Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Przelot bocianow - Kowalewska Hanna

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Przelot bocianow - Kowalewska Hanna.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 315 stron)

I. SITO 1 Od czego zaczęło się tym razem? Wizyta Agi, mojej przyjaciółki ze studiów! Opowiadałam ci o niej, babko. Wpadła do Warszawy w drugiej połowie września. Bez zapowiedzi. Nic dziwnego, od pewnego czasu unikałam kontaktów z nią. Kara za plotkarstwo! Tygodniami opowiadała Oldze, naszej wspólnej znajomej1, wszystko, co o mnie wiedziała. A pewnie dokładała także i to, czego się tylko domyślała. Telefoniczne donosy! Barwne, bogate w szczegóły i ozdobione głupim chichotem. Miesiące mijały, nowe problemy przysłoniły to, co stało się przez Olgę i z Olgą, a ja jakoś nie mogłam Adze zapomnieć jej zdrady. Widocznie postanowiła temu zaradzić. Telefony nie skutkowały, więc wybrała się w podróż. Wparowała do mnie z kilkoma kolorowymi torbami. Zakupy! Ulubiony sport mojej przyjaciółki. I dobry pretekst na początek trudnej rozmowy. Niestety, źle trafiła — właśnie postanowiłam zrobić w swoim mieszkaniu generalny remont i w chwili gdy pojawiła się w drzwiach, stałam między Wąsatym i Łysym, którzy lustrowali moje ściany. — Trzeba skrobać — twierdził Wąsaty. — Za dużo warstw. I ta zieleń taka intensywna. Nieskrobana mogłaby wyleźć spod farby. Aga zachichotała. Dopiero wtedy ją dostrzegłam. — Ze ściany owszem — rzuciła — można zeskrobać, gorzej z duszy. Wąsaty przeniósł swój cokolwiek zdziwiony wzrok z zieleni na nią, a potem na mnie, jakby chciał ocenić, jak wiele warstw mam w środku. — Panowie robią co trzeba — przerwałam te jałowe obserwacje. — A potem na biało. — A nie kolorek? — Wąsaty był wyraźnie rozczarowany. — Teraz wszyscy chcą kolorki. — Biały to też kolor. — Niby tak — mruknął Wąsaty, choć nie był o tym do końca przekonany. Bo biały to biały. A kolor to kolor. Wiadomo! Podrapał się po głowie, zmarkotniał. Gdyby wiedział, że ma przemalować nie tylko moje ściany, ale i duszę, byłoby mu pewnie jeszcze

smutniej. 2 — Biały? — dopytywała się Aga w pobliskiej kawiarni. — Któż zasłużył na tak piękną barwę? To musi być jakiś minimalista. Mów, bo umieram z ciekawości. Aga od dawna twierdziła, że zmieniam kolor ścian razem z mężczyznami. Coś w tym było, choć nie tym razem. Nie miałam jednak zamiaru jej o tym mówić. — Żebyś potem mogła chlapać jęzorem na lewo i prawo? — burknęłam tylko. — Nic z tego, koniec ze zwierzeniami. — O co ci chodzi? — zapytała niby to zdziwiona. — Zgadnij. — Naprawdę nie wiem. — Jej niewinna, szczera twarz zwiodłaby każdego. Ja jednak nie miałam złudzeń. I nie miałam ochoty na wynurzenia. — Co u ciebie? Dobiło ją to pytanie. Zrobiła taką minę, jakbym jej odmówiła wody na pustyni. — Przejechałam setki kilometrów, by się z tobą spotkać! — I się spotkałaś. — Masz pretensję o Olgę, tak? Wiesz, jaka ona była, jak agent FBI. Niemowę zmusiłaby do mówienia. Miała swoje sposoby. — Przypalanie żywcem? Pistolet przy skroniach? — Nie kryłam ironii. Aga wzruszyła ramionami. — Ale się przyczepiłaś. Zadzwoniła po latach, to sobie pogadałyśmy raz i drugi… Szkoda, że tak marnie skończyła. Samokremacja na autostradzie. Brr! Jak mi Lena powiedziała… — Jedz — podsunęłam jej swoje ciastko. Nie chciałam tego słuchać. Ani o Oldze, ani o wypadku, ani nawet o Lenie. I to nie dlatego, że mnie to jeszcze bolało. Denerwował mnie lekceważący ton Agi. Kiedyś lubiłam jej luz, nieustanny optymizm i lekkość, z jaką traktowała ludzi i sprawy. Teraz wydawało mi się to nie do zniesienia. Była łasuchem, miałam więc nadzieję, że ciastko skutecznie zamknie jej gębę. I zamknęło. Tyle że jedynie na trzy minuty. — Niezłe — stwierdziła, wyjadając okruszki z talerzyka. — To co z tym Białaskiem? Przystojny? Może to lekarz, jak Edek? Szpitalna biel.

Sterylność. Leczniczy dotyk. Przyznaj się, trafiłam? Miałam zamiar powiedzieć, że owszem, kulą w płot, ale poczułam, że robi mi się niedobrze. Aga została przy stoliku, a ja leciałam z prędkością światła do toalety. Ledwie zdążyłam. Moja przyjaciółka zjawiła się tam po paru minutach. — Jesteś blada jak ściana — rzuciła z umiarkowanym współczuciem. — Czy może raczej biała jak ściany w twoim mieszkanku. Nie przesadzasz z tym generalnym remontem? Chwilę później znowu poleciałam do kabiny wymiotować. Adze odechciało się żartów. — Żyjesz? — spytała, zaglądając do środka. — Jeśli ten twój Białasek jest rzeczywiście lekarzem, to lepiej do niego zadzwoń. A jeśli nie, to sama już nie wiem, co z tobą robić. Tylko czym ty się zatrułaś? — zastanawiała się. — Przecież oba ciastka zjadłam ja. Czyżby coś było w kawie? 3 Potem, babko, był telefon. Zirytowany kobiecy głos pytał mnie o dramat Na ziemi, na chmurze. — To już drugi tekst, który wysłałam do tego teatru i nic, ani słowa. — Drugi? — zdziwiłam się. — Proszę powtórzyć nazwisko. — Diana Puch. Parę miesięcy temu przysłałam Zaklinaczy deszczu. A trzy tygodnie temu właśnie Na ziemi, na chmurze. Czy ja nie zasługuję na odpowiedź? — Z pewnością. Sprawdzę, czy dramaty doszły, i oddzwonię. Proszę zostawić numer telefonu. — Czy doszły? — Jej głos wibrował najwyższym zdumieniem. — To były polecone. Musiały dojść! — Oczywiście. Znajdę je zatem, przeczytam i odpowiem. — Mam nadzieję! To jedyne egzemplarze. Powierzyłam je teatrowi z całą ufnością. A pani mówi takie dziwne rzeczy. Miałam wrażenie, iż to raczej ona mówi dziwne rzeczy, ale czułam, że lepiej powstrzymać się od komentarzy. — Wybaczy pani — rzuciłam tylko — ale mam drugą rozmowę na linii. Oddzwonię. — Cóż, jeśli ma pani drugą rozmowę, to rzeczywiście kończmy. Na pewno ten ktoś ma ważniejszą sprawę niż ja. — W jej głosie była uraza.

— Do usłyszenia. Gdyby na końcu syknęła jak żmija, wcale bym się nie zdziwiła. Zaklinacze deszczu i Na ziemi, na chmurze! Z czym mi się to kojarzy? Gdzie ja to widziałam? Niestety, wszystko, co sobie zdołałam przypomnieć, to deszcz plemników Jakuba, które spadły na okładkę pierwszego z dramatów pani Puch gdzieś pod koniec maja. Ale co się stało z nim potem? Wylądował w szufladzie czy na którejś z półek? Być może Jakub znał odpowiedź na te pytania, ale nie mogłam z nim o tym porozmawiać. Od czasu naszego rozstania zachowywał się bowiem jak najgorszy wróg, gotowy wykorzystać każde moje potknięcie. Cóż, tak się kończą romanse w pracy. Konstatowałam to teraz z przykrością. Drugiego tekstu chyba nie miałam nigdy w ręku. Może przyszedł, gdy byłam na urlopie? Zaczęłam przeglądanie przysłanych w ostatnim czasie dramatów. Nic. Potem zabrałam się do przeglądania stosów starszych sztuk, które były na parapecie. Nic. Godzina grzebania w szafie. Nic. Powoli ogarniała mnie panika. Jedyne egzemplarze! To pewnie nieprawda, ale ta sycząca ze słuchawki nie odpuści. A jeśli to faktycznie były jedyne egzemplarze genialnych dramatów, które nieopatrznie wywaliłam do kosza? Ale przecież nie wyrzucam żadnych dramatów, tylko je trzymam w szafie albo odsyłam — i to czasami przylepiając własne znaczki, gdy sekretarka narzeka, że wydaję za dużo. Nigdy w życiu nie umieściłam w koszu niczyjego dzieła, nawet jeśli było kiczem do kwadratu czy sześcianu. I jeszcze dołączałam życzliwe słowa, że może następnym razem… 4 Przeszukiwałam pawlacz, gdy w drzwiach stanął dyrektor teatru. Rozejrzał się z dostojną ostentacją po mojej kanciapie. Wyraz jego twarzy nie pozostawiał złudzeń — zdumiewał go panujący tu bałagan. Nie zniżył się jednak do komentowania go. — Sztuka! — zaczął dość wysoko. — Taaak… Dramaty! Te napisane i te piszących. I pani na straży sztuki, decydująca, co nią jest i nie jest. Wielka odpowiedzialność. Wielka… Zastygłam z zakurzonym tekstem w ręku, jednym z tych, które kiedyś, jeszcze za czasów mego poprzednika, miały jakieś szanse na wystawienie, a potem zostały zapomniane.

Dyrektor znowu omiótł wzrokiem mój pokój, poświęcił chwilę biurku, a potem przeniósł spojrzenie na mnie, czekając, co powiem. — Choć nie tak wielka jak pana. Ocenić to jedno, a pozwolić, by wcieliło się w życie, to drugie. — Potrząsnęłam trzymanym w ręku dramatem. — Bez odpowiedniej decyzji to jest tylko kilkadziesiąt zadrukowanych kartek. — Taaak… Bez pani decyzji, a potem bez mojej… To mi przypomina sita, jakimi kiedyś oddzielało się ziarno od plew. Duże sito, małe sito, dziurawe sito… — dodał niespodziewanie. — Wszystko się niszczy. Sita też czasami się psują… — Zastygł i zapatrzył się gdzieś w głąb, jakby przypominał sobie obrazki z przeszłości, stare przetaki z drewnianymi obręczami okalającymi metalowe siatki. Widziałam takie w muzeum. — Taaak… — kontynuował swoje cedzenie. — Nic nie jest wieczne. Wszystko się zmienia, pani Matyldo. Wszystko. Niech pani lepiej znajdzie to ziarno, które pani wypadło. Bo ziaren nie należy gubić. Nie należy! — rzucił już w progu. 5 Szukałam dwa dni, babko. Nie znalazłam. Jedyne wersje dramatów Barbary Robak, pisującej pod pseudonimem Diana Puch, żony znanego polityka, jak się dowiedziałam po paru telefonach, wyparowały. Tak się zaczęło. Początek końca. W tym teatrze. W tej wersji życia. Zmiennik przyniósł nowinę, choć chyba sam jeszcze o tym nie wiedział. Każde sito się psuje. Każde. U mnie popsuły się wszystkie jednocześnie. Na to przynajmniej wyglądało. — Piękna ciąża. — Ginekolog miał taki głos, jakby znalazł w moim wnętrzu złote jajo. — Ósmy tydzień, jak sądzę… Wiedziałam to i bez niego. Miałam jednak nadzieję, że to nieprawda, że test kłamał, a brak okresu był spowodowany mało przyjemnymi zawirowaniami ostatnich tygodni albo po prostu zwykłą złośliwością losu. Chwilową. Odwracalną. Brałam też pod uwagę wyleczalną chorobę. A to było nieuleczalnie zapłodnione jajeczko, które już zdążyło się podzielić na sto tysięcy komórek i zamierzało dzielić się dalej, aż do końca świata. — Trzydzieści lat — powiedział lekarz, gdy się ubrałam. — Czas najwyższy, pani Matyldo. No, głowa do góry. Wszystko będzie dobrze. Tu ma pani skierowanie na dodatkowe badania. I recepty. Trzeba o siebie

zadbać. Zmizerniała pani ostatnio. — Gdyby pan miał do czynienia z Dianą Puch, też by pan zmizerniał. — O innych swoich kłopotach wolałam nie wspominać. Lekarz się uśmiechnął. — Nie wątpię. Ale teraz nie ma ważniejszej rzeczy niż święty spokój. Niech pani powie Dianie Puch, żeby się wypchała. — Znowu się uśmiechnął, a potem spoważniał, widząc, że nie mam siły nawet na uśmiechopodobny grymas. — Wiem, że pani nie planowała tej ciąży. — Milczał chwilę. — Widziałem wiele takich twarzy jak u pani teraz, zagubionych, niepewnych, czasami ze łzami na policzkach. Na korytarzu nie czekał na te kobiety mąż czy narzeczony. Niektóre pytały o aborcyjną tabletkę, inne milczały jak pani, a potem już ich nie widziałem. — Nie musi mnie pan namawiać, bym nie usuwała ciąży. Nie zrobię tego — mruknęłam i zaraz potem jednak pociekły mi łzy. — Tak myślałem, ale chciałem się upewnić. — Podał mi chusteczkę. — Jest pani mocna, zdrowa. Poradzi sobie pani. Skinęłam głową, choć to nie było takie oczywiste. Na zewnątrz powitał mnie chłodny wiatr. Zakręcił wokół mojej szyi chustkę, porwał włosy. Więc to jest ten świat, któremu urodzę dziecko — myślałam, nagle nim zdziwiona. Pachniało jesienią i miastem. Za odległymi wieżowcami zachodziło słońce, jakby większe niż zwykle, pomarańczowe, przepołowione płaskim ogonem chmury. Więc temu światu! Chcąc nie chcąc. Z przypadku. Bez postanowienia. Z połowiczną zgodą. Temu światu, który właśnie udaje, że jest wcale nie najgorszym miejscem, który podszywa się pod wieczorną sielskość, bym się przypadkiem nie rozmyśliła. O Adzie, Oldze i innych postaciach występujących w poprzednich książkach cyklu o Zawrociu można dowiedzieć się więcej w ostatnim rozdziale: „Kto jest kim w Zawrociu”. [wróć]

II. RETUSZ 1 Jesień, babko — prawie pięć miesięcy od wyjazdu Pawła do Stanów, cztery tygodnie od chwili, gdy zobaczyłam sukienkę mojej siostry Pauli na pufie w mieszkaniu Jaśka, dwa tygodnie od powrotu ze Szwecji, gdzie w domu Hani Malinowskiej, pod jej opiekuńczymi skrzydłami, usiłowałam o tym zapomnieć, trzy dni od wizyty u ginekologa, który dał mi nie tylko recepty, ale także parę dni zwolnienia lekarskiego. Nie mógł zrobić nic lepszego. Dzięki niemu zobaczyłam jesień w Zawrociu, tę wczesną, pełną barw. Moja ulubiona pora roku i moje ulubione miejsce na ziemi! Jednak nie od razu to doceniłam. Gdy wysiadłam z samochodu przed bramą Zawrocia, pod moim butem zaszeleścił tak jakoś smutno liść. A potem jeszcze przełamał się z suchym trzaskiem. Pękło liściane serce. Na pół. Przesunęłam nogę i patrzyłam na dwa żółte półserca jak na jakąś złą wróżbę. Prawdziwe lato minęło bezpowrotnie — odjechało wraz z Paulą i Jaśkiem samochodem parę tygodni temu i teraz w Zawrociu będą już tylko inne pory roku. Nawet jeśli kiedyś błyśnie coś podobnego do lata, będzie to podróbka. Skończyło się! Takie beznadziejne myśli sprzed bramy. Ale chwilę później otworzyłam ją i wszystko się zmieniło. Ciepły wiatr poruszył lipami i mój wzrok poszybował w górę. Zobaczyłam zielono-złociste sklepienie nad sobą, przetkane błękitem i odrobiną brązu. Doskonała kompozycja, nieustępująca tej z lata, a może nawet piękniejsza. To mnie nagle uspokoiło. Będzie, co ma być. A nawet lepiej, bo inaczej — z jesienią i ze mną. Pierwsza lepsza myśl od trzech dni. Unta miała chyba podobne zdanie. Obskakiwała mnie w radosnym tańcu. A potem zaczęła mnie obwąchiwać — dłużej i uważniej niż zwykle, jakby zmienił się mój zapach. Szczeknęła parę razy. Czyżby wiedziała, że już nie jestem dawną Matyldą, tylko podwójnym bytem? I taka podwójna wjeżdżałam do Zawrocia jak gdyby nigdy nic. A potem otwierałam drzwi domu — niby do tego samego życia, a jednak do innego.

2 Zostaniesz prababką! Przyjechałam ci to powiedzieć — tobie pierwszej. Prababka! Co ty na to? Wiem, jesteś trochę zaskoczona. I pewnie rozczarowana. Wolałabyś, by to wszystko odbyło się inaczej. Zaręczyny, ślub, miesiąc miodowy i tym podobne rzeczy. Dzidziuś na końcu. Tatuś utalentowany i wykształcony, z pięknym rodowodem i grubym portfelem. Rozsądne kobiety tak właśnie mają. Te, które tak nie mają, są nierozsądne albo nawet głupie. W każdym razie tak na pewno myśli moja matka. Nie wyobraża sobie życia bez mężczyzny. A ja? Czy naprawdę je sobie wyobrażam? Chyba tak, choć w tej chwili towarzyszą temu niezbyt przyjemne obrazki. Cóż, wysypały się prosto ze złego snu i wracają jak bumerang. Gdy tylko zamykam oczy, widzę małego stworka, który wyglądem przypomina wygotowanego buraka, drze się bez chwili przerwy, ma temperaturę, kolkę, zapalenie oskrzeli, biegunkę, odrę i wszystkie inne znane mi dziecięce przypadłości naraz. Trzymam to wrzeszczące, ale nie wiem, co z nim zrobić, jak mu pomóc. I czuję strach. Jestem w pomieszczeniu bez drzwi i okien. Nikt nas nie słyszy. Sen się skończył, a obrazki zostały. Lęk również. To drugi powód mego przyjazdu. Pomyślałam, że tylko tu zdołam się go pozbyć albo przynajmniej oswoić na tyle, by mnie nie dławił. Bo gdzie, jeśli nie w Zawrociu, w moim domu, blisko ciebie, babko! Więc jestem tu i patrzę w lustro wiszące w twojej garderobie. Lustro do przymierzania kapeluszy — tak o tym myślę, bo w świetle padającym z małego okienka najlepiej widać górną część ciała. Im niżej, tym więcej mroku w zwierciadlanym odbiciu. Trudno byłoby dostrzec zagniecenia na spódnicy czy oczko w pończosze. To, co chcę zobaczyć, widać jednak bardzo dobrze. Jestem naga. Staję bokiem i patrzę na brzuch. Jest jeszcze płaski. Za wcześnie na wybrzuszenie. Może jedynie piersi są odrobinę cięższe niż kiedyś, ale to nieznaczna zmiana, łatwa do wyretuszowania. Nikt nie wie. Nawet Hania Malinowska, mimo że wiele lat była położną, nie domyśliła się, że jestem w ciąży. Moje ciało też zdaje się jeszcze nie wiedzieć, że rozwija się w nim obcy, zaborczy byt. Jeszcze miesiąc temu krwawiło jak gdyby nigdy nic. I tak mogłoby zostać. Wystarczyłoby tylko wyłuskać tę małą fasolkę,

która się we mnie rozrasta. Zresztą nie trzeba nawet wyłuskiwać. Jedna mała tabletka i fasolka sama zniknęłaby w niebycie. Jeszcze nie jest za późno. Na łydce czuję drażniący dotyk wełny. Sięgam w półmrok i natykam się na wystający z torby rękaw swetra Pawła. Sweter jest czarny i ta chwila też. Nieuchronność. Tak, to chyba to uczucie. Przytłaczające! Dotąd żyłam jak na skrzyżowaniu, z którego było widać różne przyjemne i malownicze perspektywy. Mogłam iść w dowolnym kierunku. Tysiące możliwości, bo za każdym zakrętem był następny, z równie interesującymi widokami na przyszłość. Teraz odsłaniała się przede mną tylko jedna droga. Meandryczny świat zmienił się w nudną uliczkę, która prowadzi prosto do piaskownicy. Nie spotkam przy niej Pawła. Żebym nie wiem jak mocno przyciskała do siebie jego wełniany sweter i nie wiem jak głęboko wdychała jego zapach, nie odnajdziemy się. Nie na tej drodze. Dotąd było to możliwe, a teraz już jest za późno. Za późno. 3 Łzy rozmazały atrament. Wybacz, babko. To pewnie jakaś gra hormonów, które nie mogą się jeszcze ułożyć z nowym stanem rzeczy i wszystko powlekają ciemnym werniksem. Ciąża. Nie zwróciłam dotąd uwagi, jakie to trafne słowo i jakie ciężkie. Coraz cięższe. Waży i przytłacza. Mam wrażenie, że ty też poczułaś w swoim czasie ten przytłaczający ciężar, zwłaszcza gdy miało się urodzić pierwsze dziecko. Jednak nie wiem na pewno. To Maurycy robił notatki, gdy pęczniał ci brzuch. „Aleksandra znosi ciążę gorzej, niż się spodziewałem” — pisał zaraz po tym, jak odkryliście, że oczekujesz dziecka. Co za dziwne zdanie, jak na lekarza. Przecież lekarz powinien spodziewać się wszystkiego. Chyba że nie chodziło o dolegliwości fizyczne. Może źle znosiłaś fakt, że w ogóle zdarzyło ci się coś tak banalnego jak ciąża. A potem te wszystkie związane z nią rzeczy — mało estetyczne — wielki brzuch, deformujący sylwetkę, ciężkie piersi, opuchnięte nogi, ból kręgosłupa, ucisk na pęcherz, rozstępy. I wreszcie rodzenie, rozwarte uda, ból, krew. I żeby na tym się kończyło. Niestety, to był dopiero początek. Jedną pępowinę przecinały nożyce, drugiej, oplątującej serce, nic nie potrafiło przeciąć. To była także jesień, babko. W zimie brzuch jeszcze mieścił ci się przed fortepianem. Potem, na wiosnę, było pewnie coraz bardziej niewygodnie siedzieć na stołku i grać. I coraz trudniej udawać, że to nic takiego, naturalny

stan, w dodatku błogosławiony. Dla innych może taki był, ale nie dla ciebie, jestem tego pewna. Siedzę teraz przy fortepianie i usiłuję sobie wyobrazić, jak na nim grasz. Dotąd widywałam przy nim tylko Pawła. Otwieram klapę i dotykam paru klawiszy. Nigdy przedtem nie miałam pokusy, by ich używać. W dzieciństwie przypatrywałam się czasami, jak ćwiczą na pianinie uczniowie matki, i nauczyłam się nawet kilku prostych melodyjek. Niewiele, jak na córkę i wnuczkę kobiet, dla których ten fortepian nie miał tajemnic. Usiłowałam sobie teraz coś przypomnieć. Z większości melodyjek zostały tylko jakieś frazy. W całości umiałam zagrać jedynie gamę i Wlazł kotek na płotek. Zagrałam raz i drugi. I wtedy dotarło do mnie, że gram dla dziecka. 4 Jak dobrze spaceruje się po jesiennym Zawrociu i okolicy. Szkoda, że muszę tak szybko wracać do Warszawy. W brzezince za sadem odkryłam grzyby. Unta je obszczekuje, jakby dawała znać, że nieraz je tu z tobą zbierała. — Szukaj — mówię do niej, a ona za chwilę szczeka przy następnym drzewie, a potem rozgrzebuje ściółkę. Czyżbyś uczyła ją zbierać grzyby? Unta jest rozczarowana, że po nie nie sięgam. — Tylko je sobie pooglądamy i powąchamy — mówię do niej, a ona niechętnie na to przystaje. Remi nie bawi się z nami w grzybobranie. Czuwa. Każdy szelest w głębi brzezinki budzi jego niepokój. Gotowy jest dopaść intruza i rozszarpać od razu, by nie zdążył zagrozić mnie i Uncie. Teraz pilnuje także małej kulki w moim brzuchu. On też wąchał mnie długo i doskonale wie, że pojawiła się kolejna istota do pilnowania. Więc jest bardziej niespokojny niż zwykle. Tak powiedział Jóźwiak zaraz po moim zjawieniu się w Zawrociu. — A co ty tak krążysz? — spytał Remiego. Pies nie odpowiedział, tylko zrobił kolejne kółko wokół nas. — Chodź tu — zażądał Jóźwiak i zaczął sprawdzać, czy psu nic nie jest. — Zdrowy. Przynajmniej na to wygląda. — Poklepał jeszcze Remiego po głowie. — To o co chodzi? — Spojrzał przelotnie na mnie, jakby i mnie chciał zbadać. — Może miała pani ostatnio do czynienia z jakimś psem i on to czuje. Nie byłam jeszcze gotowa wyznać Jóźwiakowi, że pewnie ciąża zmieniła

mój zapach i pies nie zdążył się do tego przyzwyczaić. Postanowiłam zmartwić go innym razem. Że to będzie dla niego zmartwienie, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Nieślubne dziecko w Zawrociu! Czegoś podobnego tu dotąd nie było. Nawet dla takiego rozumnego i dobrego człowieka jak Jóźwiak to będzie cios. Tyle czasu stał na straży tego miejsca, dopilnował go, ale mnie, jego nowej właścicielki, nie był w stanie upilnować. Taki wstyd! I to bez nadziei na naprawę. To co, że w miasteczku już od dawna niejedno działo się bez ślubu i porządku. Tu, za bramą Zawrocia, było i miało być inaczej. Inaczej! Unta zaszeleściła w krzakach, a ja odsunęłam przykre myśli. Dzień był zresztą zbyt ładny, by zadręczać się tym, czego już nie można było zmienić. W powietrzu wędrowały nitki babiego lata, a ja syciłam się barwami jesiennego lasu. Jeszcze panowała zieleń, ale nie tak totalnie jak w lecie — żółknące liście, czerwone głogi i kaliny, szeroka polana cała w kwitnących wrzosach, suche trawki przy drodze. I do tego niebo błękitne jak na obrazach włoskich malarzy, bez jednej nawet chmurki. Lazur, ale przesycony jakąś podskórną jasnością. Wczesna jesień jest taka piękna, przynajmniej dla mnie. Ty, babko, wolałaś lato, a o jesieni zawsze pisałaś z odrobiną lekceważenia. Za dużo krzykliwych kolorów, za dużo szelestów i śmieci. Liście jak zużyte dekoracje przebrzmiałego święta. Czas tuż po. Przeminęło, ale jeszcze próbuje zaistnieć. W dodatku tandetnie i hałaśliwie. Tak myślałaś o kolejnych wrześniach i październikach. Raz nawet zanotowałaś, że to barwne rozpasanie przypomina ci starzejącą się kobietę, która robi wszystko, by zamaskować zmarszczki na twarzy czy defekty ciała. Bardziej imponował ci listopad z jego wszechogarniającą i godną szarością. Ten miesiąc był jak wyzwanie, a ty kochałaś wyzwania. Lubiłaś czuć wiatr na twarzy, jego zimne liźnięcia. I oglądać nagie drzewa — pokręcone, żylaste, polakierowane mżawką. Tak przynajmniej było pod koniec życia, gdy przestał ci wystarczać bezpieczny świat za bramą Zawrocia i zaczęłaś chodzić po okolicy, podpierając się swoją brzozową laską i ucząc się wszystkiego od nowa. Ja też, chcę czy nie chcę, muszę się teraz zacząć uczyć świata od nowa.

III. SROKA ZŁODZIEJKA 1 Pewnie się zastanawiasz, babko, który to z nich. Było ich paru w ostatnim czasie. Jakub, Igor, Jasiek. Może się zresztą nie zastanawiasz, lecz doskonale wiesz! Albo nawet maczałaś w tym swoje palce! To byłoby zrozumiałe. Żaden mężczyzna nie zdołałby mnie dostatecznie oddzielić od Pawła, a dziecko wszystko zmienia. I to nie na chwilę, ale na zawsze. Już nie jestem tamtą Matyldą, którą twój ukochany wnuk poznał i pokochał zeszłego lata. I nigdy już nią nie będę. Jedna mała chwila zapomnienia i nie ma odwrotu. Przynajmniej dla mnie, babko, bo nie potrafię usunąć ciąży. To jak, miałaś w tym swój udział czy nie? Nie zdziwiłabym się, zważywszy na to, kto jest tatusiem. Najlepszy z nich, mimo wszystko. Mam przynajmniej tyle szczęścia. Najlepszy z mego punktu widzenia — jedyny, z którym łączyło mnie jakieś uczucie. Wprawdzie to była tylko przyjaźń zmącona pożądaniem, w dodatku mocno teraz nadszarpnięta przez zdradę Jaśka, ale lepsze to niż nic. Zaprzyjaźnieni rodzice! Nieźle brzmi, zważywszy na sytuację. Dużo lepiej niż obojętni sobie rodzice czy nienawidzący się rodzice. Jasiek mocno się zdziwił, gdy zadzwoniłam. — Matylda? O… Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się twego telefonu. Myślałem, że mi nie wybaczysz. — Wybaczyłam… prawie… Lecz nie dlatego dzwonię. — Coś się stało? — Przyjedź do Zawrocia, muszę z tobą porozmawiać. Najlepiej w ten weekend. — Do Zawrocia? W ten weekend? To chyba coś pilnego? — Jasiek zaniepokoił się nie na żarty. — Czy… — zaczął jeszcze, ale urwał. Widocznie zabrakło mu odwagi, by zadać swoje pytanie. — Sprawa nie na telefon. To kiedy będziesz? — Mogę być już w piątek. Nie mam innych planów na ten tydzień — dodał z odrobiną goryczy. Ciekawe zdanie — pomyślałam już po odłożeniu słuchawki. I ten

pośpiech! Czułam jednak, że nie do mnie tak mu śpieszno, tylko do tej tajemniczej sprawy, o której chciałam porozmawiać. Pewnie sądził, że ma ona związek z Paulą. Czyżby w tej chwili nie miał z moją wredną siostrzyczką żadnego kontaktu? To było możliwe, gdyż mój szwagier ostatnio do mnie nie dzwonił i nie przychodził, a to mogło oznaczać tylko jedno — był znowu szczęśliwy. A jeśli Zygmunt był szczęśliwy, to Jasiek był na samym dnie. Co z tego wynikało dla mnie? Nadzieja, że Paula się nie wtrąci i że dla dobra własnego dziecka będę mogła ponownie zaprzyjaźnić się z jego ojcem. 2 Tylko czy to było jeszcze możliwe? Ilekroć zaczynałam o tym myśleć, widziałam Jaśka w korytarzu jego mieszkania, naciągającego na nagi tors połę szlafroka. Ciemnogranatowy puchaty szlafrok, w którym Jasiek prezentowałby się całkiem nieźle, gdyby nie ten niepewny gest zakrywania się, który nie mógł niczego ukryć, bo na pufie leżała biała sukienka, którą doskonale znałam, a na podłodze pasek i rozrzucone niedbale sandałki. Granat i biel doskonale się komponowały. Jedno podkreślało drugie. Nic nie mogłam zarzucić temu obrazkowi, jeśli chodzi o formę. Treść była porażająca, bo to była sukienka mojej siostry. Ale to jeszcze nie było najgorsze wspomnienie z tamtego dnia. Więcej bólu sprawiała myśl o wyrazie oczu Jaśka, gdy w końcu odważył się spojrzeć przelotnie na mnie — błyszczących ciemną pustką jak szklane paciorki na mordce mego miśka Joachima. Pisałam ci o tym miśku, babko. Pluszak podarowany mi przez ojca, jedyna po nim pamiątka, jeśli oczywiście nie liczyć zdjęć i paru szarych guzików od garnituru, które zachowały się przypadkiem w pawlaczu. Paula zabrała mi Joachima wiele lat temu i nigdy nie oddała. Zawsze pożądała rzeczy dla mnie ważnych. Ludzi też, ale w przeciwieństwie do rzeczy, ludzi zostawiała w spokoju. Do czasu! Jaśka nie zostawiła i teraz nie należał już do mnie w najmniejszej nawet cząstce. Dołączył do wielu innych przedmiotów i ubrań, które kiedyś były moje, a potem bezpowrotnie zmieniły właściciela — do wymarzonej spódniczki w niebieskie groszki, którą dostałam na trzynaste urodziny i nie zdążyłam włożyć, bo Paula pocięła ją na strzępki, do mego pierwszego stanika z białej koronki, do lakierowanej opaski do włosów, prezentu od pierwszego chłopaka, do świńskiej książki, którą pożyczyłam w piątej klasie od

koleżanki i nie mogłam jej oddać, bo zniknęła jak inne wymienione wyżej rzeczy, do czerwonych studniówkowych majtek, złotych kolczyków, które dostałam na osiemnaste urodziny od matki, książki o antykoncepcji, czarnego lakieru do paznokci, którego używałam w końcówce liceum w tajemnicy przed matką, srebrnego pierścionka zaręczynowego od Filipa, do rzeczy ważnych, których zniknięcie bolało mnie latami, i drobiazgów, o których zapominałam następnego dnia. Tajemna kolekcja Pauli. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że Jasiek może do niej dołączyć. Tym większe było zdumienie. I rozczarowanie. Pluszak. Właśnie to zobaczyłam wtedy w jego oczach — przynależność i uprzedmiotowienie. Duży, żywy pluszak o szklanych oczach, w których nie było nic więcej oprócz ciemnego blasku pożądania. Zaczarowany! Czy można zaprzyjaźnić się z cudzym misiaczkiem? 3 Siedziałam teraz pod Zielonooką, w miejscu, w którym parę tygodni temu leżałam obok Jaśka, pewna, że jeszcze wiele takich słodkich chwil przed nami. Wtedy syciłam się nią bez pośpiechu, nie wiedząc, że zostanie pojedyncza, bez dalszego ciągu. Jak do tego wszystkiego doszło? Przecież Jaśka i mnie łączyło tyle dobrych rzeczy tego ostatniego lata w Zawrociu. Tak łatwo nam się rozmawiało, tak przyjemnie żartowało, tak dobrze milczało wieczorem przy kominku. Nie było jeszcze miłości, ale było zrozumienie i chemia. Przyciągaliśmy się. Wydawało się, że to dobra podstawa do dłuższego związku, że takie spokojne, przyjazne pełganie starcza na dłużej, nie wypala się przez jedno lato, nie rozpada na czarny popiół. Już się dotykaliśmy chcący i niechcący, splataliśmy palce, przytulaliśmy, oglądając z werandy zachód słońca, okładaliśmy się liśćmi rabarbaru. Zaczepki. Uśmiechy. Zaglądanie do oczu. Prztyczki i łaskotki. Jakbyśmy postanowili przejść wszystkie etapy, od miłosnego przedszkola. To miało nas uwolnić od przeszłości. I może otworzyć na przyszłość. Już zaczęliśmy o niej mówić, choć jeszcze ostrożnie. Chcieliśmy się ze sobą naprzebywać. Nasycić bliskością. Rozpoznać do końca. I gdy wreszcie wydawało nam się, że dojrzeliśmy do bycia razem, w Zawrociu zjawiła się Paula. Wtedy naiwnie myślałam, że był to przypadek. Teraz jestem przekonana, że matka powiedziała jej o moim wyjeździe z Jaśkiem do Zawrocia. To musiało być jakieś nieopatrzne zdanie matki, choćby takie, że znowu

zamierzam się związać z niewłaściwym mężczyzną i że to chyba poważne, jeśli zabieram go do Zawrocia. Może nawet to zdanie nie było wypowiedziane do Pauli, tylko do Kazika, a Paula usłyszała je przypadkiem. Tak czy owak, wiedziała! I przyjechała specjalnie! Nie jestem tylko pewna, czy pchnął ją do tej podróży jakiś nie do końca uświadomiony impuls, to dawne studenckie niezrealizowane zakochanie, gdy oboje jadali w tym samym barku w pobliżu uczelni, czy też od razu miała plan uwiedzenia Jaśka i konsekwentnie go realizowała. Teraz to już i tak nie ma znaczenia. Stało się! W pewnym sensie, babko, sama wepchnęłam Jaśka w ramiona Pauli. Tak bardzo chciałam naprawić swoje stosunki z przyrodnią siostrą i odczarować niedobrą przeszłość, że wszystko inne przestało mieć znaczenie. Jasiek musiał to odczuć wyjątkowo boleśnie. Zaraz po zjawieniu się Pauli w Zawrociu zszedł na drugi plan. I do końca tam pozostał. Przynajmniej dla mnie. Bo Paula wysyłała w jego kierunku zupełnie inne sygnały — i to zarówno jawnie, jak i skrycie. Tych skrytych mogę się jedynie domyślać, ale musiały być i Jasiek na pewno ich nie przegapił. Ale jeszcze się przed nimi bronił i chciał zostać w Zawrociu. A ja na siłę wysłałam go do Warszawy w charakterze kierowcy Pauli! Szczyt naiwności. Znałam ją jak zły szeląg, widziałam te jej krótkie kiecki i obcasiki, tę całą rekwizytornię uwodzicielki, która zgrywa niewiniątko, a jednak pozwoliłam im razem odjechać. I to wiedząc, że była dla Jaśka panią Naleśnik, tajemniczą dziewczyną z biblioteki i mlecznego baru, wypatrzoną dawno temu i nigdy niezapomnianą. Nieskonsumowane kulinarne marzenie! A ja wepchnęłam go wraz z tym marzeniem do jednego samochodu. W dodatku mocno przegłodzonego, tylko po byle jakim przytuleniu i niedbałym pocałunku. Jak mogłam myśleć, że to się skończy dobrze? Co to było? Pobożne życzenia, wiara w świeżą siostrzaną miłość czy może bardziej pewność, że Jasiek się nie da, żeby nie wiem co? Może wszystko naraz. Ale to ostatnie zaważyło pewnie najbardziej. Miałam dużo większe mniemanie o jego charakterze, sile woli, a może i moralności. Wydawało mi się, że jego matka nauczyła go odróżniać ważne od nieważnego, dobre od miernego, prawdziwe od fałszywego. Bo Danuta Malinowska na pewno to potrafiła. Więc wydawało się, że i on powinien to umieć. Niestety, przeceniłam go. I nie doceniłam Pauli. Błąd za błędem, babko. Trochę przez zadufanie. Bo sądziłam, że to ja jestem dobra i prawdziwa. I że tak naprawdę tylko ja mogę być dla Jaśka ważna. Miał niewiele do zrobienia — trochę wysiłku, by dostrzec, że jestem tą lepszą

i wartościowszą siostrą.

IV. LIST Z PARYŻA 1 Przykre refleksje o Jaśku przerwała mi Jóźwiakowa, która przyniosła list w długiej wąskiej kopercie w turkusowym kolorze, nasączonej w dodatku zapachem egzotycznych perfum. — Prosto z Francji — powiedziała. — Do pani. Ile ja się tych listów nawyjmowałam ze skrzynki. I każdy wyglądał i pachniał inaczej. Czasami nawet sobie myślałam, że może ta cała pani Wiktoria to ma jakąś perfumerię czy co. Bo niemożliwe, żeby co miesiąc kupowała inny zapach. Nawet księżnej nie stać na takie wydatki. Przecież takie pachnidło to musi kosztować majątek. Nie wietrzeje przez lata. Wystarczy otworzyć tę szufladę spod okna w gabinecie świętej pamięci pana Maurycego, by się o tym przekonać. Aż człowieka mdli od tych różnych woni. Sięgnęłam po list, a potem go powąchałam. Jóźwiakowa aż się wzdrygnęła. — Świętej pamięci pani Milska też tak najpierw wąchała. Jak to jabłko niedaleko pada od jabłoni. Nawet takie, które z pozoru padło zupełnie gdzie indziej. — Marta Jóźwiak nie mogła darować sobie odrobiny złośliwości. — Nie otworzy pani? Zerknęłam na znaczek, na którym były tropikalne ptaki. — Potem — zdecydowałam. Nie spodobało się to Jóźwiakowej. — Mogłam się tego spodziewać — sarknęła. — Pani Milska też otwierała potem. — Podkreśliła ostatnie słowo. — Zawsze się głowiłam, czemu nie od razu, jak by to zrobiła większość ludzi. Myślałam, że może najpierw musi pójść po swój ulubiony nożyk do otwierania listów. Ale jak raz dałam go z listem, to i tak odłożyła otwarcie na później. A gdy ją o to spytałam wprost, to mi powiedziała, że na wszystko jest właściwy czas. Tylko czemu ten niby- właściwy czas nigdy nie nastąpił przy mnie? Czas, miejsce i okoliczności — dodałam w myślach. Korytarz to nie było dobre miejsce do otwierania listów, które tak pięknie pachniały. Obecność Marty też to wykluczała. Kiedyś i teraz. Nie mówiąc już o tym, że musiałam

pójść po nożyk do otwierania listów, ten srebrny, z ażurową rączką. Tak, doskonale cię rozumiałam, babko. Tej koperty nie sposób było niedbale czy pośpiesznie rozerwać. I równie dobrze rozumiałam rozczarowanie Jóźwiakowej. Ani razu nie było jej dane zobaczyć, jak reagujesz na to, co było w środku pachnących kopert! Jak ją to musiało dotykać. Jak gnieść tygodniami. Ile domysłów i próżnych irytacji. Nigdy! I teraz znowu to samo. Myślała, że zdarzy jej się przynajmniej takie zastępcze otwieranie, że w końcu zobaczy, jakie wrażenie robią słowa Wiktorii Krampp. A tu nic z tego! Po jej zaciśniętych ustach widziałam, że dotknęło ją to do żywego, na pewno dużo mocniej, niż ty kiedykolwiek dotknęłaś ją swoim postępowaniem. Bo twoje kaprysy i jaśniepańskie przyzwyczajenia znosiła. Ja byłam w Zawrociu uzurpatorką — przynajmniej dla Marty. Uzurpatorką, która zawłaszczyła cudzy świat. I teraz zawłaszcza list. Całkowicie! Jakby miała do tego prawo. 2 Dzięki, babko! Bo to tobie zawdzięczam tę przesyłkę, jestem tego pewna. Nie przestajesz mnie zaskakiwać. Myślałam, że już nic nie wymyślisz, żadnej zagadki czy perypetii, a tu kolejna niespodzianka — i to we właściwym czasie. Wiadomość, która trzyma na powierzchni, gdy wszystko inne zawodzi. List od Wiktorii Krampp, tajemniczej kuzynki z Paryża. Przyszedł, bym chociaż przez chwilę mogła nie myśleć o Pauli, Jaśku, ich zdradzie, ciąży i o tym, co mnie jeszcze czeka. Przyjemny przerywnik w paśmie kiepskich zdarzeń. Paryż. Już to było ożywcze. Mnie jednak bardziej zelektryzował fakt, że Wiktoria była twoją kuzynką i w dodatku przyjaciółką oraz że była z tobą w stałym listownym, a może i telefonicznym, kontakcie przez cały ten czas, gdy ty mieszkałaś w Zawrociu, otoczona przez szarzyznę Peerelu, a ona w Paryżu, w wolnym, kolorowym świecie. I z tego wolnego, kolorowego świata słała ci nie tylko pachnące listy, ale i paczki z rzeczami, których nie było w tamtej Polsce. To dzięki tym rzeczom mogłaś otoczyć się barwami i zapachami wolnego świata. Przetrwałabyś i bez tego, jestem pewna, ale dzięki Wiktorii Krampp przetrwanie było odrobinę znośniejsze, bardziej luksusowe i kolorowe. Rozcięłam kopertę. To był krótki list, niemal zdawkowy, ale i tak zrobił

na mnie wrażenie. „Matyldo! Jestem Twoją kuzynką ze strony Twej niedawno zmarłej babki Aleksandry. Październik spędzę w Polsce. Będę mieszkała u Jóźwiaków. Chciałabym zobaczyć Zawrocie i poznać Ciebie, jego nową właścicielkę. Daj znać, czy to możliwe. Pozdrawiam. Wiktoria Krampp”. Tyle. Zwięźle i bez ozdobników, jakby przekładała zdania z używanego na co dzień francuskiego. Treść też mnie trochę zdziwiła. Spodziewałam się raczej próby nawiązania kontaktu czy zaproszenia do Paryża. Do głowy mi nie przyszło, że Wiktoria zechce wybrać się do Polski. Przecież miała już swoje lata. Ludzie w takim wieku rzadko wybierają się w dalekie podróże. A jeśli już, to zwykle dlatego, że muszą. Czemu nie przyjechała do Polski, gdy jeszcze żyłaś? To byłoby zrozumiałe — zobaczyć się przed śmiercią, pożegnać, wyjaśnić, co było do wyjaśnienia, powspominać przeszłość. Rozumiałabym też, gdyby wybrała się na twój pogrzeb. Jaki sens miał przyjazd teraz, i to jesienią? Miesiąc u Jóźwiaków! Trochę długo, nawet jak na podróż sentymentalną do miejsc młodości. I tak dziwnie nie w porę… 3 Rozpaliłam w kominku, obłożyłam się pamiętnikami i usiłowałam odnaleźć w nich fragmenty dotyczące Wiktorii. Z poprzedniej lektury pamiętałam, że była od ciebie sporo młodsza. W zapiskach dziadka Maurycego pojawiała się rzadko, w twoich zaś zwykle w kontekście Teo, twego ukochanego ciotecznego brata. „Teo by to docenił”. „Teo by to namalował”. „Teo by tak nigdy nie postąpił”. „Teo by to zagrał lepiej”. Teo! Wrażliwy, utalentowany, doskonały. Przynajmniej w świetle twoich zapisków. Nic dziwnego — czas wszystko wygładza i udoskonala. Wygładził nawet i to, że Teo tuż po wojnie popełnił samobójstwo. I tylko czasami przy okazji rozmyślań o nim pojawiała się Wiktoria. „Przypomniała mi o tym Wiktoria”. „To dziwne zdanie Wiktorii…!” „Ja bym tak nigdy nie pomyślała jak ona”. Były jeszcze inne informacje — te o paczkach i znajdujących się w nich rzeczach. „Jak ona go znalazła? Cudowny pasek!” „Kapelusz z delikatnym ażurowym rondem! Tylko Wiktoria mogła coś takiego wypatrzyć w prowincjonalnym włoskim miasteczku. Co za prostota. Co za szyk”. I jeszcze wzmianki o kolejnych podróżach Wiktorii. Podróż wiosenna. Podróż jesienna. Krótki wypad w zimie. Długie wczasy latem. Egzotyczne

nazwy. Turystyczne odkrycia, które wydawały ci się nie dość interesująco czy dokładnie opisane. „Znowu relacja z cukierni. Po co tłuc się setki kilometrów, jeśli celem i sensem jest jedynie dobre ciastko? — zżymałaś się. — To samo znalazłaby za rogiem w Paryżu”. „Błękit! Czy tam nie ma innych kolorów? Dostaję już od tego słowa mdłości. Wszystko jest błękitne — niebo, morze i zwłaszcza jej nastrój! Czekam od lat, że w końcu odkryje inne barwy i nastroje…” Frapujące zdania, babko. Pokazujące, jak byłyście inne. Mnie jednak najbardziej poruszało to, że Wiktoria pamiętała cię z młodości. Chyba dlatego poczułam taki dreszcz emocji, gdy zobaczyłam jej imię na kopercie. Widywała cię, babko, w czasach, gdy jeszcze nie byłaś żoną Maurycego. Czas sprzed jego pamiętnika — nieopisany. Czas, który cię ukształtował! Czas, którego nikt z dostępnych mi dotąd osób nie zna. 4 Wzmianki w pamiętniku były trochę lakoniczne, więc pomyślałam, że zajrzę do listów, by lepiej poznać Wiktorię. Poszłam do gabinetu Maurycego, otworzyłam szufladę, o której mówiła Marta Jóźwiak, ale oprócz bukietu różnorakich, ciągle jeszcze intensywnych woni niczego w niej nie było. Pachnąca pustka. Listy zniknęły. Poczułam się mocno rozczarowana. I zaintrygowana. Bo musiały tu być jeszcze jakiś czas temu. Zapach nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Gdzie zatem znajdowały się teraz? Zajrzałam do kilku innych szuflad, ale w żadnej nie wykryłam nawet śladu pachnących przesyłek. Na półkach też ich nie znalazłam. Wyglądało na to, że w gabinecie Maurycego nie było listów Wiktorii Krampp. Czy to jakiś element gry, babko? Zagadka, która ma mnie oderwać od przykrych myśli? Są na strychu? Kiedy indziej już bym tam była i sama szukała rozwiązania. Teraz jednak było to niemożliwe. Przesuwanie pak i ciężkich kufrów pokrytych wieloma warstwami kurzu to nie jest dobre zajęcie dla kobiety spodziewającej się dziecka. Ta cholerna ciąża! Nagle poczułam irytację z powodu swego durnego stanu, nie dość, że niechcianego, to jeszcze mocno ograniczającego. Mam chuchać na coś, czego sobie w ogóle nie życzę? A może przeciwnie, powinnam skakać, biegać, przesuwać ciężary, ćwiczyć bez umiaru. Niech się wysypie, jeśli nie jest wystarczająco mocne. Bo musi być mocne. Bękart

powinien być silny, zdrowy i wytrzymały! Więc może trzeba go hartować już w łonie. Od razu! Od pierwszego poruszenia. By potrafił się trzymać nawet wtedy, gdy sztorm, wicher i trzęsienie ziemi. Przepraszam, babko. Chwila wściekłości. Bardziej na los niż na dziecko. Wiesz, że nie umiałabym mu nic zrobić. Tylko się jeszcze układam sama ze sobą i własnym egoizmem. Dotąd wszystko mogłam i niczego nie musiałam. Szłam za swoimi kaprysami i przyjemnościami. Byłam pępkiem świata. Teraz rozrasta się we mnie inny pępek, narzuca własne perspektywy. Na razie nieśmiało i ledwie zauważalnie, tylko przebłyskiem w myślach, a potem zacznie się drzeć i domagać. Szarpnie każdy nerw w moim ciele, by dostać swoje. Kto o tym, do diabła, zadecydował?!

V. SKRZYPIENIE 1 Następnego dnia zadzwoniłam do Jóźwiaka, by dowiedzieć się więcej o planach Wiktorii. Trafiłam na jego żonę. — Męża nie ma. Właśnie wziął sekator i jest w drodze do Zawrocia. Wszystko się tam porozrastało, że aż strach. Można by poczekać z tym przycinaniem jeszcze z miesiąc, no, ale jak ma przyjechać ta z Paryża, to wiadomo. Niech sobie nie myśli, że tu jakieś zaniedbanie jest. — Ale przecież ona ma być u państwa, nie w Zawrociu. Zanim zdołam się z nią spotkać, minie jeszcze sporo czasu. Pan Jóźwiak nie musi się śpieszyć z porządkami. — Niby tak. Ale jak kto ciekawski, to nawet przez bramę zobaczy, czy wszystko w porządku. Zastanawiałam się, czemu Marcie tak zależy, by Wiktoria Krampp ujrzała Zawrocie w pełnej krasie. — I ma być u was przez cały październik? — upewniłam się. — Wygląda na to, że tak. Szczerze mówiąc, wybierała się w tę podróż jak sójka za morze. Więc się mocno zdziwiłam, gdy rano zadzwoniła i oświadczyła, że ten planowany przyjazd to już i na tak długo. Powiedziała, że nie była w Polsce od wojny, więc teraz musi się nabyć, żeby jej starczyło do śmierci. To się nawet przestraszyłam, czy nie chora. Bo chorej to ja nie potrzebuję na kwaterę. Ale zapewniała, że nic jej nie jest i że to taka meta… meta… — Metafora — podpowiedziałam. — Właśnie. Pucuję teraz wszystko na przyjazd. Nie będzie miała takich luksusów jak w tej swojej Francji, ale nawet pyłku nie znajdzie w moim domu. I w Zawrociu też, jak już je oczywiście pani jej zechce pokazać — zastrzegła. — Tak czy owak, już ja dopilnuję porządków. Dla świętej pamięci pani Milskiej to robię. Bo ona by chciała, żeby wszystko było jak należy na przyjazd pani Wiktorii. Choćby ze względu na te paczki, co je pani Wiktoria przysyłała przez całe życie z Paryża. Każdy ma kogoś, od kogo jest biedniejszy i zależny. Nawet pani babka tego zaznała. Niby taka wielka pani,

a dostawała paczki jak jakaś biedaczka. Bez nich to by wyglądała jak my wszyscy w komunie. Nawet i ja z tych przesyłek korzystałam, bo jak coś nie pasowało na nią czy na panią Irenę i nie dało się przerobić, to pani Milska oddawała to mnie. Co to były za materiały! Jak szłam w takim żakiecie czy sukience do kościoła, było widać, że to z innego świata. To były czasy. A teraz wszystko się pomieszało. Westchnęła, jakby zatęskniła za okresem, gdy szła do kościoła w sukience prosto z Paryża i gdy coś znaczyła jako ta, która miała codziennie świeże wieści zza bramy Zawrocia. Teraz zostało po tym tylko wspomnienie. Zawrocie ciągle trwało, ale z miesiąca na miesiąc traciło swój blask. Nowe pleniło się jak trawa, gotowe zarosnąć je aż po komin. — Na razie to z tej wizyty same kłopoty — kontynuowała Marta. — Już rąk nie czuję. Potem też nie wiadomo, czy człowiek takiej dogodzi. Nie dość, że stara, to w dodatku sfrancuziała. A jak jej się zechce żab albo ślimaków? Tylko Renia skorzysta. Będzie miała z kim mówić po francusku. — Jej najmłodsza córka studiowała filologię romańską. — Wprawdzie tylko podczas weekendów, bo tak to przecież jest w Warszawie. Ale nawet parę dni z paryżanką to już coś. Przynajmniej tyle dobrego. Cała Marta. Chlapała jęzorem jak najęta, odsłaniając swój sposób myślenia pełen stereotypów, urazów i niechęci. Nie wiem, czy Wiktoria Krampp wiedziała, na co się naraża, decydując się u niej mieszkać. Widocznie jednak wolała takie rozwiązanie niż hotel czy zwrócenie się z prośbą o gościnę do kogoś z członków rodziny. Trochę mnie to zresztą dziwiło, bo przecież Paweł i Emila bywali u niej w Paryżu, więc byłoby naturalne, gdyby Wiktoria zamieszkała teraz u Emili. Czemu tak nie zrobiła? Nie chciałam pytać o to Marty. Wolałam porozmawiać na ten temat z jej mężem. 2 Wyszłam przed dom, mając nadzieję, że Jóźwiak zaraz się pojawi w Zawrociu. Szłam lipową aleją ku bramie i zastanawiałam się, dlaczego nie doniósł mi wcześniej o planach Wiktorii. Czyżby jak Marta wątpił w jej przyjazd? A może uznał, że trzeba poczekać na jej list, bo to sprawa między mną a Wiktorią? Tak, to było prawdopodobne. I teraz, gdy już ten list do mnie dotarł, mógł uznać, że czas na działanie. Choć równie dobrze mógł wyruszyć z sekatorem w ręku dlatego, że to był