PATRICIA MARVELL
BĄDŹ MOJĄ JULIĄ
Przełożyła Maria Magdalena Szwarc
Tutuł oryginału ROMEO AND JULIETTE
ROZDZIAŁ 1
I co? Dostaniesz główną rolę? - spytała Terri, patrząc z wyczekiwaniem na
przyjaciółkę.
Leslie, nie przerywając wyciągania z szafki zeszytów i podręczników, skinęła głową i
lekceważąco wzruszyła ramionami.
- Dostałaś wreszcie główną rolę i nie skaczesz z radości? - zdziwiła się Terri, zerkając
na nią podejrzliwie.
- A z czego tu się cieszyć? Nie zagram przecież na Broadwayu, tylko w szkolnym
teatrze. Amatorskim teatrze - dodała Leslie z naciskiem.
Terri zupełnie nie rozumiała przyjaciółki. Szkolne kółko teatralne co roku wystawiało
dzień przed Świętem Dziękczynienia jakąś sztukę. Leslie była jedną ze zdolniejszych
członkiń tego kółka - według Terri, najzdolniejszą - i w zeszłym roku wszyscy spodziewali
się, że to właśnie ona zagra główną kobiecą rolę w sztuce Sama Sheparda. Tymczasem pan
Shelton, opiekujący się młodymi aktorami w liceum Santa Rosa, uznał, że Leslie, wtedy
uczennica przedostatniej klasy, będzie miała jeszcze szansę w tym roku, i w głównej kobiecej
roli obsadził dziewczynę starszą od niej o rok.
Przyjęła jego argumenty ze zrozumieniem, ale Terri znała ją wystarczająco długo, by
wiedzieć, jak bardzo była rozczarowana.
Wczoraj przed pierwszym w tym roku spotkaniem kółka teatralnego, choć Leslie
zachowywała się normalnie, jej przyjaciółka wiedziała, że ten spokój jest tylko pozorny.
- Nie powiesz mi chyba, że nie zależało ci na głównej roli?
Leslie włożyła ostatnią książkę do plecaka i zarzuciła go na ramię.
- Pewnie, że mi zależało - przyznała. - Tylko że mi przeszło.
Terri nie wierzyła własnym uszom. Jej przyjaciółka od małego marzyła o tym, żeby
zostać aktorką. I nie były to tego typu marzenia, jakie żywi każda dziewczynka, której jest
właściwie wszystko jedno, czy będzie piosenkarką, aktorką czy modelką, bo tak naprawdę
liczy się tylko sława. Leslie nie śniła o tym, by trafić na okładki magazynów, jej śnił się teatr.
- Nie wierzę - oświadczyła Terri. - Nie wierzę, że w ciągu jednego dnia komuś może
przestać zależeć na czymś, na co czekał prawie cały rok.
Leslie milczała przez chwilę, po czym wyrzuciła z siebie ze złością:
- Wiesz, co on wymyślił? Zgadnij, co będziemy w tym roku wystawiać?
Terri szanowała zainteresowania przyjaciółki, doceniała jej talent, lecz nie podzielała
jej pasji. Dla niej teatr właściwie mógłby nie istnieć i poza utworami dramatycznymi, o
których mówili na angielskim, potrafiłaby wymienić zaledwie kilka tytułów sztuk.
- Nie każ mi zgadywać - poprosiła. Zastanawiała się, cóż takiego mógł wymyślić pan
Shelton - bo domyśliła się, że to o nim mowa - że tak zirytował Leslie.
- „Romea i Julię”! Wyobrażasz to sobie?!
Terri poczuła się trochę pewniej. Obawiała się, że padnie jakiś nieznany jej tytuł
autora, o którym nigdy w życiu nie słyszała. Choć w zeszłym roku, kiedy przerabiali na
angielskim Szekspira, akurat „Romea i Julii” nie omawiali, ale ten tytuł zna przecież każdy,
nawet taka ignorantka jak ona.
- To wspaniale - rzuciła z zachwytem. - Naprawdę nie wiem, co cię w tym tak oburza?
Leslie spojrzała na nią z niesmakiem.
- Wyobrażasz sobie mnie w roli Julii?
Terri zastanawiała się przez chwilę. No tak, pomyślała. Julia jako Włoszka
prawdopodobnie była ciemnooką brunetką, podczas gdy Leslie, choć nosiła włoskie
nazwisko, miała jasne jak len włosy i niebieskie oczy. Ale to nie kto inny jak Leslie tłumaczył
jej kiedyś, że dobra aktorka potrafi zagrać wszystko, staruszkę, chłopca, psa, kota, a jeśli
trzeba, to nawet szafę.
- Chodzi ci o to, że jesteś blondynką? - spytała Terri niepewnie.
- Coś ty! - prychnęła jej przyjaciółka. - Zresztą nie chodzi mi tylko o mnie i o moją
rolę.
- To o co?
- Kogo dziś obchodzi jakichś dwoje zakochanych idiotów, którzy głupieją do tego
stopnia, żeby się zabijać?
- No... na przykład mnie.
Leslie uśmiechnęła się. Terri zawsze była niepoprawną romantyczką, która wierzyła w
miłość od pierwszego wejrzenia i w takie tam banialuki. Dawniej często o tym rozmawiały i
zawsze dochodziło przy tym do kłótni. Kiedy w zeszłym roku po takiej ostrej wymianie zdań
przez cały tydzień nie odzywały się do siebie, postanowiły dla dobra przyjaźni, która trwała
już kilka lat, unikać tego tematu. Leslie korciło, żeby teraz złamać tę zasadę, ale się
powstrzymała.
- Spóźnimy się na fizykę - powiedziała i ruszyła korytarzem w stronę klasy.
Przez chwilę szły w milczeniu, w końcu Terri nie wytrzymała.
- I nie sądzę, żebym była wyjątkiem. I coś ci jeszcze powiem. Ty też na pewno
wierzysz w wielką romantyczną miłość, tylko się do tego nie przyznajesz.
Leslie zatrzymała się i zgromiła ją wzrokiem.
- Chcesz powiedzieć, że nie jestem wobec ciebie szczera?
- Gorzej. Nie jesteś szczera wobec siebie.
- Niby skąd możesz o mnie wiedzieć coś, czego sama o sobie nie wiem?
- Ludzie często nie wiedzą o sobie rzeczy, które widzą inni.
Leslie czuła, że jeśli natychmiast nie zakończą tej rozmowy, za chwilę dojdzie do
kłótni.
- Posłuchaj - zaczęła bardziej ugodowym tonem - tu naprawdę nie ma znaczenia, czy
ja wierzę w wielką romantyczną miłość, czy nie. Chodzi o to, że nawet jeśli taka miłość
istnieje, to dzisiaj ludzie nie mają już takich problemów. Załóżmy, że Romeo i Julia żyliby w
dzisiejszych czasach, i załóżmy, że zakochaliby się w sobie od pierwszego wejrzenia... -
Przerwała i skrzywiła się z dezaprobatą. - Myślisz, że przejmowaliby się tym, że ich rodziny
kłócą się ze sobą?
- Nie wiem - odparła jej przyjaciółka.
- Oczywiście, że mieliby to w nosie - odpowiedziała Leslie na swoje pytanie.
- Nie jestem tego taka pew... - Terri nie dokończyła. Kilka metrów przed nimi
zatrzymał się nieznajomy chłopak, wysoki brunet mniej więcej w ich wieku. Wyglądał nieźle,
ale to nie jego wygląd sprawił, że przerwała w pół słowa, lecz to, jak przyglądał się jej
towarzyszce. Podążyła za jego wzrokiem, a kiedy jej spojrzenie spoczęło na twarzy Leslie,
zamurowało ją. Jednego była pewna - jej przyjaciółka jeszcze nigdy nie patrzyła na żadnego
chłopaka w ten sposób.
- Możecie mi powiedzieć, gdzie tu jest sekretariat? - Chłopak zwracał się do obu
dziewczyn, ale Terri była absolutnie pewna, że jej w ogóle nie widzi.
Żadna mu nie odpowiedziała; Leslie nie spuszczała wzroku z jego twarzy, a Terri była
tak zaskoczona reakcją przyjaciółki, że stała z otwartymi ustami. Po chwili doszła do
wniosku, że musi wyglądać idiotycznie, i - na tyle składnie, na ile w tej sytuacji potrafiła -
wytłumaczyła nieznajomemu, jak dojść do sekretariatu.
- Dziękuje - rzucił chłopak, obdarzając ją zaledwie przelotnym spojrzeniem, i ruszył
we wskazanym kierunku.
Po paru krokach zatrzymał się jednak i odwrócił.
- Nazywam się Marcel Blanchard.
Terri domyśliła się, że będzie chodził do ich szkoły, i już chciała mu się przedstawić,
ale wystarczył jeden rzut oka na jego twarz, żeby zrezygnować z tego pomysłu. Tego faceta z
całą pewnością nie interesowało, jak ona się nazywa. Obchodziła go wyłącznie jej
przyjaciółka, która wreszcie się odezwała.
- Ja jestem Leslie Medrano, a to jest Terri Kimberly. Marcel uśmiechnął się do Leslie,
a jej koleżance zaledwie skinął głową.
Lepsze to niż nic, pomyślała Terri. Gdyby to jakakolwiek inna dziewczyna aż do tego
stopnia odciągała od niej uwagę nowo poznanego chłopaka, byłaby co najmniej urażona.
- Będziesz chodził do naszej szkoły? - spytała tymczasem Leslie.
Marcel skinął głową i znów zapanowała cisza. On i Leslie patrzyli na siebie, a Terri
zerkała to na jedno, to na drugie. W końcu znudziło jej się obserwowanie tej niemej sceny,
pociągnęła przyjaciółkę za rękaw i przypomniała jej:
- Chyba się bałaś, że spóźnimy się na fizykę.
- No tak... musimy lecieć. Cześć.
- Cześć - powiedział chłopak i zanim ruszył w stronę sekretariatu, dodał: - Pewnie
wkrótce się spotkamy.
- Na pewno - odparła Leslie i Terri nie miała najmniejszych wątpliwości, że jej
przyjaciółkę wcale nie martwi ta perspektywa.
- No, proszę - rzuciła, kiedy Marcel oddalił się na tyle, że nie mógł ich słyszeć. - Ktoś
tu nie wierzy w miłość od pierwszego wej... - Przerwała, bo ujrzała w oczach przyjaciółki
niebezpieczne błyski. Leslie była wściekła, Terri obawiała się więc, że jeśli pozwoli sobie na
jeszcze choćby jedno słowo, dojdzie do awantury. - Przecież żartowałam - powiedziała
ugodowo, choć nie była to do końca prawda.
Szły w milczeniu korytarzem i dopiero przy ostatnich drzwiach do sali fizycznej
Leslie zatrzymała się.
- Mówił z jakimś takim dziwnym akcentem, prawda? Terri wiedziała, o co jej chodzi,
ale postanowiła się z nią trochę podroczyć.
- Kto?
- Nie udawaj. Przecież wiesz, o kim mówię. Terri przez chwilę udawała, że się
zastanawia.
- O tym zabójczo wyglądającym Romeo, w którego tak się wpatrywałaś.
- Przestań, wcale się w niego nie wpatrywałam.
- Może masz rację - przyznała Terri i uśmiechnęła się. - „Wpatrywać się” to mało
obrazowe określenie na to, co się działo. Powiedziałabym raczej, że pożerałaś go wzrokiem, a
ściślej mówiąc, to pożeraliście się wzrokiem nawzajem. - Widząc, że przyjaciółka zbiera się
do kontrataku, postanowiła nie dać jej dojść do słowa. - A co do jego akcentu, to masz rację,
mówi z wyraźnie obcym akcentem.
- Myślisz, że on nie pochodzi ze Stanów Zjednoczonych?
- Może przyjechał do Kalifornii z Luizjany - zasugerowała Tent - Pamiętasz, dwa lata
temu byłam z rodzicami przez kilka dni w Nowym Orleanie? Jeśli się nie mylę, to tam mówią
z podobnym francuskim akcentem. - Przerwała i uważnie obserwowała przyjaciółkę. - Ale
właściwie dlaczego tak bardzo cię to interesuje? - spytała w końcu, starając się ukryć
ironiczny uśmiech.
Nie umknął on jednak uwagi Leslie. Prychnęła lekceważąco i weszła do klasy.
ROZDZIAŁ 2
Leslie odłożyła książkę, zgasiła lampkę na nocnym stoliku i położyła się na wznak z
rękami pod głową. Mimo zamkniętego okna do pokoju dochodziły dźwięki z budynku, w
którym co roku od początku września prawie do końca listopada mieszkali meksykańscy
robotnicy, ściągający tu na winobranie. Zbieranie winogron miało się rozpocząć dopiero za
dwa tygodnie, ale zajęć w winnicy już teraz było dosyć.
Po całym dniu pracy Meksykanie codziennie po kolacji siadali przed swoimi
kwaterami i prawie do północy śpiewali przy akompaniamencie gitary.
Leslie nie uczyła się nigdy hiszpańskiego, ale od dziecka przez kilka miesięcy w roku
co wieczór słuchała tych piosenek i większość znała na pamięć. Choć nie potrafiłaby ich
przetłumaczyć na angielski, wiedziała, że są o miłości.
Zamknęła oczy i próbowała wyłowić znane jej słowa Mi corazón... mi cielo...
Co oni wyśpiewują? - pomyślała, zamykając oczy. Moje serce! Moje niebo! Co za
sentymentalne bzdury! Spróbowała sobie wyobrazić, że tak się do niej zwraca jakiś chłopak, i
roześmiała się głośno.
Po chwili jednak wstała, podeszła do okna i otworzyła je. Z zewnątrz wdarło się do
pokoju gorące powietrze. Początek września był w tym roku wyjątkowo upalny, jakby lato
chciało jeszcze na koniec pokazać, co potrafi. W dzień temperatura dochodziła do
czterdziestu stopni, a teraz, po zachodzie słońca, nagrzana ziemia i mury oddawały
nagromadzone ciepło i było niewiele chłodniej.
W pierwszym odruchu chciała zamknąć okno. W pokoju działała klimatyzacja, która
zapewniała przyjemną temperaturę. Po co więc wpuszczać do środka nagrzane powietrze?
Nie zamknęła jednak okna. Otworzyła je jeszcze szerzej. Nie słyszała teraz ani mi
corazón, ani mi cielo, w ogóle nie słyszała słów, bo nikt nie śpiewał. Z rogu dziedzińca, przy
którym mieściły się kwatery robotników sezonowych, dochodziły tylko dźwięki dwóch gitar.
No wreszcie jest czego posłuchać, pomyślała. Żadnych bzdur o sercu i niebie.
Żadnych bzdur o miłości...
Zadowolona, wspięła się na szeroki parapet i usiadła bokiem do okna, obejmując
kolana ramionami. Wsłuchana w dźwięki gitar, siedziała bez ruchu, a kiedy długa mek-
sykańska ballada skończyła się i na dziedzińcu zapanowała cisza, Leslie z przerażeniem
stwierdziła, że po policzkach spływają jej łzy.
Otarła je pośpiesznie i czym prędzej zamknęła okno.
Kiedy wróciła do łóżka, znów rozległy się dźwięki gitar. Już nie tak wyraźne, ale tak
samo poruszające.
Zachowuję się jak jakaś ckliwa idiotka, zganiła się w myślach i nakryła kołdrą aż po
czubek głowy. Zawsze była dumna z tego, że jest rozsądną, trzeźwo myślącą dziewczyną,
odporną na to, co jej przyjaciółka Terri nazywała romantyzmem, a ona - mniej górnolotnie -
głupotą.
Mocno wytrącona z równowagi, usilnie próbowała coś sobie przypomnieć. Tak, to
chyba to, pomyślała po chwili. Ale żeby się upewnić, wstała, zapaliła światło i wyjęła z
szuflady notesik.
- No pewnie - powiedziała do siebie głośno. Już dzisiaj powinna mieć okres. Pewnie
dostanie jutro, może pojutrze.
To wszystko wyjaśniało. Czasami przed okresem zdarzało jej się, że wpadała w taki
nastrój. Albo płakała bez powodu, albo wściekała się na cały świat.
To zwykłe napięcie przedmiesiączkowe, tak to się chyba fachowo nazywa. Nic
innego, przekonywała się w duchu.
Im dłużej to sobie jednak powtarzała, tym mniej w to wierzyła.
ROZDZIAŁ 3
Słońce skryło się już w połowie za porośniętymi dębowym lasem wzgórzami, a skwar
wciąż lał się z nieba.
Jak ci ludzie to znoszą? - pomyślał Marcel, kiedy zobaczył kilku mężczyzn w
kapeluszach z szerokimi rondami, pracujących w winnicy. Właśnie minął kutą w żelazie
bramę z wielkim szyldem „Blanchard Estate”, ozdobioną ornamentami przedstawiającymi
winną latorośl.
Robotnicy, słysząc warkot przejeżdżającego samochodu, spojrzeli na drogę, po czym
wrócili do swoich zajęć. Marcel wiedział już, na czym polega ich praca. Philippe Blanchard
oprowadził go poprzedniego dnia po swojej posiadłości i wszystko wytłumaczył.
Chłopak zapamiętał z tego niewiele. Wiedział jednak, że teraz, na dwa tygodnie przed
rozpoczęciem winobrania, trwa ostatnie w tym sezonie podcinanie winnej latorośli.
- Chodzi o to - tłumaczył Philippe Blanchard - żeby usunąć liście, które zasłaniają
gronom dostęp do słońca. Te ostatnie tygodnie to najważniejszy okres w dojrzewaniu
winogron. Właśnie teraz zyskują cały swój aromat, to co decyduje później o smaku wina.
Opowiadał jeszcze wiele rzeczy, które specjalnie nie interesowały Marcela.
Większości nawet nie rozumiał.
Coś jednak zrozumiał, coś, nad czym zastanawiał się od lat.
Zawsze, kiedy w szkole, a wcześniej w przedszkolu słyszał, jak koledzy opowiadają o
tym, że jeżdżą do dziadków, chodzą do dziadków z wizytą, dziadkowie odwiedzają ich,
chodzą z nimi na spacer, przynoszą prezenty, czuł ukłucie zazdrości. Kiedy zaczął wypytywać
mamę i tatę, dowiedział się, że rodzice mamy nie żyją. No tak, ale miał jeszcze przecież tatę.
Za każdym razem, gdy zaczynał o tym rozmawiać, rodzice zmieniali temat. W końcu, kiedy
był już na tyle duży, że nie mogli go tak po prostu zbyć, dowiedział się, że ma dziadka, ojca
taty. Tyle że mieszka on daleko, za oceanem, i dlatego nie mogą się widywać. Marcel nie
dawał jednak za wygraną i dalej wiercił rodzicom dziurę w brzuchu, zwłaszcza po tym, jak
kilka lat temu spędzili część wakacji w Nowym Jorku. Skoro byli w Stanach Zjednoczonych,
to dlaczego nie spotkali się z dziadkiem?
Któregoś dnia postanowili powiedzieć mu prawdę. Tata pokłócił się przed laty ze
swoim ojcem i nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Tata obiecał, że kiedyś wytłumaczy to
Marcelowi. Nie wytłumaczył i już nigdy nie wytłumaczy. Nie dlatego, że nie dotrzymywał
obietnic.
Tata zginął trzy miesiące temu w wypadku. I mama też go w tym nie wyręczy, bo była
w samochodzie razem z nim, kiedy jakiś szaleniec postanowił wyprzedzać na zakazie.
Ani on, ani mama nie wytłumaczą mu już nigdy, jak to jest możliwe, żeby ojciec tak
bardzo pogniewał się na syna, by się całymi latami do niego nie odzywać.
Ale od wczoraj Marcel rozumiał, jak to jest możliwe.
Patrząc, jak Philippe Blanchard pokazuje mu posiadłość, jak z czułością dotyka liści i
dojrzewających gron i mówi o nich, jak o najukochańszej osobie, uświadomił sobie, że ten
oschły stary człowiek wszystkie swoje uczucia skupia na tej kamienistej ziemi i na tym, co z
niej wyrasta. Na jakiekolwiek uczucia do ludzi nie było już w nim miejsca.
Nawet na miłość do syna. I do wnuka.
Philippe Blanchard był dziadkiem Marcela.
To, że chłopak zobaczył go po raz pierwszy w życiu na pogrzebie rodziców, nie
zmieniało faktu, że był jego jedynym krewnym.
Philippe'owi Blanchardowi nie można było właściwie niczego zarzucić. Robił, co
mógł, żeby jego osierocony wnuk poczuł się w swoim nowym domu jak najlepiej. Zapewnił
mu wszelkie wygody, o co zresztą przy jego zamożności nie było trudno.
Kiedy wczoraj wręczył Marcelowi kluczyk do samochodu, chłopak zaprotestował.
- Wiem, co ci chodzi po głowie - powiedział dziadek. - Myślisz, że próbuję cię kupić,
prawda?
Chłopak w pierwszej chwili chciał zaprzeczyć, ale starszy pan patrzył na niego tak
przenikliwym wzrokiem, że w końcu skinął głową.
- Możesz, oczywiście, nie przyjąć tego samochodu, ale jakoś musisz jeździć do szkoły
- rzekł Philippe Blanchard.
Marcel uświadomił sobie, że nie jest już w Paryżu, że nie ma tu metra, a do szkoły jest
prawie dwadzieścia kilometrów.
Wziął kluczyki i wyszedł przed dom. Kiedy zobaczył na podjeździe nowiutkiego
pontiaca, miał ochotę wrócić i oddać kluczyki. Postanowił jednak przynajmniej na chwilę
wsiąść do tego połyskującego w słońcu cuda. I to był błąd.
Jeśli Philippe Blanchard zamierzał w ten sposób kupować wnuka, to mu się to udało,
przynajmniej tym razem. We Francji Marcel przez najbliższe kilka lat mógłby tylko marzyć o
samochodzie. Kiedy przekręcał kluczyk w stacyjce, uśmiechnął się, bo przemknęło mu przez
głowę, co powiedzieliby jego paryscy koledzy, widząc go w takiej bryce.
Kilka sekund później uśmiech zamarł na jego ustach i na twarzy znów pojawił się
wyraz smutku, który przez ostatnie miesiące rzadko ją opuszczał.
Oddałby tego pontiaca i jeszcze tysiąc takich, gdyby dzięki temu mógł odwrócić to, co
się stało. Ale nie mógł. W żaden sposób nie mógł. Miał już za sobą ten etap, kiedy wydawało
mu się, że to wszystko nieprawda, jakiś koszmarny sen. Teraz przechodził bolesny proces
godzenia się z rzeczywistością. A rzeczywistość była taka, że przynajmniej do ukończenia
szkoły będzie musiał mieszkać z człowiekiem, którego właściwie nie zna.
I pontiac też był rzeczywistością.
Marcel dostrzegał starania starszego pana - wciąż, nawet w myślach, nie nazywał go
dziadkiem - postanowił więc nie sprawiać mu przykrości i przyjąć samochód.
Kiedy zajechał swoim srebrnym cudem przed dom, Philippe Blanchard stał na
szczycie wejściowych schodów. Chłopiec domyślił się, że czekał na niego.
- Jak było w nowej szkole? - zapytał, gdy wnuk wysiadł z samochodu.
- W porządku - odparł Marcel, wchodząc do olbrzymiego holu, w którym mogłyby się
zmieścić co najmniej dwa ich paryskie mieszkania.
Starszy pan patrzył na niego wyczekująco, ale chłopiec nie bardzo wiedział, co jeszcze
powiedzieć.
- Podobało ci się? - wypytywał Philippe Blanchard.
- Kolacja jest już na stole - oznajmiła Maria, jedna z trzech kobiet pracujących w tym
wielkim luksusowym domu.
Uśmiechnęła się do Marcela tak serdecznie, że chłopcu zrobiło się ciepło koło serca.
Wciąż nie mógł zrozumieć, po co gospodarstwem jednego człowieka - bo dotychczas Philippe
Blanchard mieszkał tu przecież sam - zajmują się aż trzy osoby, nie licząc ogrodnika i,
oczywiście, pracowników winnicy, ale cieszył się, że jest wśród nich właśnie Maria. Ona
jedna wnosiła ciepło w te zimne, wykładane marmurami wnętrza.
No, a poza tym wybawiła go od konieczności odpowiadania na pytanie Philippe'a
Blancharda.
Co miał mu powiedzieć? Że było beznadziejnie? Zresztą jak miało być? Wcale się nie
spodziewał, że będzie inaczej. Obca szkoła, obcy nauczyciele, obcy chłopcy i dziewczyny...
Wszystko obce... I jutro znów wejdzie do tego budynku i nie zobaczy żadnej znajomej
twarzy.
Poza jedną. Tak, tę jedną zapamiętał. Rozpoznałby ją nie tylko w niewielkim liceum
Santa Rosa, ale i w tłumie ludzi na Polach Elizejskich.
ROZDZIAŁ 4
Już wszystko wiem - powiedziała Terri podekscytowanym głosem.
- Co wiesz?
- On wcale nie pochodzi z Nowego Orleanu.
Leslie chciała udać, że nie ma pojęcia, o kim mowa, ale po pierwsze uznała, że i tak
nie uda jej się oszukać przyjaciółki, a po drugie była bardzo ciekawa informacji o Marcelu.
- To skąd ten jego francuski akcent?
- Prosto z Paryża - odparła Terri, przyglądając się uważnie Leslie, na której ta
wiadomość wywarła niemałe wrażenie.
- Hmmm.
Leslie wiedziała, że przyjaciółka wie znacznie więcej.
ale nie chciała jej wypytywać. Od kilkunastu dni, bo właśnie tyle czasu minęło, od
kiedy po raz pierwszy rozmawiały z Marcelem na szkolnym korytarzu, za każdym razem gdy
go spotykały, Terri nie mogła się powstrzymać przed uwagami, które coraz bardziej ją dener-
wowały.
Postanowiła powściągnąć ciekawość, ale ledwie uszła kilka kroków, zwróciła się do
przyjaciółki:
- Jak to z Paryża?
- Normalnie - rzuciła Terri i znów zasznurowała usta.
- Tylko tyle się o nim dowiedziałaś?
- No... coś tam jeszcze wiem. Ale ciebie to przecież nie interesuje. - Terri znów
zamilkła. Starając się ukryć uśmiech satysfakcji, szła obok przyjaciółki. - O, Melissa ma nową
fryzurę! - odezwała się po chwili, jakby uznała temat Marcela za zamknięty.
Leslie zatrzymała się i chwyciła ją za ramię. Za przechodzącą obok Melissą Northon
nawet się nie obejrzała.
- Przestaniesz się wreszcie ze mną droczyć! Terri popatrzyła na nią z udawanym
zdziwieniem.
- Ja? - spytała głosem niewiniątka. - Zazdrościsz jej tej nowej fryzury?
- Dobrze wiesz, że nie mówię o Melissie. Ona zmienia fryzury co tydzień i nie
zdziwiłabym się, gdyby któregoś dnia przyszła do szkoły z trawą na głowie zamiast włosów. -
Zirytowana Leslie dopiero teraz obróciła się i zdążyła zobaczyć Melissę, zanim ta zniknęła za
załomem korytarza. - Co jeszcze o nim słyszałaś? - zwróciła się do Terri i żeby zapobiec jej
docinkom, zaczęła się tłumaczyć:
- Raz na sto lat pojawia się u nas ktoś nowy, więc to chyba normalne, że interesuję się
tym, kto to taki. Gdyby to była dziewczyna, też bym o nią pytała. Terri wciąż miała na ustach
kpiący uśmieszek.
- Zresztą dlaczego ja się w ogóle przed tobą tłumaczę? - powiedziała Leslie, kiedy
zorientowała się, że i tak jej nie przekona.
- No właśnie, dlaczego? Wydaje mi się, że nie tłumaczyłabyś się tak, gdyby... - Terri,
widząc minę przyjaciółki, zdecydowała się nie kończyć. - Dobrze już, dobrze. Powiem ci
wszystko, co wiem. No więc ten twój... ten cały Marcel jest wnukiem starego Blancharda.
- Tego od Blanchard Estate? - Leslie zatrzymała się kilka metrów od drzwi klasy, w
której miały mieć lekcję.
Terri skinęła głową.
Blanchard Estate było największą winnicą w okolicy. Ziemia Medranów graniczyła z
nią na wschodzie, ale Leslie nigdy w życiu nie widziała jej właściciela, o którym wszyscy w
okolicy mówili „stary Blanchard”. Nie miała również pojęcia, że ten człowiek ma jakąś
rodzinę.
- Syn starego Blancharda przed laty wyjechał z żoną do Europy, do Francji - ciągnęła
Terri.
- I teraz wrócili z synem do Kalifornii - domyśliła się jej przyjaciółka.
Z ust i z oczu Terri zniknął kpiący uśmieszek. Pokiwała głową. Jej twarz nagle zrobiła
się bardzo poważna.
- Nie, przyjechał tylko Marcel.
- A jego rodzice zostali we Francji?
- Nie, kilka miesięcy temu oboje zginęli w wypadku samochodowym.
Leslie przez chwilę nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Stała jak wmurowana,
patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Dopiero dźwięk dzwonka przywrócił ją do
rzeczywistości.
- To straszne - szepnęła, wchodząc do klasy.
Teraz już rozumiała, skąd się bierze ten smutek w oczach Marcela. W ciągu
minionych kilkunastu dni widywała go w szkole przelotnie, chodzili razem na chemię i
biologię, czasami zamieniali ze sobą kilka słów. I za każdym razem dziwił ją wtedy smutek
wyzierający z dużych, głęboko osadzonych czarnych oczu chłopaka.
Nagle zrobiło jej się strasznie głupio, przypomniała sobie bowiem, że Marcel kilka
razy ją zagadywał, wyraźnie próbując nawiązać rozmowę, a ona odpowiadała mu w kilku
słowach i w obawie, by Terri nie pomyślała sobie Bóg wie czego, raczej go unikała.
Przez całą lekcję myślała o tym, jak okropnie musi się czuć chłopak, który po stracie
obojga rodziców rozpoczyna życie w nowym kraju. Ona nie potrafiła sobie wyobrazić, że
mogłaby zamieszkać gdzieś poza Kalifornią. A rodzice... Owszem, z tatą czasem trudno się
porozumieć, ale gdyby go zabrakło... Nie, to straszne. Myśli o tym, że mogłaby stracić mamę,
w ogóle do siebie nie dopuszczała.
Wieczorem przy kolacji, podczas gdy rodzice rozmawiali o zbiorach winogron, a
Tom, młodszy brat Leslie, czytał ukradkiem jakiś komiks, wciąż nie opuszczały jej Ponure
myśli o Marcelu.
- Źle się czujesz? - zapytała matka. Kiedy podawała córce miskę z sałatą, zauważyła
jej smutną minę. - Jakoś tak niewyraźnie wyglądasz.
- Nie, nic mi nie jest. Myślałam tylko o chłopaku, który zaczął chodzić do naszej
szkoły. - Nagle uświadomiła sobie coś, co ją zdumiało. Z ich winnicą graniczyły ziemie kilku
sąsiadów. Rodzice znali ich, rozmawiali o ruch przy różnych okazjach, odwiedzali ich,
zapraszali do siebie. Dotyczyło to wszystkich poza właścicielem Blanchard Estate. O nim w
domu Medranów nigdy nie padło ani jedno słowo. - To wnuk starego Blancharda - dodała po
chwili.
Na twarzy ojca na dźwięk tego nazwiska na sekundę pojawił się dziwny grymas.
Matka, która właśnie podawała mu półmisek z pieczenią, zamarła w połowie gestu i spojrzała
na męża.
Jego twarz znów przybrała obojętny wyraz. Odebrał z rąk żony półmisek, postawił
przed swoim talerzem, nałożył sobie porcję i zabrał się za jedzenie. Po chwili wrócił do
rozmowy o zbiorach:
- Martinez pytał mnie dzisiaj, czy będziemy mieli zajęcie dla wszystkich
Meksykanów, którzy przyjechali do nas w tym roku. Brakuje mu rąk do pracy, więc
zaproponował...
Leslie nie słuchała dalej, co mówi ojciec. Zaskoczona jego reakcją na wzmiankę o
starym Blanchardzie, zastanawiała się, o co tu może chodzić.
Kiedy tylko przy stole zapadła cisza, spróbowała wrócić do tematu, którego wcześniej
żadne z rodziców wyraźnie . nie chciało podjąć.
- Ten chłopak ma na imię Marcel. Przyjechał z...
- Możesz mi podać jeszcze kawałek pieczeni? - przerwał jej bezceremonialnie ojciec. -
Dawno już nie wyszła ci taka dobra - zwrócił się do żony.
- Przyjechał z Francji - ciągnęła Leslie uparcie. - Jego rodzice...
Tym razem tata również nie dał jej skończyć.
- Trzeba mu jakoś pomóc - powiedział do żony, a Leslie domyśliła się, oczywiście, że
chodzi o ich sąsiada, pana Martineza, a nie wnuka starego Blancharda. - Dalibyśmy sobie
chyba radę, gdyby kilku z naszych ludzi poszło na parę dni do pracy do niego.
- Tato, dlaczego nie dajesz mi skończyć? - zaprotestowała dziewczyna. - Sam mnie
uczyłeś, żeby nie przerywać, jak ktoś mówi.
Ojciec przechylił się przez duży dębowy stół i pogłaskał ją po głowie.
- Masz rację, przepraszam. Ale muszę omówić z mamą kilka ważnych spraw.
Jeszcze kilka lat temu Leslie być może uwierzyłaby w to, ale nie teraz, kiedy miała
siedemnaście lat i znała go na tyle, by wiedzieć, że nawet jeśli omawia z matką jakieś sprawy,
to nie po to, żeby zasięgnąć jej zdania. W tej rodzinie to on decydował o wszystkim i mimo że
bardzo go kochała, wiedziała, że gdyby kiedyś jakimś cudem - to naprawdę musiałby być cud
- zdecydowała się wyjść za mąż, to nigdy nie zgodziłaby się na taki układ.
Wcale nie musiał nic omawiać z mamą. Z jakiegoś powodu nie chciał, żeby rozmowa
dotyczyła wnuka starego Blancharda. Co do tego Leslie nie miała wątpliwości.
Zgasiła światło i już podniosła kołdrę, żeby się położyć, ale się rozmyśliła. I tak za
chwilę by wstała i podeszła do okna.
Tak było od kilkunastu dni. Co wieczór siadała na parapecie i słuchała meksykańskiej
muzyki, dopóki po policzkach nie zaczynały jej cieknąć łzy. Już nie mogła się oszukiwać, że
ten dziwny nastrój to wynik napięcia przedmiesiączkowego; okres przecież dawno jej się
skończył. Ale nie zastanawiała się, skąd się nagle wzięło u niej to upodobanie do
meksykańskiej muzyki, którą dotychczas uważała za ckliwą i sentymentalną.
Gdy siedziała tu wczoraj, przemknęła jej myśl, że zachowuje się dość dziwnie. Kiedy
jednak spróbowała odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego, pierwsze wytłumaczenie, które
jej się nasunęło, przeraziło ją tak bardzo, że odtąd uparcie odsuwała od siebie takie roz-
ważania.
Dopiero teraz, po tym jak przez całe popołudnie i wieczór pewien chłopak o wielkich
ciemnych oczach ani na chwilę nie opuszczał jej myśli, zrozumiała, że nie ma sensu wypierać
się przed sobą czegoś tak oczywistego.
Czy jej się to podobało, czy nie, reagowała na Marcela Blancharda tak jak na żadnego
innego chłopaka i choć niechętnie się do tego przyznawała, czuła, że nie chodzi tu o zwykłą
ciekawość. To było coś więcej. Fascynacja, a może...
Nie, wykluczone, nie ona. Nawet w myślach nie chciała powtórzyć tego słowa.
A to by się Terri ucieszyła, pękłaby ze śmiechu. Leslie i tak ostatnio na każdym kroku
musiała się pilnować, żeby nie dawać jej powodów do docinków typu: „No, proszę. Kto by
pomyślał, że na ciebie też przyjdzie kolej. Ale nie przejmuj się, nie ma dziewczyny, która
byłaby odporna na zakochanie się. Oczywiście pod warunkiem, że spotka tego jedynego...”
Zawsze kiedy Tern mówiła coś takiego, Leslie uparcie powtarzała, że to bzdury. Teraz
nie była już tego taka pewna.
Mi corazón... Usłyszała znajome słowa i nastawiła uszu, żeby wyłowić inne, które
znała, i zrozumieć treść piosenki. Nie znała hiszpańskiego najlepiej, ale domyśliła się, że jest
to wyznanie miłosne chłopaka zakochanego w dziewczynie, której ojciec zabrania mu się z
nią spotykać.
Widać nieszczęśliwi kochankowie trafiają się nie tylko w Weronie, pomyślała.
ROZDZIAŁ 5
Leslie zobaczyła idącego naprzeciw niej Marcela i uśmiechnęła się, zanim zdążył ją
zauważyć. Minęły ponad dwa tygodnie, od kiedy pojawił się w ich szkole, lecz chyba nie
znalazł sobie jeszcze przyjaciół. Kiedy spotykała go na przerwach, zawsze był sam.
Nie była typem samotnika, ale nie należała również do ludzi, którzy gdziekolwiek się
znajdą, natychmiast zawierają znajomości i zawsze są w czyimś towarzystwie. Wolała mieć
jednego czy kilku prawdziwych przyjaciół niż mnóstwo znajomych. Jeszcze dwa lata temu
miała tylko jedną przyjaciółkę, Terri, i dopiero przed rokiem, kiedy zapisała się do kółka
teatralnego, zaprzyjaźniła się z kilkoma dziewczętami i chłopcami.
Pomyślała, że Marcel prawdopodobnie również nie należy do ludzi natychmiast
zawierających znajomości.
Wczoraj podczas swojej cowieczornej sesji na parapecie obiecała sobie, że nie będzie
się dłużej przejmować tym, co pomyśli Terri, i postara się okazywać mu więcej serdeczności.
- Cześć - powiedział Marcel. Jego usta wygięły się w niepewnym uśmiechu, ale w
oczach, jak zawsze, gościł smutek.
- Cześć - rzuciła Leslie i mimo że szła w towarzystwie przyjaciółki, zatrzymała się. - I
jak się czujesz w naszej szkole?
- Powoli się przyzwyczajam - odparł Marcel i zawahał się, jakby nie wiedział, czy ma
się zatrzymać, czy iść dalej.
Leslie czuła na sobie spojrzenie Terri. Choć stała do niej bokiem i nie widziała jej
twarzy, byłaby gotowa założyć się, że przyjaciółka uśmiecha się ironicznie. Postanowiła
jednak to zignorować.
- Nie wychodzisz na dziedziniec? - zwróciła się do Marcela. Ona i Terri zmierzały
właśnie do wyjścia. W czasie ciepłych wrześniowych dni większość dziewcząt i chłopców
wylęgała na szkolny dziedziniec, żeby spędzić przerwę w cieniu jednego z olbrzymich
dębów.
- Idę do biblioteki.
- To cześć. - Leslie, która poczuła się trochę rozczarowana, miała nadzieję, że nie
słychać było tego w jej głosie. Odwróciła się i razem z Terri ruszyły w kierunku wyjścia.
Nie uszły jednak więcej niż dziesięć kroków, kiedy usłyszały za sobą szybkie kroki.
- Nie będzie wam przeszkadzało, jak pójdę z wami?! - zawołał Marcel.
Ucieszyła się, lecz w obawie, że tym razem w jej głosie będzie brzmiała radość, nie
odezwała się. Na szczęście wyręczyła ją w tym Terri.
- Jasne, że nie. Będzie nam bardzo miło - dodała uprzejmie, zerkając przy tym
znacząco na przyjaciółkę. - Prawda, Leslie?
Leslie, przekonana, że Marcel dostrzegł ten jej porozumiewawczy wzrok, miała ochotę
ją zamordować. To jednak musiała odłożyć na później. Na razie trzeba było zrobić coś, żeby
nie zauważył rumieńca, który zalał jej twarz. Jeszcze nigdy w życiu nie czerwieniła się w
obecności chłopaka, a sądząc po pieczeniu policzków, musiała wyglądać jak rak wrzucony do
gorącej wody.
Skinęła tylko głową na znak, że ona również się cieszy z jego towarzystwa.
Chłopak zawahał się, zanim poszedł za nimi.
- Na pewno nie będę wam przeszkadzał? Może chcecie same o czymś pogadać?
- Nie, szczerze mówiąc, nawet się cieszę, że z nami pójdziesz. Może dzięki temu moja
kochana przyjaciółka nie zagada mnie na śmierć - zażartowała Leslie, zadowolona, że może
Terri jakoś odpłacić za jej kpiący uśmieszek.
Terri nie należała do ludzi małomównych, ale nie znosiła, kiedy jej się to wypominało.
W zeszłym roku strasznie się obraziła, kiedy pisały razem referat o alternatywnych źródłach
energii.
- Wiesz to jest okropne marnotrawstwo - powiedziała w pewnym momencie Leslie,
kiedy przyjaciółka przerwała na chwile swój długi monolog na temat chłopaków, bo o
chłopakach, oczywiście, lubiła mówić najbardziej.
- Co jest takim marnotrawstwem? - spytała zdziwiona Terri.
- Jeśli ktoś wymyśliłby taki przyrząd, za pomocą którego można by cię było podłączyć
do elektrowni, to z twojego gadania starczyłoby prądu dla połowy Kalifornii. Nie przyszło ci
do głowy, żeby kiedyś w ten sposób zarabiać na życie?
- Chcesz powiedzieć, że ja dużo mówię? - Terri spojrzała na nią z wyrzutem i
oburzeniem.
Teraz również na jej twarzy malowało się oburzenie.
Leslie nie przejęła się tym jednak. Roześmiała się i we trójkę wyszli na szkolny
dziedziniec.
Wybrali sobie miejsce pod najwyższym drzewem i ledwie rozłożyli się na trawie,
dołączyli do nich Annie Kincaid i Michael Cohen, którzy chodzili z Leslie na zajęcia kółka
teatralnego. Przez chwilę rozmawiali o piątkowej próbie, a potem, jak zawsze wtedy, gdy
pojawiał się Michael, zrobiło się bardzo wesoło.
Michael był urodzonym komikiem. Podobnie jak Leslie nie podobał mu się wybór
..Romea i Julii” na wystawianą w tym roku sztukę, tyle że z zupełnie innych powodów.
Michael marzył o tym, żeby w szkolnym teatrze wystawiono wreszcie komedię. Wtedy z całą
pewnością obsadzono by go w głównej roli.
Tymczasem swoimi niewątpliwymi talentami komika musiał się popisywać przed
znacznie mniejszą publicznością, tak jak teraz.
Kiedy rozległ się dzwonek, cała słuchająca go czwórka zaśmiewała się do łez. Leslie
w pewnym momencie zerknęła na Marcela i po raz pierwszy zobaczyła uśmiech nie tylko ! na
jego ustach, ale i w oczach.
- Pamiętasz o sobocie? - zwróciła się do niej Annie, kiedy wchodzili do szkolnego
budynku.
Leslie dopiero teraz przypomniała sobie, że Annie obiecała postarać się o bilety na
spektakl eksperymentalnej grupy teatralnej z San Francisco, która w sobotę miała
występować w Santa Helena.
- Udało ci się zdobyć bilety? Annie skinęła głową.
- Dla ciebie dwa, tak jak prosiłaś.
- Najwyższa pora, żebyś się trochę ukulturalniła - powiedziała Leslie, patrząc na Terri.
Ta skrzywiła się jak kot, którego czeka kąpiel.
- W sobotę, mówisz... - Zastanawiała się usilnie i jej przyjaciółka nie miała
wątpliwości, że próbuje znaleźć jakiś pretekst, żeby się wykręcić z sobotniego spektaklu. -
Eksperymentalny - dodała z taką miną, jakby chodziło o ekskrementy, a nie eksperymenty.
- Owszem, eksperymentalny - potwierdziła Leslie. - I nie próbuj nic kombinować.
Jedziesz z nami do Santa Helena i już.
Terri, zrezygnowana, opuściła ramiona, ale nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- W sobotę muszę zostać w domu i pilnować siostry. Mówiłam ci, że rodzice
wyjeżdżają na zjazd absolwentów swojego liceum.
Rzeczywiście, Leslie nie mogła temu zaprzeczyć. Terri wspomniała o tym, tyle że
miała wtedy zupełnie inną minę. Kiedy wczoraj skarżyła się, że w sobotę będzie się musiała
opiekować młodszą siostrą, można było odnieść wrażenie, że traktuje to jak największą karę.
Dziś mówiła o tym tak, jakby pilnowanie Amy było jej życiowym marzeniem.
Leslie chciała jej o tym powiedzieć, ale w tym momencie trafiła wzrokiem na
stojącego wciąż z nimi Marcela i zrobiła coś, co wydało jej się zupełnie naturalne.
- To może ty się wybierzesz? - zaproponowała.
- Chętnie - odparł bez chwili namysłu.
- Mam tylko nadzieję, że to dla ciebie nie będzie taka katorga jak dla niej - dodała,
zerkając na przyjaciółkę.
Marcel uśmiechnął się, a Terri natychmiast zaprotestowała.
- Kto powiedział, że to będzie dla mnie katorga? Naprawdę miałabym ochotę z wami
pojechać, ale muszę zostać w domu i pilnować tego nieznośnego bachora.
- Biedactwo - odezwała się Leslie z udawanym współczuciem. - Nawet nie wiesz, jak
bardzo mi cię żal.
Terri przyglądała jej się badawczo, nie bardzo wiedząc, czy przyjaciółka naigrawa się
z niej, czy mówi poważnie, w końcu ruszyła w stronę sali, w której miały wiedzę o
społeczeństwie.
- Idziesz na lekcję czy nie? - spytała, odwracając się przez ramię.
- Już idę - rzuciła Leslie, po czym spojrzała na Marcela. - W piątek umówimy się
jakoś z Annie i Michaelem. Jeśli nie spotkamy się na przerwie, to pogadamy po chemii.
Cześć.
- Cześć - powiedział, ale nie ruszył się z miejsca.
Stali, patrząc na siebie, jakby każde z nich chciało cos jeszcze powiedzieć.
Leslie pierwsza przywołała się do porządku.
- Muszę lecieć, cześć.
- Cześć - odpowiedział Marcel i zanim zdążyła się odwrócić, dodał cicho: - I... i
dziękuję ci.
- Za co?
- No... za to, że zaproponowałaś, żebym pojechał x wami w sobotę do Santa Helena... i
w ogóle za wszystko.
Patrzył na nią tak, że nie była w stanie wydobyć z siebie słowa.
- Nie ma za co - powiedziała w końcu zduszonym z emocji głosem. - Przecież szkoda
by było, żeby zmarnował się bilet.
Obróciła się na pięcie i pognała w stronę klasy, zaklinając się w duchu, żeby się nie
odwracać.
Gdyby Marcel zobaczył teraz jej twarz, wyczytałby z niej wszystko.
ROZDZIAŁ 6
Oponowy pontiac bez najmniejszego trudu pokonywał wzniesienia wijącej się wśród
winnic drogi, prowadzącej do głównej bramy Blanchard Estate. Marcel zdjął nogę z gazu i
rozejrzał się.
Przyleciał do Kalifornii prawie trzy tygodnie temu i dopiero dzisiaj zdał sobie sprawę,
jak malownicza jest ta okolica. Ostatnie promienie słońca padały na zbocza doliny, nadając jej
bajkowy wygląd. Dojrzałe ciemnoniebieskie grona, pokryte srebrzystym nalotem, połys-
kiwały wśród zielonych liści, gęsto przetykanych szkarłatem.
Patrząc na to bogactwo barw, nie mógł uwierzyć, że rodzi się ono z tak jałowej ziemi.
Przypomniał sobie jednak, co opowiadał mu Philippe Blanchard. To właśnie dzięki temu, że
jest kamienista, nadaje się tak idealnie do uprawy winogron, które w poszukiwaniu wody
zapuszczają korzenie nawet kilka metrów w głąb ziemi, dzięki czemu są odporne na susze i
inne niedogodności klimatyczne, jak na przykład niespodziewane wczesnojesienne
przymrozki.
Marcela coś podkusiło, żeby wyłączyć klimatyzację. Kiedy otworzył wszystkie okna,
do wnętrza samochodu wdarł się zapach róż. Rosnące w idealnie równych rzędach krzaki
winnej latorośli w regularnych odstępach przecinały zwarte rzędy różanych krzewów o
drobnych czerwonych kwiatach. To one pachniały tak intensywnie.
Philippe Blanchard tłumaczył mu, że nie posadzono ich tu dla ozdoby, lecz po to, by
rosnące przy nich owoce nabierały różanego zapachu. Potem, dodane w odpowiedniej
proporcji do innych winogron, tworzą to, co nazywa się bukietem wina.
Marcel ze zdziwieniem stwierdził, że po raz pierwszy od dnia, gdy tu zamieszkał,
interesuje się swoim nowym otoczeniem. Ten dzień w ogóle był dla niego szczególny.
Niecałe dwie godziny temu, kiedy stał w szkolnym korytarzu i nie mógł oderwać
wzroku od dziewczyny, uświadomił sobie coś, co go poraziło. Może właśnie dlatego zapach
róż wydał mu się teraz tak piękny jak nigdy dotąd.
Wciąż nie mógł uwierzyć, że zakochał się w dziewczynie, której właściwie nie znał.
Coś takiego nie przytrafiło mu się nigdy w życiu. Owszem, podobało mu się w Paryżu kilka
dziewcząt, z jedną nawet dwa miesiące chodził, dopóki oboje się nie przekonali, że nie mają
ze sobą o czym rozmawiać i potwornie się nudzą w swoim towarzystwie.
Myślał o Leslie już od pierwszego dnia, kiedy zapytał ją w szkole o drogę do
sekretariatu. Teraz zdał sobie sprawę, że nie było to przypadkowe, mijał przecież w korytarzu
inne dziewczyny i chłopaków, ale zwrócił się właśnie do niej. Nie dlatego, że była
najładniejsza. Mógł, na przykład, zaczepić jej przyjaciółkę, Terri, która też była niebrzydką
dziewczyną, i całkiem sympatyczną. Ale to nie jej czarne oczy z figlarnymi błyskami przy-
ciągnęły uwagę Marcela, lecz inne, błękitne, poważne, jakby wciąż zamyślone.
To dzięki Leslie przez ostatnie dwa tygodnie jakoś zwlekał się z łóżka i szedł do
szkoły, gdzie wszystko wciąż wydawało mu się obce. Kiedy spotykał ją w czasie przerwy, na
chwilę świat wydawał się bardziej przyjazny, ciepły, a potem, gdy znikała mu z oczu, znów
wracała pustka i chłód.
Czekał na każde spotkanie z nią jak spragniony człowiek na kroplę wody. Te krople
nie gasiły jego pragnienia. Krótkie chwile, kiedy uśmiechali się do siebie uprzejmie i
zamieniali zaledwie kilka słów. I oto dzisiaj pojawiła się szansa, że dostanie całą szklankę.
Już niedługo. W sobotę będzie mógł spędzić z nią cały wieczór. To nic, że będą z nimi
również jej przyjaciele.
A jutro znów zobaczy się z nią w szkole i może wreszcie zbierze się na odwagę i
spróbuje porozmawiać z nią trochę dłużej.
Wjechał na ostatni odcinek drogi, wysadzany z obu stron bujnymi drzewami
sykomorowymi, których konary łączyły się ponad jezdnią, tworząc gęsty baldachim,
nieprzepuszczający promieni słońca.
Przed Marcelem, za kutą z żelaza bramą, wznosił się Blanchard Château. Dotychczas
zarówno nazwa - Zamek Blancharda! Jaki normalny człowiek mieszka w zamku? - jak i
wygląd tej wystawnej rezydencji budziły w nim niesmak. Dziś po raz pierwszy wydała mu się
całkiem ładna.
Zakochani ludzie wszystko widzą inaczej.
ROZDZIAŁ 7
Wychodzisz gdzieś dzisiaj? - zapytała matka w sobotę pod koniec obiadu.
- Tak, mówiłam ci przecież, że jedziemy do Santa Helena na przedstawienie teatru z
San Francisco.
- Rzeczywiście, przypominam sobie. Terri też jedzie? Spotkałam wczoraj w
supermarkecie jej mamę. Wspomniała, że jedzie w weekend z mężem na jakiś zjazd
absolwentów czy coś takiego...
- Tak - potwierdziła Leslie i zamachnęła się łyżką na brata, który próbował podkraść
jej z talerza resztkę deseru. - I dlatego Terri nie może jechać - zwróciła się znów do matki. -
Musi pilnować siostry.
- To z kim w takim razie jedziesz?
- Z kilkoma osobami z kółka teatralnego, z Annie Kincaid i z Michaelem Cohenem. -
Pomijając Marcela, zrobiła to zupełnie instynktownie, nawet o tym nie wiedząc.
Po chwili ojciec wstał od stołu.
- Jadę już - powiedział, zerkając na zegarek. - Już i tak jestem spóźniony. - Wcześniej
poinformował żonę, że zaraz po obiedzie musi jechać do Napa na jakieś ważne spotkanie w
interesach. - Dziękuję za obiad - rzucił, całując żonę w policzek. Trzymajcie się, dzieciaki, i
słuchajcie mamy - dodał, machając ręką córce i Tomowi.
Leslie nie znosiła, kiedy zwracał się do niej tak jak do pięcioletniego dziecka, i za
każdym razem obiecywała sobie, że mu o tym powie, nigdy jednak nie zebrała się na odwagę.
Dopiero kiedy wyszedł, zdała sobie sprawę, że nie wspomniała o tym, że do Santa
Helena jedzie również Marcel, i wiedziała, że zrobiła to z jego powodu.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie poinformować o tym mamy teraz, w końcu
jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Rodzice mieli do niej zaufanie i nie musiała się przed
nimi tłumaczyć z każdego swojego kroku.
Nigdy nie przywiązywała nadmiernej uwagi do ubrań i dziś po raz pierwszy w życiu
pożałowała tego. Kiedy przejrzała zawartość swojej szafy, stwierdziła, że zupełnie nie ma się
w co ubrać.
Nie wybierała się wprawdzie do opery, lecz na spektakl studenckiego teatru, ale
zależało jej na tym, żeby wyglądać jakoś szczególnie, a tymczasem w jej garderobie nie było
nic poza dżinsami, T - shirtami i bluzami, nie licząc kilku sukienek, które mama kupiła jej na
takie okazje jak ślub kuzynki, pogrzeb kogoś z rodziny czy czyjeś chrzciny. Dzisiaj żadna z
tych sukienek nie nadawała się do włożenia.
Zerknęła na swój najnowszy nabytek, dżinsy biodrówki, do których dokupiła sobie
bardzo efektowny szeroki pleciony pasek. Byłyby niezłe na dzisiejsze wyjście, gdyby udało
się znaleźć jakąś odpowiednią górę, ale żaden z T - shirtów się nie nadawał. Były luźne i
trudno by je było wsunąć w obcisłe dżinsy, a przecież nie po to nosi się biodrówki i ładne
paski, żeby wszystko zakrywać.
Leslie długo się zastanawiała, w końcu uznała, że nie ma innego wyjścia, i zadzwoniła
do Terri.
- Nie mam się w co ubrać! - zawołała z rozpaczą, kiedy tylko usłyszała w słuchawce
głos przyjaciółki.
- A od kiedy to ty się przejmujesz ciuchami? - spytała Terri ironicznym tonem.
Lesli właśnie dlatego tak długo zwlekała z tym telefonem. Doskonale przewidziała jej
reakcję, ale nie doceniła Terri. Bo ta, kiedy tylko zdała sobie sprawę, że przyjaciółka jest
naprawdę w potrzebie, natychmiast zrezygnowała z docinków.
- Jestem u ciebie za dziesięć minut.
- A Amy? Nie musisz jej pilnować?
- Nic jej się nie stanie, jeśli przez pół godziny posiedzi sama. Zresztą mogę ją wziąć ze
sobą.
Posiadłość Kimberlych graniczyła z ziemiami Medranów od południa. Ich domy były
oddalone od siebie o niecałe cztery kilometry. Leslie nie wierzyła, że przyjaciółka zjawi się
tak szybko, jak obiecywała, ale równo dziesięć minut po tym, jak odłożyła słuchawkę
usłyszała na podjeździe pisk opon i kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła terenową toyotę, z
której wysiadła najpierw ruda dziewczynka ze sterczącymi kucykami i większym od niej
fioletowym pluszowym misiem pod pachą, a potem jej starsza siostra.
Terri otworzyła klapę z tyłu samochodu i wyjęła olbrzymi kosz ze stertą ubrań.
Leslie otworzyła przyjaciółce drzwi, zanim ta sięgnęła do dzwonka.
- Jesteś kochana! - Chciała się jej rzucić na szyję, ale wielki kosz skutecznie je
rozdzielał. - Cześć, Amy - zwróciła się do rudowłosej dziewczynki. - Ale masz ślicznego
misia.
- To nie jest miś, tylko pan Puf - oświadczyła Amy, wyraźnie oburzona jej ignorancją.
- Tak? - zdziwiła się Leslie uprzejmie. Przysięgłaby że fioletowa przytulanka wygląda
jak zwyczajny pluszowy miś.
Terri ponad głową siostry dała przyjaciółce znak, żeby się nie przejmowała małą, bo ta
ma nie po kolei w głowie.
- O której musisz byś gotowa? - spytała.
- Za niecałą godzinę.
Na twarzy Terri odmalowało się przerażenie.
- I jeszcze nie wiesz, co włożyć? No tak. Pytam, jakbym cię nie znała.
Leslie spojrzała na nią ze skruszoną miną. Ile to razy przyjaciółka mówiła jej, że
powinna wreszcie zacząć zwracać uwagę na ciuchy? Zawsze wtedy odpowiadała z dumą, że
nie będzie się zniżać do myślenia o tak przyziemnych rzeczach. A tu proszę!
Czekała, aż na twarzy Terii pojawi się wyraz triumfu. Nic takiego jednak nie
zobaczyła i po raz kolejny w życiu zrozumiała, na czym polega prawdziwa przyjaźń.
- Dobra - rzuciła Terri. - Włącz jej jakiś kanał z kreskówkami - skinęła głową,
wskazując na siostrę - a my idziemy do twojego pokoju mierzyć.
Leslie naciskała chwilę klawisze na pilocie, w końcu kiedy na ekranie ukazały się
jakieś mało sympatyczne potworki, ni to krasnale, ni to gnomy, posadziła Amy na kanapie
przed telewizorem.
- Posiedź tu, a my zaraz wrócimy - poprosiła Terri małą.
Niosąc razem z Leslie kosz z ciuchami, weszły właśnie na pierwsze piętro, kiedy z
dołu dobiegł je krzyk:
- Pan Puf nie chce tego oglądać! Leslie spojrzała pytająco na przyjaciółkę. Ta przez
chwilę wahała się.
- Olewamy ją - zadecydowała w końcu. - A jak gówniara dorośnie, to ją zabiję. Teraz
uznaliby mnie za potwora. Ale mówię ci, jak będzie dorosła, każdy mnie zrozumie.
Leslie roześmiała się.
- Wiesz co, pójdę jednak, puszczę temu panu Pufowi coś innego. Mnie, szczerze
mówiąc, ta kreskówka też się nie podobała.
Zbiegła na dół i włączyła kanał Animal Planet. Po wyrazie twarzy pana Pufa nie
mogła się zorientować, czy film o dwóch niedźwiadkach, baraszkujących przy swojej mamie,
jest w jego guście, ale Amy w każdym razie nie protestowała.
Kiedy pół godziny później zeszły na dół, Leslie w swoich nowych dżinsach z
odjazdowym paskiem i jakby zaprojektowanej do nich obcisłej czarnej bluzce z delikatnym
srebrnym nadrukiem, pan Puf i jego mała rudowłosa przyjaciółka siedzieli wpatrzeni w ekran,
na którym teraz nieco już większe niedźwiadki pluskały się w wodzie, próbując złowić
łososie.
- Jedziemy, Amy - zarekomendowała Terri. Mała niechętnie wstała z kanapy.
Leslie odprowadziła je do wyjścia. Za drzwiami objęła przyjaciółkę.
PATRICIA MARVELL BĄDŹ MOJĄ JULIĄ Przełożyła Maria Magdalena Szwarc Tutuł oryginału ROMEO AND JULIETTE
ROZDZIAŁ 1 I co? Dostaniesz główną rolę? - spytała Terri, patrząc z wyczekiwaniem na przyjaciółkę. Leslie, nie przerywając wyciągania z szafki zeszytów i podręczników, skinęła głową i lekceważąco wzruszyła ramionami. - Dostałaś wreszcie główną rolę i nie skaczesz z radości? - zdziwiła się Terri, zerkając na nią podejrzliwie. - A z czego tu się cieszyć? Nie zagram przecież na Broadwayu, tylko w szkolnym teatrze. Amatorskim teatrze - dodała Leslie z naciskiem. Terri zupełnie nie rozumiała przyjaciółki. Szkolne kółko teatralne co roku wystawiało dzień przed Świętem Dziękczynienia jakąś sztukę. Leslie była jedną ze zdolniejszych członkiń tego kółka - według Terri, najzdolniejszą - i w zeszłym roku wszyscy spodziewali się, że to właśnie ona zagra główną kobiecą rolę w sztuce Sama Sheparda. Tymczasem pan Shelton, opiekujący się młodymi aktorami w liceum Santa Rosa, uznał, że Leslie, wtedy uczennica przedostatniej klasy, będzie miała jeszcze szansę w tym roku, i w głównej kobiecej roli obsadził dziewczynę starszą od niej o rok. Przyjęła jego argumenty ze zrozumieniem, ale Terri znała ją wystarczająco długo, by wiedzieć, jak bardzo była rozczarowana. Wczoraj przed pierwszym w tym roku spotkaniem kółka teatralnego, choć Leslie zachowywała się normalnie, jej przyjaciółka wiedziała, że ten spokój jest tylko pozorny. - Nie powiesz mi chyba, że nie zależało ci na głównej roli? Leslie włożyła ostatnią książkę do plecaka i zarzuciła go na ramię. - Pewnie, że mi zależało - przyznała. - Tylko że mi przeszło. Terri nie wierzyła własnym uszom. Jej przyjaciółka od małego marzyła o tym, żeby zostać aktorką. I nie były to tego typu marzenia, jakie żywi każda dziewczynka, której jest właściwie wszystko jedno, czy będzie piosenkarką, aktorką czy modelką, bo tak naprawdę liczy się tylko sława. Leslie nie śniła o tym, by trafić na okładki magazynów, jej śnił się teatr. - Nie wierzę - oświadczyła Terri. - Nie wierzę, że w ciągu jednego dnia komuś może przestać zależeć na czymś, na co czekał prawie cały rok. Leslie milczała przez chwilę, po czym wyrzuciła z siebie ze złością: - Wiesz, co on wymyślił? Zgadnij, co będziemy w tym roku wystawiać? Terri szanowała zainteresowania przyjaciółki, doceniała jej talent, lecz nie podzielała
jej pasji. Dla niej teatr właściwie mógłby nie istnieć i poza utworami dramatycznymi, o których mówili na angielskim, potrafiłaby wymienić zaledwie kilka tytułów sztuk. - Nie każ mi zgadywać - poprosiła. Zastanawiała się, cóż takiego mógł wymyślić pan Shelton - bo domyśliła się, że to o nim mowa - że tak zirytował Leslie. - „Romea i Julię”! Wyobrażasz to sobie?! Terri poczuła się trochę pewniej. Obawiała się, że padnie jakiś nieznany jej tytuł autora, o którym nigdy w życiu nie słyszała. Choć w zeszłym roku, kiedy przerabiali na angielskim Szekspira, akurat „Romea i Julii” nie omawiali, ale ten tytuł zna przecież każdy, nawet taka ignorantka jak ona. - To wspaniale - rzuciła z zachwytem. - Naprawdę nie wiem, co cię w tym tak oburza? Leslie spojrzała na nią z niesmakiem. - Wyobrażasz sobie mnie w roli Julii? Terri zastanawiała się przez chwilę. No tak, pomyślała. Julia jako Włoszka prawdopodobnie była ciemnooką brunetką, podczas gdy Leslie, choć nosiła włoskie nazwisko, miała jasne jak len włosy i niebieskie oczy. Ale to nie kto inny jak Leslie tłumaczył jej kiedyś, że dobra aktorka potrafi zagrać wszystko, staruszkę, chłopca, psa, kota, a jeśli trzeba, to nawet szafę. - Chodzi ci o to, że jesteś blondynką? - spytała Terri niepewnie. - Coś ty! - prychnęła jej przyjaciółka. - Zresztą nie chodzi mi tylko o mnie i o moją rolę. - To o co? - Kogo dziś obchodzi jakichś dwoje zakochanych idiotów, którzy głupieją do tego stopnia, żeby się zabijać? - No... na przykład mnie. Leslie uśmiechnęła się. Terri zawsze była niepoprawną romantyczką, która wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia i w takie tam banialuki. Dawniej często o tym rozmawiały i zawsze dochodziło przy tym do kłótni. Kiedy w zeszłym roku po takiej ostrej wymianie zdań przez cały tydzień nie odzywały się do siebie, postanowiły dla dobra przyjaźni, która trwała już kilka lat, unikać tego tematu. Leslie korciło, żeby teraz złamać tę zasadę, ale się powstrzymała. - Spóźnimy się na fizykę - powiedziała i ruszyła korytarzem w stronę klasy. Przez chwilę szły w milczeniu, w końcu Terri nie wytrzymała. - I nie sądzę, żebym była wyjątkiem. I coś ci jeszcze powiem. Ty też na pewno wierzysz w wielką romantyczną miłość, tylko się do tego nie przyznajesz.
Leslie zatrzymała się i zgromiła ją wzrokiem. - Chcesz powiedzieć, że nie jestem wobec ciebie szczera? - Gorzej. Nie jesteś szczera wobec siebie. - Niby skąd możesz o mnie wiedzieć coś, czego sama o sobie nie wiem? - Ludzie często nie wiedzą o sobie rzeczy, które widzą inni. Leslie czuła, że jeśli natychmiast nie zakończą tej rozmowy, za chwilę dojdzie do kłótni. - Posłuchaj - zaczęła bardziej ugodowym tonem - tu naprawdę nie ma znaczenia, czy ja wierzę w wielką romantyczną miłość, czy nie. Chodzi o to, że nawet jeśli taka miłość istnieje, to dzisiaj ludzie nie mają już takich problemów. Załóżmy, że Romeo i Julia żyliby w dzisiejszych czasach, i załóżmy, że zakochaliby się w sobie od pierwszego wejrzenia... - Przerwała i skrzywiła się z dezaprobatą. - Myślisz, że przejmowaliby się tym, że ich rodziny kłócą się ze sobą? - Nie wiem - odparła jej przyjaciółka. - Oczywiście, że mieliby to w nosie - odpowiedziała Leslie na swoje pytanie. - Nie jestem tego taka pew... - Terri nie dokończyła. Kilka metrów przed nimi zatrzymał się nieznajomy chłopak, wysoki brunet mniej więcej w ich wieku. Wyglądał nieźle, ale to nie jego wygląd sprawił, że przerwała w pół słowa, lecz to, jak przyglądał się jej towarzyszce. Podążyła za jego wzrokiem, a kiedy jej spojrzenie spoczęło na twarzy Leslie, zamurowało ją. Jednego była pewna - jej przyjaciółka jeszcze nigdy nie patrzyła na żadnego chłopaka w ten sposób. - Możecie mi powiedzieć, gdzie tu jest sekretariat? - Chłopak zwracał się do obu dziewczyn, ale Terri była absolutnie pewna, że jej w ogóle nie widzi. Żadna mu nie odpowiedziała; Leslie nie spuszczała wzroku z jego twarzy, a Terri była tak zaskoczona reakcją przyjaciółki, że stała z otwartymi ustami. Po chwili doszła do wniosku, że musi wyglądać idiotycznie, i - na tyle składnie, na ile w tej sytuacji potrafiła - wytłumaczyła nieznajomemu, jak dojść do sekretariatu. - Dziękuje - rzucił chłopak, obdarzając ją zaledwie przelotnym spojrzeniem, i ruszył we wskazanym kierunku. Po paru krokach zatrzymał się jednak i odwrócił. - Nazywam się Marcel Blanchard. Terri domyśliła się, że będzie chodził do ich szkoły, i już chciała mu się przedstawić, ale wystarczył jeden rzut oka na jego twarz, żeby zrezygnować z tego pomysłu. Tego faceta z całą pewnością nie interesowało, jak ona się nazywa. Obchodziła go wyłącznie jej
przyjaciółka, która wreszcie się odezwała. - Ja jestem Leslie Medrano, a to jest Terri Kimberly. Marcel uśmiechnął się do Leslie, a jej koleżance zaledwie skinął głową. Lepsze to niż nic, pomyślała Terri. Gdyby to jakakolwiek inna dziewczyna aż do tego stopnia odciągała od niej uwagę nowo poznanego chłopaka, byłaby co najmniej urażona. - Będziesz chodził do naszej szkoły? - spytała tymczasem Leslie. Marcel skinął głową i znów zapanowała cisza. On i Leslie patrzyli na siebie, a Terri zerkała to na jedno, to na drugie. W końcu znudziło jej się obserwowanie tej niemej sceny, pociągnęła przyjaciółkę za rękaw i przypomniała jej: - Chyba się bałaś, że spóźnimy się na fizykę. - No tak... musimy lecieć. Cześć. - Cześć - powiedział chłopak i zanim ruszył w stronę sekretariatu, dodał: - Pewnie wkrótce się spotkamy. - Na pewno - odparła Leslie i Terri nie miała najmniejszych wątpliwości, że jej przyjaciółkę wcale nie martwi ta perspektywa. - No, proszę - rzuciła, kiedy Marcel oddalił się na tyle, że nie mógł ich słyszeć. - Ktoś tu nie wierzy w miłość od pierwszego wej... - Przerwała, bo ujrzała w oczach przyjaciółki niebezpieczne błyski. Leslie była wściekła, Terri obawiała się więc, że jeśli pozwoli sobie na jeszcze choćby jedno słowo, dojdzie do awantury. - Przecież żartowałam - powiedziała ugodowo, choć nie była to do końca prawda. Szły w milczeniu korytarzem i dopiero przy ostatnich drzwiach do sali fizycznej Leslie zatrzymała się. - Mówił z jakimś takim dziwnym akcentem, prawda? Terri wiedziała, o co jej chodzi, ale postanowiła się z nią trochę podroczyć. - Kto? - Nie udawaj. Przecież wiesz, o kim mówię. Terri przez chwilę udawała, że się zastanawia. - O tym zabójczo wyglądającym Romeo, w którego tak się wpatrywałaś. - Przestań, wcale się w niego nie wpatrywałam. - Może masz rację - przyznała Terri i uśmiechnęła się. - „Wpatrywać się” to mało obrazowe określenie na to, co się działo. Powiedziałabym raczej, że pożerałaś go wzrokiem, a ściślej mówiąc, to pożeraliście się wzrokiem nawzajem. - Widząc, że przyjaciółka zbiera się do kontrataku, postanowiła nie dać jej dojść do słowa. - A co do jego akcentu, to masz rację, mówi z wyraźnie obcym akcentem.
- Myślisz, że on nie pochodzi ze Stanów Zjednoczonych? - Może przyjechał do Kalifornii z Luizjany - zasugerowała Tent - Pamiętasz, dwa lata temu byłam z rodzicami przez kilka dni w Nowym Orleanie? Jeśli się nie mylę, to tam mówią z podobnym francuskim akcentem. - Przerwała i uważnie obserwowała przyjaciółkę. - Ale właściwie dlaczego tak bardzo cię to interesuje? - spytała w końcu, starając się ukryć ironiczny uśmiech. Nie umknął on jednak uwagi Leslie. Prychnęła lekceważąco i weszła do klasy.
ROZDZIAŁ 2 Leslie odłożyła książkę, zgasiła lampkę na nocnym stoliku i położyła się na wznak z rękami pod głową. Mimo zamkniętego okna do pokoju dochodziły dźwięki z budynku, w którym co roku od początku września prawie do końca listopada mieszkali meksykańscy robotnicy, ściągający tu na winobranie. Zbieranie winogron miało się rozpocząć dopiero za dwa tygodnie, ale zajęć w winnicy już teraz było dosyć. Po całym dniu pracy Meksykanie codziennie po kolacji siadali przed swoimi kwaterami i prawie do północy śpiewali przy akompaniamencie gitary. Leslie nie uczyła się nigdy hiszpańskiego, ale od dziecka przez kilka miesięcy w roku co wieczór słuchała tych piosenek i większość znała na pamięć. Choć nie potrafiłaby ich przetłumaczyć na angielski, wiedziała, że są o miłości. Zamknęła oczy i próbowała wyłowić znane jej słowa Mi corazón... mi cielo... Co oni wyśpiewują? - pomyślała, zamykając oczy. Moje serce! Moje niebo! Co za sentymentalne bzdury! Spróbowała sobie wyobrazić, że tak się do niej zwraca jakiś chłopak, i roześmiała się głośno. Po chwili jednak wstała, podeszła do okna i otworzyła je. Z zewnątrz wdarło się do pokoju gorące powietrze. Początek września był w tym roku wyjątkowo upalny, jakby lato chciało jeszcze na koniec pokazać, co potrafi. W dzień temperatura dochodziła do czterdziestu stopni, a teraz, po zachodzie słońca, nagrzana ziemia i mury oddawały nagromadzone ciepło i było niewiele chłodniej. W pierwszym odruchu chciała zamknąć okno. W pokoju działała klimatyzacja, która zapewniała przyjemną temperaturę. Po co więc wpuszczać do środka nagrzane powietrze? Nie zamknęła jednak okna. Otworzyła je jeszcze szerzej. Nie słyszała teraz ani mi corazón, ani mi cielo, w ogóle nie słyszała słów, bo nikt nie śpiewał. Z rogu dziedzińca, przy którym mieściły się kwatery robotników sezonowych, dochodziły tylko dźwięki dwóch gitar. No wreszcie jest czego posłuchać, pomyślała. Żadnych bzdur o sercu i niebie. Żadnych bzdur o miłości... Zadowolona, wspięła się na szeroki parapet i usiadła bokiem do okna, obejmując kolana ramionami. Wsłuchana w dźwięki gitar, siedziała bez ruchu, a kiedy długa mek- sykańska ballada skończyła się i na dziedzińcu zapanowała cisza, Leslie z przerażeniem stwierdziła, że po policzkach spływają jej łzy. Otarła je pośpiesznie i czym prędzej zamknęła okno.
Kiedy wróciła do łóżka, znów rozległy się dźwięki gitar. Już nie tak wyraźne, ale tak samo poruszające. Zachowuję się jak jakaś ckliwa idiotka, zganiła się w myślach i nakryła kołdrą aż po czubek głowy. Zawsze była dumna z tego, że jest rozsądną, trzeźwo myślącą dziewczyną, odporną na to, co jej przyjaciółka Terri nazywała romantyzmem, a ona - mniej górnolotnie - głupotą. Mocno wytrącona z równowagi, usilnie próbowała coś sobie przypomnieć. Tak, to chyba to, pomyślała po chwili. Ale żeby się upewnić, wstała, zapaliła światło i wyjęła z szuflady notesik. - No pewnie - powiedziała do siebie głośno. Już dzisiaj powinna mieć okres. Pewnie dostanie jutro, może pojutrze. To wszystko wyjaśniało. Czasami przed okresem zdarzało jej się, że wpadała w taki nastrój. Albo płakała bez powodu, albo wściekała się na cały świat. To zwykłe napięcie przedmiesiączkowe, tak to się chyba fachowo nazywa. Nic innego, przekonywała się w duchu. Im dłużej to sobie jednak powtarzała, tym mniej w to wierzyła.
ROZDZIAŁ 3 Słońce skryło się już w połowie za porośniętymi dębowym lasem wzgórzami, a skwar wciąż lał się z nieba. Jak ci ludzie to znoszą? - pomyślał Marcel, kiedy zobaczył kilku mężczyzn w kapeluszach z szerokimi rondami, pracujących w winnicy. Właśnie minął kutą w żelazie bramę z wielkim szyldem „Blanchard Estate”, ozdobioną ornamentami przedstawiającymi winną latorośl. Robotnicy, słysząc warkot przejeżdżającego samochodu, spojrzeli na drogę, po czym wrócili do swoich zajęć. Marcel wiedział już, na czym polega ich praca. Philippe Blanchard oprowadził go poprzedniego dnia po swojej posiadłości i wszystko wytłumaczył. Chłopak zapamiętał z tego niewiele. Wiedział jednak, że teraz, na dwa tygodnie przed rozpoczęciem winobrania, trwa ostatnie w tym sezonie podcinanie winnej latorośli. - Chodzi o to - tłumaczył Philippe Blanchard - żeby usunąć liście, które zasłaniają gronom dostęp do słońca. Te ostatnie tygodnie to najważniejszy okres w dojrzewaniu winogron. Właśnie teraz zyskują cały swój aromat, to co decyduje później o smaku wina. Opowiadał jeszcze wiele rzeczy, które specjalnie nie interesowały Marcela. Większości nawet nie rozumiał. Coś jednak zrozumiał, coś, nad czym zastanawiał się od lat. Zawsze, kiedy w szkole, a wcześniej w przedszkolu słyszał, jak koledzy opowiadają o tym, że jeżdżą do dziadków, chodzą do dziadków z wizytą, dziadkowie odwiedzają ich, chodzą z nimi na spacer, przynoszą prezenty, czuł ukłucie zazdrości. Kiedy zaczął wypytywać mamę i tatę, dowiedział się, że rodzice mamy nie żyją. No tak, ale miał jeszcze przecież tatę. Za każdym razem, gdy zaczynał o tym rozmawiać, rodzice zmieniali temat. W końcu, kiedy był już na tyle duży, że nie mogli go tak po prostu zbyć, dowiedział się, że ma dziadka, ojca taty. Tyle że mieszka on daleko, za oceanem, i dlatego nie mogą się widywać. Marcel nie dawał jednak za wygraną i dalej wiercił rodzicom dziurę w brzuchu, zwłaszcza po tym, jak kilka lat temu spędzili część wakacji w Nowym Jorku. Skoro byli w Stanach Zjednoczonych, to dlaczego nie spotkali się z dziadkiem? Któregoś dnia postanowili powiedzieć mu prawdę. Tata pokłócił się przed laty ze swoim ojcem i nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Tata obiecał, że kiedyś wytłumaczy to Marcelowi. Nie wytłumaczył i już nigdy nie wytłumaczy. Nie dlatego, że nie dotrzymywał obietnic.
Tata zginął trzy miesiące temu w wypadku. I mama też go w tym nie wyręczy, bo była w samochodzie razem z nim, kiedy jakiś szaleniec postanowił wyprzedzać na zakazie. Ani on, ani mama nie wytłumaczą mu już nigdy, jak to jest możliwe, żeby ojciec tak bardzo pogniewał się na syna, by się całymi latami do niego nie odzywać. Ale od wczoraj Marcel rozumiał, jak to jest możliwe. Patrząc, jak Philippe Blanchard pokazuje mu posiadłość, jak z czułością dotyka liści i dojrzewających gron i mówi o nich, jak o najukochańszej osobie, uświadomił sobie, że ten oschły stary człowiek wszystkie swoje uczucia skupia na tej kamienistej ziemi i na tym, co z niej wyrasta. Na jakiekolwiek uczucia do ludzi nie było już w nim miejsca. Nawet na miłość do syna. I do wnuka. Philippe Blanchard był dziadkiem Marcela. To, że chłopak zobaczył go po raz pierwszy w życiu na pogrzebie rodziców, nie zmieniało faktu, że był jego jedynym krewnym. Philippe'owi Blanchardowi nie można było właściwie niczego zarzucić. Robił, co mógł, żeby jego osierocony wnuk poczuł się w swoim nowym domu jak najlepiej. Zapewnił mu wszelkie wygody, o co zresztą przy jego zamożności nie było trudno. Kiedy wczoraj wręczył Marcelowi kluczyk do samochodu, chłopak zaprotestował. - Wiem, co ci chodzi po głowie - powiedział dziadek. - Myślisz, że próbuję cię kupić, prawda? Chłopak w pierwszej chwili chciał zaprzeczyć, ale starszy pan patrzył na niego tak przenikliwym wzrokiem, że w końcu skinął głową. - Możesz, oczywiście, nie przyjąć tego samochodu, ale jakoś musisz jeździć do szkoły - rzekł Philippe Blanchard. Marcel uświadomił sobie, że nie jest już w Paryżu, że nie ma tu metra, a do szkoły jest prawie dwadzieścia kilometrów. Wziął kluczyki i wyszedł przed dom. Kiedy zobaczył na podjeździe nowiutkiego pontiaca, miał ochotę wrócić i oddać kluczyki. Postanowił jednak przynajmniej na chwilę wsiąść do tego połyskującego w słońcu cuda. I to był błąd. Jeśli Philippe Blanchard zamierzał w ten sposób kupować wnuka, to mu się to udało, przynajmniej tym razem. We Francji Marcel przez najbliższe kilka lat mógłby tylko marzyć o samochodzie. Kiedy przekręcał kluczyk w stacyjce, uśmiechnął się, bo przemknęło mu przez głowę, co powiedzieliby jego paryscy koledzy, widząc go w takiej bryce. Kilka sekund później uśmiech zamarł na jego ustach i na twarzy znów pojawił się wyraz smutku, który przez ostatnie miesiące rzadko ją opuszczał.
Oddałby tego pontiaca i jeszcze tysiąc takich, gdyby dzięki temu mógł odwrócić to, co się stało. Ale nie mógł. W żaden sposób nie mógł. Miał już za sobą ten etap, kiedy wydawało mu się, że to wszystko nieprawda, jakiś koszmarny sen. Teraz przechodził bolesny proces godzenia się z rzeczywistością. A rzeczywistość była taka, że przynajmniej do ukończenia szkoły będzie musiał mieszkać z człowiekiem, którego właściwie nie zna. I pontiac też był rzeczywistością. Marcel dostrzegał starania starszego pana - wciąż, nawet w myślach, nie nazywał go dziadkiem - postanowił więc nie sprawiać mu przykrości i przyjąć samochód. Kiedy zajechał swoim srebrnym cudem przed dom, Philippe Blanchard stał na szczycie wejściowych schodów. Chłopiec domyślił się, że czekał na niego. - Jak było w nowej szkole? - zapytał, gdy wnuk wysiadł z samochodu. - W porządku - odparł Marcel, wchodząc do olbrzymiego holu, w którym mogłyby się zmieścić co najmniej dwa ich paryskie mieszkania. Starszy pan patrzył na niego wyczekująco, ale chłopiec nie bardzo wiedział, co jeszcze powiedzieć. - Podobało ci się? - wypytywał Philippe Blanchard. - Kolacja jest już na stole - oznajmiła Maria, jedna z trzech kobiet pracujących w tym wielkim luksusowym domu. Uśmiechnęła się do Marcela tak serdecznie, że chłopcu zrobiło się ciepło koło serca. Wciąż nie mógł zrozumieć, po co gospodarstwem jednego człowieka - bo dotychczas Philippe Blanchard mieszkał tu przecież sam - zajmują się aż trzy osoby, nie licząc ogrodnika i, oczywiście, pracowników winnicy, ale cieszył się, że jest wśród nich właśnie Maria. Ona jedna wnosiła ciepło w te zimne, wykładane marmurami wnętrza. No, a poza tym wybawiła go od konieczności odpowiadania na pytanie Philippe'a Blancharda. Co miał mu powiedzieć? Że było beznadziejnie? Zresztą jak miało być? Wcale się nie spodziewał, że będzie inaczej. Obca szkoła, obcy nauczyciele, obcy chłopcy i dziewczyny... Wszystko obce... I jutro znów wejdzie do tego budynku i nie zobaczy żadnej znajomej twarzy. Poza jedną. Tak, tę jedną zapamiętał. Rozpoznałby ją nie tylko w niewielkim liceum Santa Rosa, ale i w tłumie ludzi na Polach Elizejskich.
ROZDZIAŁ 4 Już wszystko wiem - powiedziała Terri podekscytowanym głosem. - Co wiesz? - On wcale nie pochodzi z Nowego Orleanu. Leslie chciała udać, że nie ma pojęcia, o kim mowa, ale po pierwsze uznała, że i tak nie uda jej się oszukać przyjaciółki, a po drugie była bardzo ciekawa informacji o Marcelu. - To skąd ten jego francuski akcent? - Prosto z Paryża - odparła Terri, przyglądając się uważnie Leslie, na której ta wiadomość wywarła niemałe wrażenie. - Hmmm. Leslie wiedziała, że przyjaciółka wie znacznie więcej. ale nie chciała jej wypytywać. Od kilkunastu dni, bo właśnie tyle czasu minęło, od kiedy po raz pierwszy rozmawiały z Marcelem na szkolnym korytarzu, za każdym razem gdy go spotykały, Terri nie mogła się powstrzymać przed uwagami, które coraz bardziej ją dener- wowały. Postanowiła powściągnąć ciekawość, ale ledwie uszła kilka kroków, zwróciła się do przyjaciółki: - Jak to z Paryża? - Normalnie - rzuciła Terri i znów zasznurowała usta. - Tylko tyle się o nim dowiedziałaś? - No... coś tam jeszcze wiem. Ale ciebie to przecież nie interesuje. - Terri znów zamilkła. Starając się ukryć uśmiech satysfakcji, szła obok przyjaciółki. - O, Melissa ma nową fryzurę! - odezwała się po chwili, jakby uznała temat Marcela za zamknięty. Leslie zatrzymała się i chwyciła ją za ramię. Za przechodzącą obok Melissą Northon nawet się nie obejrzała. - Przestaniesz się wreszcie ze mną droczyć! Terri popatrzyła na nią z udawanym zdziwieniem. - Ja? - spytała głosem niewiniątka. - Zazdrościsz jej tej nowej fryzury? - Dobrze wiesz, że nie mówię o Melissie. Ona zmienia fryzury co tydzień i nie zdziwiłabym się, gdyby któregoś dnia przyszła do szkoły z trawą na głowie zamiast włosów. - Zirytowana Leslie dopiero teraz obróciła się i zdążyła zobaczyć Melissę, zanim ta zniknęła za załomem korytarza. - Co jeszcze o nim słyszałaś? - zwróciła się do Terri i żeby zapobiec jej
docinkom, zaczęła się tłumaczyć: - Raz na sto lat pojawia się u nas ktoś nowy, więc to chyba normalne, że interesuję się tym, kto to taki. Gdyby to była dziewczyna, też bym o nią pytała. Terri wciąż miała na ustach kpiący uśmieszek. - Zresztą dlaczego ja się w ogóle przed tobą tłumaczę? - powiedziała Leslie, kiedy zorientowała się, że i tak jej nie przekona. - No właśnie, dlaczego? Wydaje mi się, że nie tłumaczyłabyś się tak, gdyby... - Terri, widząc minę przyjaciółki, zdecydowała się nie kończyć. - Dobrze już, dobrze. Powiem ci wszystko, co wiem. No więc ten twój... ten cały Marcel jest wnukiem starego Blancharda. - Tego od Blanchard Estate? - Leslie zatrzymała się kilka metrów od drzwi klasy, w której miały mieć lekcję. Terri skinęła głową. Blanchard Estate było największą winnicą w okolicy. Ziemia Medranów graniczyła z nią na wschodzie, ale Leslie nigdy w życiu nie widziała jej właściciela, o którym wszyscy w okolicy mówili „stary Blanchard”. Nie miała również pojęcia, że ten człowiek ma jakąś rodzinę. - Syn starego Blancharda przed laty wyjechał z żoną do Europy, do Francji - ciągnęła Terri. - I teraz wrócili z synem do Kalifornii - domyśliła się jej przyjaciółka. Z ust i z oczu Terri zniknął kpiący uśmieszek. Pokiwała głową. Jej twarz nagle zrobiła się bardzo poważna. - Nie, przyjechał tylko Marcel. - A jego rodzice zostali we Francji? - Nie, kilka miesięcy temu oboje zginęli w wypadku samochodowym. Leslie przez chwilę nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Stała jak wmurowana, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Dopiero dźwięk dzwonka przywrócił ją do rzeczywistości. - To straszne - szepnęła, wchodząc do klasy. Teraz już rozumiała, skąd się bierze ten smutek w oczach Marcela. W ciągu minionych kilkunastu dni widywała go w szkole przelotnie, chodzili razem na chemię i biologię, czasami zamieniali ze sobą kilka słów. I za każdym razem dziwił ją wtedy smutek wyzierający z dużych, głęboko osadzonych czarnych oczu chłopaka. Nagle zrobiło jej się strasznie głupio, przypomniała sobie bowiem, że Marcel kilka razy ją zagadywał, wyraźnie próbując nawiązać rozmowę, a ona odpowiadała mu w kilku
słowach i w obawie, by Terri nie pomyślała sobie Bóg wie czego, raczej go unikała. Przez całą lekcję myślała o tym, jak okropnie musi się czuć chłopak, który po stracie obojga rodziców rozpoczyna życie w nowym kraju. Ona nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby zamieszkać gdzieś poza Kalifornią. A rodzice... Owszem, z tatą czasem trudno się porozumieć, ale gdyby go zabrakło... Nie, to straszne. Myśli o tym, że mogłaby stracić mamę, w ogóle do siebie nie dopuszczała. Wieczorem przy kolacji, podczas gdy rodzice rozmawiali o zbiorach winogron, a Tom, młodszy brat Leslie, czytał ukradkiem jakiś komiks, wciąż nie opuszczały jej Ponure myśli o Marcelu. - Źle się czujesz? - zapytała matka. Kiedy podawała córce miskę z sałatą, zauważyła jej smutną minę. - Jakoś tak niewyraźnie wyglądasz. - Nie, nic mi nie jest. Myślałam tylko o chłopaku, który zaczął chodzić do naszej szkoły. - Nagle uświadomiła sobie coś, co ją zdumiało. Z ich winnicą graniczyły ziemie kilku sąsiadów. Rodzice znali ich, rozmawiali o ruch przy różnych okazjach, odwiedzali ich, zapraszali do siebie. Dotyczyło to wszystkich poza właścicielem Blanchard Estate. O nim w domu Medranów nigdy nie padło ani jedno słowo. - To wnuk starego Blancharda - dodała po chwili. Na twarzy ojca na dźwięk tego nazwiska na sekundę pojawił się dziwny grymas. Matka, która właśnie podawała mu półmisek z pieczenią, zamarła w połowie gestu i spojrzała na męża. Jego twarz znów przybrała obojętny wyraz. Odebrał z rąk żony półmisek, postawił przed swoim talerzem, nałożył sobie porcję i zabrał się za jedzenie. Po chwili wrócił do rozmowy o zbiorach: - Martinez pytał mnie dzisiaj, czy będziemy mieli zajęcie dla wszystkich Meksykanów, którzy przyjechali do nas w tym roku. Brakuje mu rąk do pracy, więc zaproponował... Leslie nie słuchała dalej, co mówi ojciec. Zaskoczona jego reakcją na wzmiankę o starym Blanchardzie, zastanawiała się, o co tu może chodzić. Kiedy tylko przy stole zapadła cisza, spróbowała wrócić do tematu, którego wcześniej żadne z rodziców wyraźnie . nie chciało podjąć. - Ten chłopak ma na imię Marcel. Przyjechał z... - Możesz mi podać jeszcze kawałek pieczeni? - przerwał jej bezceremonialnie ojciec. - Dawno już nie wyszła ci taka dobra - zwrócił się do żony. - Przyjechał z Francji - ciągnęła Leslie uparcie. - Jego rodzice...
Tym razem tata również nie dał jej skończyć. - Trzeba mu jakoś pomóc - powiedział do żony, a Leslie domyśliła się, oczywiście, że chodzi o ich sąsiada, pana Martineza, a nie wnuka starego Blancharda. - Dalibyśmy sobie chyba radę, gdyby kilku z naszych ludzi poszło na parę dni do pracy do niego. - Tato, dlaczego nie dajesz mi skończyć? - zaprotestowała dziewczyna. - Sam mnie uczyłeś, żeby nie przerywać, jak ktoś mówi. Ojciec przechylił się przez duży dębowy stół i pogłaskał ją po głowie. - Masz rację, przepraszam. Ale muszę omówić z mamą kilka ważnych spraw. Jeszcze kilka lat temu Leslie być może uwierzyłaby w to, ale nie teraz, kiedy miała siedemnaście lat i znała go na tyle, by wiedzieć, że nawet jeśli omawia z matką jakieś sprawy, to nie po to, żeby zasięgnąć jej zdania. W tej rodzinie to on decydował o wszystkim i mimo że bardzo go kochała, wiedziała, że gdyby kiedyś jakimś cudem - to naprawdę musiałby być cud - zdecydowała się wyjść za mąż, to nigdy nie zgodziłaby się na taki układ. Wcale nie musiał nic omawiać z mamą. Z jakiegoś powodu nie chciał, żeby rozmowa dotyczyła wnuka starego Blancharda. Co do tego Leslie nie miała wątpliwości. Zgasiła światło i już podniosła kołdrę, żeby się położyć, ale się rozmyśliła. I tak za chwilę by wstała i podeszła do okna. Tak było od kilkunastu dni. Co wieczór siadała na parapecie i słuchała meksykańskiej muzyki, dopóki po policzkach nie zaczynały jej cieknąć łzy. Już nie mogła się oszukiwać, że ten dziwny nastrój to wynik napięcia przedmiesiączkowego; okres przecież dawno jej się skończył. Ale nie zastanawiała się, skąd się nagle wzięło u niej to upodobanie do meksykańskiej muzyki, którą dotychczas uważała za ckliwą i sentymentalną. Gdy siedziała tu wczoraj, przemknęła jej myśl, że zachowuje się dość dziwnie. Kiedy jednak spróbowała odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego, pierwsze wytłumaczenie, które jej się nasunęło, przeraziło ją tak bardzo, że odtąd uparcie odsuwała od siebie takie roz- ważania. Dopiero teraz, po tym jak przez całe popołudnie i wieczór pewien chłopak o wielkich ciemnych oczach ani na chwilę nie opuszczał jej myśli, zrozumiała, że nie ma sensu wypierać się przed sobą czegoś tak oczywistego. Czy jej się to podobało, czy nie, reagowała na Marcela Blancharda tak jak na żadnego innego chłopaka i choć niechętnie się do tego przyznawała, czuła, że nie chodzi tu o zwykłą ciekawość. To było coś więcej. Fascynacja, a może... Nie, wykluczone, nie ona. Nawet w myślach nie chciała powtórzyć tego słowa. A to by się Terri ucieszyła, pękłaby ze śmiechu. Leslie i tak ostatnio na każdym kroku
musiała się pilnować, żeby nie dawać jej powodów do docinków typu: „No, proszę. Kto by pomyślał, że na ciebie też przyjdzie kolej. Ale nie przejmuj się, nie ma dziewczyny, która byłaby odporna na zakochanie się. Oczywiście pod warunkiem, że spotka tego jedynego...” Zawsze kiedy Tern mówiła coś takiego, Leslie uparcie powtarzała, że to bzdury. Teraz nie była już tego taka pewna. Mi corazón... Usłyszała znajome słowa i nastawiła uszu, żeby wyłowić inne, które znała, i zrozumieć treść piosenki. Nie znała hiszpańskiego najlepiej, ale domyśliła się, że jest to wyznanie miłosne chłopaka zakochanego w dziewczynie, której ojciec zabrania mu się z nią spotykać. Widać nieszczęśliwi kochankowie trafiają się nie tylko w Weronie, pomyślała.
ROZDZIAŁ 5 Leslie zobaczyła idącego naprzeciw niej Marcela i uśmiechnęła się, zanim zdążył ją zauważyć. Minęły ponad dwa tygodnie, od kiedy pojawił się w ich szkole, lecz chyba nie znalazł sobie jeszcze przyjaciół. Kiedy spotykała go na przerwach, zawsze był sam. Nie była typem samotnika, ale nie należała również do ludzi, którzy gdziekolwiek się znajdą, natychmiast zawierają znajomości i zawsze są w czyimś towarzystwie. Wolała mieć jednego czy kilku prawdziwych przyjaciół niż mnóstwo znajomych. Jeszcze dwa lata temu miała tylko jedną przyjaciółkę, Terri, i dopiero przed rokiem, kiedy zapisała się do kółka teatralnego, zaprzyjaźniła się z kilkoma dziewczętami i chłopcami. Pomyślała, że Marcel prawdopodobnie również nie należy do ludzi natychmiast zawierających znajomości. Wczoraj podczas swojej cowieczornej sesji na parapecie obiecała sobie, że nie będzie się dłużej przejmować tym, co pomyśli Terri, i postara się okazywać mu więcej serdeczności. - Cześć - powiedział Marcel. Jego usta wygięły się w niepewnym uśmiechu, ale w oczach, jak zawsze, gościł smutek. - Cześć - rzuciła Leslie i mimo że szła w towarzystwie przyjaciółki, zatrzymała się. - I jak się czujesz w naszej szkole? - Powoli się przyzwyczajam - odparł Marcel i zawahał się, jakby nie wiedział, czy ma się zatrzymać, czy iść dalej. Leslie czuła na sobie spojrzenie Terri. Choć stała do niej bokiem i nie widziała jej twarzy, byłaby gotowa założyć się, że przyjaciółka uśmiecha się ironicznie. Postanowiła jednak to zignorować. - Nie wychodzisz na dziedziniec? - zwróciła się do Marcela. Ona i Terri zmierzały właśnie do wyjścia. W czasie ciepłych wrześniowych dni większość dziewcząt i chłopców wylęgała na szkolny dziedziniec, żeby spędzić przerwę w cieniu jednego z olbrzymich dębów. - Idę do biblioteki. - To cześć. - Leslie, która poczuła się trochę rozczarowana, miała nadzieję, że nie słychać było tego w jej głosie. Odwróciła się i razem z Terri ruszyły w kierunku wyjścia. Nie uszły jednak więcej niż dziesięć kroków, kiedy usłyszały za sobą szybkie kroki. - Nie będzie wam przeszkadzało, jak pójdę z wami?! - zawołał Marcel. Ucieszyła się, lecz w obawie, że tym razem w jej głosie będzie brzmiała radość, nie
odezwała się. Na szczęście wyręczyła ją w tym Terri. - Jasne, że nie. Będzie nam bardzo miło - dodała uprzejmie, zerkając przy tym znacząco na przyjaciółkę. - Prawda, Leslie? Leslie, przekonana, że Marcel dostrzegł ten jej porozumiewawczy wzrok, miała ochotę ją zamordować. To jednak musiała odłożyć na później. Na razie trzeba było zrobić coś, żeby nie zauważył rumieńca, który zalał jej twarz. Jeszcze nigdy w życiu nie czerwieniła się w obecności chłopaka, a sądząc po pieczeniu policzków, musiała wyglądać jak rak wrzucony do gorącej wody. Skinęła tylko głową na znak, że ona również się cieszy z jego towarzystwa. Chłopak zawahał się, zanim poszedł za nimi. - Na pewno nie będę wam przeszkadzał? Może chcecie same o czymś pogadać? - Nie, szczerze mówiąc, nawet się cieszę, że z nami pójdziesz. Może dzięki temu moja kochana przyjaciółka nie zagada mnie na śmierć - zażartowała Leslie, zadowolona, że może Terri jakoś odpłacić za jej kpiący uśmieszek. Terri nie należała do ludzi małomównych, ale nie znosiła, kiedy jej się to wypominało. W zeszłym roku strasznie się obraziła, kiedy pisały razem referat o alternatywnych źródłach energii. - Wiesz to jest okropne marnotrawstwo - powiedziała w pewnym momencie Leslie, kiedy przyjaciółka przerwała na chwile swój długi monolog na temat chłopaków, bo o chłopakach, oczywiście, lubiła mówić najbardziej. - Co jest takim marnotrawstwem? - spytała zdziwiona Terri. - Jeśli ktoś wymyśliłby taki przyrząd, za pomocą którego można by cię było podłączyć do elektrowni, to z twojego gadania starczyłoby prądu dla połowy Kalifornii. Nie przyszło ci do głowy, żeby kiedyś w ten sposób zarabiać na życie? - Chcesz powiedzieć, że ja dużo mówię? - Terri spojrzała na nią z wyrzutem i oburzeniem. Teraz również na jej twarzy malowało się oburzenie. Leslie nie przejęła się tym jednak. Roześmiała się i we trójkę wyszli na szkolny dziedziniec. Wybrali sobie miejsce pod najwyższym drzewem i ledwie rozłożyli się na trawie, dołączyli do nich Annie Kincaid i Michael Cohen, którzy chodzili z Leslie na zajęcia kółka teatralnego. Przez chwilę rozmawiali o piątkowej próbie, a potem, jak zawsze wtedy, gdy pojawiał się Michael, zrobiło się bardzo wesoło. Michael był urodzonym komikiem. Podobnie jak Leslie nie podobał mu się wybór
..Romea i Julii” na wystawianą w tym roku sztukę, tyle że z zupełnie innych powodów. Michael marzył o tym, żeby w szkolnym teatrze wystawiono wreszcie komedię. Wtedy z całą pewnością obsadzono by go w głównej roli. Tymczasem swoimi niewątpliwymi talentami komika musiał się popisywać przed znacznie mniejszą publicznością, tak jak teraz. Kiedy rozległ się dzwonek, cała słuchająca go czwórka zaśmiewała się do łez. Leslie w pewnym momencie zerknęła na Marcela i po raz pierwszy zobaczyła uśmiech nie tylko ! na jego ustach, ale i w oczach. - Pamiętasz o sobocie? - zwróciła się do niej Annie, kiedy wchodzili do szkolnego budynku. Leslie dopiero teraz przypomniała sobie, że Annie obiecała postarać się o bilety na spektakl eksperymentalnej grupy teatralnej z San Francisco, która w sobotę miała występować w Santa Helena. - Udało ci się zdobyć bilety? Annie skinęła głową. - Dla ciebie dwa, tak jak prosiłaś. - Najwyższa pora, żebyś się trochę ukulturalniła - powiedziała Leslie, patrząc na Terri. Ta skrzywiła się jak kot, którego czeka kąpiel. - W sobotę, mówisz... - Zastanawiała się usilnie i jej przyjaciółka nie miała wątpliwości, że próbuje znaleźć jakiś pretekst, żeby się wykręcić z sobotniego spektaklu. - Eksperymentalny - dodała z taką miną, jakby chodziło o ekskrementy, a nie eksperymenty. - Owszem, eksperymentalny - potwierdziła Leslie. - I nie próbuj nic kombinować. Jedziesz z nami do Santa Helena i już. Terri, zrezygnowana, opuściła ramiona, ale nagle jej twarz rozjaśnił uśmiech. - W sobotę muszę zostać w domu i pilnować siostry. Mówiłam ci, że rodzice wyjeżdżają na zjazd absolwentów swojego liceum. Rzeczywiście, Leslie nie mogła temu zaprzeczyć. Terri wspomniała o tym, tyle że miała wtedy zupełnie inną minę. Kiedy wczoraj skarżyła się, że w sobotę będzie się musiała opiekować młodszą siostrą, można było odnieść wrażenie, że traktuje to jak największą karę. Dziś mówiła o tym tak, jakby pilnowanie Amy było jej życiowym marzeniem. Leslie chciała jej o tym powiedzieć, ale w tym momencie trafiła wzrokiem na stojącego wciąż z nimi Marcela i zrobiła coś, co wydało jej się zupełnie naturalne. - To może ty się wybierzesz? - zaproponowała. - Chętnie - odparł bez chwili namysłu. - Mam tylko nadzieję, że to dla ciebie nie będzie taka katorga jak dla niej - dodała,
zerkając na przyjaciółkę. Marcel uśmiechnął się, a Terri natychmiast zaprotestowała. - Kto powiedział, że to będzie dla mnie katorga? Naprawdę miałabym ochotę z wami pojechać, ale muszę zostać w domu i pilnować tego nieznośnego bachora. - Biedactwo - odezwała się Leslie z udawanym współczuciem. - Nawet nie wiesz, jak bardzo mi cię żal. Terri przyglądała jej się badawczo, nie bardzo wiedząc, czy przyjaciółka naigrawa się z niej, czy mówi poważnie, w końcu ruszyła w stronę sali, w której miały wiedzę o społeczeństwie. - Idziesz na lekcję czy nie? - spytała, odwracając się przez ramię. - Już idę - rzuciła Leslie, po czym spojrzała na Marcela. - W piątek umówimy się jakoś z Annie i Michaelem. Jeśli nie spotkamy się na przerwie, to pogadamy po chemii. Cześć. - Cześć - powiedział, ale nie ruszył się z miejsca. Stali, patrząc na siebie, jakby każde z nich chciało cos jeszcze powiedzieć. Leslie pierwsza przywołała się do porządku. - Muszę lecieć, cześć. - Cześć - odpowiedział Marcel i zanim zdążyła się odwrócić, dodał cicho: - I... i dziękuję ci. - Za co? - No... za to, że zaproponowałaś, żebym pojechał x wami w sobotę do Santa Helena... i w ogóle za wszystko. Patrzył na nią tak, że nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. - Nie ma za co - powiedziała w końcu zduszonym z emocji głosem. - Przecież szkoda by było, żeby zmarnował się bilet. Obróciła się na pięcie i pognała w stronę klasy, zaklinając się w duchu, żeby się nie odwracać. Gdyby Marcel zobaczył teraz jej twarz, wyczytałby z niej wszystko.
ROZDZIAŁ 6 Oponowy pontiac bez najmniejszego trudu pokonywał wzniesienia wijącej się wśród winnic drogi, prowadzącej do głównej bramy Blanchard Estate. Marcel zdjął nogę z gazu i rozejrzał się. Przyleciał do Kalifornii prawie trzy tygodnie temu i dopiero dzisiaj zdał sobie sprawę, jak malownicza jest ta okolica. Ostatnie promienie słońca padały na zbocza doliny, nadając jej bajkowy wygląd. Dojrzałe ciemnoniebieskie grona, pokryte srebrzystym nalotem, połys- kiwały wśród zielonych liści, gęsto przetykanych szkarłatem. Patrząc na to bogactwo barw, nie mógł uwierzyć, że rodzi się ono z tak jałowej ziemi. Przypomniał sobie jednak, co opowiadał mu Philippe Blanchard. To właśnie dzięki temu, że jest kamienista, nadaje się tak idealnie do uprawy winogron, które w poszukiwaniu wody zapuszczają korzenie nawet kilka metrów w głąb ziemi, dzięki czemu są odporne na susze i inne niedogodności klimatyczne, jak na przykład niespodziewane wczesnojesienne przymrozki. Marcela coś podkusiło, żeby wyłączyć klimatyzację. Kiedy otworzył wszystkie okna, do wnętrza samochodu wdarł się zapach róż. Rosnące w idealnie równych rzędach krzaki winnej latorośli w regularnych odstępach przecinały zwarte rzędy różanych krzewów o drobnych czerwonych kwiatach. To one pachniały tak intensywnie. Philippe Blanchard tłumaczył mu, że nie posadzono ich tu dla ozdoby, lecz po to, by rosnące przy nich owoce nabierały różanego zapachu. Potem, dodane w odpowiedniej proporcji do innych winogron, tworzą to, co nazywa się bukietem wina. Marcel ze zdziwieniem stwierdził, że po raz pierwszy od dnia, gdy tu zamieszkał, interesuje się swoim nowym otoczeniem. Ten dzień w ogóle był dla niego szczególny. Niecałe dwie godziny temu, kiedy stał w szkolnym korytarzu i nie mógł oderwać wzroku od dziewczyny, uświadomił sobie coś, co go poraziło. Może właśnie dlatego zapach róż wydał mu się teraz tak piękny jak nigdy dotąd. Wciąż nie mógł uwierzyć, że zakochał się w dziewczynie, której właściwie nie znał. Coś takiego nie przytrafiło mu się nigdy w życiu. Owszem, podobało mu się w Paryżu kilka dziewcząt, z jedną nawet dwa miesiące chodził, dopóki oboje się nie przekonali, że nie mają ze sobą o czym rozmawiać i potwornie się nudzą w swoim towarzystwie. Myślał o Leslie już od pierwszego dnia, kiedy zapytał ją w szkole o drogę do sekretariatu. Teraz zdał sobie sprawę, że nie było to przypadkowe, mijał przecież w korytarzu
inne dziewczyny i chłopaków, ale zwrócił się właśnie do niej. Nie dlatego, że była najładniejsza. Mógł, na przykład, zaczepić jej przyjaciółkę, Terri, która też była niebrzydką dziewczyną, i całkiem sympatyczną. Ale to nie jej czarne oczy z figlarnymi błyskami przy- ciągnęły uwagę Marcela, lecz inne, błękitne, poważne, jakby wciąż zamyślone. To dzięki Leslie przez ostatnie dwa tygodnie jakoś zwlekał się z łóżka i szedł do szkoły, gdzie wszystko wciąż wydawało mu się obce. Kiedy spotykał ją w czasie przerwy, na chwilę świat wydawał się bardziej przyjazny, ciepły, a potem, gdy znikała mu z oczu, znów wracała pustka i chłód. Czekał na każde spotkanie z nią jak spragniony człowiek na kroplę wody. Te krople nie gasiły jego pragnienia. Krótkie chwile, kiedy uśmiechali się do siebie uprzejmie i zamieniali zaledwie kilka słów. I oto dzisiaj pojawiła się szansa, że dostanie całą szklankę. Już niedługo. W sobotę będzie mógł spędzić z nią cały wieczór. To nic, że będą z nimi również jej przyjaciele. A jutro znów zobaczy się z nią w szkole i może wreszcie zbierze się na odwagę i spróbuje porozmawiać z nią trochę dłużej. Wjechał na ostatni odcinek drogi, wysadzany z obu stron bujnymi drzewami sykomorowymi, których konary łączyły się ponad jezdnią, tworząc gęsty baldachim, nieprzepuszczający promieni słońca. Przed Marcelem, za kutą z żelaza bramą, wznosił się Blanchard Château. Dotychczas zarówno nazwa - Zamek Blancharda! Jaki normalny człowiek mieszka w zamku? - jak i wygląd tej wystawnej rezydencji budziły w nim niesmak. Dziś po raz pierwszy wydała mu się całkiem ładna. Zakochani ludzie wszystko widzą inaczej.
ROZDZIAŁ 7 Wychodzisz gdzieś dzisiaj? - zapytała matka w sobotę pod koniec obiadu. - Tak, mówiłam ci przecież, że jedziemy do Santa Helena na przedstawienie teatru z San Francisco. - Rzeczywiście, przypominam sobie. Terri też jedzie? Spotkałam wczoraj w supermarkecie jej mamę. Wspomniała, że jedzie w weekend z mężem na jakiś zjazd absolwentów czy coś takiego... - Tak - potwierdziła Leslie i zamachnęła się łyżką na brata, który próbował podkraść jej z talerza resztkę deseru. - I dlatego Terri nie może jechać - zwróciła się znów do matki. - Musi pilnować siostry. - To z kim w takim razie jedziesz? - Z kilkoma osobami z kółka teatralnego, z Annie Kincaid i z Michaelem Cohenem. - Pomijając Marcela, zrobiła to zupełnie instynktownie, nawet o tym nie wiedząc. Po chwili ojciec wstał od stołu. - Jadę już - powiedział, zerkając na zegarek. - Już i tak jestem spóźniony. - Wcześniej poinformował żonę, że zaraz po obiedzie musi jechać do Napa na jakieś ważne spotkanie w interesach. - Dziękuję za obiad - rzucił, całując żonę w policzek. Trzymajcie się, dzieciaki, i słuchajcie mamy - dodał, machając ręką córce i Tomowi. Leslie nie znosiła, kiedy zwracał się do niej tak jak do pięcioletniego dziecka, i za każdym razem obiecywała sobie, że mu o tym powie, nigdy jednak nie zebrała się na odwagę. Dopiero kiedy wyszedł, zdała sobie sprawę, że nie wspomniała o tym, że do Santa Helena jedzie również Marcel, i wiedziała, że zrobiła to z jego powodu. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie poinformować o tym mamy teraz, w końcu jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Rodzice mieli do niej zaufanie i nie musiała się przed nimi tłumaczyć z każdego swojego kroku. Nigdy nie przywiązywała nadmiernej uwagi do ubrań i dziś po raz pierwszy w życiu pożałowała tego. Kiedy przejrzała zawartość swojej szafy, stwierdziła, że zupełnie nie ma się w co ubrać. Nie wybierała się wprawdzie do opery, lecz na spektakl studenckiego teatru, ale zależało jej na tym, żeby wyglądać jakoś szczególnie, a tymczasem w jej garderobie nie było nic poza dżinsami, T - shirtami i bluzami, nie licząc kilku sukienek, które mama kupiła jej na takie okazje jak ślub kuzynki, pogrzeb kogoś z rodziny czy czyjeś chrzciny. Dzisiaj żadna z
tych sukienek nie nadawała się do włożenia. Zerknęła na swój najnowszy nabytek, dżinsy biodrówki, do których dokupiła sobie bardzo efektowny szeroki pleciony pasek. Byłyby niezłe na dzisiejsze wyjście, gdyby udało się znaleźć jakąś odpowiednią górę, ale żaden z T - shirtów się nie nadawał. Były luźne i trudno by je było wsunąć w obcisłe dżinsy, a przecież nie po to nosi się biodrówki i ładne paski, żeby wszystko zakrywać. Leslie długo się zastanawiała, w końcu uznała, że nie ma innego wyjścia, i zadzwoniła do Terri. - Nie mam się w co ubrać! - zawołała z rozpaczą, kiedy tylko usłyszała w słuchawce głos przyjaciółki. - A od kiedy to ty się przejmujesz ciuchami? - spytała Terri ironicznym tonem. Lesli właśnie dlatego tak długo zwlekała z tym telefonem. Doskonale przewidziała jej reakcję, ale nie doceniła Terri. Bo ta, kiedy tylko zdała sobie sprawę, że przyjaciółka jest naprawdę w potrzebie, natychmiast zrezygnowała z docinków. - Jestem u ciebie za dziesięć minut. - A Amy? Nie musisz jej pilnować? - Nic jej się nie stanie, jeśli przez pół godziny posiedzi sama. Zresztą mogę ją wziąć ze sobą. Posiadłość Kimberlych graniczyła z ziemiami Medranów od południa. Ich domy były oddalone od siebie o niecałe cztery kilometry. Leslie nie wierzyła, że przyjaciółka zjawi się tak szybko, jak obiecywała, ale równo dziesięć minut po tym, jak odłożyła słuchawkę usłyszała na podjeździe pisk opon i kiedy wyjrzała przez okno, zobaczyła terenową toyotę, z której wysiadła najpierw ruda dziewczynka ze sterczącymi kucykami i większym od niej fioletowym pluszowym misiem pod pachą, a potem jej starsza siostra. Terri otworzyła klapę z tyłu samochodu i wyjęła olbrzymi kosz ze stertą ubrań. Leslie otworzyła przyjaciółce drzwi, zanim ta sięgnęła do dzwonka. - Jesteś kochana! - Chciała się jej rzucić na szyję, ale wielki kosz skutecznie je rozdzielał. - Cześć, Amy - zwróciła się do rudowłosej dziewczynki. - Ale masz ślicznego misia. - To nie jest miś, tylko pan Puf - oświadczyła Amy, wyraźnie oburzona jej ignorancją. - Tak? - zdziwiła się Leslie uprzejmie. Przysięgłaby że fioletowa przytulanka wygląda jak zwyczajny pluszowy miś. Terri ponad głową siostry dała przyjaciółce znak, żeby się nie przejmowała małą, bo ta ma nie po kolei w głowie.
- O której musisz byś gotowa? - spytała. - Za niecałą godzinę. Na twarzy Terri odmalowało się przerażenie. - I jeszcze nie wiesz, co włożyć? No tak. Pytam, jakbym cię nie znała. Leslie spojrzała na nią ze skruszoną miną. Ile to razy przyjaciółka mówiła jej, że powinna wreszcie zacząć zwracać uwagę na ciuchy? Zawsze wtedy odpowiadała z dumą, że nie będzie się zniżać do myślenia o tak przyziemnych rzeczach. A tu proszę! Czekała, aż na twarzy Terii pojawi się wyraz triumfu. Nic takiego jednak nie zobaczyła i po raz kolejny w życiu zrozumiała, na czym polega prawdziwa przyjaźń. - Dobra - rzuciła Terri. - Włącz jej jakiś kanał z kreskówkami - skinęła głową, wskazując na siostrę - a my idziemy do twojego pokoju mierzyć. Leslie naciskała chwilę klawisze na pilocie, w końcu kiedy na ekranie ukazały się jakieś mało sympatyczne potworki, ni to krasnale, ni to gnomy, posadziła Amy na kanapie przed telewizorem. - Posiedź tu, a my zaraz wrócimy - poprosiła Terri małą. Niosąc razem z Leslie kosz z ciuchami, weszły właśnie na pierwsze piętro, kiedy z dołu dobiegł je krzyk: - Pan Puf nie chce tego oglądać! Leslie spojrzała pytająco na przyjaciółkę. Ta przez chwilę wahała się. - Olewamy ją - zadecydowała w końcu. - A jak gówniara dorośnie, to ją zabiję. Teraz uznaliby mnie za potwora. Ale mówię ci, jak będzie dorosła, każdy mnie zrozumie. Leslie roześmiała się. - Wiesz co, pójdę jednak, puszczę temu panu Pufowi coś innego. Mnie, szczerze mówiąc, ta kreskówka też się nie podobała. Zbiegła na dół i włączyła kanał Animal Planet. Po wyrazie twarzy pana Pufa nie mogła się zorientować, czy film o dwóch niedźwiadkach, baraszkujących przy swojej mamie, jest w jego guście, ale Amy w każdym razie nie protestowała. Kiedy pół godziny później zeszły na dół, Leslie w swoich nowych dżinsach z odjazdowym paskiem i jakby zaprojektowanej do nich obcisłej czarnej bluzce z delikatnym srebrnym nadrukiem, pan Puf i jego mała rudowłosa przyjaciółka siedzieli wpatrzeni w ekran, na którym teraz nieco już większe niedźwiadki pluskały się w wodzie, próbując złowić łososie. - Jedziemy, Amy - zarekomendowała Terri. Mała niechętnie wstała z kanapy. Leslie odprowadziła je do wyjścia. Za drzwiami objęła przyjaciółkę.