dzieci doczekał się Tommy Sandell, ani ile razy był żonaty, ale spał głęboko, nieświadomy tego, kto leży obok niego i kto stoi w pokoju z komórką w ręce. – No... Czego chcesz o tej porze? – spytał z rozdrażnieniem Carl-Erik Johansson i ziewnął.

– Stało się coś – powiedziałem. – Ach tak – odezwał się jak ktoś niezbyt rozbudzony i niezbyt zainteresowany. – I to nie może poczekać do rana? – Nie zgadniesz, gdzie właśnie stoję. – Nie. Masz całkowitą rację. – W pokoju hotelowym Tommy’ego Sandella w Malmö. – Tommy’ego Sandella... – Tak, właśnie jego. Nawet ty powinieneś wiedzieć, kim jest Tommy Sandell. – Wiem. Ale co jest takiego wyjątkowego w tym, że stoisz w jego pokoju hotelowym? I dlaczego musisz mi o tym opowiadać w środku nocy. – To nie to zasługuje na uwagę – odparłem. – Obok niego, w łóżku, leży martwa kobieta. Po drugiej stronie zapadła cisza. O ile dobrze znam Carla-Erika, to teraz się rozbudził i usiadł. – Możesz to powtórzyć? – Obok Tommy’ego Sandella leży martwa kobieta. – A co z nim? Żyje? – Tak, ale śpi. O niczym nie wie. – Zacznijmy jeszcze raz od początku. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co ty tam robisz i dlaczego tak dziwnie brzmi twój głos. Jesteś przeziębiony? Mówisz, jakbyś miał zatkany nos. – Jest trochę opuchnięty, wpadłem na drzwi. Ale to ja ich znalazłem. Zauważyłem uchylone drzwi, zajrzałem do środka i zobaczyłem ich w łóżku. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Słychać było tylko chrapanie Tommy’ego Sandella. W końcu Carl-Erik Johansson spytał: – Dzwoniłeś na policję? – Nie. Najpierw chciałem skontaktować się z tobą. – To Sandell ją zabił? – Nie wiem. On śpi. Ale mogę go obudzić i zapytać. Zrobić to? Wtedy będziemy też mieli, co zacytować. – O czym ty, kurwa, mówisz? – Obfotografowałem całe to gówno komórką. Jeśli o mnie chodzi, to skończyłem. Interesuje cię to? Chcesz full story? – Wiesz, że już się nie zajmuję wiadomościami, ale... Pewnie, mogę zadzwonić w parę miejsc. Do diabła, nie zrób jakiejś głupoty, musisz poinformować policję. Rozłączyłem się i zadzwoniłem na policję. Potem obudziłem Tommy’ego Sandella. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje ani dlaczego, ale nagrałem kilka jego słów bez ładu i składu, kiedyś w redakcji mówiło się na to „przerywniki”, zrobiłem mu zdjęcie, gdy siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, a potem pozwoliłem mu się znów położyć. Biorąc pod uwagę, że jego nozdrza pokrywało coś białego równie dokładnie, jak moje opuchlizna, musiał używać czegoś więcej niż tylko piwa, wina i wódki. Zjechałem na dół do recepcji, powiedziałem portierowi, co się stało, wziąłem sobie jabłko z półmiska i usiadłem na jednym z foteli w lobby, żeby zaczekać na policję. Nie mżyło już, teraz deszcz lał z pełną siłą, smagał bruk i spływał po wielkich hotelowych oknach. Nos tak bardzo mnie bolał, że trudność sprawiało mi ugryzienie owocu. Ale to było dobre jabłko, zawsze lubiłem dojrzałe Granny Smith.

5 MALMÖ PAŹDZIERNIK Najpierw do hotelu przyszło dwoje policjantów. Mężczyzna był wysoki i nazywał się Börje Klasson; gadał ze smalandzkim akcentem. Kobieta była niska i przedstawiła się jako Anna Pärsson; jej akcent wskazywał, że pochodziła z Malmö, a poza tym trzymała prawą rękę na kaburze pistoletu. Oboje nosili furażerki. Nocny stróż, siwowłosy mężczyzna w średnim wieku, którego mowa zdradzała, że przybył tu z jakiegoś nadbałtyckiego kraju, zadzwonił do jednego ze swoich szefów, zaspanej kobiety o imieniu Helena. Kiedy pojawiła się jego przełożona, ubrana w płaszcz narzucony na pidżamę, w piątkę pojechaliśmy windą na górę. Tommy’emu Sandellowi udało się znów zasnąć, ale martwa kobieta nadal leżała tak jak wtedy, gdy ich zostawiałem. Anna Pärsson zadała kilka pytań; chciała się dowiedzieć, kim jestem, co robię w Malmö i jak trafiłem do pokoju Tommy’ego Sandella. Gdy Börje Klasson rozmawiał przez radio, poszła ze mną do mojego pokoju, rozejrzała się i powiedziała: – No tak, kiepsko wygląda, ale można go poznać. – Pewnie tak – stwierdziłem. – Pan też jest muzykiem? – spytała, wskazując na futerał na gitarę, który stał oparty o ścianę. – Nie. – Ale ma pan gitarę? – Coś w tym stylu. – Co się panu stało w nos? Pobił się pan z kimś? – Nie, wpadłem na drzwi od łazienki. Mocno się walnąłem. Byłem na pogotowiu, żeby sprawdzić, co z nosem. Kiedy wracałem, zobaczyłem, że drzwi do jego pokoju nie zostały porządnie zamknięte. Pokiwała głową, nabazgrała coś w notesie i wyszła na korytarz. Nie wiem, ilu policjantów na koniec się zjawiło. Na skrzyżowaniu pod hotelem ustawiono blokadę, jedną z hotelowych wind przeznaczono wyłącznie do użytku policji, a jakaś funkcjonariuszka w mundurze, która nie była Anną Pärsson, stanęła na warcie przed apartamentem Tommy’ego Sandella. Byłem już w tym pokoju więcej razy, niż trzeba, ale teraz poczułem się wykończony. Posiedziałem trochę u siebie, ale potem zszedłem na dół do lobby i obejrzałem policyjne wozy, funkcjonariuszy i ludzi ubranych po cywilnemu, którzy – jak zakładałem – byli albo detektywami z kryminalnego, albo technikami. O ile nie pomyliłem się w liczeniu, kobiet i mężczyzn było mniej więcej tyle samo. Małe uliczki w Gamla Väster są tak ciasne, że trzeba było przestawiać kilka wozów policyjnych, by pod wejście mogły podjechać dwie karetki. Dwóch mężczyzn i dwie kobiety wwiozło na górę dwoje noszy, a gdy wracali, na jednych leżał Tommy Sandell. Chyba nie za bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co się stało, ale miałem wrażenie, że mi pomachał. Osoba leżąca na drugich noszach nie machała. W końcu podeszła do mnie jakaś kobieta. Miała zawziętą minę, była dość wysoka, ubrana w wytarte dżinsy z podwiniętymi nogawkami, tenisówki i sięgający do kolan jasnoszary płaszcz, zapięty aż pod samą szyję. Jej ciemne, sięgające ramion włosy wyglądały na nieuczesane i niesforne. Na głowie tkwił mały, okrągły toczek. Brązowe oczy sprawiały wrażenie żywych i ciekawskich. Mogła mieć jakieś trzydzieści do czterdziestu lat. – To ty jesteś Henry? – zapytała i przysunęła do oczu jakąś karteczkę, jakby potrzebowała

okularów do czytania, ale była zbyt próżna, by je sobie kupić, albo by ich używać, jeśli w ogóle je posiadała. Nim zdążyłem ją poprawić, dodała: – Nie, tu napisano Harry. To ty jesteś Harry? – Svensson – powiedziałem. – Harry Svensson. – Eva – odparła. – Chcesz, żebyśmy poszli na górę do twojego pokoju, czy możemy pogadać tutaj. – Może być tu. Usiadła na fotelu obok, wyciągnęła nogi, westchnęła ciężko i pogrzebała sobie paznokciem między zębami. – No tak. Dobrze – stwierdziła. – Wygląda na to, że to będzie długa historia. A może wszystko jest jasne jak słońce. Znasz go? – Nie. To znaczy, wiem kto to, na przestrzeni lat parę razy na siebie wpadliśmy, ale... nie, nie powiem, żebym go znał. To był całkowity zbieg okoliczności, że wczoraj wieczorem spotkaliśmy się w Bastard. Nie miałem pojęcia, że czekają go występy w Malmö. – Jadłeś tam? – Gdzie? – W Bastard. – Nie, nic z tego nie wyszło. – Wszyscy o tym gadają, ale ja jeszcze tam nie byłam. I nie wiem jak to wymawiać, po szwedzku, czy po angielsku. O ile Anna Pärsson mówiła z wyraźnym i pod wieloma względami typowym dla mieszkańców Malmö akcentem, dialekt Evy kojarzył mi się raczej z jakimś regionem położonym „na południe od autostrady”, od Svedala do Trelleborgu. Odniosłem wrażenie, że pochodzi ze wsi. – Przepraszam – powiedziała, wyciągając rękę. – Nie przedstawiłam się. Nazywam się Eva Månsson i jestem inspektorem policji kryminalnej, tu, w Malmö. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Miała mocny, przyjemny uścisk. Nigdy bym się nie domyślił, że należy on do inspektora policji kryminalnej. – A co, u diabła, stało ci się w twarz? – spytała. – Zaciąłem się przy goleniu – odparłem. – Co ty nie powiesz. – Przyjrzała mi się sceptycznie. – Żartowałem. Po goleniu wpadłem na drzwi od łazienki. – Wiesz chyba, że istnieje coś takiego jak klamka, co? A tak w ogóle, to mają tu kawę? To znaczy coś, co nie smakuje jak lisie szczyny i da się wypić? – Tak, jest tu automat. Mogę ci przynieść kawę, jeśli chcesz. Z mlekiem? Z cukrem? – Czarną – powiedziała Eva Månsson. Nad automatem przy sali śniadaniowej wisiały autografy w ramkach: Mela C. i Wayne’a Gretzky’ego. Magnus Härenstam narysował nawet samego siebie w podziękowaniu dla personelu hotelowego. Napełniłem dwa kubki zaskakująco dobrą kawą, a gdy wróciłem, Eva Månsson zdążyła już zdjąć płaszcz – który wyglądał jak ciuch z second handu – i przewiesić go przez poręcz fotela. Pod spodem miała koszulkę z różą, która kojarzyła mi się z country, albo raczej z rockabilly, co dodatkowo sugerowały jej podwinięte dżinsy. Siedząc tak na fotelach, jeszcze raz omówiliśmy przebieg wydarzeń, wyjaśniłem, co robiłem w Malmö (na to udzieliłem dość wymijającej odpowiedzi), jak znalazłem Sandella i tę martwą kobietę i czy dotykałem czegoś w pokoju. Powiedziałem, że niczego nie ruszałem, i to zgadzało się z prawdą: niczego nie dotykałem, robiłem tylko zdjęcia. Złapałem, co prawda, Tommy’ego Sandella, gdy podnosiłem go do pozycji siedzącej, ale nie sądziłem, by to się liczyło. – No to chyba na razie skończyliśmy – oświadczyła. – Ludzie mówią, że podają tam

wszystkie części zwierzaka. – Co? – Wszystko jak leci, tak słyszałam. – Ale kto? Gdzie? – No tam, gdzie nic nie jadłeś. – Ach tak. Nie... Nie wiem. – Może miałeś coś innego w głowie? – zauważyła. Odwróciłem wzrok. Co takiego wiedziała? Do czego zmierzała, zadając takie pytanie? Zmieniłem temat. – Nie wspomniałem o jednej rzeczy. Jestem dziennikarzem. – Wszyscy mają swoje problemy. – Albo dokładniej mówiąc, byłem dziennikarzem, skończyłem z tym już, ale takiej historii nie mogę przepuścić i muszę napisać o tym, co widziałem. Już się umówiłem. – To wolny kraj – oświadczyła. – Kiedy ostatni raz sprawdzałam, mieliśmy wolność prasy. – Mówię ci tylko, żebyś wiedziała – dodałem. Zamknęła notes, wsunęła do tylnej kieszeni dżinsów, wstaliśmy i uścisnęliśmy sobie dłonie. Wzięła płaszcz, przerzuciła go przez ramię i ruszyłem za nią w stronę wyjścia. – Byłeś sam w Bastard? – spytała nagle. – Sam? – Tak. Czy umówiłeś się tam z kimś? – Nie, ale to chyba nie ma... Nie, nie byłem sam. Byłem tam ze znajomą, a raczej spotkałem tam znajomą. – Ach tak – rzekła i zabrzmiało to tak, jakbym powiedział coś podejrzanego. – Ktoś z hotelu mówił chyba, że widział cię z kimś tu, w lobby, albo na ulicy przy wejściu. – Możliwe – odparłem i dotarło do mnie, jak głupio to brzmi. Jakbym przyznawał się do winy. – Był to ktoś znany? Ktoś, kogo człowiek poznałby na ulicy? – dopytywała się. – Jakaś celebrytka? Znasz przecież Sandella. – Nie wydaje mi się – powiedziałem. – To znaczy, nie wydaje mi się, żebyś słyszała o tej osobie i właściwie to wcale nie znam Tommy’ego Sandella. – Nie, nie. To nie moja sprawa, z kim utrzymujesz kontakty, ani z kim się spotykasz w Malmö. – Uśmiechnęła się, odwróciła i wyszła. Byłem na siebie zły za to, że śledzę ją wzrokiem. Trochę dlatego, że nie wiedziałem, co jej powiem, jeśli jeszcze parę razy zapyta, z kim byłem w Bastard a trochę dlatego, że nie mogłem nie zwrócić uwagi na jej strasznie obcisłe dżinsy. Próbowałem nie myśleć o tym, co schowałem w pokoju w futerale na gitarę. Ponieważ była sobota, przygotowanie wydania specjalnego gazety było w sumie niemożliwe. Nie miałem nawet pewności, czy Tommy Sandell jest dostatecznie wielkim celebrytą, by na to zasługiwać. Nic mu się przecież nie stało. Nawet gdyby występował w programach, takich jak Bingolotto i Så ska det låta, nie byłby jakąś wielką gwiazdą. Ale nie ulegało wątpliwości, że nazwisko znanego piosenkarza rockowego dobrze się prezentuje w nagłówkach, chociaż teraz Sandell uchodził za bluesmana, a sam uważał się nawet za artystę. Kim była martwa kobieta leżąca obok niego, nie wiedział nikt, nawet Tommy Sandell. Ledwie zasługiwała na wzmiankę.

Dwadzieścia dwie minuty po dziewiątej rano pojawił się w sieci pierwszy artykuł. Na samej górze zamieszczono zdjęcie wozów policyjnych i barierek pod hotelem Mäster Johan. Wyglądało dramatycznie, bo gdy je zrobiono, była noc. W ciemności niebieskie światła wozów policyjnych zawsze mają ekscytującą poświatę i nie trzeba ich nawet robić w Nowym Jorku, wystarczy w Malmö. Inne gazety podchwyciły historię o muzyku i martwej kobiecie dopiero w porze lunchu, i zaczęły zamieszczać własne teksty na swoich stronach internetowych, ale żaden nie opisywał całego wydarzenia tak szczegółowo jak mój; byłem przecież prawie przy wszystkim. Pozostali, nawet agencja TT, musieli zdać się na rzecznika prasowego policji, który komunikat: „Bez komentarza” przekazał na cztery czy pięć różnych sposobów. Nikt nie wspominał Tommy’ego Sandella z nazwiska. Mniej więcej o tej samej porze przysłali z gazety jakiegoś skrzata z kamerą, który przeprowadził ze mną wywiad przed wejściem do Mäster Johan. Deszcz przestał padać, teraz niebo zrobiło się błękitne, a słońce może nie dawało ciepła, ale przynajmniej trochę światła. Do tej pory zdążyłem wziąć prysznic, przebrać się, zdjąć opatrunek z nosa i wyciągnąć z nozdrzy watę. Nos był jednak nadal spuchnięty i czerwony, i dalej miałem plaster nad okiem. Pielęgniarka w hidżabie mówiła, że nie powinienem go zdejmować przez dwie doby. Skrzat był kiedyś piszącym reporterem, z którym nie wiedziano, co zrobić, a więc wysłano go na szkolenie i został kamerzystą. Nie za bardzo się znał na swojej robocie, więc godzinę później musieliśmy nakręcić materiał jeszcze raz, bo zapomniał wcisnąć jakiś guzik. Kwadrans po trzeciej po południu można mnie było jednak obejrzeć na filmiku z miejsca zbrodni. Wskazywałem na budynek za moimi plecami i opowiadałem, co się stało. Nie przyznałem się jednak, że to ja znalazłem Sandella i zwłoki kobiety, te informacje miały zostać przekazane opinii publicznej w papierowym wydaniu następnego dnia, wydanie niedzielne było o wiele większe, a wystąpiłem w nagraniu tylko po to, by wzbudzić ciekawość. Natychmiast dostałem SMS-a od Carla-Erika Johanssona. „Co ci się stało w nos?” Zaczęli się zjawiać reporterzy kryminalni z innych gazet i telewizji. Siedziałem w pokoju i pisałem tekst opowiadający o moim spotkaniu z Tommym Sandellem w Bastard i o tym, jak przez przypadek znalazłem go w łóżku ze zwłokami. Gdy Carl-Erik Johansson już się obudził i zaczął działać, redakcja zdecydowała, że opublikujemy całą historię z nazwiskami i wszystkimi szczegółami w niedzielnym wydaniu. Myślałem „my” z powodu starego nawyku, skończyłem z tym przecież, ale łatwo było powrócić do dawnej rutyny. Po wczesnych porannych przepychankach gazeta doszła do wniosku, że zapłaci mi dwadzieścia pięć tysięcy za tę pierwszą rewelację, a potem około dwunastu – piętnastu tysięcy za każdy kolejny podobny artykuł, w zależności o tego, jak bardzo okaże się sensacyjny albo ekskluzywny. Zaakceptowałem te warunki i zgodziłem się, by nasza umowa obejmowała również materiał filmowy. Niedziela to kiepski dzień dla gazet w Malmö. Objechałem miasto i stwierdziłem, że wszystkie miejsca, w których normalnie sprzedaje się gazety, są jeszcze zamknięte. W końcu musiałem pójść na Dworzec Główny. Całkowicie go przerobili; wygląda teraz zupełnie inaczej niż kiedyś. Większość pociągów zatrzymuje się pod ziemią, a stoisko Pressbyrån mieści się w czymś o nazwie Szklana Hala. Mogłem, oczywiście, przeczytać gazety w sieci, ale pod tym względem jestem człowiekiem starej daty, który w nic nie uwierzy, dopóki nie przeczyta o tym w gazecie, którą trzyma w rękach.

Moja relacja zdominowała nagłówki. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu. Napisany przeze mnie artykuł zajął cztery strony, wraz ze zdjęciami, które w druku wyszły dość zamazane, i dwoma dodatkowymi stronami o życiu i karierze Tommy’ego Sandella. O martwej kobiecie było niewiele, co, oczywiście, wynikało z faktu, że nikt nie wiedział kim była, ani co tam robiła. Pracujący w nocy portier, który nazywał się Marko Vidic, powiedział, że Tommy Sandell przyszedł z licznym towarzystwem, które rozsiadło się w lobby na sofach i fotelach, i zamówiło piwo oraz wino. W hotelu nie ma baru ani tradycyjnej obsługi, był więc zajęty otwieraniem szklanych szafek, gdzie trzymano alkohol i nie zwrócił uwagi, z kim Sandell wyszedł z lobby, ani też na to, kto udał się z nim na górę do pokoju. – Sandell przyprowadził około dziesięciu, dwunastu osób – powiedział. – Nie wiem, kiedy sobie poszedł. A gdy muszę skorzystać z toalety albo przynieść coś z biura, każdy może wsiąść do windy lub wejść po schodach na górę bez mojej wiedzy. Zgadza się. Sam to robiłem kilka razy. Vidic nie zauważył również, kto opuszczał hotel. Przeczytałem gazety na ławeczce na dworcu, a gdy wróciłem do hotelu, pierwszą osobą, którą zobaczyłem w lobby, był Szczeniak. Właściwie nazywał się Tim Jansson i był jednym z tych nowych dziennikarzy, których ubóstwia się w redakcjach w większości krajów na świecie, bo nie interesuje ich pisanie, ani poszukiwanie jakiegoś nowego tematu, ważnego czy ciekawego, a tylko to, ile kliknięć ich przypominające notatki dziełka wygenerowały w sieci. Większość z tego, co płodził, było kłamstwem. Jakiś czas przed tym, zanim odszedłem, próbowałem zwrócić na to uwagę. Każdy to widział, ale albo w redakcji nikt się tym nie przejmował, albo liczenie kliknięć w sieci zabierało tyle czasu, że nie starczało go już na nic innego. Mówiono na niego Szczeniak, bo był bardzo młody. Wyglądał, jakby miał dwanaście lat, a do tego podskakiwał i ujadał jak skory do zabawy szczeniak. Dostałem wcześniej SMS-a z informacją, że zjawi się Szczeniak. „To taka świetna historia. Musimy przysłać najlepszego człowieka” – brzmiała treść wiadomości. Szczeniak nosił jasne dżinsy, które zwisały mu do połowy z tyłka i krótki, obcisły T-shirt, odsłaniający pępek. Miał ogoloną głowę i gigantyczne, ciemne okulary z niebieskimi szkłami. – Hau! – powiedziałem, przechodząc obok niego. Zwykle tak robiłem. Do tej pory nie pojął dlaczego. – Trafiła mi się świetna sprawa – powiedział. Zawsze trafiał jakąś świetną sprawę. – Umówiłem się na spotkanie z prowadzącym śledztwo; udzieli mi ekskluzywnego wywiadu, tylko dla mnie. Może zrobił to ten człowiek, który chodzi po Malmö i strzela do ludzi? Nie miałem serca mówić mu, że tą sprawą zajmuje się kobieta, więc bez względu na to, kto się z nim spotka i „udzieli mu ekskluzywnego wywiadu”, na pewno nie będzie to prowadzący śledztwo. Jeśli Szczeniak chciał poznać całą historię, mógł przeczytać dzisiejszą gazetę, ale młodzi dziennikarze nie czytują gazet. A skoro sami ich nie czytamy, jak możemy wymagać, by ludzie wydawali na nie pieniądze. Sam umówiłem się z Kristerem Jonsonem, organizatorem tournée Tommy’ego Sandella. Minęły niemal dwie doby, ale gdy spotkaliśmy się pod pubem o nazwie Bull’s Eye, który wszyscy w Malmö nazywają Bullen, ubrany był dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy próbował wyprowadzić Tommy’ego Sandella z Bastard w piątek wieczorem. Zacząłem się zastanawiać, czy farbował sobie włosy, żeby były takie czarne. Jeśli tak, to należałoby to uznać za dziwny przejaw próżności, bo poza tym przecież w ogóle nie dbał o swój

wygląd. Gdy przyszedłem do Bullen, siedział już w ogródku z dużym mocnym piwem i papierosem. – Nie moglibyśmy wejść do środka? – spytałem. – Jest strasznie zimno. Tu w Malmö zawsze jest zimno i mokro. – Tylko dopalę – odparł. Kręcił się na obrzeżach szwedzkiego życia muzycznego od kiedy pamiętam. W latach siedemdziesiątych najpierw grał na basie w jakiejś progresywnej kapeli z Göteborga, potem w zespole hardrockowym i to tam podłapał tę fryzurę na Roda Stewarta. W latach osiemdziesiątych grał bluesa z jakimś facetem z Norland, którego nazwiska zapomniałem, a teraz znany był głównie z organizowania tournée. W to późne popołudnie nigdy nie weszliśmy do lokalu. Wypalił niemal całą paczkę czerwonych prince’ów, które musiał kupić za granicą, bo było na nich napisane „Smoking kills”, i wypił cztery duże piwa. Przerwano nam tylko raz, gdy jeden z fotografów z gazety przechodził obok i zrobił zdjęcie Jonsonowi i mnie. – Skąd ci przyszło do głowy, żeby zorganizować tournée Sandellowi? – spytałem. – Chyba nikt go już nie chce oglądać? – Zdziwiłbyś się – odparł. – Wciąż jest popularny, zwłaszcza na wsi. Mieszkający tam ludzie nie są tacy wybredni, że tak powiem. A jeśli ktoś miał jakiś hit, pieprzyć, czy dawno temu czy nie, to ludzie przychodzą. Nic więcej się nie liczy. A jeśli był w telewizji, to wypełni każdy bar. A Tommy przecież występował w telewizji, chociaż ostatnio nie stworzył żadnych hitów, że tak powiem. – Ale wiesz przecież równie dobrze jak ja, że nie można na nim polegać. – No cóż, ryzyko. Pewnie. Trzeba mu ograniczać alkohol, dwa zimne mocne piwa przed południem, kiedy wyjeżdżamy, dwa do lunchu i trzy, cztery, zanim zaczniemy grać. – Co w piątek poszło nie tak? – spytałem i spróbowałem się ogrzać, stawiając kołnierz i wsuwając ręce do kieszeni płaszcza. Żałowałem, że nie mam czapki albo takiej gęstej fryzury à la Rod Stewart jak Jonson. – Wypił za dużo. Schlał się jak świnia. No pewnie. Spotkałeś go przecież w knajpie przy hotelu, już wtedy był porządnie nawalony. I szkoda, bo przez całe tournée mieliśmy grać po różnych dziurach, że tak powiem, ale KB w Malmö było jakby prestiżowe. Zapalił nowego papierosa od tego, którego jeszcze nie zgasił, odrzucił do tyłu włosy. Wydawały się niesamowicie gęste jak na faceta między czterdziestką a pięćdziesiątką. To znaczy, o ile były prawdziwe. – Poza tym, dobrze płacili – dodał. – Ile dostajecie? – Mamy trochę niski budżet. Dziesięć, piętnaście na fakturze w pozostałych miejscach, w KB dostalibyśmy trzydzieści pięć. Teraz nie wiem, jak będzie, oczywiście nie chcą płacić, że tak powiem. – A ty ile wyciągasz? – Piętnaście procent. Da się jakoś wyżyć. Mam niskie koszty. Tommy mieszka w hotelu, ja sam gram na basie, a Klocek na perkusji. Szczerze mówiąc, to Tommy mieszkał w motelach, tylko w Malmö zażądał dobrego hotelu. No pewnie. Miałem parę kuponów hotelowych, a jak rezerwowałem w sieci i płaciłem z góry, nie wychodziło strasznie drogo. – A ty i Klocek? – Co? – Gdzie mieszkaliście? – W busie. Cholera, tyle lat już to robię. Klocek jest dobrym bluesowym perkusistą, nigdy

się nie przyzwyczaił do wygód podczas tournée, i wisi mu to, że tak powiem. Nie biorę nic dodatkowo za to, że sam gram. Klocek dostaje tysiaka ekstra. No pewnie. Klocek nazywał się w rzeczywistości Roger Blomgren i grywał z wieloma zespołami bluesowymi i rockabilly. Nazywali go Klocek nie bez powodu. Jest niski i przysadzisty, i z daleka wydaje się równie wysoki, co szeroki. – Gdzie jest teraz Klocek? – Nie wiem. Policja już z nami skończyła, więc pewnie zabierzemy się do domu. Pojedziemy do Hagfors, a potem on wsiądzie do pociągu do Sztokholmu. Zwykle tak robimy, że tak powiem. – Co się stało w piątek? Widziałeś tę babkę, którą Sandell miał w łóżku? – Nie, nie widziałem jej. Zaciągnąłem go na występ, ale dotarło do mnie, że nie był w stanie grać. Harmonijka ustna mu wypadła z rąk, gitarę trzymał nie tą stroną, co trzeba, i wciąż lał w siebie wińsko. – Ale gdzie mógł ją spotkać? – Pojęcia nie mam. Wezmę sobie jeszcze jedno piwo i zaraz ci opowiem. – Nie, ja stawiam. Miło było wejść do lokalu choćby na tę krótką chwilę, przez którą barman nalewał nowe piwo. Krister Jonson zdążył już zapalić nowego papierosa. Pociągnął trzy spore łyki z kufla i powiedział: – Wiesz przecież, jaki jest Tommy. No pewnie. Wiesz, ile gada o damach, o „pięknych paniach” – powiedział Jonson, naśladując napuszony sposób wysławiania się Sandella. – Kobiety do niego ciągną. – Weź na przykład tę twoją pannę, z którą byłeś w piątek. Ciągle ględził, że jest dla ciebie za ładna i że to on powinien ją bzyknąć. – Ach tak – mruknąłem, czując się coraz bardziej nieswojo na myśl, że policja i Krister Jonson ciągle wracają do Ulriki Palmgren. – Ale powiedzieć ci coś? – zapytał w taki sposób, jakby nie oczekiwał odpowiedzi. I tak zamierzał mi powiedzieć, co myśli, czy tego chcę, czy nie. – To wszystko bzdety. – Bzdety? – Bzdety. – Jak to? – Jest skończony. Na tym froncie już swoje zrobił. No pewnie. – Swoje zrobił? – Nie staje mu, że tak powiem – oświadczył Krister Jonson. – Nie...? – I chyba to mnie najbardziej wkurwia w Sandellu. Jeździłem z... no tak, jeździłem i grałem z klientami, którzy siedzieli, z bandziorami, pedziami, heroinistami, pedofilami i takimi, co palili hasz, że tak powiem, ale nigdy nie jeździłem z taką pieprzoną diwą jak Tommy Sandell. Klocek i ja wszystko tachamy, rozładowujemy i pakujemy sprzęt, a on siedzi w szatni z butelką i paroma „pięknymi paniami”, ględzi o bluesie, poezji i miłości, o tym, jakie śliczne są ich rączki i pyta, czy mógłby je namalować nago, mają przecież takie wspaniałe ciała. A one się na to łapią, lezą z nim, rozbierają się, a on udaje, że je maluje, to znaczy, jak jest w stanie. – Nie zjadłbyś czegoś? – spytałem. – Mają tu cholernie dobry boczek w sosie cebulowym, o ile dobrze pamiętam. – Nie, nie trzeba. Piwo syci i jest zdrowe. No pewnie. – Spojrzał na zdrowe sycące piwo i dodał: – Nie rozumiem ich.

– Kogo? – Lasek. Bab. Zwykle przychodzą przecież straszne ropuchy, zwłaszcza, kiedy się jeździ z jakąś starą kapelą z lat sześćdziesiątych. No pewnie. Mają jednego oryginalnego członka zespołu, który gra na basie, do tego paru mętów znalezionych na pośredniaku w Manchesterze, ale na wsi i tak przyciągają ludzi. Przychodzą stare raszple, którym przypomina się młodość, i przyłażą w tych samych ciuchach, co kiedyś. Koszmarnie wyglądają, człowiekowi wstyd za całą pieprzoną ludzkość. Ale na Sandella zawsze przychodziły świeżynki, że tak powiem. – Dopił resztę piwa. – A jemu nie staje. Próbowałem mu pomóc... – Pomagałeś mu go postawić? – Postawić? – No tak, żeby mu stanął. – Nie, ale zamówiłem w sieci małe niebieskie pigułki. Sandell się nie zna na takich rzeczach jak internet. A do lekarza bał się pójść, to by zaszkodziło jego reputacji. Ale nawet viagra mu nie pomogła, bo jak przyszła pora, był kompletnie schlany i nawet tabletki okazały się do niczego. A one mimo to stoją pod sceną, przyłażą do szatni... To jest, kurwa, pojebane. – Że tak powiem – dodałem. – Co? – Nie, nic. – No pewnie. – Czyli w piątek nie widziałeś go z tą babką? Ani w ogóle z żadną laską? – spytałem. – Nie, no widziałem tą w knajpie, ale chyba się nawaliła i pojechała do domu. Wyglądała już na nieźle schlaną; Sandell przyciąga też takie pijaczki. Nie wiem co to za jedna, nigdy jej nie widziałem. A potem, jak go już próbowałem zaciągnąć na występ, to miałem na oku głównie jego. Cholernie się nadął, że tak powiem. Ktoś mu zamówił taksówkę i cała paczka pojechała razem z nim do hotelu, ale nie wiem, co to byli za ludzie. Klocek i ja spakowaliśmy sprzęt i wybraliśmy się do tej nowej dzielnicy w porcie; przekimaliśmy się w samochodzie. No pewnie. Tyle razy już tam parkowałem. – Brzmi przytulnie. – Tak, w starych busach mercedesa można całkiem nisko opuścić siedzenia – oświadczył Krister Jonson, jak zwykle nie dostrzegając ironii. – Ale jedno wiem na pewno. Cokolwiek z nią wyprawiał w tym łóżku, to na pewno jej nie bzyknął. – Miała na sobie ubranie – powiedziałem. – Aha. No to nawet nie próbował jej malować, bo wtedy byłaby goła – stwierdził. – Może Sandell jest jak Bill Wyman? – Ze Stonesów? – Mówiło się przecież, że Bill Wyman przeleciał jakieś dziesięć tysięcy babek, ale według pamiętników Keitha Richardsa, Wyman zapraszał te dziewczyny do swojego pokoju w hotelu, żeby napić się herbaty. A potem zapisywał sobie w notesie, jak się nazywały. – Co ty nie powiesz? – Krąży przecież mnóstwo tego rodzaju bajek o celebrytach, na przykład o koszykarzach, takich jak Magic Johnson i Wilt Chamberlain – powiedziałem. – Chamberlain pobił podobno jakiś nieoficjalny rekord, ale ja tam nie wiem. – Nie, takich rzeczy się nie wie. Człowiek nie wie i już – stwierdził w zadumie Krister. – Chcesz jeszcze jedno piwo? – spytałem. – Nie, pora się zwijać, że tak powiem – oświadczył i wstał. – Będziemy w kontakcie. – No pewnie.