w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwole-
niem właściciela praw autorskich.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Thrillery wydawnictwa Burda Książki z serii Preston i Child
Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa z agentem Pendergastem:
Relikt
Relikwiarz
Gabinet osobliwości
Martwa natura z krukami
Siarka
Taniec śmierci
Księga Umarłych
Granice szaleństwa
Bez litości
Dwa groby
Biały ogień
Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa z Gideonem:
Miecz Gideona
Trup Gideona
Zaginiona wyspa
Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa:
Laboratorium
Zabójcza fala
Nadciągająca burza
Powieści Douglasa Prestona:
Mistyfikacja
Konfrontacja
Projekt Kraken
Powieść Douglasa Prestona z Mario Spezim:
Potwór z Florencji
Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej żonie Luchie.
Douglas Preston dedykuje tę książkę Joshui i Richholtowi.
1
Sala konferencyjna w siedzibie Effective Engineering Solutions – Efektyw-
nych Rozwiązań Inżynieryjnych – opustoszała. Wszyscy wyszli, pozostawiając Gi-
deona Crew sam na sam z Elim Glinnem i Manuelem Garzą w spartańsko urządzo-
nym pomieszczeniu wysoko ponad ulicami Manhattanu.
Glinn uschniętą ręką wskazał Gideonowi fotel przy stole konferencyjnym.
– Usiądź, proszę.
Gideon wykonał polecenie. Wyczuł, że to spotkanie, które zaczęło się od
świętowania udanego zakończenia kolejnej misji dla EES-u, jakiej się podjął, prze-
rodziło się w coś innego.
– Sporo przeszedłeś – zaczął Glinn. – Wyczerpało cię to nie tylko fizycznie,
lecz także emocjonalnie. Jesteś pewien, że chcesz wykonać następne zadanie?
– Jestem pewien – odrzekł Gideon.
Glinn przyglądał mu się z uwagą, długo świdrując go badawczo wzrokiem.
Wreszcie pokiwał głową.
– Doskonale. Miło mi usłyszeć, że nadal będziesz z nami współpracował
jako nasz… – Przerwał, szukając odpowiedniego słowa. – …Nasz specjalny
wysłannik. Zarezerwujemy dla ciebie apartament w hotelu za rogiem, więc
będziesz miał gdzie się zatrzymać, dopóki nie znajdziemy ci mieszkania. Wiem,
jak bardzo nie lubisz opuszczać ukochanego Santa Fe, ale akurat teraz w Nowym
Jorku dzieje się wiele naprawdę ciekawych rzeczy Na przykład w Bibliotece Mor-
gana trwa specjalna wystawa z publiczną prezentacją Księgi z Kells, która została
wypożyczona przez rząd Irlandii. Oczywiście słyszałeś o Księdze z Kells?
– Dość mgliście.
– To najwspanialszy zachowany do naszych czasów iluminowany manu-
skrypt, uważany za największy skarb narodowy Irlandii.
Gideon nic nie powiedział.
Glinn spojrzał na zegarek.
– Czy zechciałbyś wybrać się ze mną, aby go obejrzeć? Jestem prawdziwym
pasjonatem iluminowanych manuskryptów. Każdego dnia na wystawie prezento-
wana będzie inna strona księgi. To bardzo ekscytujące.
Gideon zawahał się.
– Iluminowane manuskrypty jakoś mnie nie pociągają.
– Cóż, mam jednak nadzieję, że zechcesz dotrzymać mi towarzystwa – od-
parł Glinn. – Księga z Kells z pewnością cię zachwyci. Wcześniej tylko raz
opuściła terytorium Irlandii, a teraz wypożyczono ją na wystawę w Bibliotece Mor-
gana zaledwie na tydzień. Szkoda byłoby przegapić taką okazję. Jeżeli zaraz wyru-
szymy, zdążymy na ostatnią godzinę dzisiejszej prezentacji.
– Może moglibyśmy wybrać się tam w poniedziałek?
– I miałaby nas ominąć – na zawsze – możliwość zobaczenia strony, która
jest dziś prezentowana? Nic z tego. Musimy niezwłocznie ruszać w drogę.
Gideon parsknął śmiechem, rozbawiony zapałem i żarliwością Glinna. Zain-
teresowania tego człowieka były niezwykłe.
– Szczerze mówiąc, ta cholerna Księga z Kells ani trochę mnie nie obchodzi.
– A! I to się właśnie zmieni.
Na dźwięk szczególnego tonu, jaki pojawił się w głosie Glinna, Gideon
mimo woli spoważniał.
– Niby czemu?
– Ponieważ w ramach następnego zadania będziesz musiał ją ukraść.
2
Gideon wszedł za Elim Glinnem do Sali Wschodniej Biblioteki Morgana.
Choć było tam mnóstwo zwiedzających, znalezienie się w tym rozległym pomiesz-
czeniu i tak okazało się wspaniałym przeżyciem. Gideon nie był w Bibliotece Mor-
gana od czasu remontu tej placówki – znajdujące się tu skarby zawsze wydawały
mu się nazbyt kuszące i natychmiast znów urzekły go łukowato sklepione malowa-
ne sufity, trzypoziomowe regały pełne ksiąg, masywny marmurowy kominek, licz-
ne gobeliny, przepiękne meble i gruby dywan w kolorze burgunda. Glinn, szpo-
niastą dłonią operując sterownikiem elektrycznego wózka inwalidzkiego, wjechał
agresywnie do sali, nie zważając na kolejkę i wykorzystując przewagę wynikającą
z faktu, że ludzie mieli skłonność ustępować miejsca niepełnosprawnym. Dość
szybko on i Gideon znaleźli się przed wielką przeszkloną gablotą, w której leżała
Księga z Kells.
– Cóż za sala – wymamrotał Gideon, rozglądając się dokoła, a jego wzrok in-
stynktownie wychwycił wiele szczegółów związanych z zabezpieczeniami,
począwszy od hiperczujnych strażników poprzez pojedyncze wejście oraz obiekty-
wy kamer mrugające w wypustkach w sklepieniu i detektory czujników ruchu po
rozmieszczenie laserów podczerwieni. To nie wszystko – wchodząc do sali,
zwrócił uwagę na krawędź masywnych stalowych automatycznych drzwi, goto-
wych zamknąć wejście do środka w mgnieniu oka.
Glinn również popatrzył na sufit.
– Cudowne, prawda? – powiedział. – Te freski są dziełem artysty H. Siddon-
sa Mowbraya, a w pachwinach łuków przedstawione zostało dwanaście znaków zo-
diaku. J.P Morgan należał do ekskluzywnego klubu zrzeszającego tylko dwunastu
członków, gdzie każdy miał przypisany znak zodiaku. Mówi się, że układ tych
znaków i innych dziwnych symboli odwzorowanych na sklepieniu wiąże się z klu-
czowymi wydarzeniami z życia osobistego Morgana.
Gideon popatrzył na wielki kominek zdobiący jedną ze ścian sali. Nawet
w jego misternych zdobieniach doszukał się urządzeń zabezpieczających, w tym ta-
kich, z jakimi nigdy się nie spotkał; nie miał pojęcia, jak właściwie działają.
– Ten gobelin nad kominkiem – ciągnął Glinn – pochodzi z szesnastego wie-
ku z Niderlandów Przedstawia jeden z siedmiu grzechów głównych: chciwość. –
Zachichotał. – Ciekawy wybór jak na J. Pierponta Morgana, nie uważasz?
Gideon skupił uwagę na gablocie, w której znajdowała się Księga z Kells.
Była z pewnością kuloodporna i wykonano ją nie z niebieskiego, lecz białego
szkła, przypuszczalnie o standardzie P6B, czyli mogła wytrzymać nie tylko uderze-
nie kuli, ale nawet eksplozję ładunku wybuchowego czy próbę sforsowania jej
młotem kowalskim lub kilofem. Gideon wpatrywał się w gablotę, nie zważając na
wspaniały, bezcenny skarb, jaki skrywała; jego oczy stopniowo wyszukiwały i kla-
syfikowały kolejne poziomy zabezpieczeń – czujniki ruchu, czujniki ciśnienia at-
mosferycznego, detektory podczerwieni, czujniki ciepła, a nawet coś, co wyglądało
jak wskaźnik zawartości powietrza.
Z całą pewnością zmiana jakiegokolwiek parametru wewnątrz gabloty spo-
wodowałaby natychmiastowe zamknięcie się stalowych drzwi, a tym samym
uwięzienie złodzieja w sali.
A co z zabezpieczeniami, których Gideon nie zdołał wypatrzyć?
– Aż dech zapiera, prawda? – wymamrotał Glinn.
– Mnie to przeraża.
– Co takiego? – Glinn wyglądał na zaskoczonego.
– No tak, miałeś na myśli księgę… – Dopiero w tym momencie Gideon spoj-
rzał na nią. – Ciekawa rzecz.
– Można to tak ująć. Jej pochodzenie jest owiane mgiełką tajemnicy.
Niektórzy twierdzą, że jest dziełem świętego Kolumby z około pięćset dzie-
więćdziesiątego roku naszej ery Inni uważają, że została stworzona przez niezna-
nych mnichów dwieście lat później dla uczczenia dwusetnej rocznicy urodzin
świętego Kolumby Prace nad nią zaczęły się jeszcze na Ionie, a następnie księgę
przewieziono do opactwa Kells, gdzie dodano do niej iluminacje. Tam też ją prze-
chowywano, głęboko ukrytą, gdy opactwo kilkakrotnie było najeżdżane i łupione
przez pogańskich agresorów z Północy, wikingów Ale nigdy nie udało się im zna-
leźć tej księgi.
Gideon baczniej przyjrzał się manuskryptowi. Wbrew sobie był coraz bar-
dziej urzeczony fantastycznymi, abstrakcyjnymi zdobieniami pokrywającymi stro-
nicę, przywodzącymi na myśl fraktale.
– Dziś prezentowana jest stronica folio 34r – wyjaśnił Glinn. – Słynny mo-
nogram Chi Rho.
– Chi Rho? Co to takiego?
– Chi i Rho to pierwsze dwie litery słowa „Chrystus” w języku greckim. Hi-
storia życia Jezusa zaczyna się w Ewangelii według świętego Mateusza. W wersie
osiemnastym pierwszego rozdziału po raz pierwszy zostaje wymienione imię Jezu-
sa Chrystusa i ta strona była często szczególnie zdobiona we wcześniejszych ilumi-
nowanych ewangeliach. W Księdze z Kells właśnie pierwsze litery Chi i Rho zaj-
mują całą stronę.
Za nimi znów zaczął gromadzić się tłum i Gideon poczuł, że ktoś lekko
szturchnął go łokciem w bok.
Glinn wciąż mówił szeptem:
– Popatrz na ten labirynt zasupłanych zdobień! Możesz dostrzec całe
mnóstwo ukrytych tam dziwnych stworzeń – zwierząt, owadów, ptaków, aniołów,
małych główek, krzyży, kwiatów Nie wspominając o niezwykle złożonych celtyc-
kich węzłach. Marzenie matematyka!… I te kolory! Złoto, zieleń, żółć i purpura!
To najwspanialsza stronica spośród wszystkich stronic iluminowanych manu-
skryptów, jakie dotrwały do naszych czasów! Nic dziwnego, że ta księga uważana
jest za największy skarb narodowy Irlandii. Spójrz tylko.
Po raz pierwszy Gideon usłyszał w głosie Glinna nutę prawdziwego entuzja-
zmu. Wychylił się do przodu tak bardzo, że mgiełka jego oddechu zasnuła szkło.
– Bardzo przepraszam, ale ludzie czekają – rozległ się za nim zniecierpliwio-
ny głos.
Chcąc sprawdzić, co się stanie, Gideon wyciągnął rękę i dotknął palcami ga-
bloty.
Natychmiast rozbrzmiało ciche buczenie, a strażnik zawołał:
– Proszę nie dotykać! Proszę cofnąć rękę!
To ożywiło czekających w kolejce.
– Człowieku, dajże szansę innym! Wszyscy tu stoimy! – podniósł się kolejny
głos.
Kilka innych osób też zaczęło wypowiadać słowa ponaglenia.
Z długim westchnieniem żalu Glinn przyłożył uschnięty palec chorej dłoni
do dźwigienki sterownika i jego wózek inwalidzki ruszył naprzód, cicho powar-
kując. Gideon podążył za Glinnem. Po chwili znowu znaleźli się na Madison Ave-
nue; ulicą sunęły sznury aut, słychać było klaksony taksówek. Ostre światło
oślepiło Gideona.
– Wyjaśnijmy coś sobie. Chcesz, żebym ukradł tę księgę? – zapytał.
Poczuł, że dłoń Glinna uspokajającym gestem dotknęła jego ramienia.
– Nie, nie całą księgę. Tylko tę jedną stronicę folio, którą właśnie mieliśmy
okazję zobaczyć.
– Dlaczego?
Cisza.
– Czy kiedykolwiek odpowiedziałem wprost na jakiekolwiek z twoich
pytań? – rzucił z tajemniczym uśmiechem Glinn, gdy przed budynek Biblioteki
Morgana zajechała limuzyna, aby zawieźć ich z powrotem na Dwunastą Ulicę Lit-
tle West.
3
Trzy dni później Gideon Crew tuż po wyjściu z basenu na dachu ultraszpa-
nerskiego hotelu Gansevoort, stojąc nago w apartamencie znajdującym się wysoko
nad nowojorską dzielnicą Meatpaking, wpatrywał się w wielkie łóżko, na którym
rozłożone były plany i schematy wszystkich systemów zabezpieczeń Sali Wschod-
niej Biblioteki Morgana.
Rozmowy z rządem Irlandii dotyczące wypożyczenia Księgi z Kells Biblio-
tece Morgana trwały osiem lat. Wszelkie uzgodnienia w tej sprawie były najeżone
trudnościami. Głównym powodem obaw było to, że w 2000 roku jedno z folio
księgi wysłano do Canberry w Australii, aby wystawić je tam na widok publiczny
na specjalnej ekspozycji. Niektóre strony uległy uszkodzeniu wskutek otarć i utra-
ciły pigment – winą za to obarczono wibrację silników samolotowych – i od tej
pory rząd Irlandii nie chciał ryzykować, by skarb narodowy ponownie ucierpiał.
Jednakże James Watermain, miliarder amerykański pochodzenia irlandzkie-
go i założyciel Watermain Group, postawił sobie za cel sprowadzenie słynnej
księgi do Stanów Zjednoczonych. Znany z charyzmy i uroku osobistego, zdołał
przekonać premiera Irlandii, a w końcu także rząd, do wydania zgody na jej
wypożyczenie – przy zachowaniu zaostrzonych warunków dotyczących bezpie-
czeństwa. Jednym z nich był remont kapitalny systemu zabezpieczeń Sali Wschod-
niej Biblioteki Morgana, który opłacił osobiście Watermain.
Miliarder początkowo próbował urządzić wystawę manuskryptów w Instytu-
cie Smithsona. Jednak ochrona muzeum nie była skłonna do przeprowadzenia za-
awansowanej technologicznie rozbudowy systemów zabezpieczeń i pomysł upadł.
Gideona ucieszyła ta informacja. Choć jego wspomnienia z dzieciństwa związane
z Waszyngtonem były straszne – właśnie tam zginął jego ojciec – to gdy w później-
szych latach bywał w tym mieście, za każdym razem wydawało mu się nudne,
wręcz senne ze swoją kolekcją miłych dla oka pomników i ponadczasowych doku-
mentów. Zaledwie parę tygodni temu został wezwany do Waszyngtonu, aby ode-
brać medal za swoje ostatnie dokonania w Fort Detrick, i wówczas z pewną kon-
sternacją stwierdził, że może z powodu tragedii z jedenastego września, a może
wskutek zaostrzonych przepisów i wszechobecnego przerostu biurokracji stolica,
niegdyś miła i wyciszona, zaczęła przypominać obóz wojskowy Jak się okazało,
funkcjonowało tu obecnie ponad dwadzieścia różnych formacji policyjnych – Poli-
cja Miejska, Policja Kapitolu, Policja Parkowa, Policja Stanowa, Policja Mennicy
Państwowej, Tajna Policja, „Specjalna” Policja – uzbrojonych i mogących zatrzy-
mać, a następnie aresztować każdego niefortunnego kierowcę lub gościa. (Tak
uważał jeden z taksówkarzy, który woził Gideona, a który wcześniej sam pracował
w resorcie). Patrząc na tych wszystkich niepotrzebnych gliniarzy, których strefy
działania nakładały się na siebie, Gideon niemal czuł woń pieniędzy podatników,
które praktycznie wyrzucano w błoto.
Kroplą, która przepełniła czarę goryczy, był mandat z automatycznego punk-
tu kontroli prędkości – najwyraźniej zamontowana na słupie skrzynka z radarem
wypatrzyła go, gdy jechał New York Avenue z prędkością o kilka kilometrów
większą, niż zezwalały na to tutejsze ograniczenia, i po sfotografowaniu tablicy re-
jestracyjnej jego auta przysłano mu na adres domowy nakaz zapłacenia kary w wy-
sokości stu dwudziestu pięciu dolarów. Nie miał możliwości, by się odwołać, mógł
jedynie udać się do Waszyngtonu i spróbować się bronić. Oczywiście samo zdarze-
nie tak bardzo rozmyło się w jego pamięci, że nie potrafił go odtworzyć: czy gdzieś
w pobliżu był znak ograniczenia prędkości? Czy rzeczywiście jechał za szybko?
Gdzie, do cholery, była ta New York Avenue? Minęło wiele dni – jak uczciwy oby-
watel miał przypomnieć sobie coś takiego? Gideon zrobił dwie rzeczy: po pierwsze
zapłacił mandat, a po drugie poprzysiągł sobie, że jego noga długo nie postanie
w Waszyngtonie. To, co jego zdaniem było niegdyś pięknym i trwałym symbolem
świetności tego kraju, zmieniło się w obsesyjny twór o charakterze policyjnym,
opresyjnie wykorzystującym przyznany mu zbyt duży budżet.
A może po powrocie znad jego strumienia pstrągów trudno mu było odna-
leźć się w wielkomiejskim gąszczu? Tak czy inaczej, na pewno nie wybrałby się do
żadnego muzeum Instytutu Smithsona.
Zaczął krążyć po pokoju i zastanawiał się, skąd Glinn zdobył wykaz planów
i schematów systemów bezpieczeństwa zastosowanych w muzeum. Każdy obwód,
każdy czujnik był na nich zaznaczony w najdrobniejszych szczegółach. Jednakże
niewiele mu to dawało. Nigdy nie widział tak złożonego systemu zabezpieczeń, na-
wet nie wyobrażał sobie, że coś takiego może istnieć. Były tu zwykle używane
układy wielowarstwowe, systemy rezerwowe i wzmocnione, zapasowe źródła ener-
gii i wszystko, czego mógł się spodziewać włamywacz. Ale to dopiero początek.
Sala Wschodnia była teraz sama w sobie skarbcem. Pierwotnie jej ściany
zbudowano z dwóch warstw wapienia z Vermontu; miały niemal metr grubości. Je-
dyne wejście do sali wyposażono w specjalne, podwójne, stalowe drzwi, opuszcza-
ne z sufitu i wysuwające się z podłogi, które w momencie ogłoszenia alarmu
błyskawicznie zamykały pomieszczenie. Nie było okien, gdyż światło nie służyło
przechowywanym tu księgom. Sklepiony sufit wykonano z wyjątkowo grubego,
wzmocnionego betonu. Posadzkę tworzyła równie gruba płyta wzmocnionego beto-
nu, pokryta dodatkowo marmurem. Do tych wszystkich oryginalnych zabezpie-
czeń, które odnowiono i zmodernizowano na prośbę rządu Irlandii, dodano
zewnętrzną warstwę płyt stalowych i czujników.
Na noc sala była szczelnie zamykana. Jej wnętrze zabezpieczono siatką prze-
cinających się promieni laserowych, czujnikami ruchu i czujnikami podczerwieni
działającymi na kilku różnych długościach fal, w tym jednym, który natychmiast
wychwyciłby temperaturę ciała ludzkiego. Mówiąc najogólniej, nawet mysz (a
może i karaluch) nie wślizgnęłaby się do tej sali niewykryta. Kamery pracowały
dzień i noc, przy monitorach czuwali świetnie wyszkoleni strażnicy, wybrani spe-
cjalnie do tego zadania.
Za dnia, gdy wystawa była otwarta, zwiedzający musieli zostawić wszystkie
torby i aparaty fotograficzne i przejść przez bramkę do wykrywania metalu.
Wszędzie stali strażnicy, a kamer zamontowano tu więcej niż w najlepiej prospe-
rującym kasynie w Las Vegas. Gablotę, w której umieszczono Księgę z Kells,
wypełniono czystym argonem; znajdujące się wewnątrz niej czujniki natychmiast
włączyłyby się, gdyby tylko wychwyciły obecność jakiegokolwiek innego gazu at-
mosferycznego, i to w ilości zaledwie jednej cząsteczki na milion. Jeśli ktoś
próbowałby dobrać się do manuskryptu, stalowe drzwi odcięłyby Salę Wschodnią
tak szybko, że nawet olimpijski sprinter nie zdążyłby dobiec z łupem do wyjścia,
bo już zostałoby ono zablokowane.
Od kilku dni Gideon doszukiwał się słabych punktów w tym systemie.
Każdy system miał jakiś defekt i niemal zawsze wynikało to z błędów ludzkich,
usterek w oprogramowaniu albo ze zbytniej złożoności systemu, uniemożliwiającej
zrozumienie w pełni jego działania. Jednak projektanci tego zabezpieczenia wzięli
pod uwagę wszelkie możliwe potknięcia. I choć system był faktycznie złożony,
jego modułowa struktura sprawiała, że każdy jego komponent okazywał się
w miarę prosty i niezależny od pozostałych. Programy były proste, a niektóre war-
stwy układu bezpieczeństwa całkowicie mechaniczne, bez skomputeryzowanych
urządzeń kontrolnych. Ich redundancja sprawiała, że te zwielokrotnione systemy
nawet w wypadku zakłóceń lub usterek nie wpływałyby na ostateczne bezpie-
czeństwo księgi.
Oczywiście istniały sposoby na włączenie i wyłączenie systemu, ponieważ
każdego dnia stronice księgi były przewracane. Jednak nawet to zostało nadzwy-
czaj starannie zaplanowane. Do wyłączenia systemu zabezpieczeń potrzeba było
trzech osób, a każda z nich znała na pamięć osobny, prosty kod. Nie było żadnego
materialnego klucza ani zapisanych kodów, nic, co można by ukraść. A te trzy oso-
by były nietykalne. Jedną z nich był sam John Watermain, drugą prezes Biblioteki
Morgana, a trzecią wiceburmistrz Nowego Jorku. O ile jednego człowieka można
łatwo przekupić, to w wypadku dwóch ludzi korupcja stawała się o wiele trudniej-
sza, a przy trzech okazywała się wręcz niemożliwa do przeprowadzenia.
A gdyby jedna z tych osób zmarła? Wówczas jej miejsce zająłby czwarty
człowiek – premier Irlandii.
A gdyby wybuchł pożar? Z pewnością w takiej sytuacji księgę trzeba byłoby
przewieźć jak najszybciej w bezpieczne miejsce, podejrzewał Gideon. Jednak zale-
cenia na taką okoliczność okazały się dalekie od procedur, jakie zazwyczaj podej-
mowano. Otóż podczas pożaru księga miała pozostać w gablocie. Twierdzono, że
w niej będzie absolutnie bezpieczna. Gablota miała więc być pierwszą linią obrony
i wytrzymać nawet silną pożogę. Drugą linią obrony była ognioodporna skrzynia,
która wysuwała się z wnętrza gabloty i chroniła cenny obiekt przed najdłużej
trwającym pożarem. Co więcej, Sala Wschodnia miała kilka różnych wzajemnie
uzupełniających się, najnowocześniejszych systemów do walki z ogniem, które
mogły zdusić zarzewie pożaru, zanim zdołałby się rozprzestrzenić. Podobne sys-
temy strzegły księgi przed trzęsieniem ziemi, powodzią i atakiem terrorystycznym.
Cenny eksponat nie był chroniony chyba tylko przed bezpośrednim trafieniem
w niego przez pocisk wyposażony w głowicę nuklearną.
Z długim westchnieniem Gideon podszedł do szafy i zaczął przeglądać ubra-
nia. Pora przebrać się do kolacji. Wybrał strój w stylu młodego hipstera, który do-
robił się milionów na biznesie internetowym. Gideon wcielał się już wcześniej w tę
rolę z powodzeniem. Zdecydował się na czarną koszulkę St. Croix z golfem, zno-
szone lewisy i mokasyny Bass Weejuns – musiał choć trochę to wszystko dopaso-
wać – po czym szybko włożył to na siebie.
Cały dzień nic nie jadł. Wolał jedną wykwintną i zapadającą w pamięć ko-
lację niż trzydaniową tanią wyżerkę dla zapełnienia żołądka. Jedzenie było dla nie-
go bardziej rytuałem niż sposobem na zabicie głodu.
Znów spojrzał na zegarek. Jeszcze za wcześnie na kolację, ale czuł się nie-
spokojny po trzech dniach siedzenia w pokoju i gapienia się na schematy. Musiał
znaleźć jakąś lukę w systemie zabezpieczeń, choćby cienką jak włos szczelinę.
Odkąd jako nastolatek rozpoczął karierę złodzieja specjalizującego się w okradaniu
muzeów, galerii sztuki i towarzystw historycznych, wiedział, że nie istnieje coś ta-
kiego jak doskonały system bezpieczeństwa. Każdy miał jakieś wady, technolo-
giczne lub wynikające z ułomności człowieka.
Zawsze był o tym święcie przekonany. Aż do teraz.
Chryste, potrzebował przerwy. Wszedł do łazienki, przeczesał mokre włosy,
a potem nałożył odrobinę balsamu po goleniu Truefitt & Hill, aby zabić nieprzy-
jemną woń chloru, pamiątkę po kąpieli w basenie. Opuścił apartament, pozosta-
wiając na klamce od zewnątrz kartonową zawieszkę z napisem „Proszę nie prze-
szkadzać”.
W Meatpacking, dawnej dzielnicy przetwórstwa mięsnego, panował spory
ruch. Był gorący sierpniowy wieczór. Brukowane uliczki wypełniły się młodymi,
nieco zblazowanymi turystami; ta dzielnica stała się w ostatnich latach jedną z naj-
szykowniejszych okolic na Manhattanie.
Zajrzał do Spice Market przy sąsiedniej przecznicy, usiadł przy barze
i zamówił martini. Sącząc drinka, oddawał się jednej z ulubionych czynności – ob-
serwowaniu otaczających go ludzi – i przy okazji wyobrażał sobie najdrobniejsze
szczegóły dotyczące ich życia, czym się zajmują zawodowo, jak wyglądają ich psy
itp. Ale choć bardzo się starał, dziś go to nie pochłaniało. Po raz pierwszy w życiu
zetknął się z systemem bezpieczeństwa opracowanym przez naprawdę inteligent-
nych ludzi – bystrzejszych od niego. Tę cholerną Księgę z Kells trudniej będzie
ukraść niż Monę Lizę.
Gdy się nad tym zastanawiał, jego nastrój, i tak już nie najlepszy, stał się
jeszcze bardziej posępny. Ludzie wokół, wymuskani i elokwentni, rozmawiający,
pijący i jedzący, zaczęli go drażnić. Zaczął sobie wyobrażać, że to nie ludzie, lecz
skrzeczące małpy odbywające skomplikowane rytuały godowe, i dzięki temu
trochę się uspokoił.
Jego szklanka była już pusta. Dawno temu zrozumiał, że zamówienie
następnego drinka jest kiepskim pomysłem – nie miał problemu z alkoholem, ale
po dwóch kolejkach łatwo było przekroczyć granicę i wypić trzeciego drinka, a na-
wet czwartego, co nieuchronnie skłoniłoby go do bliższego zainteresowania się
jedną z tych szczupłych, jasnowłosych, skrzeczących małpek kapucynek.
Zamówił drugiego drinka.
Kiedy go sączył, mając dzięki alkoholowi nieznacznie lepszą opinię o stanie
świata, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Jeżeli kradzież Księgi z Kells rze-
czywiście była niemożliwa – a zaczynał być coraz bardziej przekonany o tym –
będzie musiał namówić kogoś do wyniesienia tego cennego skarbu z biblioteki…
przy pełnej współpracy tamtych trzech osób. To zadanie wymaga manipulacji psy-
chologicznej w dużo bardziej zaawansowanym stopniu niż ta, jaką miał okazję sto-
sować do tej pory.
W jego przytępionym alkoholem umyśle zaczął właśnie rysować się pewien
plan.
Gdy przyniesiono mu trzeciego drinka, rozejrzał się uważnie po wnętrzu ele-
ganckiego baru. Na drugim końcu sali siedziała kobieta, niegrzesząca zbytnio
urodą, dość pulchna i w okularach. Jednak w kobietach najbardziej ujmował go
hipnotyczny błysk w oku, niezwykła bystrość spojrzenia świadcząca o inteligencji.
Kobieta ruszyła się, a Gideon stwierdził, że wydaje się rozbawiona tym
wszystkim tak jak on.
Podniósł ze stolika niemal całkiem opróżnioną szklankę i podszedł do kobie-
ty. Popatrzył na puste krzesło.
– Mogę?
Otaksowała go wzrokiem.
– Czemu nie. Robisz w biznesie komputerowym?
Zaśmiał się i z udawaną pokorą w głosie odparł:
– Nie, ale zajmuję się WYSIWYG1
. Czemu pytasz?
– Bo ubierasz się jak Steve Jobs. No wiesz, czarna koszulka z golfem
i dżinsy.
– Nie lubię myśleć rano, co na siebie włożę.
Odwróciła się do barmana.
– Dwa Beefeater Martini, dwie oliwki i trochę lodu.
– Stawiasz mi drinka?
– Masz coś przeciwko temu?
Wychylił się do przodu.
– Ani trochę, ale skąd wiesz, co piję?
– Obserwowałam cię, odkąd tu wszedłeś.
– Naprawdę? Dlaczego akurat mnie?
– Wyglądasz jak zagubiony chłopiec.
Gideon prawie się zaczerwienił. Ta kobieta miała trochę za dobry zmysł ob-
serwacji i poczuł się zdemaskowany.
– Czy wszyscy nie jesteśmy odrobinę zagubieni? Uśmiechnęła się i odparła:
– Myślę, że nadajemy na tych samych falach.
Kiedy przyniesiono im drinki, stuknęli się szklankami.
– Za zagubienie – wzniósł toast Gideon.
4
Antykwariat Griggsa i Wellingtona, specjalizujący się w rzadkich księgach
i manuskryptach, mieścił się niedaleko Portobello Road, tuż za rogiem. Był to je-
den z tych antykwariatów, który przeniósł się w nowe miejsce z Portobello, bo
choć jego właściciele bardzo, ale to bardzo się starali, nie udało im się odnieść suk-
cesu. Kiedy Gideon wszedł do sklepiku, zwrócił uwagę na typowo brytyjską, sno-
bistyczną aurę, która nie do końca była w stanie zamaskować naleciałości tandetne-
go East Endu. Właściciel antykwariatu, młody Brytyjczyk w szpanerskim garnitu-
rze z Savile Row, potwierdził te podejrzenia, bo gdy się odezwał, w jego angiel-
skim akcencie pojawiła się charakterystyczna cockneyowska nuta.
– W czym mogę panu pomóc?
Gideon, sam ubrany w drogi garnitur od Ralpha Laurena, posłał mu uśmie-
szek tępego Amerykanina.
– Cóż, zastanawiałem się, czy mógłbym rzucić okiem na stronicę starego
manuskryptu, który zauważyłem na wystawie.
Jego teksaski akcent dał o sobie znać, chociaż Gideon starał się nad nim za-
panować.
– Oczywiście – odparł właściciel. – Ma pan na myśli iluminowaną księgę go-
dzinek?
– Taa.
Mężczyzna podszedł do gabloty i wyjął z niej niewielką stronicę zafoliowaną
w sztywny plastik. Niemal z nabożną czcią położył ją na wyłożonej czarnym aksa-
mitem tacy, którą wyjął spod lady, a następnie umieścił w kręgu światła punktowej
lampy zamontowanej w suficie. To była scena z ewangelii, z iluzjonistycznymi mo-
tywami kwiatowymi na obrzeżach, a w centrum ukazująca Matkę Boską siedzącą
pod łukowatym przejściem i anioła zstępującego z błękitnego nieba. Maria cofała
się przed nim w trwodze. Całe zdarzenie zostało przedstawione z niezwykłą
dbałością o szczegóły.
– Wspaniałe – wymamrotał antykwariusz. – Ma pan dobre oko.
– Proszę mi o tym opowiedzieć coś więcej – poprosił Gideon.
– Strona ta pochodzi z flamandzkiej księgi godzinek, datowanej na mniej
więcej tysiąc czterysta czterdziesty rok, i jest naprawdę w doskonałym stanie.
Wręcz idealnym. – Mężczyzna mówił głosem pełnym uniesienia. – Mówi się, że
pochodzi ona z pracowni Mistrza Przywilejów Gandawskich.
– Rozumiem – rzekł Gideon. – To miło.
– Oczywiście ukazuje Zwiastowanie – dodał antykwariusz.
– Ile kosztuje?
– Tę rzadką stronicę wyceniliśmy na cztery tysiące sześćset funtów. – Głos
mężczyzny stał się ściśnięty, pełen rezerwy, jakby mierziła go rozmowa o pie-
niądzach.
– Czyli ile to będzie na nasze, osiem patyków? – rzucił Gideon, przyglądając
się baczniej stronicy.
– Chciałby pan obejrzeć ją przez lupę?
– Co? Ach tak, dziękuję.
Gdy Gideon przypatrywał się szczegółom, antykwariusz mówił dalej,
złączywszy dłonie, a jego charakterystyczny akcent wypełnił niewielki antykwa-
riat.
– Jak zapewne pan wie – kontynuował, a ton jego głosu sugerował, że Gide-
on nie może tego wiedzieć – godzinki wywodzą się ze średniowiecznego cyklu mo-
dlitw klasztornych i zostały ujęte w formie książeczki na potrzeby poszczególnych
użytkowników. Prezentują jedne z najwspanialszych dzieł sztuki średniowiecznej,
które przetrwały do naszych czasów. Były wyjątkowo drogie – w piętnastym wieku
koszt godzinek był równy cenie sporego gospodarstwa wraz z całym obejściem. Je-
dynie członkowie rodów królewskich, szlachty oraz ludzie bardzo zamożni mogli
pozwolić sobie na zakup jednej z tych książeczek. Proszę spojrzeć na te szczegóły!
I na barwy Chciałbym zwrócić pańską uwagę zwłaszcza na błękit nieba – pigment
został wykonany z kruszonego lapis-lazuli, który w średniowieczu był cenniejszy
niż złoto. W owym czasie jedynym źródłem tego minerału był Afganistan.
– Rozumiem.
– Jest pan kolekcjonerem?
– O, nie. Szukam tylko prezentu rocznicowego dla mojej żony. Jest bardzo
religijna. – Gideon zaśmiał się pod nosem, dając w ten sposób do zrozumienia, że
on taki nie jest.
– Mogę się przedstawić? – zapytał antykwariusz. – Jestem sir Colin Griggs.
Gideon spojrzał na mężczyznę wyciągającego ku niemu drobną białą dłoń;
gość miał podbródek lekko wysunięty do przodu, plecy wyprostowane, tytuł „sir”
przysługiwał mu tak jak Gideonowi miano lorda. Ujął podaną rękę i energicznie nią
potrząsnął.
– Jestem Gideon Crew. Z Teksasu. Przepraszam, ale nie mogę poprzedzić
mojego nazwiska żadnym tytułem. Nawet „pan” też nie do końca do mnie pasuje. –
Wybuchnął śmiechem.
– Ach, Teksas. Stan Samotnej Gwiazdy Ma pan wyborny gust, panie Crew.
Czy mogę odpowiedzieć jeszcze na jakieś pytania dotyczące tego przedmiotu?
– Skąd mam wiedzieć, że to autentyk?
– Mogę pana zapewnić, że tak. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Od-
powiadamy za wszystko, co mamy w naszej ofercie. Może pan po dokonaniu zaku-
pu oddać tę stronicę do zbadania przez wybranego eksperta i gdyby pojawiły się ja-
kiekolwiek wątpliwości, zwrócimy panu pieniądze.
– Dobrze. Ale cóż… muszę przyznać, że cztery tysiące sześćset funtów to
sporo. A może byśmy trochę ją obniżyli do okrągłej kwoty, dajmy na to, do czte-
rech tysięcy?
Sir Colin wyprężył się jak struna w wyrazie dezaprobaty.
– Przykro mi, panie Crew, ale Griggs i Wellington nie negocjują cen.
Gideon posłał brytyjskiemu snobowi promienny teksaski uśmiech.
– Daj pan spokój. Wszystko można negocjować. – Wyjął kartę kredytową. –
Cztery tysiące albo już mnie tu nie ma.
Sir Colin słabiej już manifestował dezaprobatę.
– Cóż, podejrzewam, że dla kogoś, kto docenia to dzieło sztuki, tak jak pan,
moglibyśmy uczynić wyjątek i obniżyć cenę do czterech tysięcy czterystu.
– Czterech tysięcy dwustu.
Wyraz twarzy sir Colina dawał jasno do zrozumienia, że dla antykwariusza
ta dyskusja jest wyjątkowo bolesna i nieprzyjemna.
– Czterech tysięcy trzystu.
– Sprzedane.
5
Po krótkiej wizycie w hotelowym pokoju, aby się przebrać, Gideon wyruszył
z cenną stronicą do londyńskiego Sotheby’s, gdzie miało dojść do ostatniej i naj-
ważniejszej próby w opracowanym przez niego planie. Prawie pięciokilometrowa
przechadzka pozwoliła mu zapoznać się z kilkoma fascynującymi miejscami, jak
choćby Hyde Park. W ten piękny letni dzień, wśród starych drzew gęsto pokrytych
liśćmi, pod niebem, po którym jak statki przepływały kłębiaste obłoki, cała murawa
parku tętniła życiem – było mnóstwo ludzi. Londyn był niezwykłym miejscem
i Gideon stwierdził, że powinien spędzić w tym mieście więcej czasu, a może na-
wet zamieszkać tu na stałe.
Nagle jednak przypomniał sobie o swojej nieuleczalnej przypadłości i tego
rodzaju myśli błyskawicznie wyparowały mu z głowy.
Gmach Sotheby s był bezpretensjonalną, świeżo otynkowaną, dziewiętnasto-
wieczną, trzypiętrową budowlą. Pracownicy okazali wielką uprzejmość, gdy Gide-
on zaprezentował im niewielką iluminowaną stronicę manuskryptu, którą chciał
wystawić u nich na aukcji. Zaprowadzono go do niewielkiego, przytulnego gabine-
tu na drugim piętrze, w którym urzędował czarujący korpulentny mężczyzna
w okularach ze złotymi oprawkami i gęstą czupryną, zmierzwioną jak u Einsteina.
Grubasek miał na sobie staroświecki tweedowy garnitur z kamizelką i zegarkiem
z dewizką, co sprawiało, że wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Dickensa.
Cieszył się renomą – czego Gideon nie omieszkał sprawdzić – jednego z najlep-
szych na świecie ekspertów w dziedzinie iluminowanych manuskryptów.
– Proszę, proszę! – powitał go mężczyzna, cuchnący tytoniem i być może
także whisky. – Co my tu mamy, hę? – Wyciągnął tłustą rękę. – Brian MacKilda,
do usług! – Mówił, jakby miał stale zadyszkę; przerywał zdania posapywaniem
„huu, huu”, jakby musiał złapać oddech.
– Mam iluminowany manuskrypt, który chciałbym wystawić na aukcji.
Gideon wyciągnął niewielkie skórzane portfolio.
– Doskonale. Rzućmy na nie okiem.
MacKilda obszedł biurko, wysunął szufladę, wyjął lupę i przyłożył ją do oka,
które wprawnie przymrużył. Zmieniając ustawienie specjalnej lampy, która rzucała
światło na gładką czarną tacę, wziął do ręki zafoliowaną stronicę zakupioną nie-
dawno przez Gideona, wyłuskał ją z plastiku i przyjrzał się jej uważnie, kiwając
głową i postękując z aprobatą, a jego gęste włosy lekko przy tym zafalowały.
Następnie umieścił stronicę pod lampą. Przez kilka minut oglądał ją przez
lupę, wydając kolejne pomruki, przypominające zwierzęce, lecz brzmiące całkiem
pozytywnie. Wreszcie MacKilda zgasił silną lampę, sięgnął do szuflady biurka
i wyjął niedużą, dziwnie wyglądającą kanciastą, prostokątną latarkę. Zbliżył ją do
Tytuł oryginału: The Lost Island Copyright © 2012 by Splendide Mendax, Inc. and Lincoln Child This edition published by arrangement with Grand Central Publishing, New York, New York, USA. All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2015 Burda Publishing Polska Sp. z o.o. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41-42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Redakcja: Joanna Zioło-Werstler Korekta: Magdalena Szroeder-Stępowska Projekt okładki: Panna Cotta Zdjęcie na okładce: Tryfonov/Fotolia Redakcja techniczna: Mariusz Teler Redaktor prowadząca: Agnieszka Koszałka ISBN: 978-83-7778-856-1 Skład i łamanie: Beata Rukat/Katka, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie
w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwole- niem właściciela praw autorskich. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39
40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59
60 61 62 63 64 65 Epilog Podziękowania Przypisy
Thrillery wydawnictwa Burda Książki z serii Preston i Child Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa z agentem Pendergastem: Relikt Relikwiarz Gabinet osobliwości Martwa natura z krukami Siarka Taniec śmierci Księga Umarłych Granice szaleństwa Bez litości Dwa groby Biały ogień Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa z Gideonem: Miecz Gideona Trup Gideona Zaginiona wyspa Powieści Douglasa Prestona i Lincolna Childa: Laboratorium Zabójcza fala Nadciągająca burza Powieści Douglasa Prestona: Mistyfikacja Konfrontacja Projekt Kraken Powieść Douglasa Prestona z Mario Spezim: Potwór z Florencji
Lincoln Child dedykuje tę książkę swojej żonie Luchie. Douglas Preston dedykuje tę książkę Joshui i Richholtowi.
1 Sala konferencyjna w siedzibie Effective Engineering Solutions – Efektyw- nych Rozwiązań Inżynieryjnych – opustoszała. Wszyscy wyszli, pozostawiając Gi- deona Crew sam na sam z Elim Glinnem i Manuelem Garzą w spartańsko urządzo- nym pomieszczeniu wysoko ponad ulicami Manhattanu. Glinn uschniętą ręką wskazał Gideonowi fotel przy stole konferencyjnym. – Usiądź, proszę. Gideon wykonał polecenie. Wyczuł, że to spotkanie, które zaczęło się od świętowania udanego zakończenia kolejnej misji dla EES-u, jakiej się podjął, prze- rodziło się w coś innego. – Sporo przeszedłeś – zaczął Glinn. – Wyczerpało cię to nie tylko fizycznie, lecz także emocjonalnie. Jesteś pewien, że chcesz wykonać następne zadanie? – Jestem pewien – odrzekł Gideon. Glinn przyglądał mu się z uwagą, długo świdrując go badawczo wzrokiem. Wreszcie pokiwał głową. – Doskonale. Miło mi usłyszeć, że nadal będziesz z nami współpracował jako nasz… – Przerwał, szukając odpowiedniego słowa. – …Nasz specjalny wysłannik. Zarezerwujemy dla ciebie apartament w hotelu za rogiem, więc będziesz miał gdzie się zatrzymać, dopóki nie znajdziemy ci mieszkania. Wiem, jak bardzo nie lubisz opuszczać ukochanego Santa Fe, ale akurat teraz w Nowym Jorku dzieje się wiele naprawdę ciekawych rzeczy Na przykład w Bibliotece Mor- gana trwa specjalna wystawa z publiczną prezentacją Księgi z Kells, która została wypożyczona przez rząd Irlandii. Oczywiście słyszałeś o Księdze z Kells? – Dość mgliście. – To najwspanialszy zachowany do naszych czasów iluminowany manu- skrypt, uważany za największy skarb narodowy Irlandii. Gideon nic nie powiedział. Glinn spojrzał na zegarek. – Czy zechciałbyś wybrać się ze mną, aby go obejrzeć? Jestem prawdziwym pasjonatem iluminowanych manuskryptów. Każdego dnia na wystawie prezento- wana będzie inna strona księgi. To bardzo ekscytujące. Gideon zawahał się. – Iluminowane manuskrypty jakoś mnie nie pociągają. – Cóż, mam jednak nadzieję, że zechcesz dotrzymać mi towarzystwa – od- parł Glinn. – Księga z Kells z pewnością cię zachwyci. Wcześniej tylko raz opuściła terytorium Irlandii, a teraz wypożyczono ją na wystawę w Bibliotece Mor- gana zaledwie na tydzień. Szkoda byłoby przegapić taką okazję. Jeżeli zaraz wyru- szymy, zdążymy na ostatnią godzinę dzisiejszej prezentacji.
– Może moglibyśmy wybrać się tam w poniedziałek? – I miałaby nas ominąć – na zawsze – możliwość zobaczenia strony, która jest dziś prezentowana? Nic z tego. Musimy niezwłocznie ruszać w drogę. Gideon parsknął śmiechem, rozbawiony zapałem i żarliwością Glinna. Zain- teresowania tego człowieka były niezwykłe. – Szczerze mówiąc, ta cholerna Księga z Kells ani trochę mnie nie obchodzi. – A! I to się właśnie zmieni. Na dźwięk szczególnego tonu, jaki pojawił się w głosie Glinna, Gideon mimo woli spoważniał. – Niby czemu? – Ponieważ w ramach następnego zadania będziesz musiał ją ukraść.
2 Gideon wszedł za Elim Glinnem do Sali Wschodniej Biblioteki Morgana. Choć było tam mnóstwo zwiedzających, znalezienie się w tym rozległym pomiesz- czeniu i tak okazało się wspaniałym przeżyciem. Gideon nie był w Bibliotece Mor- gana od czasu remontu tej placówki – znajdujące się tu skarby zawsze wydawały mu się nazbyt kuszące i natychmiast znów urzekły go łukowato sklepione malowa- ne sufity, trzypoziomowe regały pełne ksiąg, masywny marmurowy kominek, licz- ne gobeliny, przepiękne meble i gruby dywan w kolorze burgunda. Glinn, szpo- niastą dłonią operując sterownikiem elektrycznego wózka inwalidzkiego, wjechał agresywnie do sali, nie zważając na kolejkę i wykorzystując przewagę wynikającą z faktu, że ludzie mieli skłonność ustępować miejsca niepełnosprawnym. Dość szybko on i Gideon znaleźli się przed wielką przeszkloną gablotą, w której leżała Księga z Kells. – Cóż za sala – wymamrotał Gideon, rozglądając się dokoła, a jego wzrok in- stynktownie wychwycił wiele szczegółów związanych z zabezpieczeniami, począwszy od hiperczujnych strażników poprzez pojedyncze wejście oraz obiekty- wy kamer mrugające w wypustkach w sklepieniu i detektory czujników ruchu po rozmieszczenie laserów podczerwieni. To nie wszystko – wchodząc do sali, zwrócił uwagę na krawędź masywnych stalowych automatycznych drzwi, goto- wych zamknąć wejście do środka w mgnieniu oka. Glinn również popatrzył na sufit. – Cudowne, prawda? – powiedział. – Te freski są dziełem artysty H. Siddon- sa Mowbraya, a w pachwinach łuków przedstawione zostało dwanaście znaków zo- diaku. J.P Morgan należał do ekskluzywnego klubu zrzeszającego tylko dwunastu członków, gdzie każdy miał przypisany znak zodiaku. Mówi się, że układ tych znaków i innych dziwnych symboli odwzorowanych na sklepieniu wiąże się z klu- czowymi wydarzeniami z życia osobistego Morgana. Gideon popatrzył na wielki kominek zdobiący jedną ze ścian sali. Nawet w jego misternych zdobieniach doszukał się urządzeń zabezpieczających, w tym ta- kich, z jakimi nigdy się nie spotkał; nie miał pojęcia, jak właściwie działają. – Ten gobelin nad kominkiem – ciągnął Glinn – pochodzi z szesnastego wie- ku z Niderlandów Przedstawia jeden z siedmiu grzechów głównych: chciwość. – Zachichotał. – Ciekawy wybór jak na J. Pierponta Morgana, nie uważasz? Gideon skupił uwagę na gablocie, w której znajdowała się Księga z Kells. Była z pewnością kuloodporna i wykonano ją nie z niebieskiego, lecz białego szkła, przypuszczalnie o standardzie P6B, czyli mogła wytrzymać nie tylko uderze- nie kuli, ale nawet eksplozję ładunku wybuchowego czy próbę sforsowania jej młotem kowalskim lub kilofem. Gideon wpatrywał się w gablotę, nie zważając na
wspaniały, bezcenny skarb, jaki skrywała; jego oczy stopniowo wyszukiwały i kla- syfikowały kolejne poziomy zabezpieczeń – czujniki ruchu, czujniki ciśnienia at- mosferycznego, detektory podczerwieni, czujniki ciepła, a nawet coś, co wyglądało jak wskaźnik zawartości powietrza. Z całą pewnością zmiana jakiegokolwiek parametru wewnątrz gabloty spo- wodowałaby natychmiastowe zamknięcie się stalowych drzwi, a tym samym uwięzienie złodzieja w sali. A co z zabezpieczeniami, których Gideon nie zdołał wypatrzyć? – Aż dech zapiera, prawda? – wymamrotał Glinn. – Mnie to przeraża. – Co takiego? – Glinn wyglądał na zaskoczonego. – No tak, miałeś na myśli księgę… – Dopiero w tym momencie Gideon spoj- rzał na nią. – Ciekawa rzecz. – Można to tak ująć. Jej pochodzenie jest owiane mgiełką tajemnicy. Niektórzy twierdzą, że jest dziełem świętego Kolumby z około pięćset dzie- więćdziesiątego roku naszej ery Inni uważają, że została stworzona przez niezna- nych mnichów dwieście lat później dla uczczenia dwusetnej rocznicy urodzin świętego Kolumby Prace nad nią zaczęły się jeszcze na Ionie, a następnie księgę przewieziono do opactwa Kells, gdzie dodano do niej iluminacje. Tam też ją prze- chowywano, głęboko ukrytą, gdy opactwo kilkakrotnie było najeżdżane i łupione przez pogańskich agresorów z Północy, wikingów Ale nigdy nie udało się im zna- leźć tej księgi. Gideon baczniej przyjrzał się manuskryptowi. Wbrew sobie był coraz bar- dziej urzeczony fantastycznymi, abstrakcyjnymi zdobieniami pokrywającymi stro- nicę, przywodzącymi na myśl fraktale. – Dziś prezentowana jest stronica folio 34r – wyjaśnił Glinn. – Słynny mo- nogram Chi Rho. – Chi Rho? Co to takiego? – Chi i Rho to pierwsze dwie litery słowa „Chrystus” w języku greckim. Hi- storia życia Jezusa zaczyna się w Ewangelii według świętego Mateusza. W wersie osiemnastym pierwszego rozdziału po raz pierwszy zostaje wymienione imię Jezu- sa Chrystusa i ta strona była często szczególnie zdobiona we wcześniejszych ilumi- nowanych ewangeliach. W Księdze z Kells właśnie pierwsze litery Chi i Rho zaj- mują całą stronę. Za nimi znów zaczął gromadzić się tłum i Gideon poczuł, że ktoś lekko szturchnął go łokciem w bok. Glinn wciąż mówił szeptem: – Popatrz na ten labirynt zasupłanych zdobień! Możesz dostrzec całe mnóstwo ukrytych tam dziwnych stworzeń – zwierząt, owadów, ptaków, aniołów, małych główek, krzyży, kwiatów Nie wspominając o niezwykle złożonych celtyc-
kich węzłach. Marzenie matematyka!… I te kolory! Złoto, zieleń, żółć i purpura! To najwspanialsza stronica spośród wszystkich stronic iluminowanych manu- skryptów, jakie dotrwały do naszych czasów! Nic dziwnego, że ta księga uważana jest za największy skarb narodowy Irlandii. Spójrz tylko. Po raz pierwszy Gideon usłyszał w głosie Glinna nutę prawdziwego entuzja- zmu. Wychylił się do przodu tak bardzo, że mgiełka jego oddechu zasnuła szkło. – Bardzo przepraszam, ale ludzie czekają – rozległ się za nim zniecierpliwio- ny głos. Chcąc sprawdzić, co się stanie, Gideon wyciągnął rękę i dotknął palcami ga- bloty. Natychmiast rozbrzmiało ciche buczenie, a strażnik zawołał: – Proszę nie dotykać! Proszę cofnąć rękę! To ożywiło czekających w kolejce. – Człowieku, dajże szansę innym! Wszyscy tu stoimy! – podniósł się kolejny głos. Kilka innych osób też zaczęło wypowiadać słowa ponaglenia. Z długim westchnieniem żalu Glinn przyłożył uschnięty palec chorej dłoni do dźwigienki sterownika i jego wózek inwalidzki ruszył naprzód, cicho powar- kując. Gideon podążył za Glinnem. Po chwili znowu znaleźli się na Madison Ave- nue; ulicą sunęły sznury aut, słychać było klaksony taksówek. Ostre światło oślepiło Gideona. – Wyjaśnijmy coś sobie. Chcesz, żebym ukradł tę księgę? – zapytał. Poczuł, że dłoń Glinna uspokajającym gestem dotknęła jego ramienia. – Nie, nie całą księgę. Tylko tę jedną stronicę folio, którą właśnie mieliśmy okazję zobaczyć. – Dlaczego? Cisza. – Czy kiedykolwiek odpowiedziałem wprost na jakiekolwiek z twoich pytań? – rzucił z tajemniczym uśmiechem Glinn, gdy przed budynek Biblioteki Morgana zajechała limuzyna, aby zawieźć ich z powrotem na Dwunastą Ulicę Lit- tle West.
3 Trzy dni później Gideon Crew tuż po wyjściu z basenu na dachu ultraszpa- nerskiego hotelu Gansevoort, stojąc nago w apartamencie znajdującym się wysoko nad nowojorską dzielnicą Meatpaking, wpatrywał się w wielkie łóżko, na którym rozłożone były plany i schematy wszystkich systemów zabezpieczeń Sali Wschod- niej Biblioteki Morgana. Rozmowy z rządem Irlandii dotyczące wypożyczenia Księgi z Kells Biblio- tece Morgana trwały osiem lat. Wszelkie uzgodnienia w tej sprawie były najeżone trudnościami. Głównym powodem obaw było to, że w 2000 roku jedno z folio księgi wysłano do Canberry w Australii, aby wystawić je tam na widok publiczny na specjalnej ekspozycji. Niektóre strony uległy uszkodzeniu wskutek otarć i utra- ciły pigment – winą za to obarczono wibrację silników samolotowych – i od tej pory rząd Irlandii nie chciał ryzykować, by skarb narodowy ponownie ucierpiał. Jednakże James Watermain, miliarder amerykański pochodzenia irlandzkie- go i założyciel Watermain Group, postawił sobie za cel sprowadzenie słynnej księgi do Stanów Zjednoczonych. Znany z charyzmy i uroku osobistego, zdołał przekonać premiera Irlandii, a w końcu także rząd, do wydania zgody na jej wypożyczenie – przy zachowaniu zaostrzonych warunków dotyczących bezpie- czeństwa. Jednym z nich był remont kapitalny systemu zabezpieczeń Sali Wschod- niej Biblioteki Morgana, który opłacił osobiście Watermain. Miliarder początkowo próbował urządzić wystawę manuskryptów w Instytu- cie Smithsona. Jednak ochrona muzeum nie była skłonna do przeprowadzenia za- awansowanej technologicznie rozbudowy systemów zabezpieczeń i pomysł upadł. Gideona ucieszyła ta informacja. Choć jego wspomnienia z dzieciństwa związane z Waszyngtonem były straszne – właśnie tam zginął jego ojciec – to gdy w później- szych latach bywał w tym mieście, za każdym razem wydawało mu się nudne, wręcz senne ze swoją kolekcją miłych dla oka pomników i ponadczasowych doku- mentów. Zaledwie parę tygodni temu został wezwany do Waszyngtonu, aby ode- brać medal za swoje ostatnie dokonania w Fort Detrick, i wówczas z pewną kon- sternacją stwierdził, że może z powodu tragedii z jedenastego września, a może wskutek zaostrzonych przepisów i wszechobecnego przerostu biurokracji stolica, niegdyś miła i wyciszona, zaczęła przypominać obóz wojskowy Jak się okazało, funkcjonowało tu obecnie ponad dwadzieścia różnych formacji policyjnych – Poli- cja Miejska, Policja Kapitolu, Policja Parkowa, Policja Stanowa, Policja Mennicy Państwowej, Tajna Policja, „Specjalna” Policja – uzbrojonych i mogących zatrzy- mać, a następnie aresztować każdego niefortunnego kierowcę lub gościa. (Tak uważał jeden z taksówkarzy, który woził Gideona, a który wcześniej sam pracował w resorcie). Patrząc na tych wszystkich niepotrzebnych gliniarzy, których strefy
działania nakładały się na siebie, Gideon niemal czuł woń pieniędzy podatników, które praktycznie wyrzucano w błoto. Kroplą, która przepełniła czarę goryczy, był mandat z automatycznego punk- tu kontroli prędkości – najwyraźniej zamontowana na słupie skrzynka z radarem wypatrzyła go, gdy jechał New York Avenue z prędkością o kilka kilometrów większą, niż zezwalały na to tutejsze ograniczenia, i po sfotografowaniu tablicy re- jestracyjnej jego auta przysłano mu na adres domowy nakaz zapłacenia kary w wy- sokości stu dwudziestu pięciu dolarów. Nie miał możliwości, by się odwołać, mógł jedynie udać się do Waszyngtonu i spróbować się bronić. Oczywiście samo zdarze- nie tak bardzo rozmyło się w jego pamięci, że nie potrafił go odtworzyć: czy gdzieś w pobliżu był znak ograniczenia prędkości? Czy rzeczywiście jechał za szybko? Gdzie, do cholery, była ta New York Avenue? Minęło wiele dni – jak uczciwy oby- watel miał przypomnieć sobie coś takiego? Gideon zrobił dwie rzeczy: po pierwsze zapłacił mandat, a po drugie poprzysiągł sobie, że jego noga długo nie postanie w Waszyngtonie. To, co jego zdaniem było niegdyś pięknym i trwałym symbolem świetności tego kraju, zmieniło się w obsesyjny twór o charakterze policyjnym, opresyjnie wykorzystującym przyznany mu zbyt duży budżet. A może po powrocie znad jego strumienia pstrągów trudno mu było odna- leźć się w wielkomiejskim gąszczu? Tak czy inaczej, na pewno nie wybrałby się do żadnego muzeum Instytutu Smithsona. Zaczął krążyć po pokoju i zastanawiał się, skąd Glinn zdobył wykaz planów i schematów systemów bezpieczeństwa zastosowanych w muzeum. Każdy obwód, każdy czujnik był na nich zaznaczony w najdrobniejszych szczegółach. Jednakże niewiele mu to dawało. Nigdy nie widział tak złożonego systemu zabezpieczeń, na- wet nie wyobrażał sobie, że coś takiego może istnieć. Były tu zwykle używane układy wielowarstwowe, systemy rezerwowe i wzmocnione, zapasowe źródła ener- gii i wszystko, czego mógł się spodziewać włamywacz. Ale to dopiero początek. Sala Wschodnia była teraz sama w sobie skarbcem. Pierwotnie jej ściany zbudowano z dwóch warstw wapienia z Vermontu; miały niemal metr grubości. Je- dyne wejście do sali wyposażono w specjalne, podwójne, stalowe drzwi, opuszcza- ne z sufitu i wysuwające się z podłogi, które w momencie ogłoszenia alarmu błyskawicznie zamykały pomieszczenie. Nie było okien, gdyż światło nie służyło przechowywanym tu księgom. Sklepiony sufit wykonano z wyjątkowo grubego, wzmocnionego betonu. Posadzkę tworzyła równie gruba płyta wzmocnionego beto- nu, pokryta dodatkowo marmurem. Do tych wszystkich oryginalnych zabezpie- czeń, które odnowiono i zmodernizowano na prośbę rządu Irlandii, dodano zewnętrzną warstwę płyt stalowych i czujników. Na noc sala była szczelnie zamykana. Jej wnętrze zabezpieczono siatką prze- cinających się promieni laserowych, czujnikami ruchu i czujnikami podczerwieni działającymi na kilku różnych długościach fal, w tym jednym, który natychmiast
wychwyciłby temperaturę ciała ludzkiego. Mówiąc najogólniej, nawet mysz (a może i karaluch) nie wślizgnęłaby się do tej sali niewykryta. Kamery pracowały dzień i noc, przy monitorach czuwali świetnie wyszkoleni strażnicy, wybrani spe- cjalnie do tego zadania. Za dnia, gdy wystawa była otwarta, zwiedzający musieli zostawić wszystkie torby i aparaty fotograficzne i przejść przez bramkę do wykrywania metalu. Wszędzie stali strażnicy, a kamer zamontowano tu więcej niż w najlepiej prospe- rującym kasynie w Las Vegas. Gablotę, w której umieszczono Księgę z Kells, wypełniono czystym argonem; znajdujące się wewnątrz niej czujniki natychmiast włączyłyby się, gdyby tylko wychwyciły obecność jakiegokolwiek innego gazu at- mosferycznego, i to w ilości zaledwie jednej cząsteczki na milion. Jeśli ktoś próbowałby dobrać się do manuskryptu, stalowe drzwi odcięłyby Salę Wschodnią tak szybko, że nawet olimpijski sprinter nie zdążyłby dobiec z łupem do wyjścia, bo już zostałoby ono zablokowane. Od kilku dni Gideon doszukiwał się słabych punktów w tym systemie. Każdy system miał jakiś defekt i niemal zawsze wynikało to z błędów ludzkich, usterek w oprogramowaniu albo ze zbytniej złożoności systemu, uniemożliwiającej zrozumienie w pełni jego działania. Jednak projektanci tego zabezpieczenia wzięli pod uwagę wszelkie możliwe potknięcia. I choć system był faktycznie złożony, jego modułowa struktura sprawiała, że każdy jego komponent okazywał się w miarę prosty i niezależny od pozostałych. Programy były proste, a niektóre war- stwy układu bezpieczeństwa całkowicie mechaniczne, bez skomputeryzowanych urządzeń kontrolnych. Ich redundancja sprawiała, że te zwielokrotnione systemy nawet w wypadku zakłóceń lub usterek nie wpływałyby na ostateczne bezpie- czeństwo księgi. Oczywiście istniały sposoby na włączenie i wyłączenie systemu, ponieważ każdego dnia stronice księgi były przewracane. Jednak nawet to zostało nadzwy- czaj starannie zaplanowane. Do wyłączenia systemu zabezpieczeń potrzeba było trzech osób, a każda z nich znała na pamięć osobny, prosty kod. Nie było żadnego materialnego klucza ani zapisanych kodów, nic, co można by ukraść. A te trzy oso- by były nietykalne. Jedną z nich był sam John Watermain, drugą prezes Biblioteki Morgana, a trzecią wiceburmistrz Nowego Jorku. O ile jednego człowieka można łatwo przekupić, to w wypadku dwóch ludzi korupcja stawała się o wiele trudniej- sza, a przy trzech okazywała się wręcz niemożliwa do przeprowadzenia. A gdyby jedna z tych osób zmarła? Wówczas jej miejsce zająłby czwarty człowiek – premier Irlandii. A gdyby wybuchł pożar? Z pewnością w takiej sytuacji księgę trzeba byłoby przewieźć jak najszybciej w bezpieczne miejsce, podejrzewał Gideon. Jednak zale- cenia na taką okoliczność okazały się dalekie od procedur, jakie zazwyczaj podej- mowano. Otóż podczas pożaru księga miała pozostać w gablocie. Twierdzono, że
w niej będzie absolutnie bezpieczna. Gablota miała więc być pierwszą linią obrony i wytrzymać nawet silną pożogę. Drugą linią obrony była ognioodporna skrzynia, która wysuwała się z wnętrza gabloty i chroniła cenny obiekt przed najdłużej trwającym pożarem. Co więcej, Sala Wschodnia miała kilka różnych wzajemnie uzupełniających się, najnowocześniejszych systemów do walki z ogniem, które mogły zdusić zarzewie pożaru, zanim zdołałby się rozprzestrzenić. Podobne sys- temy strzegły księgi przed trzęsieniem ziemi, powodzią i atakiem terrorystycznym. Cenny eksponat nie był chroniony chyba tylko przed bezpośrednim trafieniem w niego przez pocisk wyposażony w głowicę nuklearną. Z długim westchnieniem Gideon podszedł do szafy i zaczął przeglądać ubra- nia. Pora przebrać się do kolacji. Wybrał strój w stylu młodego hipstera, który do- robił się milionów na biznesie internetowym. Gideon wcielał się już wcześniej w tę rolę z powodzeniem. Zdecydował się na czarną koszulkę St. Croix z golfem, zno- szone lewisy i mokasyny Bass Weejuns – musiał choć trochę to wszystko dopaso- wać – po czym szybko włożył to na siebie. Cały dzień nic nie jadł. Wolał jedną wykwintną i zapadającą w pamięć ko- lację niż trzydaniową tanią wyżerkę dla zapełnienia żołądka. Jedzenie było dla nie- go bardziej rytuałem niż sposobem na zabicie głodu. Znów spojrzał na zegarek. Jeszcze za wcześnie na kolację, ale czuł się nie- spokojny po trzech dniach siedzenia w pokoju i gapienia się na schematy. Musiał znaleźć jakąś lukę w systemie zabezpieczeń, choćby cienką jak włos szczelinę. Odkąd jako nastolatek rozpoczął karierę złodzieja specjalizującego się w okradaniu muzeów, galerii sztuki i towarzystw historycznych, wiedział, że nie istnieje coś ta- kiego jak doskonały system bezpieczeństwa. Każdy miał jakieś wady, technolo- giczne lub wynikające z ułomności człowieka. Zawsze był o tym święcie przekonany. Aż do teraz. Chryste, potrzebował przerwy. Wszedł do łazienki, przeczesał mokre włosy, a potem nałożył odrobinę balsamu po goleniu Truefitt & Hill, aby zabić nieprzy- jemną woń chloru, pamiątkę po kąpieli w basenie. Opuścił apartament, pozosta- wiając na klamce od zewnątrz kartonową zawieszkę z napisem „Proszę nie prze- szkadzać”. W Meatpacking, dawnej dzielnicy przetwórstwa mięsnego, panował spory ruch. Był gorący sierpniowy wieczór. Brukowane uliczki wypełniły się młodymi, nieco zblazowanymi turystami; ta dzielnica stała się w ostatnich latach jedną z naj- szykowniejszych okolic na Manhattanie. Zajrzał do Spice Market przy sąsiedniej przecznicy, usiadł przy barze i zamówił martini. Sącząc drinka, oddawał się jednej z ulubionych czynności – ob- serwowaniu otaczających go ludzi – i przy okazji wyobrażał sobie najdrobniejsze szczegóły dotyczące ich życia, czym się zajmują zawodowo, jak wyglądają ich psy itp. Ale choć bardzo się starał, dziś go to nie pochłaniało. Po raz pierwszy w życiu
zetknął się z systemem bezpieczeństwa opracowanym przez naprawdę inteligent- nych ludzi – bystrzejszych od niego. Tę cholerną Księgę z Kells trudniej będzie ukraść niż Monę Lizę. Gdy się nad tym zastanawiał, jego nastrój, i tak już nie najlepszy, stał się jeszcze bardziej posępny. Ludzie wokół, wymuskani i elokwentni, rozmawiający, pijący i jedzący, zaczęli go drażnić. Zaczął sobie wyobrażać, że to nie ludzie, lecz skrzeczące małpy odbywające skomplikowane rytuały godowe, i dzięki temu trochę się uspokoił. Jego szklanka była już pusta. Dawno temu zrozumiał, że zamówienie następnego drinka jest kiepskim pomysłem – nie miał problemu z alkoholem, ale po dwóch kolejkach łatwo było przekroczyć granicę i wypić trzeciego drinka, a na- wet czwartego, co nieuchronnie skłoniłoby go do bliższego zainteresowania się jedną z tych szczupłych, jasnowłosych, skrzeczących małpek kapucynek. Zamówił drugiego drinka. Kiedy go sączył, mając dzięki alkoholowi nieznacznie lepszą opinię o stanie świata, przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Jeżeli kradzież Księgi z Kells rze- czywiście była niemożliwa – a zaczynał być coraz bardziej przekonany o tym – będzie musiał namówić kogoś do wyniesienia tego cennego skarbu z biblioteki… przy pełnej współpracy tamtych trzech osób. To zadanie wymaga manipulacji psy- chologicznej w dużo bardziej zaawansowanym stopniu niż ta, jaką miał okazję sto- sować do tej pory. W jego przytępionym alkoholem umyśle zaczął właśnie rysować się pewien plan. Gdy przyniesiono mu trzeciego drinka, rozejrzał się uważnie po wnętrzu ele- ganckiego baru. Na drugim końcu sali siedziała kobieta, niegrzesząca zbytnio urodą, dość pulchna i w okularach. Jednak w kobietach najbardziej ujmował go hipnotyczny błysk w oku, niezwykła bystrość spojrzenia świadcząca o inteligencji. Kobieta ruszyła się, a Gideon stwierdził, że wydaje się rozbawiona tym wszystkim tak jak on. Podniósł ze stolika niemal całkiem opróżnioną szklankę i podszedł do kobie- ty. Popatrzył na puste krzesło. – Mogę? Otaksowała go wzrokiem. – Czemu nie. Robisz w biznesie komputerowym? Zaśmiał się i z udawaną pokorą w głosie odparł: – Nie, ale zajmuję się WYSIWYG1 . Czemu pytasz? – Bo ubierasz się jak Steve Jobs. No wiesz, czarna koszulka z golfem i dżinsy. – Nie lubię myśleć rano, co na siebie włożę. Odwróciła się do barmana.
– Dwa Beefeater Martini, dwie oliwki i trochę lodu. – Stawiasz mi drinka? – Masz coś przeciwko temu? Wychylił się do przodu. – Ani trochę, ale skąd wiesz, co piję? – Obserwowałam cię, odkąd tu wszedłeś. – Naprawdę? Dlaczego akurat mnie? – Wyglądasz jak zagubiony chłopiec. Gideon prawie się zaczerwienił. Ta kobieta miała trochę za dobry zmysł ob- serwacji i poczuł się zdemaskowany. – Czy wszyscy nie jesteśmy odrobinę zagubieni? Uśmiechnęła się i odparła: – Myślę, że nadajemy na tych samych falach. Kiedy przyniesiono im drinki, stuknęli się szklankami. – Za zagubienie – wzniósł toast Gideon.
4 Antykwariat Griggsa i Wellingtona, specjalizujący się w rzadkich księgach i manuskryptach, mieścił się niedaleko Portobello Road, tuż za rogiem. Był to je- den z tych antykwariatów, który przeniósł się w nowe miejsce z Portobello, bo choć jego właściciele bardzo, ale to bardzo się starali, nie udało im się odnieść suk- cesu. Kiedy Gideon wszedł do sklepiku, zwrócił uwagę na typowo brytyjską, sno- bistyczną aurę, która nie do końca była w stanie zamaskować naleciałości tandetne- go East Endu. Właściciel antykwariatu, młody Brytyjczyk w szpanerskim garnitu- rze z Savile Row, potwierdził te podejrzenia, bo gdy się odezwał, w jego angiel- skim akcencie pojawiła się charakterystyczna cockneyowska nuta. – W czym mogę panu pomóc? Gideon, sam ubrany w drogi garnitur od Ralpha Laurena, posłał mu uśmie- szek tępego Amerykanina. – Cóż, zastanawiałem się, czy mógłbym rzucić okiem na stronicę starego manuskryptu, który zauważyłem na wystawie. Jego teksaski akcent dał o sobie znać, chociaż Gideon starał się nad nim za- panować. – Oczywiście – odparł właściciel. – Ma pan na myśli iluminowaną księgę go- dzinek? – Taa. Mężczyzna podszedł do gabloty i wyjął z niej niewielką stronicę zafoliowaną w sztywny plastik. Niemal z nabożną czcią położył ją na wyłożonej czarnym aksa- mitem tacy, którą wyjął spod lady, a następnie umieścił w kręgu światła punktowej lampy zamontowanej w suficie. To była scena z ewangelii, z iluzjonistycznymi mo- tywami kwiatowymi na obrzeżach, a w centrum ukazująca Matkę Boską siedzącą pod łukowatym przejściem i anioła zstępującego z błękitnego nieba. Maria cofała się przed nim w trwodze. Całe zdarzenie zostało przedstawione z niezwykłą dbałością o szczegóły. – Wspaniałe – wymamrotał antykwariusz. – Ma pan dobre oko. – Proszę mi o tym opowiedzieć coś więcej – poprosił Gideon. – Strona ta pochodzi z flamandzkiej księgi godzinek, datowanej na mniej więcej tysiąc czterysta czterdziesty rok, i jest naprawdę w doskonałym stanie. Wręcz idealnym. – Mężczyzna mówił głosem pełnym uniesienia. – Mówi się, że pochodzi ona z pracowni Mistrza Przywilejów Gandawskich. – Rozumiem – rzekł Gideon. – To miło. – Oczywiście ukazuje Zwiastowanie – dodał antykwariusz. – Ile kosztuje? – Tę rzadką stronicę wyceniliśmy na cztery tysiące sześćset funtów. – Głos
mężczyzny stał się ściśnięty, pełen rezerwy, jakby mierziła go rozmowa o pie- niądzach. – Czyli ile to będzie na nasze, osiem patyków? – rzucił Gideon, przyglądając się baczniej stronicy. – Chciałby pan obejrzeć ją przez lupę? – Co? Ach tak, dziękuję. Gdy Gideon przypatrywał się szczegółom, antykwariusz mówił dalej, złączywszy dłonie, a jego charakterystyczny akcent wypełnił niewielki antykwa- riat. – Jak zapewne pan wie – kontynuował, a ton jego głosu sugerował, że Gide- on nie może tego wiedzieć – godzinki wywodzą się ze średniowiecznego cyklu mo- dlitw klasztornych i zostały ujęte w formie książeczki na potrzeby poszczególnych użytkowników. Prezentują jedne z najwspanialszych dzieł sztuki średniowiecznej, które przetrwały do naszych czasów. Były wyjątkowo drogie – w piętnastym wieku koszt godzinek był równy cenie sporego gospodarstwa wraz z całym obejściem. Je- dynie członkowie rodów królewskich, szlachty oraz ludzie bardzo zamożni mogli pozwolić sobie na zakup jednej z tych książeczek. Proszę spojrzeć na te szczegóły! I na barwy Chciałbym zwrócić pańską uwagę zwłaszcza na błękit nieba – pigment został wykonany z kruszonego lapis-lazuli, który w średniowieczu był cenniejszy niż złoto. W owym czasie jedynym źródłem tego minerału był Afganistan. – Rozumiem. – Jest pan kolekcjonerem? – O, nie. Szukam tylko prezentu rocznicowego dla mojej żony. Jest bardzo religijna. – Gideon zaśmiał się pod nosem, dając w ten sposób do zrozumienia, że on taki nie jest. – Mogę się przedstawić? – zapytał antykwariusz. – Jestem sir Colin Griggs. Gideon spojrzał na mężczyznę wyciągającego ku niemu drobną białą dłoń; gość miał podbródek lekko wysunięty do przodu, plecy wyprostowane, tytuł „sir” przysługiwał mu tak jak Gideonowi miano lorda. Ujął podaną rękę i energicznie nią potrząsnął. – Jestem Gideon Crew. Z Teksasu. Przepraszam, ale nie mogę poprzedzić mojego nazwiska żadnym tytułem. Nawet „pan” też nie do końca do mnie pasuje. – Wybuchnął śmiechem. – Ach, Teksas. Stan Samotnej Gwiazdy Ma pan wyborny gust, panie Crew. Czy mogę odpowiedzieć jeszcze na jakieś pytania dotyczące tego przedmiotu? – Skąd mam wiedzieć, że to autentyk? – Mogę pana zapewnić, że tak. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Od- powiadamy za wszystko, co mamy w naszej ofercie. Może pan po dokonaniu zaku- pu oddać tę stronicę do zbadania przez wybranego eksperta i gdyby pojawiły się ja- kiekolwiek wątpliwości, zwrócimy panu pieniądze.
– Dobrze. Ale cóż… muszę przyznać, że cztery tysiące sześćset funtów to sporo. A może byśmy trochę ją obniżyli do okrągłej kwoty, dajmy na to, do czte- rech tysięcy? Sir Colin wyprężył się jak struna w wyrazie dezaprobaty. – Przykro mi, panie Crew, ale Griggs i Wellington nie negocjują cen. Gideon posłał brytyjskiemu snobowi promienny teksaski uśmiech. – Daj pan spokój. Wszystko można negocjować. – Wyjął kartę kredytową. – Cztery tysiące albo już mnie tu nie ma. Sir Colin słabiej już manifestował dezaprobatę. – Cóż, podejrzewam, że dla kogoś, kto docenia to dzieło sztuki, tak jak pan, moglibyśmy uczynić wyjątek i obniżyć cenę do czterech tysięcy czterystu. – Czterech tysięcy dwustu. Wyraz twarzy sir Colina dawał jasno do zrozumienia, że dla antykwariusza ta dyskusja jest wyjątkowo bolesna i nieprzyjemna. – Czterech tysięcy trzystu. – Sprzedane.
5 Po krótkiej wizycie w hotelowym pokoju, aby się przebrać, Gideon wyruszył z cenną stronicą do londyńskiego Sotheby’s, gdzie miało dojść do ostatniej i naj- ważniejszej próby w opracowanym przez niego planie. Prawie pięciokilometrowa przechadzka pozwoliła mu zapoznać się z kilkoma fascynującymi miejscami, jak choćby Hyde Park. W ten piękny letni dzień, wśród starych drzew gęsto pokrytych liśćmi, pod niebem, po którym jak statki przepływały kłębiaste obłoki, cała murawa parku tętniła życiem – było mnóstwo ludzi. Londyn był niezwykłym miejscem i Gideon stwierdził, że powinien spędzić w tym mieście więcej czasu, a może na- wet zamieszkać tu na stałe. Nagle jednak przypomniał sobie o swojej nieuleczalnej przypadłości i tego rodzaju myśli błyskawicznie wyparowały mu z głowy. Gmach Sotheby s był bezpretensjonalną, świeżo otynkowaną, dziewiętnasto- wieczną, trzypiętrową budowlą. Pracownicy okazali wielką uprzejmość, gdy Gide- on zaprezentował im niewielką iluminowaną stronicę manuskryptu, którą chciał wystawić u nich na aukcji. Zaprowadzono go do niewielkiego, przytulnego gabine- tu na drugim piętrze, w którym urzędował czarujący korpulentny mężczyzna w okularach ze złotymi oprawkami i gęstą czupryną, zmierzwioną jak u Einsteina. Grubasek miał na sobie staroświecki tweedowy garnitur z kamizelką i zegarkiem z dewizką, co sprawiało, że wyglądał jak żywcem wyjęty z powieści Dickensa. Cieszył się renomą – czego Gideon nie omieszkał sprawdzić – jednego z najlep- szych na świecie ekspertów w dziedzinie iluminowanych manuskryptów. – Proszę, proszę! – powitał go mężczyzna, cuchnący tytoniem i być może także whisky. – Co my tu mamy, hę? – Wyciągnął tłustą rękę. – Brian MacKilda, do usług! – Mówił, jakby miał stale zadyszkę; przerywał zdania posapywaniem „huu, huu”, jakby musiał złapać oddech. – Mam iluminowany manuskrypt, który chciałbym wystawić na aukcji. Gideon wyciągnął niewielkie skórzane portfolio. – Doskonale. Rzućmy na nie okiem. MacKilda obszedł biurko, wysunął szufladę, wyjął lupę i przyłożył ją do oka, które wprawnie przymrużył. Zmieniając ustawienie specjalnej lampy, która rzucała światło na gładką czarną tacę, wziął do ręki zafoliowaną stronicę zakupioną nie- dawno przez Gideona, wyłuskał ją z plastiku i przyjrzał się jej uważnie, kiwając głową i postękując z aprobatą, a jego gęste włosy lekko przy tym zafalowały. Następnie umieścił stronicę pod lampą. Przez kilka minut oglądał ją przez lupę, wydając kolejne pomruki, przypominające zwierzęce, lecz brzmiące całkiem pozytywnie. Wreszcie MacKilda zgasił silną lampę, sięgnął do szuflady biurka i wyjął niedużą, dziwnie wyglądającą kanciastą, prostokątną latarkę. Zbliżył ją do