Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Rebecca Lim - Mercy. Tom 1. Miłosierna

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :953.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Rebecca Lim - Mercy. Tom 1. Miłosierna.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Rebecca Lim
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

Rebecca Lim MERCY Miłosierna przełożył Grzegorz Komerski

Mojemu mężowi – Michaelowi Liu, bez którego nic nie mogłoby się udać Kocham Cię, zawsze

1 Coś ze mną jest bardzo nie tak. Nie pamiętam, kim jestem, ile mam lat ani w jaki sposób się tutaj znalazłam. Wiem jedynie, że po przebudzeniu mogę – po raz kolejny – okazać się dowolną osobą w dowolnym wieku. Zawsze tak jest. Jeżeli tylko zaczynam czuć się zbyt pewnie, budzę się któregoś ranka i stwierdzam, że przez noc zmieniło się wszystko dookoła. Wszystko, co wcześniej wiedziałam? Zostało zapomniane. Wszystko, co dotąd miałam? Pierzchło w mgnieniu oka. Nie jestem w stanie zatrzymać niczego, nie zostaje mi nic. Dzięki temu posiadłam zdolność adaptacji. Muszę za każdym razem wiązać się ze światem na nowo. Muszę postępować z rozwagą, gdyż inaczej się odsłonię. Muszę przetrwać. Muszę iść naprzód, chociaż sama nie wiem po co. Jak dotąd domyśliłam się jednego: sama jestem swoim największym wrogiem. Wiecie o mnie niemal wszystko, co wiem sama.

Wyglądam na szesnaście lat. Niekiedy nawet na tyle się czuję. Ja? Ta prawdziwa ja? Jestem wysoka. Aczkolwiek to tylko moje wrażenie. Jestem blada, mlecznobiała, lecz słońce nigdy mnie nie parzy. Nie pytajcie, skąd o tym wiem, zwłaszcza że nie zajmuję w tej chwili nawet skrawka fizycznej przestrzeni. Po prostu wiem i już. Włosy mam brązowe. Nie jest to szczególnie cudowny odcień brązu, nie jest też brzydki. Są po prostu brązowe. Co dziwne, nie widać wśród nich żadnych wyróżniających się pasemek. Wszystkie są jednakowej barwy, proste, równe co do kosmyka i doskonale identyczne. Sięgają mi tuż poniżej ramion i ładnie okalają moją owalną twarz, która – jak mi się wydaje – jest całkiem w porządku. Mam również długi, prosty nos, nie za wąskie i nieprzesadnie szerokie usta, a także znakomity wzrok. Sięgam nim na całe mile w dal, widzę w świetle słońca i w księżycowej poświacie, w deszczu i we mgle. A właśnie − moje oczy? Też są brązowe. I nigdy nie czuję zimna, przenigdy. Spoglądając w lustro, widzę tę twarz, swoją własną, nauczyłam się ją dostrzegać. Właściwie to palimpsest twarzy – widmo oblicza prześwitujące spod cudzych rysów, rysów tej drugiej. Nasze odbicia współistnieją ze sobą. Ja jestem nią, ona mną i razem zamieszkujemy jedno ciało.

W jaki sposób to możliwe? Nie wiem. Jesteśmy dwiema osobami, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie łączy nas zupełnie nic z wyjątkiem tego, iż to ja obecnie sprawiam, że ona – kimkolwiek jest – może rozmawiać, śmiać się i chodzić, wykonywać najdrobniejsze ruchy i podejmować decyzje składające się na ludzkie życie. Pod tym względem przypominam cmentarnego rabusia grobów, porywaczkę ciał, złego ducha. A ona? Moje alter ego, moje zombi, musi robić, cokolwiek jej każę. Kiedy zaczynam o sobie myśleć intensywnie, tak naprawdę bardzo usilnie, przychodzi do mnie jedno słowo: Mercy1 . Z braku lepszych możliwości zaczęłam tym słowem nazywać siebie. Oczywiście niewykluczone, że jest to moje prawdziwe imię, lecz także w tej kwestii wiem tyle co i wy. Moje jedyne, prawdziwe źródło pociechy? Sen. Przy braku odpowiedzi na jakiekolwiek pytania – na wszelkie pytania w ogóle – na duchu podtrzymuje mnie myśl o śnie i tym, co może ze sobą przynieść. Mimo że raz za razem odradzam się na nowo i brnę przez życie jak w gęstej mgle, mam rodzaj kompasu, probierza. Przypomina mi, by nazywać go Luc, i pojawia się wyłącznie w moich snach. Rysy jego oblicza znam lepiej niż własne. Po wielekroć odtwarzałam je sobie w głowie i w sercu − w tych, jakimi akurat dysponowałam. I być może raz nawet

– chociaż pamięć jest narzędziem zdradliwym – powiodłam po nich koniuszkami palców, gdy były rzeczywiste, z krwi i kości, a nie utkane z niematerialnego powietrza. Jego włosy są prawdziwie złote i krótko przystrzyżone; skrzydła brwi połyskują ciemniejszym kruszcem, oczy ma jasne, cerę złotą. Jest wysoki, barczysty, obdarzony wąskimi i gibkimi biodrami. Nieskazitelny jak sen. Gdy kroczy, wygląda niczym słoneczne bóstwo. Z wyjątkiem ust, które są w stanie wyrazić i okrucieństwo, i wesołość. Powtarza mi, bym się nie poddawała, że wciąż muszę go szukać, odnajdywać. Że pewnego dnia wszystko nabierze sensu. A to teraz? Wyda się przelotną chwilą. Nieprzyjemną błahostką. – Wyprzedzam cię tylko o kawałek – mówi i zanosi się śmiechem, gdy kołyszemy się razem nad wąską przepaścią, wysoko ponad pustynną doliną, a przed nami rozpościera się cały uśpiony świat. – Tylko o kawałek. Czuję pod łokciem kojący dotyk jego mocnej dłoni. Gdyby go tu ze mną nie było, z pewnością runęłabym w dół i – choć to tylko sen – niechybnie zginęła. Mimo że moje prawdziwe imię wciąż mi się wymyka – podobnie jak on majaczy bez przerwy gdzieś przede mną – to lęk wysokości towarzyszy mi niezmiennie. Dlaczego tak jest? Tego również nie wiem. Luc, jak zawsze, przestrzega przed innymi, którzy mnie szukają: przed

swymi niegdysiejszymi braćmi, a jest ich ośmiu. Tłumaczy, że jeżeli mnie znajdą, zabiją. I że, nie licząc jego samego, to właśnie Oni są najpotężniejszymi wrogami, jakich można mieć na tym świecie. – Jeśli cię pochwycą – uprzedza – bez wątpienia cię zgładzą. I to, ukochana, nie tylko we śnie. Wyszeptuje te wszystkie piękne i straszne słowa z tak bardzo znajomym uśmieszkiem na twarzy. Potem momentalnie odpływa z niego światło, wycieka niczym krew. I Luc znika. Budzę się z echem jego przestróg wciąż rozbrzmiewającym w mych uszach. Budzę się, siedząc wyprostowana w tylnej części autokaru, wciśnięta w siedzenie obok rozwrzeszczanych, rozplotkowanych dziewcząt w identycznych, szkolnych mundurkach. Spoglądając na szkarłatno-szarą kratę spódniczki, która w niewytłumaczalny sposób oplotła moje biodra, zastanawiam się, ku jakiej katastrofie zmierzam, i próbuję jednocześnie rozgryźć, kim, do diabła, mam od dzisiaj zostać.

2 Carmen? Carrrmen!!! To imię dzwoni mi w uszach, świdruje przeciągniętym z iście operową wibracją R – drażniący, niemal swędzący dźwięk. Szybkim ruchem opuszczam głowę i spoglądam nagle prosto w obcą zasłonę czarnych, kręconych włosów. Przez chwilę czuję się zdezorientowana, aż wreszcie dociera do mnie, że te loki należą do mnie. Hałaśliwe nawoływanie emanuje z ust obdarzonej ostrymi rysami i kurczęcą piersią blondynki, wiszącej na oparciu fotela na ukos ode mnie, po drugiej stronie autobusu. Mocno ściskam kolana i dłonie, nie chcę, by ktokolwiek zobaczył, że się trzęsą. Czyli od dzisiaj to właśnie nią będę. Zostałam Carmen. Myśl, iż nie jestem już Lucy, ani Susannah – ani nawet tamtą poprzednią, której imienia nie umiem sobie teraz przypomnieć, lecz której życie tak bardzo polubiłam i mogłabym wieść spokojnie dalej – sprawia, że cały mój świat zaczyna wirować, oddech niebezpiecznie przyspiesza. Czuję, jak krew odpływa z policzków Carmen wraz z rumieńcami. Walczę o kontrolę nad jej ciałem.

Nagle wszystko staje się zbyt głośne, nadmiernie jaskrawe, tysiąckrotnie wzmocnione. Mam wrażenie, iż serce dziewczyny lada moment eksploduje w jej piersi – w naszej – a gdyby tak się stało, wina spoczęłaby na mnie i musiałabym natychmiast opuścić jej wyzute z życia ciało i zamieszkać – niczym ghul, niczym mściwy ifryt – w kimś innym. W zasadzie już od dawna powinnam doskonale cały ten proces rozumieć. W końcu mam już – teoretycznie – odpowiednio duże doświadczenie. Niestety, z czasem wcale nie robi się łatwiej. A szczególnie nie podczas tych zawsze brzemiennych w skutki, doniosłych pierwszych godzin i dni nowego życia. Sporym wysiłkiem woli uspokajam oddech i z trudem próbuję się pozbierać. Mięśnie szyi Carmen, jej twarz, odmawiają mi posłuszeństwa. Zalewa mnie pot, jestem też pewna, że na oblicze dziewczyny wypłynął świeży rumieniec, tym razem chorobliwy i gorączkowy. Blondynka z siedzenia po drugiej stronie autokaru zauważyła nagłą nieporadność moich gestów, nietypową zmianę wyrazu twarzy Carmen, jej zachowania. To dla mnie jasne, gdyż spojrzenie dziewczyny gwałtownie się wyostrza, a już i tak piskliwy głos wzbija się o kolejną oktawę. – Co się z tobą dzieje, przymulona zdziro?! – zaczyna się drzeć. – Jezu, naprawdę zachowujesz się dzisiaj jak porąbana. No hejo! Jest tam kto? Pytam cię już chyba

piętnasty raz! Nie chcesz wiedzieć, kogo obraca teraz Jarrod Daniels? Cały autokar milknie, wszystkie głowy zwracają się w naszym kierunku. Przymulona zdziro? W reakcji na te dwa słowa serce Carmen wrzuca jeszcze wyższy bieg i niemal skamle pod naporem nagłej fali mojego rozpalonego do białości gniewu. Zatem mam charakter; dobrze wiedzieć. Z jakiegoś nieznanego powodu w lewej dłoni pojawia się nieoczekiwany, tępy ból i tulę ją pod prawym łokciem, przyciskam do boku, jakbym się właśnie skaleczyła. Skóra Carmen jest w tej chwili tak gorąca, że nie mam już wątpliwości – jeżeli nie zareaguję, niechybnie dziewczynę zabiję. A ona jest przecież niewinna i nie wolno mi do tego dopuścić. Zupełnie jakbym usłyszała w głębi ducha rozkaz, którego chwilowo nie mam sił wypełnić. Niekiedy przydarza mi się coś dziwnego, mimowolnie wpadam w specyficzny trans, powodujący, że błyskawicznie chłonę wrażenia, przyswajam znacznie więcej i szybciej niż zwykle. Tak samo i teraz, w ułamku sekundy rejestruję fakty – obecnych jest dziewiętnaście innych dziewcząt, dwie nauczycielki, obie już dawno przeszły na niewłaściwą stronę rzeki młodości. Jedna ma krótko przystrzyżone, stalowosiwe włosy i nosi pobrzękujące kolczyki, twarz ma bardzo wąską, kościstą; druga demonstruje światu dziewczęcego boba i obwisłe,

mięsiste policzki. Jest z nami również kierowca – człowiek zżerany czarną rozpaczą, obawą, iż żona porzuci go dla innego mężczyzny. Lęk spowija go niczym wyraźnie wyczuwalny odór, towarzyszy jak nieodłączny, siedzący na ramieniu demon, raz po raz szarpiący zębami ciało. Czy naprawdę tylko ja to dostrzegam? Zaraz potem świat zawęża się niczym obraz w lunecie, staje się płaski, przeradza ponownie w coś mniej znaczącego niż suma jego części składowych. Serce Carmen zwalnia w swym biegu, wyrównuje się jej oddech. Także lewa dłoń przestała mnie boleć, więc uwalniam ją i siadam w fotelu wygodniej. Nadal wpatrują się w nas – we mnie i blondynkę – oczy wszystkich dziewcząt. Czyżbyśmy były przyjaciółkami? Kim ona dla mnie jest? – Mam potworną migrenę – mamrocę niewyraźnie, wciąż tocząc ciężkie zmagania o władzę nad mimiką Carmen. W moim ostatnim życiu – to znaczy w życiu Lucy – ataki migreny nękały mnie raz po raz. Dla kogoś takiego jak ja – osoby nieczującej zimna i nigdy niechorującej, w każdym razie na nic poważniejszego – było to jak życie w warunkach wojny, toczącej się z przerwami w mojej głowie. Zupełnie jakby umysł i ciało Lucy uparły się, żeby mnie pogrążyć i raz na zawsze wykończyć. Nie tęsknię za Lucy, aczkolwiek życzę dziewczynie wszystkiego, co najlepsze. Mam również nadzieję, że

doszła już do siebie po moim beztroskim wtargnięciu w jej życie. Bez wątpienia z czasem i o niej zapomnę. Moje mizerne wytłumaczenie najwyraźniej jednak okazało się wystarczające i zaspokoiło oczekiwania wszystkich obecnych, ponieważ oczy odwracają się ode mnie bez większego zainteresowania, natężenie hałasu w autobusie powraca do poziomu huku startującego odrzutowca, a blondynka o ostrych rysach syczy urażona: – Przeginasz… – Po czym odwraca się do innej koleżanki i zostawia mnie w świętym spokoju. Niczym kopia, podróbka ludzkiej istoty, spoglądam powoli – wciąż obolała – w stronę okna i widzę przemykające pod żelaznym niebem pola uprawne, usiane gdzieniegdzie martwymi drzewami i budynkami gospodarczymi, przeżuwającymi powoli krowami i zwykłą trawą, która w miarę jak jedziemy dalej, porasta pobocza bardziej gęstymi i wyższymi łanami. Czerwona gleba ustępuje z czasem połaciom piachu, rozległej słonej równinie. Wyobrażam sobie, że dolatuje mnie zapach morza, i zastanawiam się, gdzie właściwie jesteśmy. Z pewnością nie jest to królestwo Lucy, kraina cuchnących wieżowców i zblazowanych dilerów na deskorolkach. Nie stylowa rezydencja Susannah, w której dwadzieścia cztery godziny na dobę czuwała służba oraz hipochondryczna, niedająca jej wytchnienia matka. Tutejsza ziemia jest równie wysuszona jak pokryta

plamami egzemy skóra Carmen. Niemal nieświadomie zaciekle drapię szorstki strup w okolicy prawego nadgarstka, aż zaczyna miarowo krwawić, prosto na mankiet białej bluzki z długim rękawem. Okazuje się, że o niektórych sprawach ciało pamięta po prostu samo z siebie. W końcu autobus przetacza się obok tablicy z napisem „Witamy w Paradise, 1503 mieszkańców”. Za znakiem − sugestia brudnoszarej wody, w oddali przelewają się białe wierzchołki fal. Nazwa miejscowości2 sprawia, że na moment wstrzymuję oddech, chociaż sama nie jestem pewna dlaczego. Nie sądzę, bym już tu wcześniej była. Pamiętałabym, bo niekiedy, z rzadka, przypominam sobie pewne rzeczy – a w zasadzie tylko pozostawione przez nie wrażenia. Echa szesnastu, trzydziestu dwóch, czterdziestu ośmiu istnień. Być może to bezmyślny optymizm zawarty w nazwie miasteczka tak poruszył lub rozbawił Carmen. Od czasu do czasu bowiem odbieram przebłyski świadomości moich dziewczyn, moich żywicielek, moich naczyń. Pozostają przy mnie, są ze mną przez cały czas, lecz potulne, wyciszone. Prawdopodobnie sądzą, iż śnią i niebawem się z tego snu rozbudzą. Niektóre – to również się zdarza – wybijają się aż na powierzchnię. Jak nurkowie, którym zabrakło powietrza, wyskakują ponad fale, wymachując ramionami, chwytają łapczywie tlen, po czym gasną, kiedy wysiłek okazuje się zbyt

wielki. Fakt, że nie prowadzimy ze sobą stałego dialogu, iż nie dochodzi do trwałego zbliżenia, tylko nieznacznie ułatwia moją sytuację. Tak czy inaczej, jestem nieustannie świadoma, że zajmuję, by tak rzec, wynajęte mieszkanie i to wpływa na kształt wszystkiego, co robię, na to, kim jestem. O odprężeniu się nie ma mowy, nie umiem się wygodnie zadomowić w skórze, która nigdy nie będzie należeć do mnie. Miasteczko zupełnie nie przystaje do własnej nazwy. Małe, przykurzone, zbudowane według ściśle geometrycznego planu na skraju bagnistego półwyspu. Nie ma tutaj nic ładnego. Paradise zdaje się po prostu wygasać, zanurzać w oceanie. Kompleks liceum, przed którym się zatrzymujemy – niskie klocki budynków, druciana siatka, niekończące się wstęgi graffiti – rozsiadł się na nagim przedmieściu, nie próbując nawet wtopić się w otoczenie. Autobus szarpie i zamiera, rozlega się syk przednich drzwi i wyczuwam niespokojne poruszenie otaczających mnie dziewczyn, jakby budziło się zwierzę. Nie odzywałam się od ponad godziny, miałam silne podejrzenia, że nie zdołam stosownie wyartykułować nawet jednego słowa. Ktoś, już po raz drugi, warczy niecierpliwie: „Carmen Zappacosta!” i dopiero głośne, wzgardliwe prychnięcie blondynki sprawia, iż z wolna unoszę głowę, a zaraz po niej rękę. Kiedy pozwalam jej

na powrót opaść, uderza w kolano z głuchym plaśnięciem martwego ciała. Mrużę oczy. Osobą, która mnie wywołała, okazuje się siwowłosa nauczycielka o wychudzonej twarzy. Kręci głową. – Zasady są następujące – tłumaczy skwaszonym tonem – żadnego picia, żadnego palenia i żadnego sypiania z członkami rodziny gospodarzy. Przez lata trwania naszego programu wymiany, pożal się Boże, „kulturalnej” mieliśmy już do czynienia z kradzieżami, „odnajdywaniem swojego miejsca w kulturze rdzennych Amerykanów”, wypadkami wymagającymi nagłej hospitalizacji oraz niepokalanymi poczęciami. Z osobami naruszającymi wymienione reguły rozprawimy się bezlitośnie. I postarajcie się pamiętać, z jakiego powodu tu trafiłyście. Reprezentujecie Żeńską Szkołę Świętego Józefa. Przybyłyście tutaj, by śpiewać, i to wszystko. Zrozumiały czy może powtórzyć? Rozemocjonowane dziewczyny zaczynają wstawać i sięgać po swoje rzeczy. Dołączam do reszty wypatrującej swoich bagaży i zabieram te, które pozostały na miejscu, po czym, potykając się jak na rozkołysanej żaglówce, ruszam za tłumkiem do wyjścia. Wysiadając, zauważam spojrzenie kierowcy – jego oczy są jak płonące rany, wyraźnie widoczne pod linią starannie zaczesanych włosów. W jakiś niewytłumaczalny sposób dociera do niego, że wiem,

ponieważ odwraca wzrok i nie patrzy już na mnie, choć gapię się dobrą chwilę. Czy naprawdę nikt inny tego nie dostrzega? Czy nikt nie zauważa nieszczęścia spowijającego go niczym kłąb mgły? – Zadzwoń, kiedy minie ci ten niby-atak – syczy przez ramię lodowata blondynka, gdy osuwam się za nią po schodach, uginając się pod ciężarem wypchanej, sportowej torby Carmen. Niemal wpadam przy tym na mojego nowego gospodarza. Odnotowuję mocno zarysowaną, męską szczękę, ciemne włosy i wybujały wzrost. Ubrany jest w spodnie khaki, codzienną koszulę i ciemną marynarkę. Ładny mężczyzna. Zaraz, zaraz. Jakiego to przymiotnika szukam? A, właśnie. Przystojny. Wiem, że czeka właśnie na mnie, ponieważ wychodzę z autobusu jako ostatnia. Pozostałe dziewczyny zrzucają już z ramion marynarki, rozpuszczają włosy, mizdrzą się do chłopaków z rodzin gospodarzy, oceniają sytuację. – Czyli tak wygląda Paradise! – dolatuje mnie zalotny okrzyk blondynki. Żeby przekonująco odegrać rolę Carmen, powinnam zapewne zachowywać się tak samo, ale flirty nigdy nie były moją mocną stroną – cierpię na chroniczny niedostatek wewnętrznej słodyczy – a na razie wystarczające wyzwanie stanowi dla mnie utrzymanie się na mniej więcej prostych nogach. Mam świadomość, że nieco się garbię, więc dyskretnie koryguję sylwetkę.

Mężczyzna, któremu powierzono opiekę nad Carmen, zupełnie tego nie zauważa, wciąż uprzejmie się uśmiecha, zachowując spokojny, cierpliwy wyraz twarzy. Nie dostrzega też nieokreślonego dystansu pomiędzy sobą samym a wszystkimi pozostałymi ludźmi, którzy kłębią się na parkingu. Raz po raz strzelają ku niemu spojrzenia, słychać rozmowy, usta otwierają się i zamykają, rozlegają złośliwe śmieszki, dezaprobata, lecz on tego nie widzi. Lub też uznał, iż nie warto tego dostrzegać. Wyjmuje mi po prostu z drętwiejącej dłoni torbę Carmen i lekko zarzuca sobie na ramię. Idę za nim otępiała, ciężko powłóczę nogami, a każdy krok na powierzchni świata czuję głęboko w swoich pożyczonych kościach.

3 Wysoki nieznajomy wrzuca torbę Carmen do bagażnika samochodu, po czym otwiera drzwiczki pasażera i szarmancko pozwala mi wsiąść pierwszej, zanim sam zajmie miejsce za kierownicą. Kiedy wyciąga swą niedźwiedzią dłoń i przedstawia się uprzejmie: „Witaj, nazywam się Stewart Daley”, muszę się napomnieć, by odpowiedzieć tym samym. Nieprzestrzeganie konwenansów mogłoby sprawić, że uznano by mnie tutaj za kosmitkę. – A, tak… hmm… Dzień dobry. Carmen… hmm… Zappa… costa – mamrocę niewyraźnie, wyszukując nazwisko dziewczyny w swej niedawno otrzymanej pamięci. Jeżeli nawet mężczyzna dziwi się, że mam kłopot z wymową własnego nazwiska, to jest na tyle sympatyczny, iż nie daje tego po sobie poznać. Ledwie jednak spotykają się nasze dłonie, odbieram od niego emanację płynnej żałoby, uczucie tonięcia. Wrażenie to kłóci się z przyjazną powierzchownością tego człowieka i wypełnia dzielącą nas przestrzeń niczym wzbierająca fala powodzi. Jakby w samochodzie została nagle wypuszczona na wolność jakaś dzika istota,

niewysłowiona groza, niemo wołająca o uwagę. Jak oparzona jego dotykiem, wyrywam mężczyźnie swą dłoń, nie mogłam zrobić nic innego. Wnętrze wozu natychmiast znowu staje się banalnie przeciętne. Jakby coś − ktoś ? − chciał zadrwić z moich niepokojących doznań sprzed chwili. Przyglądam się zawieszonej pod lusterkiem choince zapachowej. Przednia szyba jest leciutko przyciemniona. Obite skórą siedzenia w ergonomicznych kształtach, deska rozdzielcza z imitacji drewna, w kieszeni na drzwiach wystrzępiona mapa. Mój oddech się uspokaja, lewa dłoń przestała już palić tym dziwnym fantomowym bólem. Czymkolwiek jest to uczucie, ta groza, tajemnica, otacza mężczyznę niczym wyraźnie wyczuwalny odór, towarzyszy mu jak nieodłączny, siedzący na ramieniu demon, raz po raz szarpiący zębami jego ciało. Ciekawe, że nie zorientowałam się od razu. Ten człowiek ukrywa toczącego duszę raka o wiele skuteczniej niż kierowca autobusu. Skazę można odkryć jedynie poprzez dotyk. Interesujące. – Pewnie już słyszałaś – zagaja, cofając szybko dłoń. Odwraca spojrzenie, mruga dwa razy, po czym uruchamia silnik. – W tym mieście wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Ciebie też na pewno uprzedzili. W sumie zupełnie im się nie dziwię. Sam bym tak postąpił, gdyby chodziło o moje dziecko. Wygodny, przestronny samochód mężczyzny wytacza

się z parkingu i jedziemy, skręcając co chwila ostro, zdecydowanie. Suniemy przez miasto główną ulicą, mijamy budki z kurczakiem z rusztu, minimarkety, pralnie, rodzinne jadłodajnie, knajpy. Nie rozmawiamy więcej, póki mężczyzna nie zatrzymuje samochodu przed białym, piętrowym, drewnianym domem z dwuspadowym dachem, garażem na dwa samochody, niskim białym płotkiem i ustawionymi na trawniku karmnikami dla ptaków. Wszystko jest tu równie schludne i dobrze utrzymane jak jego właściciel. W odróżnieniu od sąsiednich posesji tej strzegą trzy wielkie psy, podpalane dobermany, smukłe i dobrze zbudowane. Dwa leżą na prowadzącym do drzwi chodniku, ostatni wyciągnął się na trawie, cała trójka wydaje się ospała, lecz śmiertelnie niebezpieczna. Ich obecność trąca we mnie jakąś dziwną strunę, nie potrafię tego wrażenia określić. – Lepiej, żebyś jeszcze przez chwilę została w samochodzie – uprzedza łagodnie pan Daley. Wysiada i rozpoczyna złożony rytuał otwierania wiszącej na ciężkim łańcuchu kłódki, blokującej bramę wjazdową. Cały ten system bez wątpienia sprawia, iż wizyty u Daleyów są jedynym w swoim rodzaju przeżyciem. Gdy wreszcie uchyla skrzydła bramy, wchodzi na teren i gwizdnięciem przywołuje do siebie psy. Jednak jeden z dobermanów zadziera nagle łeb i wyłamuje się z karnego szeregu. Chwilę potem reszta

podąża za jego przykładem. Bez uprzedzenia wyskakują za ogrodzenie i otaczają samochód, warcząc i tocząc pianę z pysków. Drapią do drzwi, podnoszą się na tylne łapy, poszukują drogi do środka, sposobu, by się do mnie dobrać. Czuję, że czoło Carmen przecina zmarszczka, i uświadamiam sobie, że to ja sama ściągnęłam brwi. Nagle sobie przypominam. Psy, znacznie sprawniej niż jakiekolwiek inne stworzenia, wyczuwają mnie − wyczuwają i boją się. Być może nawet widzą mnie prawdziwą, uwięzioną w cudzym ciele. Umyka mi źródło tej wiedzy, nie pamiętam, gdzie i kiedy się o tym dowiedziałam. Wiem jedynie, że z powodu tego jednego faktu wizyta Carmen w Paradise stała się właśnie przedsięwzięciem o wiele bardziej skomplikowanym. – Noga! – grzmi Stewart Daley, zbity z pantałyku nieposłuszeństwem dobermanów. Zwierzęta ignorują go zupełnie, skoncentrowane na próbach sforsowania drzwi i dotarcia do mnie. Po chwili mężczyzna odciąga je za obroże, jednego po drugim, i zamyka na wybiegu otoczonym wysoką siatką sięgającą mu głowy. Psy nie przestają ujadać, pienić się i szarpać łapami zwieńczonego drutem kolczastym ogrodzenia. Zachowują się jak opętane. Scena przypomina horrory, które tak uwielbiała Lucy, jakby jej własne życie nie było wystarczająco straszne.

– Przepraszam. – Pan Daley, ciężko dysząc, otwiera drzwiczki z mojej strony. – Nic z tego nie rozumiem. Jasne, od czasu do czasu zdarza im się szczeknąć, ale coś takiego? Cóż… Wzruszam chudymi ramionami Carmen – to łatwiejsze niż formułowanie odpowiedzi – i na sztywnych nogach wysiadam z samochodu. Kiedy mężczyzna próbuje położyć dłoń na moim barku, by pokierować mnie do domu, nie jestem się w stanie powstrzymać i wzdrygam się. Niemal fizycznie odczuwam jego urazę, kiedy rusza przodem, nadal taszcząc należącą do Carmen torbę. Jestem mu wdzięczna, że nieco się ode mnie oddalił. Kilka razy – jak człowiek doznający niebezpiecznych drgawek, osoba w uścisku nieuleczalnej choroby – potykam się o nieistniejące przeszkody i cieszę się, że mężczyzna tego nie widzi. Spacer z samochodu do domu mógłby równie dobrze ciągnąć się całe lata świetlne, trwać eonami. Pocę się intensywnie, mimo że dzień jest pochmurny i bardzo chłodny. Nagle z pomalowanych na biało drzwi wychodzi jego żona. Na jej widok zatrzymuję się i lekko zataczam. To niesamowite. Małżonkowie pasują do siebie jak… – jak to się mówi? – …jak wół do karety. – Carmen? – woła ciepłym głosem kobieta. – Witaj, moja droga, witaj.

* * * Pani Daley jest nienagannie ubrana i uczesana. Dawniej musiała być bardzo piękna i dobiera stroje, jakby nadal się tą urodą cieszyła, z wielką starannością i uwagą przykładaną do najdrobniejszych szczegółów. Ona jednak również ma swoją tajemnicę i ten sekret zżera po kawałku jej duszę. Odcisnął swe piętno na jej okolonej lśniącymi, ciemnymi włosami twarzy; twarzy pobrużdżonej zmarszczkami zdradzającymi ciągłe napięcie. Swoje brzemię znosi znacznie gorzej niż mąż, chyba że on jest po prostu lepszym aktorem. W każdym razie kobieta spogląda na mnie wzrokiem godnym żywego trupa. Wybiega na zewnątrz i otacza moją dłoń swoimi. Zaskakuje mnie tym gestem. Zdołałam jedynie nie wyrwać się odruchowo i nie uciec – zostawiając za sobą mordercze psy, brzydką szkołę i kierowcę, któremu usunięto wciąż bijące serce. Mam wrażenie, że stanowię jedyny nieruchomy punkt w wirującym, rozwrzeszczanym świecie. To, co usadowiło się pod skórą pani Daley, wywołuje po tysiąckroć silniejszą grozę niż to, co zamieszkało w ciele mężczyzny. Mrozi chłodem kostnicy. Czym prędzej, pod pretekstem zawiązania sznurówki, przerywam kontakt i wrzaski w mej głowie miłosiernie milkną. Kobieta stoi przede mną w milczeniu, niczym

szkielet w kaszmirowym kostiumie i kolczykach w kształcie perłowych łez, a jednak to wszystko przecież wciąż dzieje się gdzieś pod powierzchnią jej duszy, za zasłoną oczu. Cóż to za dziwna para? Co to za miejsce? I co ja tutaj robię? – Tędy, moja droga – zaprasza spokojnie pani Daley, a jej mąż wyprzedza nas obie i rusza po schodach do pokojów na piętrze, dźwigając bagaż Carmen. Na górze mężczyzna otwiera białe drzwi, pierwsze po lewej od wyłożonych miękkim dywanem schodów. Pokój musi należeć do dziewczyny, pełno w nim dziewczęcych rzeczy – pudełko, z którego wysypuje się biżuteria; plakaty idoli przemieszane z posterami przedstawiającymi kucyki, wieloryby i zachody słońca; umywalka z szafką skrzącą się brokatem naklejek i zdjęcia ładnej, jasnowłosej dziewczyny, bawiącej się w towarzystwie większej liczby przyjaciół, niż jestem w stanie zliczyć. Zatem − popularnej. Jest pojedyncze łóżko i porozrzucane poduszki, na jednej z nich widnieją jasnoróżowe litery, układające się w imię Lauren. Jak cały dom, pokój jest schludny, czysty i biały. Bardzo, ale to bardzo biały. Zastanawiam się, gdzie ona jest, ta cała Lauren. – Przykro mi, ale Ryan, nasz syn, nie mógł niestety powitać cię osobiście – odzywa się pani Daley, zerkając przelotnie na męża. Jej kościste dłonie szkicują coś z wdziękiem w powietrzu. – Przed twoim przyjazdem