Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Patrycja Żurek - Kobietki

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :505.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Patrycja Żurek - Kobietki.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Patrycja Żurek
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 17 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

Patrycja Żurek KOBIETKI

© Copyright by Patrycja Żurek & e-bookowo Projekt okładki: e-bookowo ISBN 978-83-7859-061-3 Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl Kontakt: wydawnictwo@e-bookowo.pl Patronat medialny Wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń do rzeczywistych nie jest przypadkowe. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Rozdział pierwszy IRENA – Jak nie urok to... – zawarczała już od progu Dagmara. Przyglądałam się, jak z gniewem ściąga ze zgrabnych nóg piękne, skórkowe kozaczki w kolorze rudym i zakłada ciepłe, góralskie kapcie. – Sraczka – dokończyłam. – Chyba przyda się jakaś dobra kawa, co? – Wiesz, nie. Po kawie by mnie rozniosło. Meliskę masz? – Mam. Z grejpfrutem albo zwykłą? – Zwykłą – Dagmara rozsiadła się przy stole. Podziwiałam jej elegancję, nawet w zwykłych, puchowych papuciach na nogach była pełna wdzięku i uroku. Siedząc, trzymała plecy prosto. Nie to co ja, wiecznie zgarbiona. – Wyobraź sobie – zaczęła – że nie dostałam awansu! – Dlaczego? – spytałam zdziwiona. Każdy w jej firmie był pewien, że to ona jest najlepszym pracownikiem, na czele z nią samą. W sumie to nie było innego kandydata na to stanowisko, z takimi kompetencjami i doświadczeniem. Dagmara szykowała się od roku do tego awansu i była go pewna! Pomyślałam, że to dla niej straszny cios i zrobiło mi się jej żal. – Bo jestem kobietą, wyobrażasz sobie? Szef powiedział mi w zaciszu swojego gabinetu, że nie może narażać się na to, że zajdę w ciążę. Wyjaśniłam mu, jaki mam na to pogląd, ale nie chciał słuchać. Pieprzony szowinista, świnia męska zwykła, no! – Dagmara zapłakała, a jej ładną twarz wykrzywił grymas złości połączonej ze smutkiem. Wcale się jej nie dziwiłam. W tej sytuacji była bezsilna. – Przecież to nie jest zgodne z prawem, Daga – usiadłam przy niej i ją objęłam. – On nie może tak uzasadnić swojego wyboru. – Oficjalnie tak nie zrobił, aż taki głupi nie jest. – Dagmara opanowała się trochę i wytarła chusteczką oczy. Jak ona to robiła, że nawet po płaczu była idealnie umalowana? Nic się nie rozmazało! – Oficjalnie to po prostu był ktoś lepszy niż ja. Facet, oczywiście. – I co w tym wypadku zrobisz? – Nie wiem, Irka. Cholera jasna, no. Myślałam o tym, żeby się zwolnić. Bo po co siedzieć w tej firmie, zarabiać dla niej miliony, jeśli nie miliardy – zaśmiała się – i nie mieć w ogóle perspektyw? – Masz umowę na stałe. To już jest coś. – Wiesz, kochanie, mówiąc nieskromnie z takim wykształceniem i takimi referencjami

wszędzie znajdę pracę. I to taką, w której będę mogła się rozwijać. Bo wiesz, że dla mnie kariera to coś najważniejszego. Niby szef proponował mi jakąś śmieszną podwyżkę w zamian za to, że nie dostanę awansu, ale może sobie ją wsadzić w... – Dzień dobry! – Dagmarze przerwało trzaśnięcie drzwiami i wesoły głos Małgorzaty. – Cześć wszystkim. – Cześć – odpowiedziałam i poszłam na nowo zagotować wodę i po filiżankę. Małgosi nie musiałam pytać co pije, ona piła zawsze to samo. Zieloną herbatę, bez cytryny, bez cukru. – Witaj – powiedziała Daga i zaczęła streszczać naszą wcześniejszą rozmowę nowoprzybyłej. – Ty wiesz, co się stało... Zanim zdążyłam zrobić Gosi herbatę, wpadła Marta cała zasypana śniegiem. Jej długa, wełniana spódnica miała u dołu prawdziwe kule śnieżne. – Boże, kobieto – zawołałam. – Zaraz musisz to ściągnąć, bo się przeziębisz! Chodź, dam ci coś na przebranie. – Irka, nie wymieniaj imienia Pana Boga nadaremnie. On naprawdę ma ważniejsze sprawy – oburzyła się Marta, ale posłusznie poszła za mną do łazienki. Tam ściągnęła spódnicę i powiesiła ją na cieplutkim kaloryferze nad wanną. – Kurczę, ale pada. Normalnie myślałam, że nie dojdę tu do ciebie. Ciekawe, jak wrócimy do centrum. Pewnie autobusy będą jeździć z niezłym opóźnieniem. – Nie martw się, siostro, na pewno coś wymyślimy. Mam tak duży dom, że możecie nawet u mnie spać. – Dobry pomysł. – Marta uśmiechnęła się, przymierzając moje spodnie. – Topie się w nich, poza tym to spodnie. – Wiem, ale ja nie noszę spódnic, dobrze wiesz. – Marta nie uznawała spodni jako ubioru damskiego, wiedziałam o tym, ale ten jeden raz będzie musiała ścierpieć. – Chodźmy do dziewczyn, trzeba pocieszyć Dagę, bo nie dostała tego awansu. – No coś ty, serio? Dlaczego? – Sama ci pewnie opowie. Czego się napijesz? – Kawki, ale rozpuszczalnej. Z mlekiem. – Już się robi. * Niedługo potem siedziałyśmy wszystkie w kuchni, pijąc gorące napoje. Światło było przytłumione, bo dziewczyny wolały półmrok. Wtedy łatwiej się rozmawiało i tworzyła się taka intymna atmosfera. Na blacie, w kącie pomieszczenia mrugała wesoło choinka, paliło się kilka świec w małym świeczniku. Zlot czarownic, jak nasze spotkania określał mój mąż. Coś w tym było, cztery różne kobiety, cztery punkty widzenia, cztery życiowe historie.

Kochałam te spotkania i kochałam te dziewczyny. Były nieodłączną częścią mojego życia i nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej. W kontekście nadchodzących świąt Bożego Narodzenia tym bardziej doceniałam ich głośną obecność wokół mnie. Przypominały mi się wtedy wszystkie te chwile, które spędziłyśmy razem, wszystkie uśmiechy i wylane łzy. Nikt nie rozumiał mnie tak jak one. – Wiecie, że w mieście mają otworzyć schronisko dla narkomanów? – powiedziała w pewnym momencie Marta. – Chciałam pracować tam jako wolontariusz, ale już nie było miejsc. Wysprzedały się niczym ciepłe bułeczki. – Narkomanów? – jęknęła Dagmara. – Tego nam tylko było trzeba. – Masz coś przeciwko? – zapytała Marta. – Oczywiście, że mam. Narkomani to nie jest ktoś, komu trzeba pomagać! Takich ludzi powinno się od razu wystrzelać. – Jak możesz, Daga!– Marta aż wylała kawę z oburzenia. – Ja się z nią zgadzam, Marta – poparłam koleżankę wycierając plamę mokrą szmatką. – Co jak co, ale nie potrzeba nam tu kliniki dla narkomanów. Ja może i jestem ciemna, ale mam dzieci i nie chciałabym, żeby któreś kiedyś bawiąc się znalazło strzykawkę od takiego człowieka. Cholera wie, jakie to bakterie i choroby. AIDS, HIV i inne świństwa. Nie, nie, absolutnie! – Ale dziewczyny. Ci ludzie potrzebują pomocy, spotkaliśmy się z nimi, to nie groźni osobnicy. Zresztą tu by przeżywali detoks, więc nie byłoby strzykawek czy czegokolwiek w pobliżu. Tym bardziej narkotyków, no jakże to. – Może mnie tam zamkną – zaśmiała się by rozładować atmosferę Małgorzata. – W sumie od czasu do czasu popalam co nieco. Wtedy lepiej się tworzy. – A właśnie – zagadnęłam, szczęśliwa że mam możliwość zmiany tematu – jak tam twoje wiersze na płótnach? – No właśnie średnio. W sumie muszę mieć sponsora i o to się wszystko rozbija. Mam możliwość wydać, ale jedynie za kasę. – Ile byś musiała mieć? – zapytała Dagmara. – Jakieś dwa tysiące na początek. Jeśli chciałabym wydać z trzysta sztuk. Jeden facet jest nawet dość zainteresowany, wydał o mnie świetną opinię, ale co z tego – rozpłakała się. Małgosia zawsze wszystko przyjmowała zbyt emocjonalnie. – Może my coś na to poradzimy? – zagadnęła Marta. – W końcu dwa tysiące to nie dwadzieścia. Co powiecie na to, by zostać sponsorami naszej zdolnej koleżanki? – Naprawdę? – Małgosia uśmiechnęła się z nadzieją. – Pewnie – odpowiedziałyśmy chórem i zaczęłyśmy się śmiać.

Chociaż...? Obiecanki-cacanki. DAGMARA Jako jedyna postanowiłam zostać u Ireny na noc. Jej mąż był w delegacji (na szczęście, bo nie pałaliśmy do siebie wielką miłością), a dzieci na feriach u babci, miałyśmy więc wolną chatę. Cały wieczór widziałam, że coś ją męczy, postanowiłam więc wyciągnąć z niej, co. Nie dość, że mnie to ciekawiło to jeszcze od tego przecież są przyjaciółki, czyż nie? – I jak tam? – zapytałam, gdy pożegnałyśmy dziewczyny i z kolejnymi porcjami ciasta siedziałyśmy w salonie. Na moją prośbę Irka rozpaliła kominek, który buczał tak charakterystycznie i przyjaźnie. Drzewo co jakiś czas, nadpalone, obsuwało się, wzniecając snopy iskier. Pachniało lasem i od razu zrobiło się przyjemniej. Takie chwile, gdy było mi ciepło, a wiedziałam, że za oknem mróz i śnieg, były idealne. – Jakoś leci. – Nie udawaj. Widzę przecież, że cały dzień coś cię gryzie. Może i mam dziś kiepski dzień, ale ślepa to ja na pewno nie jestem. Gadaj. – Miałam wczoraj spięcie z Markiem. – O co poszło? – poganiałam ją. – Przyszedł do mnie do sypialni i zapytał o seks. Był już tego dnia wcześniej, więc spytałam czy może moglibyśmy posiedzieć, pogadać. Wiesz, tak jak kiedyś. Dzieci nie było, więc pomyślałam, że możemy spędzić wieczór fajnie. Jakieś wino, może film, wspomnienia. – No – przytaknęłam na znak, że słucham. – No i nic. Powiedział, że przyszedł po seks i jeśli nie chcę, to on idzie spać, bo jutro ta delegacja i musi być w pełni sił umysłowych i fizycznych. A ja zostałam sama i popłakałam sobie trochę. I tyle, w sumie nic wielkiego się nie stało. – Dlaczego ryczałaś? – Dlaczego? Ty się, Daga, jeszcze pytasz, dlaczego? Mąż nie ma o czym ze mną gadać, przestałam być mu potrzebna intelektualnie. Czuję się jak kupa, śmieć. – Oj, kochanie. Źle do tego podchodzisz. – Jak to źle? Nie zrozumiała mnie. I, obawiałam się, nie zrozumie nigdy. Podchodziła do relacji damsko-męskich zupełnie inaczej niż ja. Czy gorzej? Trudno ocenić. To zależy od punktu

widzenia. – Facet nie jest po to, żeby z tobą rozmawiać. Facet jest do seksu i do zarabiania pieniędzy. – Nie przesadzasz? – żachnęła się. – Oczywiście, że nie. Słuchaj, wiem, że chciałabyś, żeby było jak w bajce. Te długie rozmowy przy kominku, trzymanie za ręce, róże i podarunki. To cholernie romantyczne, przyznaję. I nawet czasami może się podobać. Ale nie po siedmiu latach w związku i dwójce dzieci. Miłość się zmienia. Ta prawdziwa fascynacja, za którą tęsknią kobiety trwa tylko dwa lata... podobno. – Ej – przerwała mi – to nie jest fajne. Czyli co, nie hajtać się tylko trwać w związkach po dwa lata i heja dalej? – Otóż to. U mnie się sprawdza, chociaż ja nawet dwóch lat nie dotrwałam nigdy, jak sama wiesz. Trzeba po prostu znaleźć sobie priorytety, określić oczekiwania. Bo jeśli pragniesz miłości, to jest to dobre wyjście. Ale jeśli chcesz mieć rodzinę, to warto pamiętać o tym, że związek się zmienia. W oczach kobiety nie zawsze na dobre, niestety. – Więc co robić? – Zależy czego chcesz? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. – Chciałabym, żeby nadal mnie kochał. Żebym była wciąż dla niego tą samą osobą, a nie tylko praczką, sprzątaczką, opiekunką do dzieci i... dziwką – dokończyła z goryczą. – Kochanie. Irka. Słuchaj, radzisz sobie świetnie, naprawdę. Tu zawsze jest czysto, mimo że dom ogromny. Dzieci są nie dość, że szczęśliwe, to jeszcze bardzo mądre i zadbane. Jedynie ty się zaniedbujesz. W ogóle o siebie nie dbasz. – No wiesz! – obruszyła się. – Taka prawda. Wiesz, że nie mówię tego, żeby zrobić ci przykrość, ale po to by coś ci uświadomić. Jak prawdziwy przyjaciel. – Tak, wiem – burknęła do kubka Irena. Wiedziałam, że ją uraziłam, ale to był jedyny sposób. Może brutalna prawda coś da w jej przypadku. – Dawaj. – Faceci to wzrokowcy, taka jest prawda. I nie ma co wierzyć w bajki, że facet kocha cię dlatego, jaka jesteś, a nie jak wyglądasz. Wiadomo, kocha cię jaką jesteś, bo w końcu wybrał cię, poślubił i zrobił swoją rodziną. Ale dla nich ważne jest to, żeby móc się żoną pochwalić. Żeby móc wyjść do kumpli, na imprezę i móc patrzeć jak ona błyszczy. Szczególnie twój mąż, bo to taki typ. Niektórzy nie potrzebują kobiety-ozdoby, ale on owszem. – Ja nie błyszczę? – ni to pytanie, ni stwierdzenie. – Nie bardzo – skrzywiłam się. – Jesteś ładną kobietą, ale strasznie zapuszczoną. Spójrz w lustro, dziewczyno, brzuch jak arbuz, cycki do kolan chociaż duże i to jest plus, brwi

prawie zrośnięte. Oczu ci nie widać spod nich, poważnie. Nogi masz ogolone? – Nie. – Pipkę? – Daga! – No co? Teraz są nawet fryzjerzy, którzy zajmują się miejscami intymnymi. Ja mam włosy przycięte w serduszko, wielu to kręci. – Nie wiem, czy chcę to wiedzieć. – Irce chyba było niedobrze. W ogóle dziewczyna życia nie znała. Albo znała, ale już zapomniała. Być żoną od tylu lat. Jeden i ten sam facet, aż mi było jej żal. Nie rozumiałam, jak można tyle lat nie zmieniać partnera, być z kimś kogo zna się o wiele lepiej niż siebie. Brr, okropne. – Chcesz czy nie, musisz zdać sobie sprawę z tego jak bardzo jesteś daleko od ideału. Jakieś dwadzieścia kilo i dobrą kosmetyczkę, może nawet spa. Masz bogatego męża, możesz ubierać się w świetnych sklepach i dbać o ciało najlepszymi kosmetykami. Korzystaj z tego. – Tomaszowi nie przeszkadza to jak wyglądam. – powiedziała nagle Irka. Zamurowało mnie. Tomaszowi? – Tomaszowi? – powiedziałam. – A co on ma z tym wspólnego? – Spotkałam go ostatnio na mieście. Uwierz mi, że przypadkiem, ale ucieszyłam się jak wariatka. On chyba też, tak wyglądał przynajmniej. – I co? – zapytałam. – I nic. Kawa, pogawędka, wspomnienia. Dobre czasy. – Irka, żałujesz? – Czego? – Małżeństwa. A konkretnie małżeństwa nie z tym, co trzeba. – Kocham Marka. – Tak, tak bardzo jak ja kocham lewicę. Czemu się nie przyznasz? Znam cię nie od dziś, wiem kiedy kogoś kochasz. – Oj, Daga – rozpłakała się Irka. – To takie ciężkie. Skąd mogłam wiedzieć, że coś takiego się stanie? Że na miesiąc przed ślubem poznam miłość swojego życia? Że się zakocham. Byłam pewna, że to Marek. I wiesz, czułam do niego coś specjalnego, wyjątkowego. – Był dobrą partią – potwierdziłam. – Właśnie. Mama się tak cieszyła, nie musiała się martwić, co się ze mną stanie. Wiesz, że spędzało jej to sen z powiek. Jak pojawił się Marek, oszalała. Chyba za bardzo udzielił mi

się jej entuzjazm. – Więc w ogóle nie kochasz męża? – zastanawiałam się jak można tak żyć? Z kimś, do kogo nie czuje się zbyt wiele. Albo nie tyle zbyt wiele, tylko nie to, co się powinno czuć. Zagmatwane. – Kocham, na swój sposób. Marek to świetny człowiek i dobry ojciec. Ma wiele zalet. – Mówisz jakbyś wymieniała zalety maszynki do mięsa. Nie ma w tym namiętności. – Nie ma w tym przyjaźni. – Irena westchnęła. – Nie mogę podejść do niego po prostu i się przytulić. Nie mogę powiedzieć mu, jakie są moje marzenia, bo je wyśmieje. Nie zrozumie. Czuję się czasami samotna całe dnie w tym domu, niby z dziećmi, ale przecież one są w szkole. Sprzątam, okej. A potem coś robię. I tak mijają dni. Mam was, owszem. Ale chciałabym czasami przytulić się do męża wieczorem i po prostu pobyć. Pogadać, pośmiać się. Nie żądam nie wiadomo jakich cudów przecież. Chciałabym normalności po prostu. – Rozumiem. To ciężkie. Ale wiem, że mimo wszystko mam rację. Gdybyś o siebie zadbała, była szczupła i pięknie ubrana Marek by to docenił. Chętniej by spędzał z tobą czas. To po prostu tego typu facet, taki człowiek. Tego nie zmienisz. – Co robić? Nie wiem, czy dam radę nie jeść. Lubię jeść, to chyba jest największy problem. I te słodycze. – Dla chcącego nic trudnego. Wezmę cię ze sobą na siłownię, dwa razy w tygodniu Nordic Walking i po trzech miesiącach zauważysz pierwsze efekty. Ułożę ci nawet taką dietę, przy której nie będziesz głodna. Zaczniemy łagodnie. Pomyślałam, leżąc już w łóżku, że wcale nie będzie to takie proste. Marek oczywiście był fajnym facetem, ale Irkę nie łatwo będzie zmienić. Za bardzo lubi swoje kształty, popołudniowe ciasta i obfite kolację. Jeśli jej jednak zależy, da radę. Wydawało mi się grzechem doprowadzić się do takiego stanu jak ona, ale obserwując ludzi na ulicach zauważałam coraz więcej takich osób. Chociaż z drugiej strony, nawet osoba grubsza może być atrakcyjna, dobrze się ubierać i seksownie wyglądać. Za oknem cały czas sypał śnieg. Białe święta, ale cudownie. Już nie mogłam się doczekać, mimo że nie miałam jakichś wielkich planów na te dni. Po prostu wypoczynek, dobre jedzenie, może wizyta u przyjaciółek. Na szczęście nie przeszkadzało mi bycie samotną w tym okresie. Lubiłam swoje towarzystwo i w pełni mi ono wystarczało. To raczej nadmierna ilość ludzi w moim otoczeniu mnie męczyła. Lubiłam towarzystwo, ale mój czas wolny był czasem tylko dla mnie. Spotykać się z innymi mogłam w pracy i popołudniami, wieczory prawie zawsze miałam zarezerwowane dla samej siebie. Długa kąpiel, wino, książka albo jakiś ciekawy film. Te chwile samotności pozwalały mi się zregenerować po całym dniu. Uśmiechnęłam się do siebie. Tak, moje życie było dobre.

MARTA Nie zostałam u Irki i teraz trochę żałowałam. W mieszkaniu było zimno, buro i pachniało grzybem, który zagnieździł się w kącie pokoju. Mój nowy przyjaciel, ech, pewnie zostanie na długo. No ale cóż, Pan Bóg chyba wie co robi, prawda? Widocznie i ten grzyb ma na świecie jakieś zadanie, szkoda, że akurat w moim pokoju. Marzyłam po cichu, żeby znaleźć się w ciepłej sypialni u Ireny, móc zakopać się w pierzynie i zasnąć, a wcześniej wziąć gorącą, aromatyczną kąpiel. Zganiłam jednak siebie za te myśli! Gdzie moja pokora, gdzie godzenie się z losem, jaki zgotował mi Pan? U przyjaciółki nie mogłabym się zająć tym, co miałam do zrobienia. Czasu mało, a roboty dużo. No, ale cała, długa noc przede mną. Na środku jedynego pokoju w moim mieszkanku stały pudła wypełnione jedzeniem, głównie darami od bogatych dla tych biednych. Fajnie. Ale zawsze wydawało mi się, że trzeba pomagać nie tylko przed świętami tylko cały rok. W końcu głodnym się jest codziennie, a nie tylko pod koniec grudnia. W każdym razie miło, że pewne dzieciaki będą miały dzięki temu kolację wigilijną, może bez dwunastu potraw, ale rodzinnie. I że dostaną prezenty i słodycze. Nic tak nie cieszy w byciu dzieckiem niż cudowne święta, choinka i kolorowe paczki pod nią. Od kilku lat zajmowałam się pomocą dla tych najbiedniejszych, w sumie zaczęło się od tego, że na ulicy jakieś dziecko poprosiło mnie o chleb. I nie chciało wcale pieniędzy, chciało po prostu coś zjeść. Kupiłam więc w sklepiku chleb i szynkę, zrobiłam kanapki, niestety bez masła, ale dzieciak szamał aż mu się uszy trzęsły. Opowiedział mi co nieco o sobie, o rodzinie. Tata zginął na kopalni, mama ledwo co wiązała koniec z końcem. Byli biedni, mama nie pracowała, bo jeden z braci był niepełnosprawny i wymagał ciągłej opieki. Wzruszyło mnie to, więc wzięłam od chłopaka adres i niedługo potem pojawiłam się u nich z proboszczem. Było tak, jak mówił mały. Duże wrażenie zrobiło na nas to, że mieszkanie było bardzo czyste, a dzieci zadbane. Zorientowaliśmy się w szkole, wszystkie chodziły regularnie na zajęcia i dobrze się uczyły. Postanowiliśmy pomóc i utworzyliśmy przy parafii małą ochronkę dla dzieci takich jak ten chłopiec. Po szkole mogły tam odrabiać lekcje, spotykać się z rówieśnikami i zjeść ciepły obiad. Znaleźli się sponsorzy, dzięki którym mogliśmy gotować pożywne zupy i co drugi dzień podawać dzieciom mięso. A jedna piekarnia dostarczała drożdżówek na deser. Okazało się, że wiele jest tego typu rodzin w naszym mieście. Zbyt wiele i bolało mnie, że nie każdemu mogliśmy pomóc. Zresztą niektórzy, powodowaniu fałszywą dumą wcale tej pomocy nie chcieli i ją odrzucali. Niektórym z dzieci nie podobała się kontrola, jaką ochronka sprawowała nad nimi. Woleli zalegać w starych, opuszczonych kamienicach i wąchać klej. Ale były też dzieci, które łaknęły naszej pomocy i miłości jak spragniony wody.

Teraz, po kilku latach mieliśmy dobrze zorganizowany system pomocy i byłam z tego naprawdę dumna. Wielu z moich podopiecznych z ochronki znałam także ze szkoły, w której uczyłam polskiego i religii. Widziałam, jak bardzo nasza pomoc wpływa na te dzieciaki. Dlatego patrząc na stosy kartonów przede mną i myśląc o tym, że dzisiaj spać nie będę w ogóle, nie czułam zniechęcenia, ale podniecenie. Takie pozytywne uczucie, że jestem komuś potrzebna i że robię coś dobrego. Byłam z siebie dumna, chociaż może nie powinnam, to takie nieskromne uczucie. Nie mogłam jednak oprzeć się myśli, że licznik moich dobrych uczynków bije i pojawiają się na nim coraz to nowe punkty. Może gdy umrę, to Bóg spojrzy na mnie łaskawym okiem dzięki temu, co robię. MAŁGORZATA Alkohol wirował w żyłach coraz szybciej i szybciej. Czułam jak rozlewa się ciepłem nawet w koniuszkach palców u stóp i wiecznie zimnych dłoni. Podniosłam butelkę do ust i pociągnęłam kolejny, spory łyk. Wódka była niedobra, bo ciepława, ale miała wspaniałe działanie. Poza tym zapychała żołądek i nie musiałam dzięki niej już nic jeść. Pozwalając sobie na kawałek ciasta u Irki i tak pozwoliłam sobie na za dużo i miałam wyrzuty sumienia. Czekały mnie teraz ze dwa dni głodówki, by pozbyć się nadmiaru kalorii. Już czułam jak pęcznieje mi brzuch i rośnie dupka. Pomyślałam, trochę nielojalnie, że niedługo pewnie będę wyglądać jak Irena i to mnie przeraziło. Być taką bambaryłą, to musi być okropne! Ja kochałam moje ciało, było w sam raz, chociaż w mojej ocenie mogłoby być gdzieniegdzie chudsze. Kochałam te wystające obojczyki i widoczne żebra. Zamiast więc wziąć się za pracę, stanęłam przed lustrem, pełna obaw, z zaciśniętymi wargami. Bałam się spojrzeć, żeby nie zobaczyć znów jakiejś nowej fałdy tłuszczu, jakiegoś nowego kilograma. Lustro było duże, specjalnie, żebym mogła zobaczyć całą siebie. Rozebrałam się powoli, delektując się dotykiem materiału, który cicho szeleścił. Od zawsze lubiłam ciuchy dobrej jakości. Tylko oryginalne rzeczy, żadnych podróbek. Oczywiście ciężko było je kupować, ponieważ to, co zarabiałam, a nie było tego aż tak wiele, nie zawsze starczało. Dlatego moja szafa była mała, ale za to bardzo „bogata”. Znów upiłam wódki, na odwagę i z obawą zerknęłam. Łzy napłynęły mi do oczu, wiedziałam! Wiedziałam, że jak zjem kawałek tego pieprzonego ciasta to znów tak będzie! Fałda na moim brzuchu falowała, rosła, prężyła się. Pępek uśmiechał się spomiędzy niej szyderczo, kpiąc ze mnie i żartując. Na ciele pojawiły się drobne krople potu, to przerażenie zaczęło wychodzić ze mnie wszystkimi porami skóry. Czułam jak żołądek staje się twardy, jak tkwi we mnie niczym kula ciężkiego betonu. Zsuwał się coraz niżej, naciskając na pęcherz, na jajniki, na odbyt. Musiałam szybko pobiec do łazienki. Nachyliłam się nad muszlą klozetową, znała mnie, była moim przyjacielem. Tylko ona wiedziała, tylko ona posiadła moją tajemnicę. Wsadziłam do buzi dwa palce prawej ręki,

wskazujący i środkowy. Dobrze wiedziałam, gdzie celować, aby efekt był najlepszy, dzisiaj jednak szło ciężko. Żołądek szarpał się i wił we mnie, niczym jakiś obcy, dziwny twór. W końcu udało się, mogłam położyć głowę na chłodnych kafelkach, przytulić do nich całe ciało. Zrobiło się zimno, ale czułam także, że wszystko wraca na swoje miejsce. Odetchnęłam głęboko i dałam się ponieść moim psychodelicznym, niespokojnym snom.

Rozdział drugi MAŁGORZATA Obudziłam się pełna zapału, zmarznięta i głodna, o dziwo. Po takiej akcji jak dnia wczorajszego zawsze miałam zapał do życia i tworzenia. Była chyba jeszcze noc, tak, na zegarze dopiero trzecia. Godzina dusz, jak powiadają. Aż się wzdrygnęłam, przypominając sobie wszystkie znane mi przesądy i obejrzane filmy. Uwielbiałam horrory, a potem cierpiałam katusze bojąc się ciemności i każdego cienia. Poszłam do kuchni, nastawiłam czajnik i zjadłam pół jabłka. Potem szybki prysznic, żeby trochę ogrzać ciało, ostrą gąbką szorowałam każdy skrawek ciała, aż się zaczerwieniło. Nad ranem zawsze najlepiej mi się pracowało, więc szybko przygotowałam sztalugi, pędzle, płótna. Lubiłam zapach farb i terpentyny. Dopiłam resztę wódki i zaczęłam malować. Moje prace były wyjątkowe, nie tylko w moim mniemaniu. Najpierw tworzyłam obraz, coś co powstawało w mojej głowie podczas snu. Najczęściej były to dość mroczne, przerażające rzeczy, ja jednak czułam z nimi dziwną więź. Były moimi demonami, krążyły mi w ciele, w mózgu, w myślach. Były częścią mojej osoby. Złe postaci bez twarzy, z odstającymi uszami i długimi rękami, które posiadały długie palce u dłoni. Bez paznokci, były jak glisty, oślizgłe i obłe. Piękne w swej brzydocie. Gdy obraz był gotowy patrzyłam na niego, czasami chwilę, a czasami godzinami. Paliłam marihuanę i obserwowałam, aż w głowie nie pojawiły się myśli. Zapisywałam je na papierze, by później nanieść je w odpowiednim miejscu na płótno. Moje poetyckie obrazy fascynowały ludzi, chcieli je oglądać. Czułam, że mam przed sobą wielką, artystyczną przyszłość. Zapłakałam. Serce mi się skurczyło i napłynął dziwny żal. Poczucie, że coś mi ucieka, że czegoś mi brakuje. Moje obrazy wzruszały mnie samą, chciałam nad nimi płakać, bo takie były piękne. MARTA – Cieszę się, że mogłaś mi pomóc dzisiaj z tym – powiedziałam do Irki jak tylko stanęła w drzwiach. – Autobusem nie dałabym rady, chyba że kilka razy. Autem zabierzemy się na jeden raz. – Jasne, kochana. Nie ma problemu. Powinnaś jednak w końcu zdać te prawo jazdy. – Oj, wiem – powiedziałam, ubierając się. – Ale jakoś nie umiem się zebrać w sobie. Nie mam czasu. – Może powinnaś trochę zwolnić. Zrobić tu jakiś remont, w takim grzybie nie da się żyć, jeszcze się na coś pochorujesz.

– Wiem, Irka, że się martwisz, ale naprawdę kiedyś to zrobię. Wietrzę codziennie i nie czuć tego grzyba aż tak bardzo. – No, ale w nocy wdychasz to świństwo. W ogóle powiedz mi, dlaczego tu jest tak zimno? – Irka rozejrzała się po pokoju. – Gdzie masz ten grzejniczek co ci kupiłyśmy ostatnio? – Oddałam Jadzi, tej co mieszka obok. Urodziło się jej dziecko, no i dziewczyna chciała mieć cieplej. Ja jakoś sobie poradzę, a co ona ma maleństwu powiedzieć? – Marta, do cholery jasnej... – Nie klnij. – Nie przerywaj! – Irka zaczerwieniła się ze złości i tupnęła nogą. – To był nasz prezent dla ciebie, nie dla Jadzi. Co nas obchodzi Jadzia? – No właśnie. Was nic, a mnie bardzo dużo. Trzeba się dzielić z ludźmi, szczególnie tymi, którzy bardziej od nas czegoś potrzebują. Ja się ubieram w dwa swetry i jak jestem pod kołdrą, to nie marznę. Koniec tematu. Jak tylko zrobi się cieplej, odda mi ten grzejnik i tyle. Po sprawie. – Tak, a ty zamarzniesz w tej norze. – Ta nora jest moim domem. Mogłabyś jej nie obrażać – powiedziałam spokojnie. – Mogłabyś pomóc mi z tymi paczkami? – Jasne, już noszę. Rozwiozłyśmy paczki w milczeniu. Wiedziałam, że Irena jest zła na mnie o ten grzejnik. Starałam się spojrzeć na to z jej perspektywy, ale jak tylko przypominałam sobie małe, zimne rączki dziecka Jadzi, wiedziałam, że postąpiłam słusznie. I jak bardzo Jadzia cieszyła się z tego, że jej dziecko nie będzie marzło. I tak miała już ciężko, była sama z dzieckiem, ledwo wiązała koniec z końcem. Czasami bolało mnie, że przyjaciółki nie rozumieją mojego podejścia do życia. Nie rozumiały też, że niektórzy nie są bogaci, nie mają pracy, nie mają możliwości. Dagmara zawsze powtarzała, że sami sobie zgotowali taki los, ale to nie było takie proste, jakby się mogło wydawać. Czasami życie wali się mimo wszystko, mimo starań, wypruwania żył i nadziei. Próbowałam wyjaśnić im, skąd pochodzi moje powołanie, ale jeśli Irka jeszcze wykazywała dobrą wolę do zrozumienia, to Dagmara w ogóle. – Pojedziemy później do Dagmary, okej? Pisała do mnie SMSa, że chce pogadać. – Coś się stało? – zapytałam. – Nie wiem, pisała tylko, że sprawa pilna i że czeka. Może coś z jej pracą, wczoraj była tą sytuacją troszkę zdołowana. – Powinna inaczej na to spojrzeć, znaleźć jakieś pozytywy. – Marta, jesteś niepoprawna. Nie wiem jak można w jej sytuacji znaleźć jakieś pozytywy.

Pracowała, sama wiesz ile na to, aby awansować, a tu taki klops. Każdy człowiek by się wściekł. – Praca to nie całe życie. – Tak. I kto to mówi. DAGMARA Dziewczyny przyjechały, nareszcie! Już nie mogłam się doczekać, kiedy opowiem im, co się stało. Bałam się trochę reakcji Marty, nie chciało mi się wysłuchiwać kazań, ale trudno. Poza tym nie jest moją mamą, może powiedzieć co myśli i nic poza tym. Nie jej oceniać. W końcu przyjaźń to przyjaźń i trzeba mówić sobie wszystko, co ważne. – Cześć! – zawołały od progu, a ja rzuciłam się do kuchni, nastawić wodę. – Hej, hej, wchodźcie i do kuchni. Co kto pije? – Herbata – Irka. – Kawa z mlekiem – Marta. – Co się stało? – Ach no – zaczerwieniłam się – mam jednak ten awans! – Jak to? – zapytały jednocześnie, śmiejąc się. – Przecież wczoraj było pewne, że dostanie go mężczyzna. – Irka usiadła przy stole. Założyła ręce na piersiach i czekała na opowieść. – No niby tak – powiedziałam i też usiadłam, najpierw podawszy im napoje. – Ale jakoś tak dzisiaj poszłam do pracy, szef znów mnie zawołał i gadaliśmy sobie. – Gadaliście? – ironizowała Irka, chyba domyślała się, co zrobiłam. Marta, wieczna dziewica, chyba nie bardzo. Patrzyła na nas, mało co rozumiejąc. Chyba mnie to irytowało. – No tak. Powiedział, że jest możliwość awansu. Że to przemyślał, przespał się z tym, dając mi dwuznacznie do zrozumienia, o co mu chodzi. – O co? – Marta mnie zadziwiała, naprawdę nie miała pojęcia o relacjach damsko- męskich. Ja rozumiem, że seks dopiero po ślubie, ale chyba ma oczy i widzi, patrzy na filmy, na wiadomości, czyta gazety, ma mnie za przyjaciółkę? – No, Marta, no. Mam ci powiedzieć wprost? Chodziło o seks. Mały numerek za to, że dostanę awans. – Chyba odmówiłaś? – Marta zakryła usta dłonią, we wcale nie udawanym przerażeniu. – A czy na początku nie powiedziałam, że mam ten awans? – Ale to... Ale to... – jąkała się Marta.

– Jaki to układ, Daga? – Irka za to nie była naiwna. – Ile to będzie trwało, jak to ma wyglądać? – Och, już wyglądało. Czysta, ręczna robota. A raczej ustna. – Fuj! – Marta, opanuj się. Jesteśmy dorośli. – Ale ty zachowujesz się jak... ladacznica! – A twoje słownictwo jest jak ze średniowiecza. Czasami trzeba wykorzystać wszystkie sposoby, żeby coś osiągnąć. Kto nie ryzykuje, ten nie ma. Proste. – Chyba nie do końca. To cudzołóstwo, on pewnie ma żonę, dzieci... – A ja mam awans – przerwałam jej. – Nieważne, w jaki sposób osiągnięty. To był tylko jeden mały numerek, ustami. Nikt od tego w ciążę nie zajdzie ani nie umrze. I pamiętaj, że moja wiara nie jest jak twoja. Nawet nie wiem czy Bóg istnieje. – No wiesz – żachnęła się Marta – chyba przesadziłaś! – Ja tam lubię wierzyć w to, co widzę i czuję. Co mogę zobaczyć, dotknąć. Wiara twoja opiera się na iluzji. Poza tym to Bóg nas stworzył, podobno i to On decyduje, jacy jesteśmy. – No nie do końca. Mamy wolną wolę. – Tak, wolną wolę. Dobre wyjaśnienie. Marta, nie chcę się z tobą kłócić, nie o to chodzi. Po prostu jestem szczęśliwa, chciałabym, żebyście cieszyły się ze mną, a nie oceniały mnie. – Nie oceniam – jak widać trafiłam w dziesiątkę, Marta spa- sowała. Irka nadal milczała. – Nie mnie ciebie oceniać. Gdzie Małgosia? – Nie wiem – odpowiedziałam – nie umiałam się dodzwonić. Może znów się naćpała i leży. – To się robi, dziewczyny, poważne. – Irka pokręciła głową. – Nie podoba mi się to w ogóle. I to, że jest taka chuda. Wczoraj patrzyła u mnie na ciasto, jakby to było jakieś obrzydlistwo. – Też zauważyłam – potaknęłam. – Wiadomo, że warto dbać o figurę, ale nie do tego stopnia. – Trzeba jej pomóc – powiedziała Marta. – Tylko jak? Za nic nie przyzna się, że coś jej jest. Może pojedziemy do niej teraz, co? Irka, twoim samochodem czy moim?

IRENA Gdy dojechałyśmy do Małgosi było wczesne popołudnie, więc postanowiłyśmy wyciągnąć ją na obiad i uważnie obserwować. Niestety, nasze plany trochę się posypały, gdy weszłyśmy do jej mieszkania. Zasada była taka, że wchodziłyśmy zawsze do swoich domów jak do siebie. Jak było otwarte, to nawet nie trzeba było pukać, jak zamknięte jedna z nas zawsze miała klucz do drugiej. Opracowałyśmy ten system dawno temu i teraz bardzo się przydał. W mieszkaniu Małgosi zasłony były zaciągnięte, było ciemno i pachniało trawką. W dużym pokoju znalazłyśmy ze trzy opróżnione butelki wódki, skórki po grejpfrutach i ogryzki. Gosia leżała w sypialni, całkowicie naga. Rzuciło mi się w oczy jak bardzo wychudzone jest jej ciało, jak mocno wystają żebra, jakie chude są nogi. Wyglądały jak kości po prostu obciągnięte skórą. Leżała na plecach, mogłyśmy więc zobaczyć jej małe, wysuszone piersi i bladą twarz. Przeraziło nas to. – Gosia, Gosia, żyjesz? – potrząsnęła przyjaciółką Dagmara. – Jezu, obudź się, dziewczyno. – Że co? – wymamrotała nieprzytomnie Gosia. Była jeszcze pijana, ledwo co umiała unieść głowę. – Obudź się! – warknęła Daga. – Inaczej wsadzę cię pod prysznic. – Niedobrze mi. – Małgorzata zwymiotowała na łóżko, na samą siebie i trochę na Dagmarę. Ta ostatnia, wściekła jak osa, podniosła koleżankę i zaniosła ją bez problemu do łazienki. Wsadziła chude ciało do wanny i bezlitośnie puściła zimną wodę. Gocha zawyła, więc Dagmara przekręciła kurek. W miarę upływu czasu Małgosia odzyskiwała kolory. Daga, z zaciśniętymi ustami, co chwilę zmieniała temperaturę wody. – Jesteś już trzeźwa, idiotko? – zapytała Dagmara. – Tak. – Gosia stanęła w wannie i sięgnęła po ręcznik. – Ale nikt cię nie prosił, żebyś tu przychodziła i robiła takie rzeczy. To nie było fajne. – Martwiłyśmy się – wtrąciłam. – Niefajne to było to, że mnie obrzygałaś. – Nie trzeba się było tu pchać. Nic złego się nie działo, do cholery. Czy człowiek się napić w spokoju nie może, żeby jakiejś afery nie było? – A czy nie uważasz – krzyczała Dagmara – że picie do lustra i to takich ilości to alkoholizm? – Nazywasz mnie alkoholiczką, ty dziwko? – Gośka rzuciła się na Dagę z pazurami, zaczęły się szarpać i przepychać. Marta stała jak wmurowana, dziwnie zmęczona na twarzy. No

tak, nie spała całą noc, pakując paczki. W końcu wtargnęłam między nie i je rozdzieliłam. – Trzeba by wam obu po łbie dać – powiedziałam – przecież to nie taki wielki problem. – Powiedziała, że jestem dziwką. – I kto by pomyślał, że się przejmujesz! – odparłam. – Dajcie spokój. Gośka jeszcze jest pijana... – Nie jestem! – … A Daga powinna czasami uważać na to, co mówi. – Ale Irka, jesteś niesprawiedliwa. Wszystkie się martwiłyśmy Gośką, nie tylko ja. Zresztą każda z was ma podobne zdanie, ale boi się cokolwiek powiedzieć, ja nie wiem dlaczego. W końcu nie tylko ja muszę być zawsze tą złą... W tym momencie Marta upadła na podłogę. Jej twarz była blada i zroszona kropelkami potu. Wszystkie trzy doskoczyłyśmy do niej, na szczęście albo i nie, tylko zemdlała. – Dzwonić po karetkę? – pytała Gośka poprzez gwar naszych głosów. Każda coś mówiła. – Nie dzwoń. – Marta odzyskała przytomność. – To przez to że nie spałam całą noc i śniadania nie jadłam. Zaraz będzie mi lepiej. – Jak to nie jadłaś? – zapytałam. – Trzeba było powiedzieć, to bym coś przyniosła albo byśmy gdzieś poszły. – Nie chciałam robić kłopotu. Jest przed świętami i tak dużo mi pomogłaś. Poza tym nie mam za bardzo kasy na śniadanie. – A wypłata? – Jaka wypłata, Daguś. Od dwóch miesięcy ze szkoły nie dostajemy nic, bo mają kryzys. A jeśli już coś dają to po dwieście, trzysta złotych. Nic wielkiego. Dobrze, że przynajmniej na czynsz mam. – Jedziemy na śniadanie – zadecydowałam. – Jak znam Gośkę, to w domu nic nie ma do jedzenia. Ja stawiam, nie martwcie się. Pojechałyśmy do baru w centrum miasta, w którym podawano naprawdę świetne śniadania. Patrzyłam jak Marta je i martwiłam się o nią, nie wyglądała dobrze, była blada i miała ciemne kręgi pod oczami. Małgosia próbowała udawać, że je i to także mnie martwiło. W całym tym przedświątecznym splendorze, w przepychu miejsca, w którym siedziałyśmy uzmysłowiłam sobie, jakie jesteśmy różne. Dwie z nas mają możliwość stołowania się w takim drogim miejscu. Dwie z nas ledwo wiążą koniec z końcem, pracując ciężko i nic z tego nie mając. Jakie to wszystko było niesprawiedliwe. Było mi głupio, ale nie wiedziałam, jak mogłabym temu zaradzić. Dziewczyny nie chciały pomocy i żyły własnym

życiem. Na samym początku znajomości ustanowiłyśmy pewne zasady, jednym z nich była ta, że nie wtrącałyśmy się w to, jak postępujemy. Jednak ciężko mi było patrzeć z boku na ich zmagania, sama będąc zawsze najedzona i wypoczęta, z pełnym portfelem i rodziną.

Rozdział trzeci MARTA Dopadło mnie jakieś choróbsko. Miałam spędzić Wigilię z Ireną i jej rodziną, ale w tym wypadku musiałam zostać w domu. Dzieci wróciły już od babci i nie chciałam ich pozarażać. W sumie nawet było mi to na rękę, jakoś czułam, że mąż Irki nie przepada za nami. Nie tyle za Dagmarą, co za mną i Małgosią. Nie ten poziom, jak sądzę, ale nie chcę go oceniać. Ciężko pracuje na to, by być tym, kim jest. Martwiłam się trochę, bo takie przeziębienia i infekcje łapały mnie przez ostatnie pół roku dosyć często. Nigdy nie miałam czasu iść do lekarza i zrobić jakieś badania. Ale chyba będzie trzeba. Już dwa razy zemdlałam w ostatnim miesiącu, często w nocy budziłam się też z powodu okropnych duszności. Nie chciałabym jednak o tym myśleć, więc mimo choroby postanowiłam pójść do kościoła i wstąpić do naszej ochronki. Ubrałam się bardzo ciepło i wyszłam na mróz. Na szczęście śnieg przestał już padać i można było cieszyć się pięknym wieczorem tego niesamowitego dnia. Śnieg skrzypiał pod moimi stopami, co przypominało mi dzieciństwo. Wigilia zawsze była dla mnie bardzo ważna, jako dziecko wypatrywałam w oknie pierwszej gwiazdy, dzisiaj lśniły na niebie tysiące gwiazd. Ludzie ciepło opatuleni sunęli powoli do domów, do ciepłych kolacji i swoich bliskich. Niektórzy dreptali do kościoła, na popołudniową mszę, na której dowiadujemy się, że Bóg znów się narodził. W naszych sercach. Było mi strasznie przyjemnie i lekko. Mimo że Wigilię miałam spędzić sama, bez kolacji i przyjaciół, nie smuciło mnie to. Miałam swoje kolędy nagrane na starą kasetę i jakieś kanapki. Miałam lekturę, którą polecił mi ksiądz i tą właśnie mszę. Mogłam pójść popatrzeć na stajenkę, gdzie Maryja i Józef czuwali nad Maleństwem. Miałam moje myśli i wielkie plany na przyszłość. Nie potrzeba było mi niczego innego. DAGMARA Wino było lekko zmrożone, odpowiednio. Ryba złociła się na stole, chrupały pomiędzy zębami pieczone ziemniaki. Kapusta z grochem rozdymała mi brzuch, gdy już po kolacji siedziałam spokojnie w salonie, popijając wino, słuchając muzyki i patrząc przez moje wielkie okno. Uwielbiam to mieszkanie, apartament w najwyższym budynku w mieście, z salonem, który ma jedną ścianę całą w szkle. Dzięki temu mogłam podziwiać panoramę miasta, które zasypane śniegiem błyskało światłami i kolorowymi lampkami na świątecznych drzewkach. Było magicznie. Moja wigilia była dość specyficzna. Jako że nie utrzymywałam kontaktów z rodziną, spędzałam ją sama. Tego dnia nie miałam ochoty

widzieć nikogo, to był dzień, który spędzałam sama ze sobą, robiąc rachunek sumienia i planując przyszłość. Gdzieś w podświadomości kiełkowała mi myśl, że pewnie Marta siedzi samotnie w domu i słucha tej swojej taśmy z kolędami, płacząc. Ale nie chciałam, by mnie to obchodziło. Chciałam zamknąć się na świat i po prostu patrzeć w szybę. Samotność nigdy mi nie dokuczała. A nawet jeśli, wystarczyłby jeden telefon i mogłabym mieć towarzystwo. Jednak seks w wigilię wydawał mi się świętokradztwem, a nie miałam chłopaków do rozmowy. Pewnie większość z ludzi żałowałaby mnie, mając za żałosną, ale ja już dawno temu wybrałam takie życie. Wiedziałam, czego chcę i jak to zdobyć. Miałam świadomość, że życie uczuciowe skomplikuje wszystko, a nie miałam ochoty na to, by jakiś facet zaczął się rządzić moim czasem i pieniędzmi. Czy to brzmi jak usprawiedliwienie? Być może, ja jednak naprawdę uważałam, że nie istnieje coś takiego jak miłość do grobowej deski. Dwa lata, góra trzy i koniec. Miłość rozpływa się w nadmiarze obowiązków, w wyrzutach i zmęczeniu. Smutne te moje rozmyślania, ale taka jest prawda. Irka wcale nie jest szczęśliwa z mężem, zapewne żałuje tego kroku. Dzieci, owszem, są super, ale nie zapewniają jej już takich emocji jak kiedyś, kiedy musiała się nimi zajmować ciągle. Do pracy iść nie może, bo mąż nie pozwala i tylko siedzi, gnuśniejąc w domu. Nie na taki los się nastawiłam. I choćbym miała umierać samotnie, kiedyś, w przyszłości, to czyż nie jest wiadomym, że każdy tak umiera? Od dzieciństwa starałam zapewnić sobie niezależność, byłam stanowczym i pewnym siebie dzieckiem. W podstawówce rządziłam grupką dziewczyn, byłam przewodniczką i od tamtej pory lubiłam władzę. Może nie byłam zbyt lubiana, ale nie o to mi chodziło. Chodziło mi o wolność, a przy mojej inteligencji i zdolnościach, nawet nauczyciele to doceniali. Znałam swoją wartość i wiedziałam, że daleko zajdę. Rodzice byli dumni, do czasu, aż przestałam ich słuchać. Nie potrzeba było mi ich kontroli i dobrych rad. Sama wiedziałam, co dla mnie najlepsze. Być może dlatego nie miałam teraz z nimi kontaktu, za bardzo wtrącali się w to, co robiłam, chcieli stworzyć mnie na swoje własne widzimisię. Półleżąc z winem w ręce, tego magicznego dnia, na moim kochanym fotelu i patrząc przez okno, czułam się szczęśliwa. Z łazienki, gdzie wygrzewał się na kaloryferze, przywędrował mój kot i wskoczył mi na kolana. Był przyjemnie ciepły i mięciutki, rozumieliśmy się bez słów. Niczego więcej nie było mi potrzeba do szczęścia. IRENA Patrzyłam z niepokojem na minę męża, gdy próbował karpia. Zupa była trochę zbyt buraczana i już została rzucona przez stół jakaś cierpka uwaga na ten temat. A miałam nadzieję, że wróci z delegacji w miarę w dobrym humorze. Niestety, nadzieją matką

głupich. – Trochę za słony, nie wiem po co tyle tego używasz. Powinnaś ograniczać sól, zatrzymuje wodę w organizmie. – Nie dałam dużo, naprawdę – próbowałam się bronić. – No, ale przecież czuję, że słona. Jakoś w tym roku nic ci z tej wigilii nie wyszło. Nie da się prawie jeść. – Mnie smakuje – stanął w mojej obronie trzyletni syn. – Dobra rybka. – Nie pytano cię o zdanie, to się nie odzywaj, proszę – skarcił syna. – Marek – uniosłam się gniewem – nie przesadzasz? Wigilia jest, jemy obiad i ma być miło. To jedyny taki dzień w roku. – Byłoby miło, gdyby obiad był dobry. Ale cóż, jakoś przeżyjemy, prawda? W sumie nie mamy wyjścia. Ja nie wiem, co się z tobą dzieje, kiedyś lepiej gotowałaś. Teraz ci się nie chce, czy co? Po obiedzie odśpiewaliśmy kolędy, pooglądaliśmy prezenty, a potem poszłam się wypłakać. Dostałam od męża piękny, cudowny, ognistoczerwony prezent. Odkurzacz! Wyłam w łazience zaciskając zęby ze złości. On dostał ode mnie nowy, elegancki zegarek, o jakim marzył. Zrobiony na zamówienie, z pięknym grawerem, srebro ze złotem. Miałam ochotę wziąć ten zegarek, rzucić nim o ścianę, zgnieść, zdeptać i popluć. Odkurzacz! No ja pieprzę! Gdy skończyłam płakać, usiadłam zrezygnowana na brzegu wanny. Patrzyłam tępo w ścianę, myśląc o tym, jak bardzo moje życie różni się od tego, jakie sobie wymarzyłam. Miało być naprawdę dobrze, partnersko. Marek na początku związku wydawał się być zainteresowany moimi marzeniami i planami. Razem patrzeliśmy w przyszłość. Teraz miałam wrażenie, że on patrzy w prawo, a ja w lewo. W zupełnie różnych kierunkach. Czułam się pusta. Miałam wrażenie, że moje ciało to skorupa, byłam w tamtej chwili jak wazon, pękata, pełna niepotrzebnych rzeczy i nieszczęśliwa. * Gdy się opanowałam, zeszłam na dół, gdzie mąż i dzieci oglądali jakiś film w telewizji. To by było na tyle, jeśli chodzi o rodzinne święta. Czułam jak cały dobry nastrój, szczęście i spokój opuszczają mnie jeszcze bardziej. W miarę rozwoju akcji w filmie popadałam w coraz większy dół. Nic nie miało już znaczenia, ani pyszne pierniczki, których nie wyciągnęłam jeszcze z szafki, ani lśniąca, błyskająca lampkami choinka, ani nawet śnieg za oknem. Po prostu siedziałam na kanapie patrząc w ekran i nie myśląc o niczym. Chciałabym zniknąć, zamienić się w pył, umrzeć. Przecież nikt by nie płakał, dzieci szybko by zapomniały, a mąż pewnie by się ucieszył, że może sobie znaleźć nową, chudszą żonę. Miałam, jednym słowem, wszystko gdzieś. Nie obchodziło mnie już nic. Najchętniej

poszłabym położyć się do łóżka, wziąć tabletki na sen i zakopać się w ciepłą kołdrę, ale wiedziałam, że mąż będzie niezadowolony. Wigilia to był jeden z tych dni, kiedy seks był rytuałem i wiedziałam, że nie zrezygnuje z niego. Na samą myśl zachciało mi się płakać, ale zdusiłam to w sobie. On życzył sobie, żebym była idealna i taką powinnam być. Nie płaczliwa, wiecznie obrażona tylko radosna, pełna zapału i wigoru. Tylko że ja tak nie umiałam, tak jak nie umiałam schudnąć. Zawsze myślałam, że jak ktoś się ze mną ożeni to dlatego, że będzie mnie kochać taką, jaka jestem. Ale małżeństwu daleko jest do tych idealnych mrzonek nastoletniej dziewczyny. Naiwnej, nastoletniej dziewczyny. Nie wolno płakać w Wigilię, chociaż i tak już po wszystkim. Będę więc płakać cały rok. Aż zaczęłam się bać, co przyniesie! MAŁGORZATA W całym mieszkaniu rodziców pachniało. Zapach choinkowych igieł mieszał się z cudowną wonią kapusty z grzybami, grochówki i zupy grzybowej, aromatem pierników, serników i makowców. Tego dnia dałam sobie dyspensę na jedzenie, chociaż wiedziałam, że i tak wszystko to odchoruję. Jednak magia świąt, ciepło tego tak bardzo znajomego kąta, połysk bombek na choince, kot wylegujący się na starych nogach tatusia, wszystko to sprawiało, że nie miałam ochoty przejmować się swoją talią, dietą i kaloriami. Tu był mój prawdziwy i jedyny dom. Z mamusią w kuchni i tatą w fotelu. Z tym stareńkim kotem, który miał cały siwy pyszczek i zdjęciem zmarłego brata, który zginął w Afganistanie dwa lata temu. Pamiętam jak ciężkie święta to były, zginął 19 grudnia, dzień przed planowanym powrotem do domu. I dzisiaj czuć, że czegoś, kogoś brakuje. Puste miejsce przy stole nie czeka już tylko na zagubionego wędrowca, ale jest przeznaczone dla niego. I każdy z nas ma chyba nadzieję, że wyjdzie z tej fotografii i siądzie z nami. Ale mimo tego jest cudownie. Czuć miłość, bo mama i tata zawsze bardzo się kochali. I kochali mnie, a teraz czują to jeszcze bardziej, bo tylko ja im zostałam. I trochę przeraża mnie myśl, że są już tacy starzy, obydwoje dobrze po siedemdziesiątce. Mama urodziła mnie bardzo późno, byłam taką ich małą niespodzianką. Kolacja upłynęła przy cichej melodii kolęd. Ten, kto śpiewa ma ładny głos i wzruszam się, w oczach stają łzy. Jest tak idealnie, że nie zamieniłabym tego dnia na żaden inny, z nikim, za żadne skarby świata. Gdybym mogła oddałabym życie byle tylko ten wieczór nigdy nie minął. Ale w końcu talerze są wyczyszczone do czysta, brzuchy, szczególnie mój, zbyt pełne no i czas na prezenty. Dostaję nowy zestaw farb i płótna, mama zawsze umiała się podpytać, czego potrzebuję. Ja ofiarowuję im portret Adama, mojego brata. Z najpiękniejszym uśmiechem na świecie patrzy na nich tymi swoimi niesamowitymi oczami i czeka. Wie, że nie będzie czekać długo

i przeraża mnie to. Myśl ta powraca coraz uporczywiej. Mama zaczyna płakać i tata głaszcze ją po ręce. Patrzę na to z boku i czuję się obco. Dwóch niesamowitych ludzi, prawie pięćdziesiąt lat razem, rozumiejących się bez słów. Złączonych nie tylko silnym uczuciem, ale poczuciem straty i tragedii. Aż mam wyrzuty sumienia, że żyję, ale potem nachodzi mnie refleksja, że przecież oni żyją dla mnie, to ja teraz nadaję im sens i jestem ich przedłużeniem. We mnie żyć będą. To naprawdę piękne święta. Kolędujemy bardzo długo, zajadamy ciasta i wspominamy. Mama umie bardzo pięknie opowiadać i przytacza różne śmieszne anegdoty z naszego dzieciństwa. Mam wrażenie, że Adam stoi gdzieś w kącie pokoju, w cieniu, byśmy nie mogli go zobaczyć. Ale ja go czuję i wiem, że rodzice także. Jest z nami i wpatruje się w nas z uśmiechem. Wie, że pamiętamy i to jest dla niego najważniejsze. Po wspominkach nadchodzi czas zadumy i spokoju. Sączymy herbatę z sokiem malinowym, wyrobem mojej mamy i zastanawiamy się jak to będzie za rok. Planujemy wakacje, a wcześniej święta wielkanocne. Gdy rodzice, zmęczeni, udają się spać, ja patrzę jeszcze na niebo przez okno w moim starym pokoju. Jestem naprawdę szczęśliwa i wiem, że to za sprawą tych cudownych ludzi za ścianą. Zawdzięczam im wszystko i bardzo ich kocham.