Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Pewnej nocy we Wloszech - Lucy Diamond

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Pewnej nocy we Wloszech - Lucy Diamond.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Lucy Diamond
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

Lucy Diamond Pewnej nocy we Włoszech Przełożyła Barbara Sieradz Wołowiec 2015

Prolog Io ricordo – pamiętam W późniejszych latach, ilekroć sięgała pamięcią do tych wakacji spędzonych we Włoszech, najpierw przypominały jej się zapachy: upajające połączenie aromatu różowych bugenwilli, które rosły wokół stojącego przy basenie baru Lukki, oraz ostrych woni olejku kokosowego i papierosowego dymu. Była wówczas młoda, beztroska i opalona jak nigdy w życiu, miała na sobie czerwoną sukienkę, a w głowie niefrasobliwe myśli. Upalne powietrze drżało milionem możliwości. Wszystko mogło się zdarzyć. W dniu, który odmienił jej życie, rozłożyła ręcznik na leżaku, zdjęła sukienkę i usiadła, poprawiając ramiączka od góry bikini. Już miała się wygodnie odchylić i zrelaksować, gdy po skórze przeszły jej ciarki – zapewne szósty zmysł. Przez szkła okularów przeciwsłonecznych dojrzała mężczyznę opierającego się o krawędź basenu po stronie, gdzie woda była najgłębsza. Na jego szerokich opalonych ramionach połyskiwały kropelki wody. Wyglądało na to, że patrzy wprost na nią. Właśnie do niej mrugnął czy tylko jej się zdawało? Uniosła okulary, by to sprawdzić; nagle świat zatonął w promieniach słońca. Teraz nie miała już wątpliwości – mężczyzna puszczał do niej oko. Co więcej, był cholernie atrakcyjny. Gdy wymieniali długie, ciężkie spojrzenia, jej ciało zalała fala gorąca. Nagle znikł gwar przy basenie, jakby ktoś wyłączył dźwięk. Słyszała tylko łomotanie własnego serca. A co mi tam, pomyślała beztrosko. Nie miała chłopaka, przyjechała tu na wakacje, mogła się zabawić. On może być w tej samej sytuacji. Serce biło jej jak szalone, gdy odwzajemnił uśmiech, ukazując idealnie białe zęby. Chwilę potem wychodził już z basenu, a po jego muskularnych ramionach spływała woda. Był wysoki, atletycznie zbudowany, miał dwadzieścia parę lat, skórę o złotawym odcieniu i figlarny uśmieszek. Gdy się wyprostował, bezwiednie zauważyła, że spodenki kąpielowe odsłaniają częściowo jego kości biodrowe, i niespodziewanie poczuła dreszcz pożądania. Cały czas patrząc jej w oczy, zbliżył się do miejsca, gdzie leżała. Na jego ciele wciąż lśniły krople wody. – Ciao, bella – powiedział niskim, gardłowym głosem. Poczuła pulsujące w skroniach tętno, a oddech zamarł jej w piersiach. Miała wrażenie, że to na tę chwilę czekała całe wakacje. Zalotnie uniosła brew i odwzajemniła uśmiech. – Ciao – odparła.

Rozdział 1 Mio padre – mój ojciec Anna Morley była dziennikarką, a jej myśli formowały się w nagłówki prasowe; przychodziło jej to naturalnie, niemal nieświadomie. W jej głowie pojawiały się cięte hasła, ułożone z wielkich, drukowanych liter, które opisywały najzwyklejsze wydarzenia z jej życia. WKURZONA! Trzydziestodwuletnia dziennikarka nie zdąża na autobus do domu. NIEBEZPIECZEŃSTWO NA NASZYCH ULICACH! Poluzowane płytki chodnikowe. „Tylko czekać, aż zdarzy się wypadek” – mówi trzydziestodwuletnia kobieta. NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Zarząd ostro krytykowany za niedostateczne oświetlenie ulic. Dziś rusza kampania „Heralda”. GŁÓD W WIELKIM MIEŚCIE. Bliska śmierci trzydziestodwuletnia publicystka żałuje, że nie skoczyła do sklepu na rogu po puszkę fasolki. Trzeba przyznać, że żaden z tych nagłówków nie był szczególnie błyskotliwy. Ale też jej życie nie było zbyt interesujące. Gdyby nagle zmarła i potrzebowała epitafium na nagrobek, jej egzystencję najlepiej byłoby podsumować słowami: „Wszystko po staremu”. Najbardziej wstrząsająca z wiadomości prasowych ukazała jej się w najmniej spodziewanym momencie i odtąd już nic nie było „po staremu”. Zadziwiające, jak jedna rozmowa może wszystko odmienić. Babcia Anny mieszkała w domu opieki Clemency House położonym trzynaście kilometrów od Sheffield. Tę zalatującą moczem, środkami odkażającymi i przegotowaną kapustą placówkę zaludniała zbieranina emerytów różniących się między sobą stopniem zagubienia i zniedołężnienia. Było to niewątpliwie ostatnie miejsce na ziemi, w którym można by się spodziewać wielkiego oświecenia. Anna zwykła odwiedzać babcię w ostatnią niedzielę miesiąca i poznała już niemal wszystkich mieszkańców ośrodka. Gdy tylko weszła do holu, przywitało ją podekscytowane trajkotanie. – Och, to Anna. – Obudź się, kochaniutka, Anna tu jest, patrz, przyjechała odwiedzić Norę. – Anno! Podejdź tu! To zawsze sprawiało, że torując sobie drogę przez morze siwych włosów i pończoch uciskowych, czuła się jak poślednia gwiazda. – Dzień dobry, pani Ransome, jaka śliczna sukienka! Dzień dobry, Violet, co słychać u wnuka? Dzień dobry, Elsie, mam dzisiejszą krzyżówkę, chciałabyś…? Nora podnosiła się ze swojego ulubionego fotela w kolorze toffi i nadstawiała do pocałunku miękki, upudrowany policzek, potem piły zbyt długo parzoną herbatę i gawędziły przez jakąś godzinę, a następnie niespiesznie przechadzały się po ogrodzie, by Nora mogła bez świadków ponarzekać na tego współmieszkańca, który w danym tygodniu działał jej na nerwy. I zwykle to było wszystko. Jednakże tym razem schemat spotkania został zmieniony. Był wietrzny jesienny dzień, ciemne chmury przepychały się na niebie, podczas gdy w budynku centralne ogrzewanie podkręcono tak bardzo, że ludzi ogarniała senność. Anna chciała właśnie zaproponować, by wyszły na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza, gdy nagle rozpętała się burza, deszcz lunął jak z cebra i wielkie, ciężkie krople zaczęły

uderzać o szyby. – Mój Boże! – Nora drgnęła, zamrugała niespokojnie i uniosła dłoń do pomarszczonej szyi. Ubrana była jak zwykle dość dziwacznie, tego dnia włożyła kremową bluzkę, zielony wełniany kardigan z kuleczkami, ulubioną tweedową spódnicę i grube, brązowe rajstopy, które marszczyły się wokół spuchniętych kostek. – Może jednak zostańmy w środku – powiedziała Anna, dyskretnie zerkając na zegarek. Trzecia po południu. Pete miał dziś przyjść na kolację. Ambitnie obiecała mu pieczeń. Tymczasem była absolutnie pewna, że w całym domu nie znalazłoby się ani jedno warzywo, nie mówiąc o czymś, co można by polać tłuszczem i upiec. Nora odwróciła się i spojrzała na Annę tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. Jej demencja była jak nieobliczalna bestia; w niektóre dni staruszka miała zupełnie jasny umysł i zwyczajnie rozmawiała, w inne na jej twarz opadała zasłona zamroczenia i tylko bredziła. – Naprawdę jesteś do niego podobna – oznajmiła znienacka. – Gino, jeśli się nie mylę. – Wypadająca sztuczna szczęka sprawiała, że słowa stawały się niewyraźne. – Gino? – powtórzyła Anna. – O czym ty mówisz, babciu? – Wiesz, ten Włoch. – Nie patrzyła na wnuczkę, jej spojrzenie było zamglone i odległe. – Twój ojciec. Serce Anny zamarło. Musiała się przesłyszeć. – Mój ojciec? Nora zmarszczyła brwi. – Czy nie to przed chwilą powiedziałam? Twoja biedna mama. – Potrząsnęła głową, sękate palce zacisnęły się wokół poręczy fotela. – Same kłopoty! Przez chwilę Annie trudno było złapać oddech. Otworzyła usta i znów je zamknęła, jej umysł przypominał przepalony bezpiecznik strzelający iskrami niecierpliwych pytań. – Tak miał na imię? – spytała oszołomiona. Wreszcie, pomyślała. Wreszcie! – Gino? Czy tak ono brzmiało? – Daleka jest droga do Tipperary[1] – zaintonowała w tle pani Ransome swoim piskliwym głosem. – Od okopów, fortów, gniazd. Zawtórowało jej kilka osób i Anna z konieczności zaczęła mówić głośniej. – Babciu? – ponagliła, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Czy mój ojciec miał na imię Gino? Nora zamrugała. – Spójrz tylko na ten deszcz! – zachwycała się. – Może lepiej wniosę pranie do środka? – Babciu, nie masz tu żadnego prania. Jesteśmy w Clemency House, pamiętasz? – Jakże z Tobruku trafisz do swej Mary i do jej oczu jak do gwiaaaazdy. – Dziś rano uprałam białe rzeczy – odparła Nora z rozmarzeniem. – Prześcieradła. W szkółce niedzielnej Mereditha nosiło się różowe wstążki. I odpłynęła, kolejny raz pochłonięta przez zdradziecką otchłań przeszłości. Jej mąż miał na imię Albert i od dawna spoczywał w grobie. Anna nie miała pojęcia, kim był Meredith. – Babciu, posłuchaj mnie. Czy pamiętasz Gina? Jak on wyglądał? Anna odnotowała bezwiednie, że ktoś klaskał nie w takt. – Żegnaj, poczciwa wyspo – Noro, dołącz do nas! – Żegnajcie stare wsie…

Nora nie słyszała, przebywała w swoim równoległym świecie, z przechyloną głową wyglądała tak, jakby nasłuchiwała odległych głosów. – I obrus! Trzeba się było porządnie naszorować, żeby wywabić ten sos, prawda, Susan? Skonsternowana Anna dała za wygraną. Susan była dawno zmarłą siostrą babci, z którą ta ostatnia czasem myliła wnuczkę. Temat Gina był już tak odległy jak Tipperary. – A teraz moknie. Rusz się! Gdzie jest kosz? Podniosła się z fotela, ale Anna złapała ją za chude ramię. – Usiądź – wnuczka zasugerowała łagodnie. – Pani Eccles przyniesie pranie. Gdy Nora nagle zmieniała temat, często wspominała o pani Eccles. Annie wciąż nie udało się rozszyfrować, co to za postać. Warto było jednak spróbować dorzucić do tego miszmaszu jej nazwisko, teraz, gdy babcia się uniosła. – Choć o tysiące mil jest Tipperary, zawsze przy tobie serce meeee! Nora spojrzała na nią. – Na pewno masz na myśli Ivy Eccles? – Na pewno – odparła Anna krzepiąco. – A jeśli chodzi o Gina… – Daj spokój! Ivy Eccles nie żyje od trzydziestu lat. O czym ty mówisz, kochana? – Komuś herbaty? – Jeden z opiekunów wszedł do pomieszczenia z promiennym uśmiechem, pchając przed sobą wózek. – Ktoś ma dzisiaj ochotę na czekoladowe ciasteczko? Śpiew urwał się gwałtownie, zastąpiony przez wyczekujące pomruki zadowolenia. – Jak miło – powiedziała Nora. – Tak, poprosimy tutaj, mój drogi. – Odwróciła się do Anny i spytała z błyskiem w oku: – Skusisz się na jedno, Susan? Gdy tego popołudnia Anna wracała samochodem do domu, w jej umyśle roiło się od sensacyjnych nagłówków. KIM JEST TATA? Wreszcie pojawił się trop. GDZIE JEST GINO? Polowanie na tajemniczego Włocha. CÓRECZKA TATUSIA. Dawno zaginiona córka znów połączona z ojcem. Gino. Tak miał na imię jej tata. Był Włochem. Czuła się tak, jakby ktoś otworzył drzwi i pozwolił, by do ciemnego, od dawna zamkniętego pokoju wniknęło światło. Matka nigdy nie wspomniała nawet słowem o ojcu Anny. Jego imię nie widniało nawet na jej akcie urodzenia. – Nie masz taty – powiedziała łagodnie, gdy Anna była małą dziewczynką zaczynającą zdawać sobie sprawę z faktu, że większość dzieci w jej klasie ma dwoje rodziców, nie jednego. – Masz mnie, to wystarczy. Później, gdy Anna podrosła i odkryła, że tak czy inaczej, jakiś mężczyzna musiał być zamieszany w jej przyjście na świat, matka upierała się przy swoim. – Nie przypominaj mi o tym nieudaczniku – syknęła, gdy córka zebrała się na odwagę, by ponowić pytanie. – Wierz mi, kochanie, lepiej dla ciebie, że nic o nim nie wiesz. Przez cały okres dorastania, który upłynął Annie w obskurnym domu komunalnym w Chesterfield, ani przez chwilę nie czuła, by tak było dla niej lepiej. Nienawidziła tej niewiedzy. Czy jej tata był jakimś psychopatą? Albo niebezpiecznym przestępcą? Czy w jakiś sposób skrzywdził mamę? Musiał zrobić coś okropnego, skoro nikt nie chce nawet wymawiać jego imienia (nie sądziła, by był to Voldemort, ale

z powodu tej ostatniej przesłanki Anna musiała brać to pod uwagę). Kiedy indziej dziewczynie przeszło przez myśl, że jej mama, będąc położną, mogła ją wykraść jako niemowlę z porodówki, stąd ta nieprzenikniona tajemnica. Może całe to gadanie, że tata jest nieudacznikiem, to tak naprawdę zasłona dymna, która ma ukryć fakt, że mama nie jest jej prawdziwą mamą. Choć nie, musi nią być, bo obie mają takie same seksowne tyłki, duże cycki i śmiesznie małe stopy. Różnią się za to karnacją: Tracey ma falowane, jasne włosy, niebieskie oczy i porcelanową cerę, podczas gdy Anna jest brunetką o oliwkowej skórze. – Gino – powiedziała półgłosem, zjeżdżając na rondzie z obwodnicy. W jej głowie pojawił się obraz śniadego mężczyzny z oczami jak błyszczące, brązowe daktyle. „Ten Włoch”, powiedziała babcia, wywołując następną lawinę pytań. Może mama poznała go na wakacjach we Włoszech? Czy to była wakacyjna przygoda, która zakończyła się w nieprzyjemny sposób? Gdzie teraz był jej ojciec? Odsłoniła lusterko w daszku przeciwsłonecznym i przyglądała się swojemu odbiciu, stojąc w korku z innymi samochodami, które to ruszając, to się zatrzymując, zmierzały w stronę centrum. Sama miała śródziemnomorski typ urody. Na dziewczęcych wypadach, ku zazdrości przyjaciółek, zawsze pierwsza łapała opaleniznę, co już wcześniej skłoniło ją do rozważań nad tym, czy jakaś cząstka jej genotypu nie była aby grecka, perska czy nawet hinduska. Teraz miała odpowiedź, po raz pierwszy pewną. To ojciec Włoch dodał szczyptę egzotyki do jednolicie brytyjskiego wywaru jej matki. Czuła się przez to wyjątkowa: bardziej interesująca i atrakcyjna. – Mamma mia! – powiedziała na głos, skręcając w swoją ulicę i niezgrabnie wjeżdżając tyłem na miejsce parkingowe. Zaintrygowana i podekscytowana wbiegła po schodach do domu. Anna przyjechała do Sheffield czternaście lat temu na studia i już tu została. Mieszkała najpierw w akademiku, potem w wynajmowanych z różnymi współlokatorami domach w Broomhill i Crookesmoor, aż w końcu we własnym gniazdku na pierwszym piętrze domu w pobliżu Ecclesall Road. Nie miała zamiaru po studiach długo grzać miejsca w tym mieście – najwyżej kilka miesięcy, podczas których chciała zaoszczędzić dość pieniędzy, by zrobić coś emocjonującego, coś jak przeprowadzka do Londynu czy dalekie podróże. Wtedy jednak dostała pracę w lokalnej gazecie i jakimś sposobem przez sześć kolejnych lat nie zmieniła ani miejsca zamieszkania, ani zatrudnienia. Marzenia o pracy w redakcji informacyjnej jednego z ogólnokrajowych dzienników lub wyjeździe z plecakiem na dalekie plaże pozostały tylko marzeniami, a prawdopodobieństwo ich spełnienia zmniejszało się z każdym rokiem. Weszła do swojego mieszkania i przyjrzała mu się krytycznie. Było ciasne i zagracone, a w jednym z kątów przy suficie, w miejscu, gdzie przeciekał dach, wiecznie zbierała się wilgoć. Roślina stojąca na telewizorze dogorywała, na listwach przypodłogowych zalegały szare drobiny kurzu. Wyglądało jak zdjęcie zatytułowane „przed” do tekstu „Posprzątaj bałagan” zamieszczanego w jej gazecie każdej wiosny. Choć z pewnością któregoś dnia zrobi z niego szykowne cacko. Bez dwóch zdań. Po prostu jeszcze nie nadszedł ten czas. Pod wpływem emocji chwyciła telefon, wybrała numer i zapadła się w sofę. Mama odebrała po trzech sygnałach. – Słucham? – Mamo, to ja. Widziałam się dziś z babcią i… – nagle język zaczął się jej plątać i zawahała się, nie

wiedząc, co teraz powiedzieć. – Wszystko w porządku? Dobrze się czuje? – Nic jej nie jest – Anna przełknęła ślinę. – Chodzi o to, że powiedziała… – znów zająknęła się w kluczowym momencie. „Spytaj ją! Po prostu spytaj!” – Co za fatalne połączenie. Cały czas przerywa. Co powiedziała? Znowu jej się pogorszyło? Szkoda, że nikt mnie o tym nie zawiadomił. – Nie, ma się dobrze, tylko że… – Bezradnym gestem przeczesała długie włosy i wtedy jej wzrok napotkał zdjęcie z wakacji w Rhyl, ustawione na zakurzonym gzymsie kominka. Dziewięcioletnia Anna i jej mama – obie opalone, w okularach przeciwsłonecznych, uśmiechające się do obiektywu. Była to jedna z jej ulubionych fotografii, przywołująca wspomnienie zamków z piasku, lodów i przejażdżkę na płowym, włochatym ośle. Ona i jej mama wiele razem przeszły. Czy naprawdę mogła to zrobić teraz, przez telefon? – Nic ważnego – wymamrotała. – Pomyślałam tylko, że dam ci znać, że ma się dobrze. Wszystko w porządku. – Cieszę się – odparła Tracey, w jej głosie słychać było lekką dezorientację. – Świetnie. U ciebie też okej? Ten kaszel już cię nie męczy? – Tak, mamo, u mnie doskonale. Muszę lecieć. Pozdrów Grahama. Pa. Zakończyła rozmowę, czując się jak tchórz. Nie ma to jak powściągliwość. Teraz nie jest ani mądrzejsza, ani bliższa poznania prawdy. Odłożywszy telefon, Anna zaczęła szperać w książkach i skoroszytach piętrzących się bezładnie na półkach, aż znalazła stary szkolny atlas. Wertując kartka po kartce, trafiła na mapę Włoch. Przyglądała się zarysowi kraju, tak jakby mógł wyjawić jej tajemnicę, przesuwała palcem po grzbietach Alp, wyznaczając trasę biegnącą wzdłuż wschodniego wybrzeża. Gdy szeptem odczytywała nazwy miast i miejscowości, czuła ucisk w żołądku. „Neapol. Florencja. Siena”. – Gdzie jesteś, Gino? – mamrotała półgłosem. Ze wstydem zdała sobie sprawę, że nie wie o tym kraju dosłownie nic, w jej głowie kołatają się tylko hasła takie jak „pizza”, „chianti”, „Rzymianie”. Żałosne. I pomyśleć, że to ojczyzna jej ojca! Cóż, najwyższy czas się czegoś dowiedzieć. Z tego wszystkiego całkiem zapomniała o wizycie Pete’a i pieczeni, którą miała przyrządzić, aż do chwili, gdy o szóstej zabrzmiał dzwonek do drzwi i Anna aż podskoczyła, wyrwana ze swojego snu na jawie. O kurde. Kolacja. Pete nie był Anny wymarzonym, kochającym ją do szaleństwa przystojniakiem. Gdyby miała być szczera do bólu, zakwalifikowałaby go raczej do kategorii „z braku laku”, coś jak pieróg kornwalijski zamiast szlachetnego steku wołowego. W sumie był porządnym facetem, który nigdy jej nie zdradził, nie okradł ani nie okazał się gejem (wszystko to przytrafiło się jej koleżankom). Zgoda, nie należał do najbardziej rzutkich i namiętnych mężczyzn na świecie – Anna zastanawiała się, czy w ogóle zna słowo „romantyzm” – ale nie był zły. Świetnie się razem bawili. Chociaż akurat w tej chwili nie tryskał humorem. – Jak to zapomniałaś? – jęknął płaczliwie, gdy wpuściła go do środka. – Kolacja miała być ze wszystkimi dodatkami. Czekałem na nią od śniadania! Cała jego twarz wyrażała konsternację, przypominał teraz psa gończego, który zgubił trop. – Przepraszam, Pete, straciłam poczucie czasu. Widzisz, zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego –

zaczęła i podzieliła się z nim malutkim, lśniącym okruchem prawdy, który wymsknął się z ust jej babci. – Przez całe popołudnie nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Pete rozejrzał się po zabałaganionej kuchni, gdzie próżno było szukać przyrumienionego pieczonego kurczaka tylko czekającego, by go pokroić, ciężkiego sosu chlebowego bulgoczącego na kuchence niczym wulkan i złotych, chrupiących ziemniaków skwierczących w piekarniku. – Pójdziemy w takim razie do pubu? – spytał, trzymając jedną rękę na brzuchu. – Mój żołądek nabrał właśnie przekonania, że poderżnięto mi gardło. Temu to dobrze, pomyślała gorzko Anna. Pete wiedział, skąd pochodzi jego mama, która z pasją kolekcjonowała chińskie figurki kotów, mieszkała z tatą w nieskazitelnie czystym bliźniaku (trafnie nazwanym Wits’ End[2]). Jego dwie siostry, obie zamężne i wychowujące dzieci, rozlokowane w różnych częściach Sheffield, wiodły życie równie ekscytujące, co egzystencja pary skarpetek. Miał rodzinę, korzenie, był pewny swojego miejsca na świecie. Nie wiedział jednak, jakim szczęśliwcem go to czyniło. – Pete, właśnie opowiadam ci, że jestem bliska namierzenia swojego taty, a ty myślisz tylko o swoim żołądku? Nie mógłbyś okazać choć odrobinę więcej zainteresowania? Zabrzmiało to nieco ostrzej, niż zamierzała, i na jego twarzy odmalowało się zdumienie. – Kochanie, z całym szacunkiem, ale to, że dowiedziałaś się, jak on ma na imię i skąd pochodzi, ma niewiele wspólnego z „namierzeniem” go – wytknął ze swoją zwykłą irytującą pedanterią. – Nie zapominaj, że we Włoszech żyje pewnie więcej niż jeden facet o imieniu Gino. Zacisnęła zęby. – Tak, Pete, masz całkowitą rację – odparła sarkastycznie. – Równie dobrze mogę już zrezygnować. Skinął głową, jakby uważał temat za zamknięty. – To co, możemy iść? Po co silić się na tłumaczenie? I tak niczego nie zrozumie. – Chyba tak – wymamrotała, przewracając oczami. Zastanawiała się, gdzie jej ojciec mógł jadać niedzielne obiady. Postawiłaby wszystkie swoje oszczędności, że na pewno nie w pełnej zgiełku spelunie z uszkodzoną spłuczką w toalecie i właścicielem wykorzystującym każdą okazję, by zajrzeć jej w dekolt. Na pewno nie. On – Gino – pewnie zabawia rozmową towarzystwo siedzące przy wielkim stole ustawionym na zalanym słońcem toskańskim zboczu, skąd rozciąga się widok na pola lśniących drzew oliwnych. Jada wielkie, ciemnoczerwone pomidory, kremową mozzarellę skropioną oliwą i nalewa sobie aromatycznego wina z karafki. Dzieci biegają boso po rozgrzanej pylastej ziemi, od czasu do czasu pies ospale podnosi łeb i szczeka… Czy Gino wiedział, że ma córkę gdzieś w dżdżystym Sheffield? Czy kiedykolwiek ją widział? – Nie słuchasz, prawda? – spytał Pete z rozdrażnieniem w głosie, gdy zamknęła drzwi mieszkania i wlekli się na dół po schodach. – Nie usłyszałaś ani słowa z tego, co właśnie powiedziałem. Wciąż była we Włoszech. Wydawało jej się tam o wiele przyjemniej. – Przepraszam, nie – przyznała. – Co mówiłeś? – Pytałem, czy widziałaś wyniki United. Oglądałem mecz u taty. Wiesz, że ma teraz Sky Sports? Niesamowite. Ten nowy napastnik jest świetny, mówię ci… – Super – odpowiedziała, ale myślami wracała już do swojego ojca i jego słonecznego życia. Musiała go znaleźć. Po prostu musiała.

Poczucie winy z powodu kolacyjnej porażki w połączeniu ze spożyciem niemal całej butelki czerwonego wina sprawiły, że Anna – mimo że podniecona mniej więcej tak jak rękawica kuchenna – nie protestowała, gdy tego wieczoru, już po powrocie do mieszkania, Pete zaczął ją obmacywać. Był to epizod z rodzaju wejście–wyjście, wejście–wyjście, ściśnięcie piersi, stęknięcie, opad. Przez całe trzy minuty czuła się nieatrakcyjna i sfrustrowana. – Ja nie mogę – powiedział po wszystkim, staczając się z niej. – Sądzę, że to będzie siedem i pół. Za pierwszym razem, gdy wystawił ich erotycznym doznaniom ocenę mieszczącą się w skali od jednego do dziesięciu, Anna myślała, że żartuje. Okazało się jednak, że był śmiertelnie poważny. Ku swojemu przerażeniu odkryła później, że rejestrował wyniki w arkuszu kalkulacyjnym. Poważnie. Nie myszkowała w jego rzeczach, ale któregoś dnia przypadkiem nie wyłączył laptopa, a nazwa pliku „Seks z Anną” przykuła jej uwagę. I oto czarno na białym widniały: data, ocena i krótki opis każdego aktu. „Na górze, oliwka dla niemowląt, włączone światło” – ten zdobył dziesięć punktów. Jednak już „Zły humor, zbyt wkurzony, trochę w pośpiechu” zasłużył na nędzne sześć. – O mój Boże – powiedziała wtedy osłupiała, z oczami wbitymi w jeden punkt. – Pete, co to, do diabła, ma być? – Nie przeszkadza ci to, prawda? – odparł, uciekając wzrokiem. – Pomyślałem, że może być ekscytujące. Ekscytujące? Raczej drętwe. Nie miało wiele wspólnego z listami miłosnymi na pachnącym papierze czy z pełnym namiętnych wyznań dziennikiem. Żałowała, że w ogóle to zobaczyła, że nie mogła wymazać tego z pamięci. – Nie masz zamiaru… pokazać tego komukolwiek, prawda? – Oczywiście, że nie, króliczku. To prywatne notatki, chronione hasłem. Przeznaczone tylko dla naszych oczu. – Przewinął stronę do góry. – Widzisz, tu masz dziesięć. Pamiętasz tę noc? Dzień dobry, siostro. Dzień dobry, doktorze Perwersie, pomyślała Anna, hamując odruch wymiotny, ale on wydawał się tak chłopięco zadowolony z siebie, że nie miała serca, żeby się z nim kłócić. Jednak od tego czasu nie mogła przestać się zastanawiać – często podczas samego aktu – jak Pete opisze to zbliżenie. To się nazywa popsuć urok chwili. – Pete – zwróciła się do niego teraz. – Może prowadź punktację w swojej głowie? I tylko tam? Czuję się przez to poddana presji, coś jak tresowana foka. Wyciągnął rękę i podrażnił jeden z jej sutków. Było to straszliwie irytujące. – Nie chcę uprawiać seksu z foką, króliczku – odpowiedział, przytulając się do niej. Na szyi czuła jego ciepły, alkoholowy oddech. – Wiem, ale… – Miała ochotę dodać: „I nie mów do mnie »króliczku«”. Nie lubiła czuć się jak zwierzę hodowlane. Źle wychowane stworzenie, które nie chce, by przyznawano mu punkty za każdym razem, gdy rozłoży nogi. – Po prostu mi się to nie podoba, rozumiesz? – powiedziała po dłuższej chwili. – Pete? Ale jego dłoń opadła już luźno na jej klatkę piersiową, a z gardła zaczęło wydobywać się chrapanie. I kto był teraz zwierzęciem, pomyślała, odwracając się od niego z rozdrażnieniem i kładąc sobie poduszkę na głowę. W jej umyśle pojawił się kolejny nagłówek: KOBIETA DUSI SWOJEGO BEZNADZIEJNEGO

CHŁOPAKA. Ale właśnie wtedy on się obrócił i zarzucił na nią ramię. – Dobranoc, piękna – wymamrotał przez sen, a ona poczuła, że mięknie. Pete naprawdę ją kochał. Wiedziała to. A związek z nim był z pewnością o niebo lepszy niż samotność. Zamknęła oczy z nadzieją, że przyśnią jej się Włochy. Obiecała sobie, że rano wznowi poszukiwania. Niezależnie od opinii Pete’a.

Rozdział 2 Arrivederci – do widzenia Catherine Evans wyjrzała przez nakrapianą deszczem szybę okienną i zrozumiała, że właśnie kończy się pewien rozdział. Matthew i Emily stali na podjeździe z Mikiem, który pomagał im pakować bagaże do samochodu wypchanego niezbędnymi studenckimi akcesoriami, takimi jak prostownica do włosów i głośniki do iPoda. Weszła na górę pod pretekstem ostatniego rzutu okiem na ich sypialnie, ale tak naprawdę po to, by w odosobnieniu przełknąć łzy i opóźnić nieuniknioną chwilę rozstania. Jak sobie bez nich poradzi? Poprzedniego wieczoru zamówili w Hong Kong Garden jedzenie na wynos i otworzyli butelkę wina musującego. Gdy stukali się kieliszkami, wyciągnięte nad stołem ramiona przypominały szprychy koła. Z podekscytowania wszystkim kręciło się w głowach. Wszystkim oprócz niej. Ledwo uszczknęła kęs jedzenia, makaron pełzł przez jej przełyk niczym zimne robactwo, a zapach alkoholu i sosu sojowego przyprawiał ją o mdłości. Chciała, żeby nie wyjeżdżali. Mike wzniósł toast („Za Matthew i Emily: wszystkiego dobrego. Na szczęście intelekt odziedziczyliście po ojcu, no nie?”), a ona z najwyższym trudem powstrzymywała się przed tym, by zaryglować drzwi i nie pozwolić im wyjść. Serce jej pękało, a płuca zdawały się kurczyć. Chciała, żeby zostali. – Hej, spadaj! To moja ładowarka! – Z dołu dał się słyszeć oburzony głos. Należał do Emily, która stała, opierając dłonie na biodrach, z wykończonym futerkiem kapturem od bezrękawnika zaciągniętym na głowę, by chronić długie włosy przed skręceniem się w loki na deszczu. – Wiedziałam, że będziesz próbował przemycić ją ze swoimi rzeczami, bo twoja jest do niczego. – Ta, jasne – odparował Matthew. Zawsze był uparty i opanowany w odróżnieniu od żywiołowej, nieprzewidywalnej Emily; skała i fajerwerk, żółw i zając. – To twoja ładowarka jest do dupy. To ty wylałaś na nią colę, co znaczy, że… – Ej, nie kłócić się tu – powiedział Mike, podkreślając zakaz gestem. – A co się w ogóle stało z waszą mamą? Zgubiła się na górze czy jak? – Myślę, że poszła ostatni raz powąchać poduszkę Matthew – rzuciła Emily, próbując wydrzeć ładowarkę bratu. – Nie bądź niemiła, Em. To dla niej trudne przeżycie. – Nie jestem niemiła! To ty powiedziałeś… – Tam jest, patrz, w oknie na górze. Mamo! Będziemy jechać! Catherine, z oczami pełnymi łez, uczyniła wysiłek, żeby uśmiechnąć się do trzech twarzy patrzących na nią pytającym wzrokiem. – Już idę! – zawołała. Wąchanie poduszki Matthew, też coś. Doprawdy, jakby kiedykolwiek robiła cokolwiek w tym rodzaju. Zanim wyszła z pokoju, wygładziła narzuty na łóżkach, by zatrzeć wszelkie ślady. Dzieci wyjeżdżały na studia – „Jesteśmy tacy dumni”, mówiła Catherine, epatując udawaną radością, każdemu, kto poruszył ten temat – Matthew do Manchesteru, Emily do Liverpoolu. Może i z geograficznego punktu widzenia żadne z tych miast nie było zbyt odległe od Sheffield, ale nie ma na

świecie mapy, która potrafiłaby ukazać skalę matczynej tęsknoty. Równie dobrze mogliby lecieć na Wenus. Obawiała się tego dnia. Przez ostatnie osiemnaście lat dzieci stanowiły centrum jej świata. Ba, one były jej światem. Żadne nie miało rudej czupryny i piegów jak ona, odziedziczyli po Mike’u włosy w kolorze piasku, wesołe, niebieskie oczy i zadarte nosy; oboje byli od niej wyżsi, tryskali młodością i urodą, godzinami przesiadywali w łazience albo wisieli na telefonie, wypełniali dom muzyką, produktami do stylizacji włosów i przyjaciółmi w spodniach zwisających z tyłków. Ale teraz ją opuszczali, a ona nie mogła tego znieść. – Komu w drogę, temu czas – powiedziała, wynurzając się z domu ze swoim najszerszym i najodważniejszym uśmiechem. – Wszyscy gotowi? Nikt nie chce skorzystać z toalety przed wyjazdem? – Mamo, proszę – jęknęła Emily, podnosząc oczy do nieba. – Przepraszam – powiedziała Catherine, czując się jak idiotka. Zaraz zacznie pomagać im w wydmuchiwaniu nosa. – To cześć, tato – Matthew zwrócił się do Mike’a. Ojciec poklepał go po plecach koleżeńskim gestem. – Cześć, synu – powiedział. – Jedź i pokaż tam klasę. Niestety, Mike nie mógł wybrać się z nimi. Jako najbardziej doświadczony internista w przychodni uczestniczył ostatnio w wielu konferencjach i musiał się teraz uporać z mnóstwem papierkowej roboty. – Chodź tu, Em – powiedział następnie, obejmując ją i całując w czubek głowy. – Dużo pracuj, dużo baluj, tak? – Tak, tak – odparła Emily zgodnie, wywijając się z uścisku. – Jasne, że tak. Catherine osuszyła oczy. Emily, córeczka tatusia. Nie mogłaby popsuć im tej relacji, mówiąc Mike’owi o pigułkach antykoncepcyjnych, na które natknęła się w szufladzie z bielizną córki, ani o torebce trawki znalezionej w kieszeni jej dżinsów, a już na pewno nie o tym, jak kilkakrotnie, nie wiedzieć w jakich celach, przemycała do swojego pokoju Rhysa Blackwooda. Catherine radziła sobie z tymi występkami na własny sposób. Rozpętałoby się piekło, gdyby Mike dowiedział się, jak beztrosko zignorowano jego niezliczone wykłady na temat narkotyków, alkoholu i seksu. – Do zobaczenia później – powiedział do Catherine, gdy siadała w fotelu kierowcy. – Jedź ostrożnie, dobrze? Nie naciskaj hamulca co dziesięć sekund, wiesz, że to denerwuje pasażerów. Zrobił cierpiętniczą minę, a Matthew i Emily się zaśmiali. Catherine nic nie odpowiedziała, tylko włączyła silnik i wycofała z podjazdu. Jadąc drogą, cały czas widziała we wstecznym lusterku, jak Mike macha im na pożegnanie. Potem skręcili w prawo, kierując się ku autostradzie i stracili go z oczu. Po godzinie dotarli do pierwszego przystanku na swojej drodze; były nim nowe akademiki Matthew. – To już tu – powiedziała Catherine słabym głosem, wyłączywszy silnik i spojrzawszy na stojące przed nimi budynki. – Bosko – skomentował Matthew, wyskakując z auta jako pierwszy. Jej mały synek miał już sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i potargane włosy sięgające – ku dezaprobacie Mike’a – do ramion. Stał teraz, ubrany w snowboardową bluzę z kapturem, wysłużone dżinsy i swoje ukochane vansy, i wodził wzrokiem po nowym terytorium. Potem wzniósł ręce do nieba i wrzasnął, jakby właśnie dawał koncert na stadionie: – Witaj, Manchesterze.

Kilka głów zwróciło się w jego stronę. Stojące nieopodal długowłose dziewczyny w obcisłych dżinsach uśmiechnęły się do niego, po czym zachichotały konspiracyjnie. Jakiś tata rozładowujący zdezelowane stare volvo wysłał Catherine porozumiewawcze spojrzenie. „Te nastolatki – zdawały się mówić jego oczy. – Żyją na zupełnie innej planecie, nieprawdaż?” W krótkim czasie, jaki zajęło wypakowanie pudeł z toyoty, a potem wtaszczenie ich do pustego, dość funkcjonalnie urządzonego pokoju, Matthew zdążył już nawiązać ożywioną rozmowę z londyńczykiem w koszulce z napisem „BABE MAGNET” i z chłopakiem z dredami na głowie i kolczykiem w nosie. Teraz wszyscy trzej umawiali się na nieuchronną wyprawę do studenckiego baru. „Myślę, że przyjdę z tymi dziewczynami, które poznałem na dole” – Catherine usłyszała Matthew mówiącego wyniosłym, trudnym do rozpoznania głosem. Odchrząknęła. – Cóż, zostawiam cię w takim razie – powiedziała. Przez kilka ostatnich tygodni wyobrażała sobie tę chwilę bez końca, nawet o niej śniła. Łzy, uściski, wyrazy uznania i wdzięczności za wszystko, co dla niego zrobiła. Może nawet zadrży mu dolna warga… – To do zobaczenia, mamo – odpowiedział lekko. Zaraz… To już wszystko? Spławiał ją marnym „do zobaczenia”? Mógłby się jeszcze zastanowić. Zarzuciła mu ramiona na szyję i przytuliła, ale on stał sztywny, jakby połknął kij. Spoglądał już za siebie, gotów zająć się czymś innym, gdy się rozstaną. Ach. Więc to było wszystko. Wracając chwiejnym krokiem do samochodu, Catherine czuła się tak, jakby została pchnięta nożem. Bolało ją serce. Przyłożyła rękę do klatki piersiowej i próbowała oddychać głęboko. – Następna stacja, Liverpool! – krzyknęła Emily, ładując się na przednie siedzenie, podczas gdy jej telefon zasygnalizował nadejście setnego dzisiaj SMS-a. Spojrzała na ekran i zaśmiała się. – To od Matthew? – spytała Catherine z nadzieją. – Co? Nie. To tylko Flo pajacuje. Jedziemy? – Jedziemy – odpowiedziała Catherine. Z córką będzie inaczej, pocieszała się, gdy jechały kolejne pięćdziesiąt czy ile tam kilometrów na zachód, do Liverpoolu. Dziewczyny lepiej rozumieją takie sytuacje, prawda? Emily zaproponuje pewnie, żeby została na kawę i pogaduszki, być może znajdą jakieś wyjątkowe miejsce na wspólny pożegnalny lunch. A co, jeśli dostanie ataku nieśmiałości, na którą cierpiała w przedszkolu, kiedy przywierała do nóg Catherine z kciukiem zaklinowanym w buzi, bojąc się do kogokolwiek odezwać? No dobrze, do tego ostatniego prawdopodobnie nie dojdzie, ale to nie zmienia faktu, że Em potrzebowała jej bardziej niż Matthew, zawsze tak było i będzie. Nowe mieszkanie Emily pachniało wybielaczem, a prowadziły do niego ciężkie drzwi przeciwpożarowe, które zatrzaskiwały się za wchodzącym. Chłodne i puste, w niczym nie przypominało jej przytulnego pokoju z miękkim dywanem, grubymi zasłonami i sufitem wciąż pyszniącym się świecącymi w ciemnościach księżycem i gwiazdami, które przykleili, gdy była dzieckiem. Catherine dopadła nagła chęć chwycenia jej i wciągnięcia z powrotem do samochodu, ale Emily już rozmawiała z dziewczyną w czerwonych dżinsach i niebieskiej bluzie marki Hollister. – Świetne masz buty – powiedziała z ujmującym uśmiechem, ignorując kręcącą się za jej plecami matkę.

Catherine wypakowywała rzeczy córki i taszczyła je po schodach, sapiąc i dysząc, gdy przyszło jej dźwigać pudła z butami i wypełnione ubraniami torby na śmieci. Kiedy bagażnik był w końcu pusty (nie licząc pary samotnych pomarańczowych japonek odrzuconych w ostatniej chwili jako obciachowe), usiadła w kuchni, słuchając, jak Emily i jej nowe współlokatorki rozmawiają o festiwalach i okropnych wakacyjnych pracach. Czekała, aż ktoś zaproponuje jej coś do picia albo wręcz przedstawi pozostałym. Ponieważ na nic takiego się nie zanosiło, spytała: – Komuś herbaty? Emily gwałtownie odwróciła głowę i spojrzała na nią oskarżająco. „Wciąż tu jesteś?”, zdawało się mówić jej spojrzenie, gdy zbliżała się szybkim krokiem. – Mamo, w ogóle nie pozwalasz mi rozwinąć skrzydeł – syknęła, przeganiając ją. – Zadzwonię za parę dni, dobrze? – Oczywiście, kochanie – odpowiedziała Catherine. – Może pomóc ci trochę przy rozpakowywaniu, zrobić coś, żeby twój pokój był przyjemniejszy? Mogłybyśmy powiesić na ścianach… – Nie, mamo, naprawdę nie trzeba. Zrobię to później. – Pamiętaj, żeby nosić ciepłą bieliznę, kiedy zrobi się chłodno, dobrze? I ucz się. Nie zapomnij… – Mamo! – Emily spojrzała przez ramię, przestraszona, że ktoś mógłby podsłuchiwać. – Potrafię już o siebie zadbać! Catherine otworzyła usta, a potem znów je zamknęła. Wydawało jej się, że to wczoraj Emily wołała ją w nocy, bojąc się potworów czyhających w kątach pokoju. „Mamo! Ma-mu-siu!” Ale teraz mama nie była potrzebna, nie miała co do tego wątpliwości. – No dobrze – powiedziała, skarcona. – Cóż… W takim razie do zobaczenia. Kocham cię. Uważaj na siebie. – Pa, mamo. Dowlekła się z powrotem do samochodu i z dotkliwym bólem w klatce piersiowej usiadła za kierownicą, czując się urażona i odrzucona. Jej dzieci nie mogły się doczekać, kiedy od niej uciekną. Pozbyły się jej jak przebrzmiałej mody, jak niechcianych pomarańczowych japonek. Jej oczy wypełniły się łzami i przez parę chwil siedziała nieruchomo, zalewana falami żalu nad samą sobą. Oto ona martwi się, że dzieci będą czuły się opuszczone w swoich nowych domach, a paradoksalnie, to ją wyrzuca się na dwór, zatrzaskując drzwi przed nosem. Ani się obejrzała, a jej pisklęta, nie patrząc za siebie, wyfrunęły z gniazda w poszukiwaniu nowych horyzontów. Och, dlaczego nie namówiła ich, by zrobiły sobie rok przerwy i zostały w domu choć trochę dłużej? Dwa miejsca parkingowe dalej dojrzała inną rodzicielską parę. Wyglądali tak samo jak ona: wstrząśnięci niedawnym rozstaniem spoglądali głupkowato przez przednią szybę. Oni też będą musieli pozbierać okruchy dawnego życia i ułożyć wszystko od nowa. Rozpocząć dziwne, pozbawione hałaśliwych, okupujących łazienkę i plądrujących lodówkę dzieci życie. Życie spokojniejsze, ale i bardziej puste. Wydmuchała nos i wyprostowała się w fotelu. W takim razie może równie dobrze jechać do domu. Nie ma powodu, by się tu pałętała całe popołudnie. Wycofując się wolno z miejsca parkingowego, spojrzała ostatni raz na blok, w którym teraz mieszkała Emily (Do zobaczenia, kochanie), i przyszło jej do głowy, że powinna wysłać SMS-a do Mike’a, dać mu znać, że będzie w domu szybciej, niż się spodziewał. Zapowiedziała się na wczesny wieczór,

wyobrażając sobie, że ten dzień będzie o wiele dłuższy. Za nią stał samochód owych opuszczonych rodziców, którzy również postanowili przybrać dzielny wyraz twarzy i odjechać. Zdecydowała, że skoro już ruszyła, nie będzie się zatrzymywać; zrobi Mike’owi niespodziankę, zjawiając się wcześniej. Gdyby tylko wiedziała, jakiego rodzaju będzie to niespodzianka, siedziałaby na parkingu uniwersyteckim w Liverpoolu zdecydowanie dłużej. A raczej w ogóle nie wracałaby do domu. Catherine przebiła się przez niewielki korek i kiedy skręcała już w cichą, ślepą uliczkę, przy której mieszkali przez ostatnie dziesięć lat, wydawało się jej, że od wyjazdu minęła ledwie chwila. Wetherstone było urokliwą, otoczoną drzewami wioską położoną w hrabstwie South Yorkshire, z kamiennymi domkami jak z malowanych pocztówek. Zamieszkiwała ją zżyta, przyjazna społeczność. Dojazd do Sheffield, gdzie bliźnięta chodziły do szkoły, nie nastręczał trudności, a Mike mógł stąd szybko dotrzeć do swojego ośrodka zdrowia. Catherine wysiadła z samochodu i spojrzała w okna pokoju córki, pragnąc, by Emily wciąż tam była, by rozciągnięta na bladoróżowej kołdrze pisała SMS-y do znajomych i słuchała muzyki. Smutek przeszył ją jak nóż i na chwilę oparła się o samochód. No już, Catherine. Myśl pozytywnie. Nowy rozdział, takie tam… Poza tym, to jak druga szansa dla niej i Mike’a. Mogą teraz wziąć urlop w trakcie roku szkolnego, spróbować znów się do siebie zbliżyć (ostatnio Mike wydawał się zdystansowany), a nawet znowu wnieść w życie romantyzm bez wysłuchiwania komentarzy typu: „To okropne, zamówcie sobie pokój”. Dlaczego by nie? Chyba nie są na to już za starzy? Czując powiew optymizmu, otworzyła drzwi frontowe i weszła do środka. – Wróciłam! – zawołała, cisnęła torebkę na ławkę stojącą w holu i zdjęła buty. Nie usłyszała odpowiedzi. Musi być w ogrodzie, pomyślała beztrosko. Weszła na górę, żeby wziąć szybki prysznic, zanim zaparzy sobie herbatę i zacznie myśleć o obiedzie. Mój Boże, teraz będzie gotować tylko dla nich dwojga, to coś nowego. Lista zakupów zmieni się nie do poznania, skoro w domu nie grasują już pożerające całą zawartość lodówki nastolatki. Będą mogli raczyć się stekami, a Emily nie wyrazi wegetariańskiego oburzenia, albo wypić razem parę kieliszków wina, nie czując, że powinni dawać dobry przykład. Z ich sypialni dobiegała muzyka. Doskonale. Pewnie skończył już pracę. – Mike, czy… – zaczęła, otwierając drzwi. I tak zamarła z krzykiem. W jej łóżku leżała blondynka ubrana jedynie w czerwoną szminkę i zdziwiony wyraz twarzy. Tak samo kurewsko goły Mike wyłaniający się spomiędzy jej ud zaciskał mięśnie pośladków i wytrzeszczał na nią przerażone oczy. Nie, pomyślała Catherine, wycofując się, porażona widokiem. O, nie. Kobieta zachichotała. – No, ładnie – skomentowała, leniwie przeciągając samogłoski. Wydawała się przede wszystkim rozbawiona. Tak, rozbawiona! – Cholera! – wykrzyknął Mike, uwalniając się z uścisku kochanki. Chwycił porzucone bokserki i śmiesznie wstydliwym gestem zakrył nimi krocze. – Cath, nie spodziewałem się ciebie. Ja… Umysł Catherine wciąż nie był w stanie przetworzyć tego, co widziały jej oczy. To nie mogło się dziać naprawdę. W żadnym wypadku.

– Catherine… – zaczął Mike, zbliżając się do niej. Cofnęła się. Z jej gardła wyrwał się szloch. I zaraz już zbiegała po schodach, czując, że łomocze jej serce, a adrenalina buzuje w żyłach. Nie, to wykluczone. Nie Mike. – Czekaj! – usłyszała jego gorączkowe wołanie. – Catherine! Nie posłuchała go po raz pierwszy od lat. Wybiegła drzwiami frontowymi i wskoczyła do samochodu. Ręce drżały jej tak mocno, że dopiero przy trzeciej próbie udało jej się zapiąć pasy. Potem zapaliła silnik, jak szalona wyprowadziła wóz z podjazdu i odjechała.

Rozdział 3 Una telefonata – rozmowa telefoniczna – Buongiorno. Due cappuccini, una coca i… Mówiłaś, że masz ochotę na lody, Lily?… Eee… Gelato? Per favore? Sophie Frost zlitowała się nad ubraną w bluzkę bez ramiączek kobietą o zaróżowionym nosie, która wyraźnie miała trudności ze znalezieniem właściwych słów. – Proszę się nie przejmować, ja też jestem Angielką. Mamy lody czekoladowe i waniliowe. Kobieta uśmiechnęła się z wdzięcznością. – O, wspaniale! Dziękuję! Moja znajomość włoskiego, delikatnie mówiąc, pozostawia wiele do życzenia. – Pochyliła się do stojącej obok dziewczynki, która wyszeptała jej coś na ucho. – Poprosimy lody czekoladowe. – Już podaję – odparła Sophie. – Proszę usiąść, przyniosę je za parę minut. Odwróciła się w stronę ekspresu do kawy i nucąc dobiegającą z radioodbiornika piosenkę, zabrała się do przygotowywania zamówienia. Inni może i narzekają na pracę w barach i kawiarniach, ale Sophie wykonywała ją tak, jakby właśnie występowała na scenie przed dużą publicznością, zwłaszcza gdy w lokalu było tłumnie i gwarno. Gdyby jeszcze dostawała oklaski, gdyby od czasu do czasu wywołano ją przed kurtynę, zamiast zostawiać marne jedno euro napiwku, podobałoby się jej tutaj jeszcze bardziej… Ta praca miała swoje zalety, do których należało głównie przebywanie w słonecznym Sorrento – dla Sophie to był mały raj na ziemi. Ponad zgiełkiem i muzyką wypełniającymi kawiarnię, można było łatwo rozróżnić piskliwe wrzaski mew dobiegające znad zatoki w dole. Nie musiała spoglądać w tamtą stronę, by wiedzieć, że grupa niewiarygodnie pomarszczonych nonne[3] jak zwykle siedzi na brukowanym placu i szydełkuje, a ich brzuchaci mężowie, usadowieni przy stoliku przed barem, z ożywieniem naprawiają świat nad malutkimi filiżankami espresso lub kieliszkami grappy. Wiedziała, że w pobliskiej trattorii niedługo rozpalą się piece i rozgrzane powietrze wypełnią nęcące zapachy pizzy i oregano, a nieopodal przeparadują wystrojeni miłośnicy żeglarstwa zmierzający ku Corso Italia i designerskim sklepom. Dziewczyny z odsłoniętymi nogami mkną na vespach, słychać dźwięk klaksonów samochodowych. W górze słońce hipnotyzująco kreśli łuk na niebie, rzucając złote światło na wspaniałe stare budynki z kamienia. W tym miejscu wszystko jest wręcz doskonałe. A ona tu mieszka! Nie chciałaby znaleźć się teraz nigdzie indziej. Otwierając butelkę coli, zastanawiała się, jaka pogoda panuje teraz w Sheffield, i zadrżała, gdy w jej umyśle pojawiły się obrazy mokrych liści, porannego szronu i odmrozin. Jesień trwała już od dawna, a w Sorrento wciąż było ciepło, dwadzieścia trzy stopnie. – Proszę – powiedziała, podchodząc z tacą do stolika angielskich klientów. – Dwie filiżanki cappuccino, cola… To dla ciebie? I pyszne lody czekoladowe. – Dziękuję – odparła kobieta, wlewając colę do szklanki dla syna. – Co się mówi, dzieci? – Dziemkuje – wymamrotał chłopiec. – Grazie – wysepleniła dziewczynka ujmująco. – Mądra mała – pochwalił ojciec, mierzwiąc jej włosy. – Dzięki – zwrócił się do Sophie, wsypując cukier do kawy.

Sophie zostawiła ich samych, ale wracając za ladę, nieświadomie przyciskała do siebie pustą tacę, jakby to była tarcza. Zawsze z dużą rezerwą podchodziła do Anglików wchodzących tu z dziećmi, nie mogła nic na to poradzić. Ta rodzina sprawiała miłe wrażenie, ale w miejscach tak tłumnie odwiedzanych przez turystów jak Sorrento spotykało się też naprawdę koszmarne typy: rozkrzyczanych nowobogackich, wymuszających na swoich zawstydzonych, jąkających się dzieciach, by zamówiły coś po włosku, bez przerwy do czegoś je popychających, niepozwalających na odpoczynek i napawanie się wakacjami. Innymi słowy, rodzice tacy jak jej właśni, którzy żywią przekonanie, że miarą sukcesu jest stan konta w banku. To z powodu ich postawy Sophie ścigało uczucie, że nie dorasta do wymagań; uczucie, którego nie można się pozbyć, niezależnie od tego, jak daleko by się wyjechało. „Kelnerka w kawiarni?! – Wyobraziła sobie wrzask mamy, gdyby ta choć przypuszczała, co Sophie robi. – Co za marnotrawstwo twojego wykształcenia! Wszystkie te lata nauki w prywatnych szkołach na nic!” „Raczej marnotrawstwo umysłu – zagrzmiałby ojciec. – A poradziłabyś sobie w każdym zawodzie. Czy naprawdę to właśnie chcesz zrobić ze swoim życiem?” Zresztą mniejsza o to. To chyba zrozumiałe, że postanowiła trzymać się od nich z dala, jak iskra na wietrze, której nie przygniotą do ziemi ani oni, ani nikt inny? Przyznaje, że nie jest dobrą córeczką, o jakiej marzyli, i to mimo wszystkich lekcji jazdy konnej, nauki tańca i recitali fortepianowych, na które ją zabierali, nie mówiąc o okropnych szkołach żeńskich, do których musiała uczęszczać, a które od podłogi po dach wyładowane były snobistycznymi księżniczkami patrzącymi na nią z góry jako na „nowobogacką”. „Do dupy jest być jedynaczką”, myślała często, marząc o bliźniaku lub bliźniaczce, dzięki którym brzemię oczekiwań rodziców rozłożyłoby się po równo na dwie osoby. Miała im za złe, że na nią spadł cały ciężar. Czas to przeboleć. Spędziła poza domem już osiem lat: osiem lat niezwykłych przygód w tętniących życiem zagranicznych miastach i na białych piaskowych plażach, osiem lat pracy, mieszkania i znajdowania przyjaciół w wielu różnych krajach. Jej życiem wstrząsnął nawet romans, który zakończył jej miłosne przygody, niestety nie przez swą trwałość. A teraz ona i jej ukochany paszport znaleźli się tutaj, w bella Italia, gdzie jasne śródziemnomorskie słońce wlewało się przez okno, a na plaży kwitło życie. Nie była związana z żadną osobą ani z żadnym miejscem. Nie pracowała w ponurym, szarym biurze, ciułając na emeryturę, czego bez wątpienia życzyliby sobie jej rodzice. Wygrałam, pomyślała. – Signorina. Signorina! Chryste, ktoś pstrykał palcami, żeby ją przywołać. Naprawdę to robił. Niewychowany gbur. Podniosła brew i złośliwie najwolniej, jak potrafiła, podeszła do mężczyzny, który po drodze zgubił chyba dobre maniery. Wyrecytował zamówienie, nie używając przy tym słów „proszę” ani „dziękuję” i przez cały czas wymieniania dań zwracając się do jej biustu. Potem, gdy odwróciła się w stronę kuchni, złapał ją za tyłek i mocno ścisnął. – Mi scusi! – wykrzyknęła i oddaliła się pospiesznie, podczas gdy on i jego znajomi śmiali się drwiąco za jej plecami. Tylko w ten sposób udało jej się powstrzymać przed chwyceniem pierwszego z brzegu menu i zdzieleniem całej grupy po głowach. Trzęsąc się z gniewu, weszła do kuchni, by przekazać zamówienie kucharzowi o imieniu Vito. – Śmiało możesz napluć do każdego dania – dodała na koniec po włosku.

Cóż, może jednak nie wszystko było doskonałe, pomyślała, biorąc parę głębokich wdechów przed powrotem do części lokalu przeznaczonej dla klientów. Tak czy inaczej, to była niewygórowana cena za wolność. A w ostatecznym rozrachunku to ją ceniła ponad wszystko. Ostatnio jej domem była mała kawalerka w kamienicy górującej nad rojnym Piazza Torquato Tasso. Nie mogła sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania z widokiem na morze, ale ze swojego okna każdego wieczoru widziała zarówno mieszkańców, jak i turystów odbywających passeggiata, rekreacyjny spacer, na który wybierali się, gdy słońce chowało się za horyzontem. Miała własną malutką łazienkę z cieknącym prysznicem, pojedyncze łóżko, kilka ubrań na zmianę, laptopa i kapryśny wentylator, którym mogła wprawić w ruch gęste powietrze. Nie potrzebowała wiele więcej. Gdy przed ośmioma miesiącami przybyła do Sorrento, wyobrażała sobie, że zapuści tu korzenie, że to miasto stanie się jej domem. Nieźle mówiła po włosku i wydawało jej się, że nie będzie miała trudności, by zasymilować się ze społecznością, nawiązać przyjaźnie, poznać sąsiadów. Bo komu potrzeba rodziny? Niestety, nic z tego nie wyszło. Oczywiście znała Vita z kawiarni, a także menedżerkę Federicę i oboje byli dla niej dość przyjaźni, ale nie zaznała tu takiego samego koleżeństwa jak w innych miejscach, w których pracowała. Nie wychodzili razem się napić, nie integrowali się po godzinach. Jeden jedyny raz, kiedy Federice zrobiło się jej żal i zabrała ją ze sobą na rodzinne przyjęcie, Sophie czuła się tam jak postać z innej bajki; jej krótkie, potargane blond włosy i zielone oczy natychmiast kategoryzowały ją jako odmieńca. No cóż. Spędzanie wieczorów we własnym towarzystwie to nie koniec świata, lubiła je, zawsze należała do osób samodzielnych. Od czasu do czasu, gdy czuła się samotna, sprawdzała, co się dzieje na Facebooku. Miała książki. Miała swoją internetową społeczność, cały zastęp wirtualnych przyjaciół ze wszystkich zakątków świata, którzy śledzili jej przygody opisywane na prowadzonym od lat blogu podróżniczym. Oczywiście, że to jej wystarczało! Tak czy inaczej, niebawem pewnie trzeba będzie ruszyć dalej, bo sezon tutaj dobiega już końca. Kilka zim temu pracowała w Val Thorens i świetnie się tam bawiła, a wtedy właśnie tego potrzebowała, by wyleczyć złamane serce. Cały personel świętował razem Boże Narodzenie i Nowy Rok, to była jedna długa, wspaniała impreza, o wiele lepsza od rodzinnego świętowania w pełnej napięcia ciszy nad pieczonym indykiem w Sheffield. Zimą na północnym zachodzie, niedaleko granicy ze Szwajcarią zawsze było mnóstwo pracy. Być może nadszedł czas, by porzucić morze i pojechać w góry… Tego wieczoru Sophie usadowiła się z książką, kieliszkiem czerwonego wina i dojrzałą, soczystą nektarynką na swoim stałym miejscu na balkonie, kiedy zaskoczyło ją pukanie do drzwi. Było to niezwykle rzadkie zjawisko, właściwie niespotykane. To prawdopodobnie nieporozumienie, ktoś pomylił numery mieszkań, szukał pewnie chłopaków z góry (była pewna, że są Polakami). Otworzyła drzwi. – Sì? – Ojej. – Buonasera, Signor Russo. Na progu stał właściciel. Ratunku! Czy przyszedł, żeby ją wyrzucić? Może ktoś się poskarżył na to, że suszy figi i podkoszulki na wąskiej poręczy balkonu? Pewnego razu miał miejsce żenujący incydent: podmuch wiatru zrzucił jej różowy biustonosz, który wylądował na ramieniu starszego pana idącego ulicą, ten jednak umiał dostrzec zabawną stronę tego zdarzenia. Albo tylko jej się wtedy zdawało. – Telefonata – powiedział, wciskając jej w dłoń kartkę papieru. – Ktoś do ciebie. – Ktoś do mnie dzwonił? – wypaliła zaskoczona, a potem zobaczyła nabazgrane imię „Samantha”, to

jedna z jej kuzynek, i brytyjski numer telefonu. Ścisnęło ją w żołądku. – Grazie – odparła, zaciskając palce na kartce. – Grazie, signor. O, cholera. Zatrzasnęła drzwi na oślep, serce waliło jej jak młotem. To było tysiąc razy gorsze od latającego biustonosza. Samantha, żona miłego młodego pastora Juliana, była, jak wynikało z Facebooka, zajęta dwójką swoich małych dzieci. Nie zadawałaby sobie trudu, by namierzyć kuzynkę aż na wybrzeżu Amalfi tylko po to, by miło pogawędzić. Coś musiało się wydarzyć. Coś poważnego. – Sophie, to ty? Dzięki Bogu! Myślałam, że zniknęłaś z powierzchni ziemi. Pisałam do ciebie maile i SMS-y; kończyły mi się już pomysły, jak cię… Julian, mógłbyś potrzymać Henry’ego? Z Sophie. Nie, z moją kuzynką Sophie. No już, mój mały bąbelku… – Halo? Sam? Jesteś tam jeszcze? Sophie stała w odbijającym echo holu bloku mieszkalnego, wpychając kolejne euro do automatu telefonicznego. Nie miała czasu do stracenia. – Przepraszam. Tak, jestem. Słuchaj, przykro mi to mówić, ale mam złe wieści. Chodzi o twojego tatę. Miał rozległy zawał. Jest… cóż, przenieśli go już z oddziału intensywnej opieki, ale jego stan jest naprawdę poważny. Przyjedziesz do domu, żeby się z nim zobaczyć? Każde zdanie było jak uderzenie młota. Tata. Zawał. Intensywna terapia. – O Boże – powiedziała ochrypłym głosem. – Tak. Tak, przyjadę. – Gdyby to był mój tata, chciałabym się z nim spotkać. Więc po prostu pomyślałam… – Jasne. Dzięki, Sam. Powiedz mu… Powiedz mu, że jadę. Odłożyła słuchawkę i oparła się o chłodną ścianę holu. Szok sprawił, że odczuwała zawroty głowy, jakby się upiła albo rozchorowała. Towarzyszyło temu uczucie odrealnienia. Cholera. Rozległy zawał. Oj, tato… Jej ojciec Jim zawsze był typem sybaryty – lubił wino i dobre jedzenie, a podczas spotkań towarzyskich dominował każdą konwersację, opowiadając anegdoty. Ten wysoki, krzepki mężczyzna wydawał się najszczęśliwszy, gdy wędrował z kompasem w dłoni po parku narodowym Peak District w ubłoconych butach turystycznych. Okropnie było wyobrazić sobie, jak zatacza się z bólu, być może upada na podłogę, z jedną ręką daremnie przyciśniętą do klatki piersiowej. Musiała tam pojechać, to jasne jak słońce. Odkąd pożegnała się z domem, jej kontakt z rodzicami ograniczał się do sporadycznego wysłania pocztówki i krótkich, niezręcznych rozmów telefonicznych w święta. Ale oto tata, który stanowił fundament jej życia, leżał teraz straszliwie chory w szpitalu. Tak naprawdę nigdy dotąd nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby stracić rodziców. Ta perspektywa sprawiła, że poczuła się tak, jakby bardzo szybko wytrzeźwiała po szalonej imprezie. Kiedy wróciła do mieszkania, rozejrzała się po bezbarwnej, ciasnej przestrzeni, jakby widziała ją po raz pierwszy: brązowe zasłony, przez które wpadało za dużo światła, warstwa kurzu nad oknem, której winien był wieczny korek uliczny w dole; maleńka kuchnia mieszcząca jedynie płytę grzejną i lodówkę… Na ten widok nagle zachciało jej się płakać. Zrozumiała, że tylko bawiła się w mieszkanie tutaj, i opadło ją przygnębienie. Rozbiła obóz w kryjówce, tak jak to robiła w dzieciństwie, kiedy chowała pod stołem misie oraz przeznaczone dla lalek filiżanki do herbaty i bawiła się w dom. „Nigdy nie oglądaj się za siebie”, powtarzała sobie. Tym razem jednak nie dało się tego uniknąć. Dwa dni później wsiadała do samolotu. Pożegnanie z pracą i mieszkaniem we Włoszech było niepokojąco łatwe. Federica przytuliła ją i wyraziła swoje zrozumienie („Twój tata? Ależ oczywiście, że

musisz jechać!”). Sophie spakowała swój skromny dobytek, włożyła klucze do mieszkania do koperty i zostawiła ją na dole – signor Russo odbierze je później. I już. Przecięła wątłe więzy i znów była na wolności. Wchodzenie na pokład samolotu zwykle napawało Sophie radością, jednak ta podróż stanowiła raczej dyktowany strachem krok wstecz. Wcale nie była tchórzem. Ani też nie wybierała się tam na zawsze. Obiecywała sobie, że tylko odwiedzi ojca, upewni się, że wszystko z nim w porządku. Będzie opanowana, uprzejma, nie da się sprowokować. A potem znów wyjedzie, by cieszyć się zasilaną sznapsem zimą w jakimś zaśnieżonym regionie. Proste jak drut. – Jesteśmy gotowi do startu – oznajmił pilot przez głośniki przy akompaniamencie ryku silników. – Niech wszyscy zajmą miejsca i zapną pasy. Do widzenia, Włochy, pomyślała Sophie, ssąc landrynkę i spoglądając przez okno na świat w dole, który przechylał się i oddalał. Arrivederci. Mam nadzieję, że niedługo tu wrócę. – Leży tutaj – powiedziała pielęgniarka, rozsuwając zasłony otaczające łóżko. – Wszystko w porządku? – Dziękuję – wyjąkała Sophie, nie czując, by cokolwiek było w porządku. Jej ojciec leży w szpitalnym łóżku z zamkniętymi oczami, włosy na jego skroniach są popielate. „Kiedy dorobił się tych wszystkich zmarszczek?”, zastanawiała się z niedowierzaniem. „Kiedy tak się postarzał?” Aparatura, której rurki i elektrody oplatały jego ciało, relacjonowała upływ czasu krótkimi sygnałami i warkotem. Przez wąskie okno Sophie widziała krople rzęsistego deszczu, który padał nieprzerwanie, odkąd wylądowała w Manchesterze. Sorrento wydawało się teraz oddalone o tysiące kilometrów, niczym kolorowy sen, z którego właśnie się obudziła. Nie chcę tu być, pomyślała ze smutkiem. Z ramion zwisał jej przemoczony plecak, a wilgotne dżinsy kleiły jej się do nóg. Stała i zastanawiała się, co ma zrobić. Dziwnie było tu wrócić. Cały ten lokalny akcent. Szarzyzna i płaskość regionu. No i fala wspomnień, które dopadły ją, gdy autobus przemierzał ulice Sheffield: próby w zakurzonym szkolnym holu, picie cydru na Gladstone przed osiągnięciem pełnoletności, triumfalne trzaśnięcie frontowymi drzwiami w dniu, w którym opuściła dom… – Cześć, tato – wyszeptała, wciąż nie zbliżając się ani o krok. Obok łóżka stało puste krzesło, gościnnie odsunięte, jakby na nią czekało. W jej głowie wyświetlił się krótki film, w którym ciska na ziemię ciężki plecak, podchodzi parę kroków do krzesła, siada na nim i ujmuje dłoń ojca w swoją. „Zrób to!”, ponaglała się. „Zrób to!” Nie potrafiła. Przyglądała się jego pogrążonej we śnie twarzy, odnotowując każdą nową zmarszczkę wokół oczu, siwienie włosów. Krzaczaste brwi i dumny nos wciąż nadawały mu wygląd męża stanu, ale wydawał się stary i zmęczony, nie był już tym samym człowiekiem; który uczył ją grać w szachy i niemal nigdy nie pozwolił wygrać, który pomagał jej w nauce jazdy na rowerze, trzymając ją wielką dłonią za koszulkę na plecach, gdy pedałowała; który zaszczepił w niej uwielbienie dla Elvisa i głośnej gitary. – Tato? – zwróciła się do niego nieco głośniej. – To ja, Soph. To… – zamrugała, w ostatniej chwili powstrzymując się przed powiedzeniem „Sophie-zdrzał”, bo takie jej kiedyś nadał przezwisko. Zastanawiała się, czy ojciec jeszcze kiedykolwiek odezwie się do niej w ten sposób, i ścisnęło ją w gardle. Właściwie jak bardzo był chory? Już nigdy nie wyzdrowieje czy może za dwa tygodnie wróci do pracy? Samantha przekazała jej przez telefon tylko podstawowe informacje, a kiedy późnym wieczorem tego samego dnia Sophie zebrała się na odwagę, by zadzwonić do mamy, nikt nie odbierał.

Wyobraziła sobie pusty dom, w którym echem niesie się dzwonek telefonu, podczas gdy Trish trzyma straż przy łóżku męża, i poczuła, że jest bardzo daleko. Jej serce zaczęło bić szybciej. Nie była pewna, czy nadal chce poznać szczegóły. Co, jeśli prawda okaże się zbyt trudna do przełknięcia? Może powinna po prostu odejść, wycofać się w błogą niewiedzę. Mogłaby się odwrócić, pojechać na lotnisko, wskoczyć w samolot lecący do jakiegoś nieznanego miejsca, zatopić smutki w taniej zagranicznej whisky i… – Och, Sophie! Dzięki Bogu. Za późno. Jej matka mało na nią nie wpadła, wkraczając z impetem do sali. Zdążyła wypowiedzieć kilka słów, a już brzmiało to jak początek kłótni. Sophie przygotowała się na scysję. – Cześć, mamo – powiedziała. Te słowa nie wyszły z jej ust od Bożego Narodzenia zeszłego roku, kiedy to dzwoniła z budki telefonicznej w Rzymie, pijana tak, że nie potrafiła złożyć zdania. Od ośmiu lat nie zdarzyło im się przebywać w jednym pomieszczeniu i oto stały naprzeciw siebie: Sophie – brudna i przemoczona, matka zaś zadbana, w eleganckiej bluzce, z perfekcyjnym makijażem i fryzurą, z której nie śmiał wystawać choćby jeden włosek. „Należy trzymać fason” – Sophie wyobraziła sobie, że to właśnie mama powtarzała sobie dziś rano, nakładając puder na twarz. – Co z nim? – spytała. – Jego stan jest stabilny – matka odparła rzeczowo. Podeszła do łóżka i położyła dłoń na dłoni męża. – Jim, kochanie, to ja. I znów to samo: przypomnienie dawnego rozkładu sił. Mama fizycznie biorąca stronę taty, potem działania zespołowe, traktowanie Sophie jak powietrze. Choć na pewno nie jak powietrze w tym pokoju – na ten zaduch trudno nie zwrócić uwagi, pomyślała Sophie. Pozwoliła, by plecak zsunął się jej z ramion, położyła go przy ścianie. – Co się stało? – spytała. – Mam na myśli zawał. – Byliśmy w Meadowhall – mama zaczęła opowiadać. – Oglądaliśmy torby podróżne w Hanleys. Pomyśleliśmy, że skoro już mamy w lutym lecieć na Kanary, szarpniemy się na nowe walizki. Twój ojciec znalazł jedną, która mu się podobała, taką elegancką, brązową… Zresztą, nieważne. Nie mógł złapać tchu, nagle po prostu się przewrócił, padł bez sił na podłogę w sklepie. – Zacisnęła usta na wspomnienie tej chwili. – Dziewczyna przy kasie musiała wezwać pogotowie, bo ja zapomniałam naładować telefon. – Gwałtownie wciągnęła powietrze, zaciśnięte na torebce kłykcie zbielały. – Przewieziono nas tutaj na sygnale. Od tamtej pory cały czas tu leży. – Och, mamo – Sophie czuła jej ból, wyobrażała sobie, jak okropne musiało to być przeżycie, ale wciąż nie potrafiła się zmusić do zrobienia kroku naprzód. Mama prawdopodobnie odepchnęłaby ją, gdyby próbowała ją przytulić. – Samantha mówiła, że to był poważny atak – zaryzykowała żałośnie po chwili. – Tak. Zatrzymanie akcji serca. – Pauza. – Samantha była dla nas bardzo dobra. Przychodziła tu codziennie, chociaż jest tak zajęta maluchami. Szukała cię w otchłani… miejsca, w którym akurat się znajdowałaś. Ta zawoalowana krytyka przyprawiła Sophie o ciarki. Samantha to złota dziewczyna, Sophie – wyrzutek, słyszała to już milion razy. Nie odrywała wzroku od nieruchomej postaci leżącej w łóżku. – Ale odzyskał od tamtego czasu przytomność? – spytała. – Tak. Przez kilka godzin był nieprzytomny i musieli go wentylować, to znaczy umieścić w jego sercu coś w rodzaju balonika, który sprawia, że ono funkcjonuje prawidłowo – powiedziała mama. – Miał

całkowicie zablokowaną tętnicę wieńcową, więc w niej i dwóch innych trzeba było założyć stenty. Ale… – Na jej dolnych rzęsach pojawiły się łzy. – Ale dobrze sobie radzi. Lepiej. – To musiało być przerażające – zauważyła Sophie. Twarz jej mamy znów stała się nieprzenikniona, jakby uczucia zagościły na niej tylko przez pomyłkę. – Nic nam nie będzie – oznajmiła dziarsko. Ach, to wyniosłe „my”, jedno maleńkie słowo, które tak wiele znaczyło. Nagła zmiana atmosfery sprawiła, że Sophie zesztywniała. – Więc… co teraz? Jak długo będzie musiał… – urwała, bo tata poruszył się pod pościelą, marszcząc brwi przez sen. – Jak długo będzie musiał tu zostać? – wyszeptała, nie chcąc go zbudzić. Bała się, że nie wiedziałaby, jak zareagować, gdyby otworzył oczy. – Miejmy nadzieję, że już niezbyt długo – odparła jej mama. – Są zadowoleni z jego postępów, ale nie wiadomo jeszcze nic pewnego. Jim znów się poruszył. Tym razem jednak naprawdę otworzył oczy i zamrugał. Potem ujrzał Sophie i wyraz jego twarzy zmienił się z zaniepokojonego na zaskoczony. – Soph! Witaj, kochanie. Właśnie o tobie śniłem. Podeszła do niego, stanęła przy tej stronie łóżka, gdzie nie było matki, i nieśmiało ujęła jego dłoń. Jego palce były blade i wykrzywione jak u starego człowieka. – Tato, jak się masz? – No, wiesz – odpowiedział. – Zdrowieję. Niedługo znów stanę na nogi, wrócę do normalności. – Nie całkiem, Jim – bąknęła jego żona przez zaciśnięte usta. – Naprawdę ceny w Hanleys były aż tak wysokie? – spytała Sophie, próbując zbagatelizować sytuację. Co to ma być, żałosna strategia radzenia sobie z bólem? – Wiem, mówi się, że ludzie z Yorkshire są skąpi, ale naprawdę, tato… – Prawdopodobnie istnieją lepsze sposoby na to, by dostać zniżkę – zgodził się ze śmiechem, a potem uścisnął jej rękę. – Dobrze cię widzieć, Soph. Naprawdę dobrze. Może warto było mieć zawał, żeby cię znowu zobaczyć. – Oj, tato. Nie mów tak. – Poważnie. Ładnie wyglądasz. Jak życie? Zawahała się. Jakimś sposobem pominęli poważne sprawy i przeszli do zwykłej rozmowy. – Eee… świetnie – odparła wymijająco. – Mieszkałam w Sorrento, poznałam cudownych ludzi i wiesz, naprawdę polubiłam włoski styl życia… – To wspaniale, kochanie. Pięknie się tam opaliłaś. – Ba! Każdego dnia słońce. – Podniosła brew, zerkając znacząco na obryzgane deszczem okno, a on się uśmiechnął. – Jim, właśnie rozmawiałam z lekarzem, który podał mi najświeższe informacje – obwieściła wtedy jej mama, a Sophie próbowała słuchać, jak mówi o lekarstwach i wynikach badań, ale świat wydawał się szaleńczo chybotać. Nagle poczuła, że kręci jej się w głowie i traci równowagę. – Wszystko w porządku? – spytał tata, zauważywszy, co się dzieje. – Jesteś jakby zielonkawa pod tą opalenizną. – Czuję się dobrze, naprawdę. Spiesząc się na autobus na lotnisko, nie zdążyła zjeść śniadania, na pokładzie samolotu ceny były jak

dla niej stanowczo wygórowane (cztery funty za kanapkę – jeszcze czego!?). A kiedy już wylądowała, myślała tylko o tym, żeby zdążyć na autobus do szpitala, o tacie i o… – Wyskoczę po kawę – zadecydowała. – Jakieś zamówienia? Ojciec powiódł za nią wzrokiem. – Tylko wróć – odpowiedział. – Zostaniesz tu trochę, skoro już przyjechałaś, prawda? Wzięta znienacka, Sophie przytaknęła. Zdała sobie sprawę, że nie ma się gdzie zatrzymać, nie zastanawiała się, co zrobi, gdy się już tu znajdzie. – Możesz spać w swoim starym pokoju. Co ty na to, Trish? Będzie jak za dawnych czasów. Dawne czasy? Co to, to nie. Nie chciała do nich wracać. Tymczasem w ustach Trish, ściągniętych tak, że przypominały koci tyłek, najwyraźniej już formowały się słowa „po moim trupie”. Ona też nie miała ochoty wracać do dawnych czasów. – Zatrzymam się u znajomej – powiedziała Sophie szybko, by wybawić je obie z opresji. – Zaraz wracam. Gdy opuszczała pokój, trzęsły jej się nogi, a serce zdawało się szarpać w piersi i zacinać się tak samo, jak u taty. Zatrzymać się u rodziców? Nigdy więcej. Prędzej będzie spała na ulicy. Szła korytarzem, próbując sobie przypomnieć, do kogo może zadzwonić. Hmm… do nikogo. Od lat nie utrzymuje kontaktu z żadnym ze swoich szkolnych znajomych. Pieprzyć to, jeśli będzie trzeba, zatrzyma się w hostelu. Bilet lotniczy pożarł większość jej oszczędności, ale mogła wyskrobać trochę gotówki na jedną lub dwie noce w jakimś tanim miejscu. „Zachowaj dystans” – upomniała samą siebie. Tylko tak można uniknąć ponownego zranienia.