Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 118
  • Obserwuję257
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 241

Reichs Kathy - Kości 16 - Kości zaginionych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
PDF

Reichs Kathy - Kości 16 - Kości zaginionych.pdf

Ankiszon EBooki PDF Reichs Kathy - Kości - 01 - 17
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

Dedykuję Susan Moldow, mądremu wydawcy, miłośniczce kotów i ukochanej przyjaciółce

Podziękowania Najpierw i przede wszystkim składam głębokie podziękowanie wszystkim członkom sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, zarówno tym z czasów minionych, jak i obecnym oraz przyszłym. Niezłomność, odwaga i siła naszych wojsk stały się inspiracją dla napisania tej książki. Z całego serca dziękuję organizacjom USO (United Service Organizations) oraz ITW (International Thriller Writers) za umożliwienie mi podróży do Kirgistanu i Afganistanu. Koleżeńska postawa i cierpliwość moich towarzyszy – Sandry Brown, Marka Bowdena, Clive’a Cusslera, Andrew Petersona, Jeremy’ego Wilcoksa oraz Mike’a Theilera – sprawiły, że długie przeloty, poranne wstawanie czy siedzenie do późna w nocy okazały się nieskończenie łatwiejsze, niż można się było spodziewać. Szczególna wdzięczność należy się Andrew Petersonowi oraz Andy’emu Harpowi za to, że odpowiadali na dziesiątki moich pytań, które im nieustannie zadawałam. Doktorzy William C. Rodriguez i Sue Black pomagali mi w pracy nad detalami z zakresu antropologii sądowej. Cenię sobie stałe wsparcie udzielane mi przez kanclerza Philipa L. Dubois z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte. Szczere wyrazy wdzięczności przekazuję mojej agentce Jennifer Rudolph-Walsh oraz redaktorkom: Nan Graham i Susan Sandon. Na całą wieczność pozostaję dłużniczką Susan Moldow. Mam nadzieję, że dedykacja mówi sama za siebie. Pragnę również podziękować wszystkim tym, którzy tak ciężko pracują na moje konto. Są wśród nich: Paul Whitlatch, Roz Lippel, Lauren Lavelle, Daniel Burgess, Tal Goretzky, Kara Watson, Greg Mortimer, Mia Crowley-Hald, Erich Hobbing, Simon Littlewood, Glenn O’Neill, Caitlin Moore, Tim Vanderpump, Jen Doyle, Emma Finnigan, Maggie Shapiro, Tracy Fisher, Michelle Feehan, Cathryn Summerhayes i Raffaella De Angelis oraz cała niesforna ekipa kanadyjska. Wdzięczna jestem mej rodzinie i przyjaciołom za to, że umieli znosić moje nastroje i ciągłą nieobecność. Uwagi Paula Reichsa na temat Korpusu Marines, JAG oraz procedur z Artykułu 32, a także samej powieści były ogromnie użyteczne. Jak zawsze dziękuję moim czytelnikom i ściskam ich. Bardzo się cieszę, że czytacie o Tempe, jestem wdzięczna za Waszą obecność podczas podpisywania książek i na wieczorkach autorskich, a także za to, że odwiedzacie moją stronę internetową (KathyReichs.com), że dajecie mi lajki na Facebooku i śledzicie mnie na Twitterze (@kathyreichs). Jesteście niesamowici! Jeśli zapomniałam komuś podziękować, naprawdę gorąco przepraszam. Wszelkie błędy, które być może znajdują się w tej książce, wynikły wyłącznie z mojej winy.

Prolog Z sercem tłukącym się w piersiach podpełzłam w kierunku cegieł tworzących krawędź wnęki w murze. Wystawiłam głowę. Znów odgłosy kroków. Potem na szczycie schodów pojawiły się ciężkie buty, a obok nich para małych stóp, jedna bosa, druga w pantoflu na wysokim obcasie. Stopy zaczęły schodzić, te małe dość chwiejnie, jakby ich właściciel był inwalidą. Dolne części nóg uginały się dziwnie, sugerując, że kolana nie muszą dźwigać zbyt dużego ciężaru. W mojej piersi rozgorzał gniew. Kobietę ciągnięto. Ten łajdak po prostu ją wlókł. Po czterech kolejnych stopniach mężczyzna i kobieta przecięli smugę księżycowego światła. Nie kobieta – dziewczyna. Miała długie włosy, jej ramiona i nogi były chude jak u uchodźcy. Pod szyją mężczyzny dostrzegłam trójkąt białego podkoszulka. Zza paska wystawał mu chwyt pistoletu. Para znów weszła w mrok. Ich ciasno przylegające do siebie ciała tworzyły czarną dwugłową sylwetkę. Zszedłszy z ostatniego stopnia, mężczyzna zaczął targać dziewczynę w kierunku drzwi rampy załadunkowej. Popychał ją, jedną rękę zaciskając wokół szyi. Potknęła się. Szarpnął nią w górę. Głowa jej opadła, jakby ją miała na sprężynce. Dziewczyna zrobiła kilka niepewnych kroków. Potem uniosła głowę i się wyprostowała. Ciszę rozerwał krzyk, wręcz zwierzęcy wrzask. Wolne ramię mężczyzny wystrzeliło do przodu. Podwójna sylwetka znów się scaliła. Usłyszałam okrzyk bólu, a następnie dziewczyna upadła przed siebie, na beton. Mężczyzna przykląkł na jedno kolano. Jego łokieć poruszał się jak pompa, gdy okładał bezwładne drobne ciało. – Stawiasz się, suczko? Nie przestawał uderzać, aż w końcu jego oddech stał się nierówny. W moim mózgu gniew zapłonął żywym ogniem, tłumiąc instynkt samozachowawczy. Odczołgałam się nieco i chwyciłam w ręce berettę. Sprawdziłam bezpiecznik, wdzięczna, że wcześniej przećwiczyłam to na strzelnicy. Usatysfakcjonowana sięgnęłam po telefon. Nie było go tam, gdzie znajdowała się latarka. Przeszukałam drugą kieszeń. Brak komórki. Wypadła mi gdzieś? A może w tym całym szaleńczym pośpiechu zostawiłam ją w domu? Poczułam nieomal wszechogarniającą panikę. Byłam zdana na własne siły. Co robić? Cichy głos w mojej głowie doradzał ostrożność. Pozostań w ukryciu. Czekaj. Slidell wie, gdzie jesteś. – Już nie żyjesz. – Głos rozbrzmiewał okrucieństwem i złośliwością. Cofnęłam się. Mężczyzna szarpał dziewczynę za włosy. Trzymając berettę w obu rękach wyciągniętych przed siebie, wyskoczyłam z wnęki. Usłyszawszy ruch, mężczyzna zamarł. Zatrzymałam się pięć metrów od niego. Chowając

się za filarem, stanęłam na szeroko rozstawionych nogach i wymierzyłam broń. – Puść ją. – Mój krzyk odbił się echem od cegieł i betonu. Mężczyzna cały czas trzymał dziewczynę za włosy. Stał zwrócony do mnie plecami. – Ręce do góry. Puścił ją i wyprostował się. Dłonie uniosły się wolno na poziom uszu. – Odwróć się. Kiedy to robił, padła na niego odrobina światła. Przez mgnienie bardzo wyraźnie widziałam jego twarz. Zdawszy sobie sprawę, kto na niego nastaje, mężczyzna nieznacznie opuścił ręce. Wyczuwałam, że on widzi mnie lepiej niż ja jego, dlatego jeszcze bardziej wcisnęłam się za filar. – Ta pierdolona dziwka żyje. Ty też umrzesz, pierdolona dziwko. – Trzeba mieć jaja, żeby wysyłać pogróżki e-mailem. – Mój głos zawierał więcej pewności siebie, niż faktycznie czułam. – Żeby dręczyć małe bezbronne dziewczynki. – A długi do spłacenia? Znasz zasady. – Dni, w których odbierałeś długi, minęły, chory sukinsynu. – Kto tak twierdzi? – Kilkunastu gliniarzy, którzy tu teraz jadą. Mężczyzna przyłożył jedną uniesioną dłoń do ucha. – Nie słychać żadnych syren. – Odsuń się od dziewczyny – rozkazałam. Wykonał symboliczny krok. – Dalej – warknęłam. Postawa tego faceta, typu „pieprzę cię”, sprawiała, że miałam ochotę walnąć go berettą w czaszkę. – Bo co? Zastrzelisz mnie? – No – odparłam zimno. – Zastrzelę cię. Naprawdę? Jeszcze nigdy nie strzelałam do człowieka. Gdzie, do cholery, jest Slidell? Wiedziałam, że mój blef zasadza się na kawie i adrenalinie. I że jedno i drugie w końcu przestanie działać. Dziewczyna jęknęła. Właśnie w tym ułamku sekundy straciłam przewagę, dzięki której mógłby dalej żyć. Zerknęłam w dół. Wtedy facet rzucił się do przodu. Świeży zastrzyk adrenaliny w mojej krwi. Uniosłam broń. Był już blisko. Wycelowałam w biały trójkąt. Strzeliłam. Eksplozja odbiła się echem, brutalnie głośno. Odrzut podbił mi ręce do góry, ale utrzymałam się na nogach. Mężczyzna upadł. W słabym świetle widziałam, jak trójkąt staje się ciemny. Zdawałam sobie sprawę, że rozlewa się pod nim karmazynowa czerwień. Idealny strzał. Trójkąt śmierci. Cisza, nie licząc mojego przerywanego oddechu.

A potem wyższe ośrodki mózgowe wzięły górę nad pniem mózgu. Zabiłam człowieka. Ręce mi się trzęsły. Żółć podeszła do gardła. Przełknęłam ślinę. Ustabilizowałam pistolet, ruszyłam do przodu. Dziewczyna leżała bez ruchu. Kucnęłam i przyłożyłam trzęsące się palce do jej szyi. Wyczułam puls, słaby, ale regularny. Odwróciłam się. Patrzyłam w puste, wrogie oczy mężczyzny. Nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem wyczerpana. Pełna obrzydzenia z powodu tego, co właśnie uczyniłam. Zaczęłam się zastanawiać. Czy w tym stanie mogę podejmować dobre decyzje? Doprowadzić to do końca? Mój telefon został w domu. Chciałam usiąść, objąć głowę rękami i pozwolić płynąć łzom. Zamiast tego wykonałam kilka uspokajających wdechów, wstałam i przecięłam coś, co wyglądało na ciągnącą się na tysiąc mil ciemność. Na nogach jak z waty wspięłam się po schodach. U góry odchodził w prawo pojedynczy korytarz. Poszłam nim do jedynych zamkniętych drzwi. Ściskając w lepkiej dłoni pistolet, drugą nacisnęłam klamkę. Drzwi się otworzyły. I zobaczyłam czystą makabrę.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1 Bywałam już wcześniej więziona. W piwnicy, w chłodziarce prosektorium, w podziemnej krypcie. Zawsze jest to coś przerażającego i bardzo intensywnego. Lecz ta niewola była najgorsza ze wszystkich, ponieważ wiązała się z czysto fizycznym bólem. Salonik dla przysięgłych w siedzibie Sądu Okręgowego w Mecklenburgu ma wszystkie typowe udogodnienia – Wi-Fi, komputery, stoły bilardowe, płyty z filmami, popcorn. Mogłam się ubiegać o zwolnienie z tego obowiązku. Nie ubiegałam się. System wymiaru sprawiedliwości wezwał mnie, a ja przybyłam. Dobra obywatelka Brennan. Poza tym, biorąc pod uwagę moją profesję, wiedziałam, że zostanę potraktowana ulgowo. Planując sobie dzisiejszy dzień, przeznaczyłam godzinę, maksymalnie półtorej, na to całe nudziarstwo na wysokich obcasach. Obcasy. Proszę zwrócić uwagę na zmianę tematu. W moim świecie najbardziej fascynującym obuwiem są buty do pieszych wędrówek z goreteksu, oddychające, i może też kalosze, dzięki którym człowiek nie ląduje na tyłku. Kupowanie, a jeszcze lepiej noszenie morderczo wysokich obcasów jest w moim wypadku równie prawdopodobne co odnalezienie szczątków gigantozaura za lokalem sieci Bad Daddy’s Burgers. Moja siostra Harry namówiła mnie na ośmiocentymetrowe szpilki od Christiana Louboutina. Harry z Teksasu, krainy długich włosów i kilometrowych obcasików. Będziesz wyglądać profesjonalnie, powiedziała. Jak szefowa. A poza tym cenę obniżono o sześćdziesiąt procent. Musiałam przyznać, że lśniąca skóra butów i całe te ich odjazdowe ściegi wyglądały na moich stopach świetne. Czy też tak się czułam? Nie po trzech godzinach czekania. Kiedy strażnik sądowy wezwał wreszcie naszą grupę, chwiejnym krokiem ruszyłam ku sali sądowej, a następnie – gdy wywołano mój numer – ku ławie dla przysięgłych. – Proszę podać pełne imię i nazwisko. – Chelsea Jett, sześć minut po ukończeniu studiów prawniczych, garsonka za czterysta dolarów, kosztowny naszyjnik z pereł, obcasy, które moje pozostawiają daleko w tyle. Jako nowa prokurator, Jett starała się skryć zdenerwowanie za zasłoną szorstkości. – Temperance Daessee Brennan. – Starajmy się sobie to wzajemnie ułatwić. Załatw mnie szybko. – Proszę podać swój adres zamieszkania. Oczywiście. – To w Sharon Hall – dodałam, chcąc być uprzejmą. Dworek z XIX wieku, z czerwonej cegły, z białymi kolumnami i magnoliami. Moje mieszkanie mieści się w dobudówce do wozowni. Trudno o bardziej intensywny klimat Dawnego Południa. Żadnej z tych myśli nie wypowiedziałam jednak na głos. – Jak długo mieszka pani w Charlotte? – Odkąd skończyłam osiem lat. – Czy ktoś zamieszkuje wraz z panią pod tym adresem? – Czasem moja dorosła córka, ale teraz jej tam nie ma. – Bransoletka, którą dała mi Katy, zwisała luźno z mego nadgarstka, delikatna srebrna obręcz z wygrawerowanym napisem „Mamusia rządzi”. – Pani stan cywilny? – W separacji. – Sprawa skomplikowana. Ale nie miałam najmniejszej ochoty tego

dodawać. – Jest pani zatrudniona? – Tak. – Proszę podać nazwę pracodawcy. – Stan Karolina Północna. – Ujmując to jak najprościej. – Pani zawód? – Antropolog sądowy. – Jakie ma pani wykształcenie, żeby uprawiać ten zawód? – zapytała sztywno. – Mam stosowny doktorat oraz certyfikat Amerykańskiej Rady Antropologii Klinicznej. – Zatem wykonuje pani sekcje zwłok. – Ma pani na myśli patologa sądowego. Typowy błąd. Jett jeszcze bardziej zesztywniała. Zaoferowałam jej uśmiech. Bez wzajemności. – Antropolog sądowy pracuje nad takimi zwłokami, których normalna sekcja jest już niemożliwa: kiedy pozostał tylko szkielet lub gdy są one w stanie rozkładu, spalone, zmumifikowane, rozczłonkowane albo okaleczone. Służymy konsultacjami w wielu rozmaitych kwestiach, a odpowiedzi udzielamy zawsze na podstawie analizy kości. Na przykład czy inkryminowane szczątki są ludzkie czy zwierzęce? – To wymaga udziału eksperta? – Pełen rezerwy sceptycyzm. – Niektóre kości ludzkie i zwierzęce są do siebie łudząco podobne. – Wyobraziłam sobie zmumifikowane zestawy czekające na mnie w MCME. – Szczególnie trudno odróżnić pofragmentowane szczątki. Czy należą do jednej osoby, do kilku, czy był to człowiek, zwierzę, a może są przemieszane? – Nie zajmowałam się badaniem tamtych kawałków, ponieważ siedziałam tutaj, a stopy puchły mi niczym zwłoki topielca. Jett machnęła niecierpliwie wypielęgnowaną ręką, dając mi sygnał, żebym mówiła dalej. – Jeśli szczątki są ludzkie, szukam czegoś, co pozwoli odkryć wiek, płeć, rasę, wzrost, przebyte choroby, deformacje czy inne anomalie, cokolwiek przydatnego w ustaleniu tożsamości ofiary. Analizuję urazy, żeby określić przyczynę śmierci. Oceniam, od jak dawna ofiara nie żyje. Opisuję, jak potraktowano ciało po śmierci. Jett uniosła pytająco jedną brew. – Pozbawienie głowy, rozczłonkowanie, pogrzebanie, utopienie… – Myślę, że wystarczy. Skierowała wzrok na swoją listę pytań. Bardzo długą listę. Zerknęłam na zegarek, potem na tych nieszczęśników, którzy czekali w kolejce na grillowanie. Ubrałam się tak, żeby wzbudzać respekt, aby stanowić ucieleśnienie wizerunku, jakiego oczekuje się po przedstawicielu Biura Lekarza Sądowego Okręgu Mecklenburg. Jasnobrązowy lniany żakiet, do tego jedwabny golf. Nie wszyscy współwięźniowie prezentowali się podobnie. Moją ulubienicą była młoda kobieta w ciasnym golfie bez rękawów, w dżinsach i sandałach. Niezbyt to eleganckie wdzianko, przypuszczałam jednak, że czuje się w tych ciuchach lepiej niż ja w swoich. Spróbowałam poruszyć udręczonymi palcami nóg w mych szpilkach. Bez powodzenia. Panna Jett wzięła głęboki oddech. Co chciała mi powiedzieć? Nie miałam zamiaru czekać, żeby się o tym przekonać.

– Jako antropolog sądowy zatrudniony przez władze stanowe mam umowę o pracę zarówno z Uniwersytetem Karoliny Północnej w Charlotte – prowadzę tam seminarium magisterskie – jak i z Biurem Głównego Lekarza Sądowego w Channel Hill. Pracuję również dla Biura Lekarza Sądowego Okręgu Mecklenburg, tutaj w Charlotte. Służę ponadto ekspertyzami Laboratoire de sciences judiciairies et de médecine légale w Montrealu. – Czytaj: Jestem bardzo zajęta. Konsultuje się ze mną policja, FBI, wojsko, koronerzy oraz medycy sądowi. Wiesz, obrońca z pewnością uzna moją obecność za niekonieczną, o ile ty sama tego wcześniej nie zrobisz. – Czy dobrze zrozumiałam? Pracuje pani na stałe w dwóch krajach? – To wcale nie jest takie niezwykłe, jak się wydaje. W większości systemów prawnych antropolodzy sądowi funkcjonują na zasadzie specjalnych konsultantów. Jak już mówiłam, mnie i moich kolegów wzywa się jedynie w przypadku, gdy nie można przeprowadzić sekcji zwłok z powodu niewystarczającej ilości tkanek miękkich albo gdy szczątki… – Jasne. Jett przejechała palcem po niekończącej się liście na swojej żółtej podkładce. Rozprostowałam – spróbowałam rozprostować – me nieszczęsne kości stóp. – Czy w ramach obowiązków w biurze lekarza sądowego ma pani do czynienia z przedstawicielami policji? No wreszcie. Dziękuję. – Tak. Często. – A z prokuratorami i obrońcami? – Z jednymi i drugimi. Mój były mąż jest prawnikiem. – Mniej więcej były. – Czy zna pani osobiście kogoś zaangażowanego w to postępowanie sądowe, obrońcę, jego rodzinę, śledczych, prokuratorów, sędziego… – Tak. I miałam wolne. Po zignorowaniu protestu, jaki wzniosły moje palce u nóg, utykając, uciekłam z sali sądowej, pokonałam hol i przez podwójne szklane drzwi wyszłam z budynku. Moja mazda znajdowała się w najodleglejszym rogu tarasu parkingowego. Wezwanie sądowe miałam na ósmą rano, a ponieważ przybyłam na miejsce dziesięć minut później, zaparkowałam gdzie się dało, czyli w połowie drogi do Kansas. Pokuśtykałam szybko przez ulicę, okrążyłam rząd pojazdów i znalazłam swój samochód, osaczony przez ogromniastego SUV-a od strony kierowcy i drugiego jeszcze bardziej napierającego na drzwi dla pasażera. Gruczoły potowe pracowały pełną parą, gdy wciskałam się między klamki i lusterka wsteczne, a moje pośladki i piersi szorowały po brudnych drzwiczkach i panelach bocznych, które niemal miażdżyły mi tors. Elegancki lniany żakiet wyglądał teraz tak, jakbym się wytarzała na wysypisku śmieci. Ledwie zdołałam uchylić drzwi i wtłoczyć się za kierownicę, gdy coś brzęknęło mi pod nogami. Rozsądny obywatel – to znaczy obywatel w jakimś sensowym obuwiu – zainteresowałby się, czy aby któryś z ozdobnych elementów samochodu właśnie nie odpadł. Ja jednak wolałam skupić się na szybkiej ucieczce z tego miejsca i macałam palcami w poszukiwaniu kluczyków w torebce zapinanej na zamek błyskawiczny. Stopy mi płonęły. Wsunęłam kluczyk do stacyjki i przechyliłam się na bok, aby zzuć z nogi prawy but. Wydawał się wręcz wczepiony w moje ciało. Szarpnęłam mocniej.

Stopa wystrzeliła ze skorupy. Kręcąc się i manewrując, powtórzyłam ten proces z lewą nogą. Rozsiadłam się wygodnie w fotelu i przyjrzałam dwóm spektakularnej wielkości bąblom. A potem znienawidzonym szpilkom od Louboutina w mym ręku. Moja ręka. Mój nadgarstek. Mój goły nadgarstek! Katy. Znajome ukłucie lęku przeszyło mi pierś. Odsunęłam je od siebie. Skup się. W saloniku dla sędziów przysięgłych bransoletka znajdowała się jeszcze na swoim miejscu, podobnie było, gdy zasiadłam w ławie. Ten brzęk. Mała srebrna obręcz musiała się zsunąć, kiedy się przeciskałam obok SUV-a. Klnąc, wylazłam z auta i zatrzasnęłam drzwi. Ludzki mózg to stacja przekaźnikowa, która funkcjonuje na dwóch poziomach. Gdy polecenie wykonania gestu odruchowego dotarło do mojej ręki, jednocześnie w móżdżku doszło do połączenia neuronów. Zanim jeszcze trzasnęły drzwi, wiedziałam, że schrzaniłam sprawę. Bezskutecznie szarpałam za klamkę, następnie sprawdziłam pozycję wszystkich czterech zapadek zamykających centralny zamek. Klnąc jeszcze dosadniej, chciałam sięgnąć po torebkę. Która leżała na siedzeniu dla pasażera. Cholera. A kluczyki? Dyndają przy stacyjce. Stałam tak przez chwilę; mankiety spodni zwisały nad mymi bosymi stopami, na żakiecie widać było smugi brudu, a pachy miałam wilgotne od potu. I rozmyślałam. Czy ten dzień mógłby być gorszy? Z wnętrza samochodu dobiegł mnie przyciszony głos. Andy Grammer śpiewał „Keep Your Head Up”1 , oznajmiając połączenie przychodzące na mego iPhone’a. Prawie się roześmiałam. Prawie. Wcześniej poinformowałam swojego szefa, Tima Larabee, że będę w laboratorium przed południem. Jeszcze z saloniku dla sędziów przysięgłych zadzwoniłam, żeby przesunąć ów przewidywany czas przybycia na trzynastą. Zegarek wskazywał obecnie godzinę czternastą. Larabee będzie się zastanawiał, co zrobić ze zmumifikowanymi szczątkami czekającymi na moją analizę. A może nie Larabee. Do diabła. Co teraz? Jak mam ich poinformować, że jestem na tarasie parkingowym, a kluczyki zatrzasnęłam w zamkniętym wozie? Lecz głowę musisz trzymać wysoko… Słusznie. Zlustrowałam parking. Pełno pojazdów. Brak ludzi. Rozbić szybę? Czym? Sfrustrowana, zagapiłam się na szkło. Odbił się w nim obraz rozgniewanej kobiety z fryzurą w wielkim nieładzie. Świetny pomysł. No pewnie. Mój wzrok padł na krawędź szyby, która odstawała od framugi. Chyba z powodu zużytego albo brakującego ząbka w mechanizmie okna, jak powiedział kiedyś Jimmy, mój mechanik. To niebezpieczne. Szczelina jest wystarczająco duża, aby jakiś

dzieciak wsadził do środka drut i znalazł się w połowie drogi do Georgii, zanim w ogóle zdam sobie sprawę, że buchnięto mi samochód. „Poważnie? – spytałam wtedy. – Dziesięcioletnią mazdę?” „Na części” – odparł uroczyście” Da się tu gdzieś znaleźć wieszak na ubranie czy może proszę o zbyt wiele? Zlustrowałam różności walające się w miejscu, gdzie posadzka tarasu spotykała się z jego tylną ścianą. Kamyki, celofanowe opakowania, puszki aluminiowe. Nic, co pomogłoby mi dostać się do samochodu. Posuwałam się wzdłuż ściany, ostrożnie stawiając stopy. Bąble wyglądały teraz jak kawałki świeżej wołowiny, nie poddawałam się jednak. Mankiety spodni zamiatały brudny beton. Zmumifikowane kości w laboratorium zestarzały się o kolejną minutę. Mając na względzie dotychczasowe opóźnienie, do biura patologa sądowego dotrę pewnie dopiero pod wieczór. Potem pojadę do domu, do mego stukniętego kota. Do kuchenki mikrofalowej wrzucę to, co znajdę akurat w zamrażarce. Lecz głowę musisz trzymać… Cicho. Nagle w śmieciach dwa metry ode mnie coś błysnęło. Pełna nadziei posunęłam się w tamtą stronę. Moją zdobyczą okazał się sześćdziesięciocentymetrowy kawałek drutu, być może wchodzący kiedyś w skład tandetnego wieszaka, który sobie wyobraziłam. Pokuśtykałam szybko z powrotem do mazdy, zrobiłam z jednego końca drutu małą pętlę i wsunęłam ją przez sławetną szczelinę Jimmy’ego. Pracując oburącz, z twarzą przyciśniętą płasko do szyby, starałam się zahaczyć pętlą o bolec. Ilekroć moje ustrojstwo wydawało mi się już we właściwej pozycji, szarpałam za nie mocno do góry. Podchodziłam właśnie do tysięcznej próby typu „złap i pociągnij”, gdy nagle za moimi plecami rozległ się gromki głos. – Proszę odsunąć się od samochodu. Cholera. Kurczowo ściskając w ręku drut, odwróciłam się. Umundurowany pracownik obsługi parkingu stał trzy metry ode mnie, na szeroko rozstawionych nogach, z dłońmi wewnętrzną stroną skierowanymi ku mnie. Na jego twarzy malowała się nerwowa ekscytacja. Posłałam mu coś, co – miałam nadzieję – zostanie uznane za rozbrajający uśmiech. Albo przynajmniej uspokajający. Parkingowy nie odwzajemnił go. – Proszę odsunąć się od samochodu. – Chłopak miał blond włosy, a jego oblicze jaśniało czerwienią tylko o jeden odcień jaśniejszą od śladów po moich bąblach. Przypuszczałam, że może mieć jakieś osiemnaście lat. Znów uśmiechnęłam się promiennie i czarująco, przesyłając mu komunikat w rodzaju „co za głuptas ze mnie”. – Zamknęłam kluczyki w samochodzie. – Muszę zobaczyć pani dokumenty i dowód rejestracyjny wozu. – Torebka jest w środku. A kluczyki w stacyjce. – Proszę odsunąć się od samochodu.

– Jeśli uda mi się złapać ten bolec, pokażę panu… – Proszę odsunąć się od samochodu. – Blondyn miał dość skromny repertuar. Zrobiłam, co mi polecono, wciąż trzymając jednak drut. Blondyn gestem nakazał mi cofnąć się jeszcze dalej. Przewróciłam oczyma, ale zwiększyłam dystans między sobą a autem. Puściłam drut. Spadł na siedzenie samochodu. Rozdrażnienie wzięło górę nad moim postanowieniem bycia miłą. – Niech pan posłucha, to jest mój wóz. Przed chwilą wyszłam z sali sądowej, gdzie byłam wezwana jako sędzia przysięgły. Dowód rejestracyjny i prawo jazdy są w środku. Muszę jechać do pracy. W biurze lekarza sądowego. Jeśli liczyłam, że ostatnia wzmianka zrobi na nim wrażenie, to się myliłam. Wyraz twarzy blondynka mówił: brudna, bosa kobieta z podejrzanym narzędziem w ręku. Czy jest niebezpieczna? – Proszę zadzwonić do biura lekarza sądowego – podniosłam głos. Minęła sekunda. Potem rzucił: – Niech pani tu zaczeka. Jakbym mogła zwiać, bez butów i kluczyków. Blondyn wycofał się w pośpiechu. Oparłam się o mazdę. Kipiąc ze złości, przestępowałam z jednej obolałej stopy na drugą i na zmianę sprawdzałam godzinę na zegarku oraz lustrowałam podłogę w poszukiwaniu bransoletki. Zaczęłam spacerować po parkingu. Wreszcie usłyszałam odgłos silnika. Po kilku sekundach na taras parkingowy wtoczył się biały ford taurus. Czy ten dzień mógłby być jeszcze gorszy? Owszem.

2 Podjechawszy bliżej, Erskine „Chudy” Slidell zdjął swoje okulary przeciwsłoneczne, imitację marki Ray Ban, opuścił szybę i obrzucił spojrzeniem moje nogi z opadającymi spodniami, zdewastowane stopy i rozczochrane włosy. Jeden kącik ust uniósł mu się w uśmiechu. Mimo że w Wydziale Kryminalnym i ds. Zabójstw Policji w Charlotte- Mecklenburgu pracuje ponad dwudziestu detektywów, ja zawsze jakimś cudem trafiam na Chudego. A spotkania te są dla mnie sprawdzianem hartu ducha. I nie chodzi o to, że Slidell jest złym dochodzeniowcem. Wręcz przeciwnie. Ale postrzega samego siebie jako przedstawiciela „starej szkoły”. Czyli chce być Brudnym Harrym Callahanem, Jimmym „Popeyem” Doyle’em i sierżantem Fridayem w jednym. Widziałam kiedyś, jak przesłuchuje świadków. Zawsze powtarza: „Chcę samych faktów, proszę pani”. Tylko że Chudy nie należy do ludzi, którzy lubią się zwracać do innych per „proszę pana” czy „proszę pani”. Kilka lat temu partner Slidella, Eddie Rinaldi, został zabity podczas ulicznej strzelaniny. Nikt nie winił za to Slidella. Poza nim samym. Uważając, że należy zwiększyć świadomość Chudego na temat zróżnicowania kulturowego, wydział przydzielił mu jako nową partnerkę latynoską lesbijkę nazwiskiem Theresa Madrid. Ku zaskoczeniu wszystkich, ci dwoje dobrze się dogadywali. Niedawno Madrid i jej partnerka adoptowały noworodka z Korei i Madrid poszła na urlop macierzyński. Tymczasowo więc Slidell pracował solo. Co zresztą lubił. – Łuuu-hi. – Ten głupek naprawdę tak zawołał. – Detektywie… – Wkurzyłaś kogoś? Być może później będę się śmiała z tej przygody. Teraz jednak miałam przed sobą tylko bardzo przykre drogi wyjścia. Pokłócić się z tym palantem od parkingu. Pobiec do jakiegoś telefonu, a potem zaczekać na pomoc drogową. Układać się ze Slidellem. – Skąd wiedziałeś, że tu jestem? – zapytałam chłodno. – Byłem u doktora Larabee, kiedy dostał telefon. – Slidell wygiął się i otworzył drzwi od strony pasażera. – Wsiadaj. Wciągając w płuca wielki haust świeżego powietrza, wśliznęłam się na siedzenie. – Dobry Boże. Chyba od lat nie widziałem nikogo tak niechlujnego. – Powinieneś częściej wychodzić z domu. – Co, do cholery, robiłaś… – Uprawiałam zapasy w błocie. Zatrzymaj się tutaj. – Pokazałam miejsce, gdzie stał mój samochód. – Przeciwnik jest pewnie w jeszcze gorszym stanie. – Umieszczę nagranie na YouTube. – Niecierpliwie dźgnęłam palcem w stronę wielkiego SUV-a. Slidell skierował się tam, gdzie mu kazano. – Stop! – Uniosłam rękę. – Nie, dalej, za tym vanem. – Wiem, co się stało. Jakiś koleś spuścił ci lanie za to, że próbowałaś zwędzić mu wóz. – Gdybym umiała zwędzić samochód, toby mnie tu nie było. – Wyskoczyłam. Bąble wyglądały jak dwoje czerwonych oczu gapiących się na moją twarz.

Gdyby nie fakt, że bransoletka stanowiła prezent od Katy, dałabym sobie spokój i zniknęła stąd jak najszybciej. Któregoś dnia jej o tym opowiem. Będziemy się z tego śmiać. Być może. Wcisnęłam się między mój samochód a niebieskiego mamuta, lustrując podłogę parkingu. Bingo. Bransoletka leżała pod stykającymi się ze sobą lusterkami, w najtrudniej dostępnym miejscu. Czując ssanie w żołądku, wśliznęłam się między klamki od drzwiczek i kucnęłam. Kręciłam ramionami na boki jak tylko mogłam, aż wreszcie udało mi się wyciągnąć rękę i capnąć bransoletkę. Następnie bardzo ostrożnie, żeby nie uruchomić alarmów, podciągnęłam się i ruszyłam w stronę taurusa. Slidell przyglądał się temu przedstawieniu bez słowa. Najwyraźniej musiałam przekroczyć granicę między tym, co zabawne, a tym, co godne pożałowania. Wsiadłam do samochodu i trzasnęłam drzwiami. – Dokąd? – Do biura lekarza sądowego. – Założyłam bransoletkę na rękę. – Nie masz ochoty wpaść na chwilę do mieszkanka? – Mój klucz od domu znajduje się w torebce. A torebka w aucie. – Do jakiegoś sklepu obuwniczego? – Nie, dziękuję – odparłam oschle. – No problemo. I tak jadę w tę stronę. Powinnam zapytać dlaczego. Ale po prostu siedziałam z twarzą zwróconą w kierunku bocznego okna, starając się nie koncentrować uwagi na doznaniach węchowych wiążących się z upodobaniem Slidella do tego, co smażone i bardzo tłuste. Na woń kawy, rozlanej i zmieniającej się w białe kolonie pleśni. Przepoconych adidasów i poplamionych olejem czapek. Zatęchłego dymu. Samego Slidella. Ale ja sama również nie pachniałam aromatycznie. Slidell wyjechał z tarasu parkingowego, skierował się zakosami na East Trade i skręcił w lewo. Minęło kilka minut milczenia. Potem nagle Slidell rzucił: – Kto zwęszył Puszka, co? Nie miałam zielonego pojęcia, co to miało znaczyć. – Kto załatwił psiaka? Świetnie. Więc Slidell wiedział o zmumifikowanych szczątkach czekających na analizę. Kolejna okazja, żeby się ze mnie nabijać. – Kto zabił… – Poproszono mnie o zbadanie czterech zestawów szczątków w celu zweryfikowania, że nie są to szczątki ludzkie. Jeśli to się potwierdzi, archeolodzy określą ich wiek, autentyczność i prześlą te materiały dalej, do… gdzieś tam. – Dlaczego te śmieci po martwych pieskach chihuahua… – Zawiniątka pochodzą z Peru, nie z Meksyku. – Taa, jasne. Ale dlaczego psiaki muszą być badane przez patologów sądowych? – Celnicy znaleźli je podczas kontroli na lotnisku. Jakiegoś głupka oskarżono o szmuglowanie ich do kraju. Nielegalny import antyków to przestępstwo, wiesz. – Iha. – Kilka chwil jechaliśmy w milczeniu. W końcu powiedział: – Federalni przyskrzynili tego gościa, Doma Rocketta. Byłam ciekawa, co dalej, ale czekałam, wiedząc, że Slidell za chwilę powie więcej.

– Dom Rockett, król gównianej cepelii z całego świata. – Z całego świata? – Nie mogłam się powstrzymać. – Głównie z Ameryki Południowej. Nasi tamtejsi amigos mają wystarczająco dużo gówna, żeby wystarczyło dla całego świata. Slidell zdecydowanie nie przepada za wolnym handlem. – Tandetne bransoletki, pierścionki, bzdety do zawieszania na szyi. Chusty w lamy, makatki ścienne. Pchły zamorskie, mydło i powidło. – Jesteś poetą, detektywie. – Podobno ci z ICE sądzą, że Rockett poszerzył zakres działalności, być może nawet o prawdziwe antyki. – Slidell miał na myśli Wydział Imigracyjno-Celny amerykańskiego Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Takie, których nikomu nie zgłasza. Milczałam. – To by mnie nie zdziwiło. Ten facet to podlec. – Znasz go? – Słyszałem o nim. Jeden gnojek zna drugiego. Nie pytałam, co to miało znaczyć. – Możesz trochę podkręcić klimatyzację? – Nóżki nie chcą ochłonąć? – spytał z kamienną twarzą. Posłałam mu spojrzenie typu „nie przeciągaj struny”. Co było bezcelowe, bo okulary à la Ray Ban wpatrywały się prosto w ulicę. Slidell wyciągnął rękę i przełączył jakiś przycisk, a następnie walnął w deskę rozdzielczą kantem dłoni. Zamigotało niebieskie światełko i z wentylatorów popłynęło chłodne powietrze. – Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, Rockett mógł zakładać, że uda mu się te zmumifikowane szczątki sprzedać jakiemuś muzeum – powiedziałam. – A może prywatnemu kolekcjonerowi. – Jestem pewien, że ICE dogłębnie przeanalizuje jego ambitne plany. Gnojek wyda każdego, z kim się zadaje. Za drogą I-77 West Trade skręca na zachód, a potem znów mknie na wschód. Slidell wziął ostry zakręt, przez co papierowe torebki i kartoniki po jedzeniu na wynos rozniosło po całej podłodze. Mój umysł wyrzucał z siebie obrazy różnych artykułów żywnościowych. Pieczony kurczak? Grillowany? Gnijące resztki zwierzyny zabitej przez pojazdy drogowe? Wreszcie zwyciężyła ciekawość. – Po co byłeś u Larabee? – spytałam. – Nad ranem wydarzył się wypadek. Sprawca zbiegł. Ofiarą jest kobieta. Tożsamość nieznana. – A wiek? – Wystarczająco zaawansowany. – To znaczy? – powiedziałam to ostrzej, niż zamierzałam. – Między piętnaście a dwadzieścia. – Rasa? – Meksykanka. Na bank. – Brak nazwiska, ale jakimś magicznym sposobem ty wiesz, że dziewczyna jest Latynoską i dlatego nie posiada dokumentów. – Poruszała się bez prawa jazdy i bez kluczyków.

Podobnie jak ja, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego. Mijały sekundy. – Gdzie ją znaleziono? – spytałam. – Na skrzyżowaniu ulic Rountree i Old Pineville, trochę na południe od Woodlawn. Doktor Larabee określa czas śmierci gdzieś między północą a świtem. – Co ona tam robiła? – zastanawiałam się głośno. – A jak sądzisz? Pomyślałam, że przecież Old Pineville Road to nawet w ciągu dnia niemal całkowite pustkowie, a tym bardziej w środku nocy. Znajdowała się tam garstka niewielkich punktów usługowych, z których żaden nie mógł być atrakcyjny dla nastoletniej dziewczyny. – Jacyś świadkowie? Slidell potrząsnął głową. – Kiedy już skończę sprawy z doktorem Larabee, zamierzam tam trochę popytać. Ale zgaduję, że pracowała na ulicy. – Doprawdy? Slidell wzruszył jednym napakowanym ramieniem. – Niezidentyfikowana nastolatka, to wszystko, co wiesz, ale od razu przypuszczasz, że uprawiała nierząd. Tak szybko umiesz to wykryć? Zaczął coś mamrotać. Przestałam go słuchać. Po latach praktyki byłam w tym coraz lepsza. Moje szare komórki podsunęły mi kolaż obrazów. Młoda dziewczyna sama w ciemnościach na pustej dwupasmówce. Światła samochodu. Uderzenie o zderzak. – …Story’ego? – Słucham? – Pamiętasz Johna-Henry’ego Story’ego? Zmiana tematu mnie zaskoczyła. – Śmiertelna ofiara pożaru z kwietnia? Pół roku temu badałam rozczłonkowane ciało znalezione w pogorzelisku na pchlim targu, na którym doszło do eksplozji i pożaru. Ustaliłam, że ofiarą był mężczyzna rasy białej w wieku od czterdziestu pięciu do sześćdziesięciu lat. Profil biologiczny pasował do Johna-Henry’ego Story’ego, właściciela nieruchomości. Świadkowie zeznali, że przed pożarem Story mówił im, iż właśnie tam się wybiera, a po tym wydarzeniu wszelki słuch o nim zaginął. Przy kościach znaleziono różne przedmioty osobiste. Telefon komórkowy? Portfel? Zegarek? Nie pamiętałam już szczegółów. Tożsamość zastała ustalona tylko na podstawie poszlak, jednak główny lekarz sądowy uznał, że są one wystarczające. Śledczy sprawdzający pogorzelisko pod kątem celowego podpalenia badali wszystko dokładnie, ale budynek był tak stary, a jego zniszczenie tak ogromne, że ustalenie dokładnej przyczyny pożaru okazało się niemożliwe. Wiadomość o śmierci Story’ego odbiła się szerokim echem. Prominentny biznesmen spłonął w budynku wyposażonym w nieodpowiednie systemy alarmowe i gaśnicze. Media rzuciły się na temat publicznego bezpieczeństwa w miejscach swobodnego handlu oraz na pokazach broni. W końcu prasa zainteresowała się czymś innym, jej furia opadła, a pchli targ Story’ego ponownie otworzył podwoje, teraz już gdzieś indziej. – Iha! – Ulubiony wykrzyknik Chudego doprowadzał mnie do szaleństwa.

Przez całe lata siedziba lekarza medycyny sądowej okręgu Mecklenburg mieściła się przy rogu ulic Dziesiątej i College, w pudełku z czerwonej cegły, które kiedyś nazywało się Centrum Ogrodnicze Sears. Przez całe lata ojcowie miasta mówili o przeprowadzce. I nic się nie działo. Nagle, jakimś cudem, sprawy ruszyły z miejsca. Nowy gmach wzniesiono kosztem ośmiu milionów dolarów na działce należącej do państwa, leżącej w przemysłowej dzielnicy na północno-zachodnich przedmieściach. Budynek ów, mogący poszczycić się powierzchnią ponad półtora tysiąca metrów kwadratowych, jest czterokrotnie większy od poprzedniego. Podłogi z żywicy epoksydowej, ściany wykładane materiałem o nazwie Corian, kilometry nierdzewnej stali. Zamiast dotychczasowych dwóch, patolodzy mają do dyspozycji cztery sale prosektoryjne, gdzie można jednocześnie prowadzić cztery sekcje zwłok. Przewidziano również dwa pomieszczenia dla specjalnych analiz, szczególnie trudnych ze względu na rozkład szczątków lub niebezpieczeństwo skażenia. Śmierdziele. Moja specjalizacja. A ponadto ten absolutnie nowiuteńki budynek jest całkowicie ekologiczny. Wyrafinowane systemy odzyskiwania energii. Jeśli chodzi o układy klimatyzacyjno- grzewcze, to tutejsze kanały wentylacyjne mają nawet metr szerokości. Życie toczy się głównie na parterze, ale jest także piętro, żeby to wszystko pomieścić. A jednak panuje tu odpowiednio spokojna atmosfera. Biura i części dostępne publicznie utrzymane są w miękkich błękitach i brązach. Duże okna, żaluzje oraz regały o lekkiej konstrukcji maksymalizują pobór światła słonecznego i minimalizują efekt odblaskowy. Innymi słowy, nasza nowa siedziba jest po prostu bombowa. Czekałam, aż Slidell przejedzie przez czarne ogrodzenie, ominie maszty na flagi i wciśnie się na parking. Wyłączywszy silnik, przełożył ramię przez swój fotel, a wtedy dobiegła mnie fala jego zapachu. Po czym obrócił się twarzą do mnie. – John-Henry Story miał różne firmy na terenie całego okręgu Mecklenburg, a także Gaston. Story Motors. Składy magazynowe Story… Składuj swój towar u Story’ego, stary. Hasło reklamowe wpadło mi do głowy nieproszone. Było irytujące, ale skuteczne. – …tawerna u Johna-Henry’ego. Lista jest dłuższa niż ogon mojego psa rasy coonhound. – Masz psa? – Interesuje cię to, o czym mówię? – Śmierć Story’ego uznano za wypadek. Po co teraz wyciągasz tę sprawę? Slidell przyszpilił mnie dramatycznym spojrzeniem, jednocześnie sięgając za pazuchę marynarki. Musztardowobrązowej. Jednym zwinnym ruchem wyjął z kieszeni koszuli mały plastikowy woreczek. Koszula była w odcieniu pomarańczy, zwanym chyba melonowym. Starając się nie wywrócić oczyma, przechyliłam się na bok, aby się przyjrzeć zawartości woreczka. I poczułam, jak ze zdziwienia unoszą się moje brwi.

3 Słońce odbiło się od plastiku, który dyndał między kciukiem a palcem wskazującym Slidella. Czekałam na wyjaśnienia. – Ofiara nosiła torebkę. Wrzaskliwie różową, wielkości hamburgera, z paskiem mocującym, jaki lubią dziwki. – Ja sama noszę torbę na ramię. – Sarkazm Slidella jak zwykle sprawiał, że stawałam się zgryźliwa. Podobnie jak jego natychmiastowa konkluzja, że ofiara wypadku, potrącona przez samochód, była prostytutką. – A ten ostry róż? Torebka w kształcie jakiegoś stukniętego kota z kreskówki? – Jesteś pewien, że należała do niej? – Leżała sobie w trawie trzy metry od ciała. Niezbyt długo. Sprawdzamy, czy są jakieś odciski palców. Ale tak, jestem pewien, że należała do niej. – A to było w torebce? – Wskazałam obiekt znajdujący się w foliowym woreczku. – Razem z jedną sztuką czerwonej szminki w stylu „chodź, zerżnij mnie”. – A pieniądze? – Dziesięć dolarów w jednym banknocie oraz dwa banknoty jednodolarowe. Czterdzieści sześć centów. Luzem. Jakby przed chwilą to wszystko tam wcisnęła. – Coś jeszcze? – Nada… z wyjątkiem… – Pomachał folią. Niesamowity Slidell, magik z Mecklenburga. Wzięłam od niego torebeczkę i przyglądałam się badawczo znajdującemu się w środku plastikowemu prostokątowi, pewna, że źle odczytałam maleńkie czarne literki na jego powierzchni. Ale odczytałam je dobrze. – O co tu chodzi? – Tak myślałem, że to cię może zainteresować. Żółtobrązowa karta klubowa linii US Airways miała termin ważności kończący się w lutym przyszłego roku. Wystawiono ją na nazwisko Johna-Henry’ego Story’ego. – Ona miała przy sobie kartę rabatową linii lotniczych należącą do tego faceta? Slidell przytaknął. – Jakim cudem? – Wnikliwe pytanie, pani doktor. Ale ja mam kolejne. Story spalił się pół roku temu. Gdzie w tym czasie przebywała jego plastikowa karta? To wszystko nie miało sensu. – Sytuacja jest więc taka: Story umiera, ale jego karta żyje dalej. Albo też ulega śmierci pozornej – rzekł Slidell. – Sprawdziłem. Ostatni raz facet użył jej sześć tygodni przed pożarem. – Dokąd wtedy leciał? – Pracuję nad tym. – Ktoś mu towarzyszył? – Jedna osoba. – Dziewczyna? – Nie rejestrują takich informacji.

Slidell wyciągnął z kieszeni następny woreczek. – To także znajdowało się w jej torebce. Przyglądałam się strzępowi papieru przez plastik. Nabazgrano na nim: Las clases de inglés. Kościół katolicki pod wezwaniem Świętego Wincentego à Paulo. Popatrzyłam na Slidella. Odpowiedział na moje spojrzenie i wzruszył ramionami. Chciałam pozbierać swoje rzeczy, zanim wysiądę z taurusa, ale oczywiście nie miałam ich przy sobie. Ani butów, ani torebki, ani kluczy od domu czy samochodu, telefonu, pieniędzy czy kart kredytowych. W innych okolicznościach zadzwoniłabym do Katy z prośbą o zapasowy klucz od domu, który ona ma u siebie. O Boże, Katy. – Słuchaj, dzięki, że po mnie przyjechałeś. Jestem… – …moją dłużniczką? Nie myśl teraz o tym. Teraz? No świetnie. Podciągnęłam spodnie, wysunęłam się z taurusa i pospieszyłam do drzwi prowadzących do holu. Kroczenie po gładkiej betonowej posadzce po przeżyciach tego dnia sprawiało mi niemal przyjemność. Zatrzymałam się na chwilę, delektując się ulgą, jaką zapewniał ów kamienny chłód. W biurze czekały na mnie odzież robocza i normalne buty. Niebawem zacznę się prezentować jak człowiek. Podobnie jak Slidella mój wygląd zapewne nie tyle zaskoczy, co rozbawi tych wewnątrz. Bywało, że przychodząc tutaj, wyglądałam – i pachniałam – o wiele gorzej. Wyjątek stanowiła pani Flowers. Ona przekazałaby mi swoją dezaprobatę krótkim zmrużeniem oczu, nagłą zmianą ustawienia przedmiotów na drobiazgowo uporządkowanym biurku. Skinęłam głową pani Flowers siedzącej za szybą recepcji. Wpuściła mnie do środka, wciskając brzęczyk, po czym machnięciem palca wezwała do siebie. Mimo że pani Flowers posiada oczywiście imię – Eunice – to o ile mi wiadomo, nikt nigdy nie zwracał się do niej inaczej jak tylko per „pani Flowers”. Nazwisko to tak bardzo do niej pasuje, że czasem się zastanawiam, jak by ją nazywano, gdyby wyszła za mąż za jakiegoś pana Smitha albo Gasparda. Jest piwonią wśród kobiet, o pełnym ciele i bladoróżowej skórze, którą pielęgnuje zapewne od czasów niemowlęcych. Jedyna skaza tej idealnej cery? Uwidacznia się wtedy, gdy pani Flowers nabiera kolorów w obecności przedstawicieli płci przeciwnej. Ale to nieważne, że lubi się rumienić. Pani Flowers wykazuje bowiem niezwykłe umiejętności i zaangażowanie przy prowadzeniu wszelkiej dokumentacji; dzięki niej wszystko jest na swoim miejscu, natychmiast dostępne, każdy raport sporządzony na czas, zatwierdzony i dostarczony bez zwłoki komu trzeba, a wszystko to przy jednoczesnym odbieraniu telefonów i załatwianiu osób z zewnątrz, które zjawiają się przy jej okienku. Biorąc pod uwagę, że obsługuje ona personel składający się z trzech patologów, wielu śledczych kryminalnych, dochodzących konsultantów z różnych specjalności oraz mnie, rzecz należy uznać za prawdziwy wyczyn. – No słowo daję. – Uniesiona wysoko ręka pani Flowers opadła na jej żółtą jedwabną bluzkę. – To długa historia – powiedziałam. Mając na myśli: proszę o nic nie pytać. Jedna starannie wyskubana brew powędrowała lekkim łukiem w górę, ale kobieta

dała mi spokój. – Doktor Larabee życzy sobie panią widzieć. – Styl południowy, niczym z posiadłości Tara. – Jest teraz w głównej sali prosektoryjnej. – Dzięki. Dwa niewielkie korytarze, przez ich projektantów nazwane biowestybulami, łączą sektory administracyjne budynku z częścią, gdzie wykonuje się autopsje. Przeszłam jednym z nich, na krótko zatrzymując się przy tablicy ogłoszeniowej. Cztery nowe sprawy. Wypadek z udziałem jednego pojazdu przy Optimist Park na North Davidson; kierujący, starszy mężczyzna, zmarł po przewiezieniu do Centrum Medycznego Carolinas. Szesnastoletnia dziewczyna z raną postrzałową głowy znaleziona za śmietnikiem na Shamrock Drive. Peruwiańskie zmumifikowane szczątki muszą poczekać na moją analizę. I jeszcze ta nastolatka, ofiara potrącenia przez samochód na Old Pineville Road. N.N. Slidella. Skierowałam się najkrótszą drogą do damskiej toalety i zrobiłam co mogłam ze swoimi włosami i pokrytą brudem twarzą, a następnie udałam się do szatni, żeby przebrać się w fartuch roboczy. Jeszcze tylko ostatni przystanek w moim gabinecie, skąd wzięłam plastry antyseptyczne i parę zapasowych butów Nike, które trzymam pod stojącym wieszakiem. Dziesięć minut od pojawienia się w pracy byłam gotowa do boju. Kiedy pchnięciem otworzyłam drzwi do dużej sali prosektoryjnej, Tim Larabee stał za jednym z dwóch stołów ze stali nierdzewnej. Niczego nie kroił ani nie ważył, niczego też nie dyktował, nawet nie patrzył na szczątki. Osłaniał ją przede mną? Przed Slidellem? Przed tymi wszystkimi, którzy chcieli ją badać, fotografować, analizować i rozkładać na czynniki pierwsze? Dziwna myśl. Ale prawdziwa. Zimny proces już się rozpoczął. A ja miałam wziąć w nim udział. Na podświetlarkach zamontowanych na jednej ze ścian lśniły zdjęcia rentgenowskie. Fragmenty czaszki. Seria fotografii całego ciała. Na kontuarze znajdowała się para butów. Jasnobrązowy winyl, wysokie obcasy i czerwono-niebieskie kwiatki po obu stronach. Podeszwy pokryte skorupą z błota. Tanie. I małe. Najwyżej piątka. Maleńkie stopy kroczące w butach dla bardzo dużej dziewczyny. Z suszarki zwisały ubrania. Czerwona bluzka. Dżinsowa spódniczka mini. Biały bawełniany stanik. Białe bawełniane majtki w bladoniebieskie kropki. Slidell stał przy suszarce na szeroko rozstawionych nogach, z dłońmi złożonymi na wysokości kroku jakby w literę V. Nie przyglądał się ani ubraniom, ani zwłokom. Nawet nie zauważył mojego wejścia. Poczułam nowy przypływ rozdrażnienia, ale stłumiłam je, wchodząc w tryb profesjonalnego podejścia do spraw. Pierwsza zasada: zablokować własne nastawienie. Nie ulegać podejrzeniom, obawom, nadziejom na jakiś rezultat. Obserwować, ważyć, mierzyć i zapisywać. Zasada druga: zablokować emocje. Zostawić smutki, żale i złości na później. Gniew lub rozżalenie mogą prowadzić do błędu i złej oceny. A pomyłki nie przysłużą się ofierze w żaden sposób. Wszelako… Spojrzałam na posiniaczoną i zniekształconą młodą twarz i przez chwilę

wyobraziłam sobie tę dziewczynę żywą, zakładającą różową kiczowatą torebkę na ramię. Pasek się zsuwa, ponieważ skromna zawartość nie zapewnia obciążenia. Ciemne pasmo ulicy. Serce walące młotem. Światła samochodu. Białe bawełniane majtki w bladoniebieskie kropki. W rodzaju tych, które Katy tak lubiła, kiedy chodziła do gimnazjum. – Slidell wprowadził cię w temat? Pytanie Larabee przywróciło mnie do rzeczywistości. – Potrącenie i ucieczka z miejsca wypadku. Ofiara niezidentyfikowana. – Rzuć na to okiem. – Larabee podszedł do zdjęć rentgenowskich. Miał wychudzoną i mizerną twarz, nawet jak na niego, obsesyjnego długodystansowca, którego ciało było pozbawione tłuszczu, z dziurami w policzkach głębokości oceanicznych rowów. Zbliżyłam się do niego. Z kieszeni na piersi fartucha wyciągnął długopis i wskazał na jakiś defekt znajdujący się mniej więcej w połowie długości lewego obojczyka. Na trzecie i czwarte żebro poniżej. Potem przesunął się ku następnej błonie i przeciągnął długopisem wzdłuż ramienia, ponad kośćmi ramienną, promieniową i łokciową. I wreszcie ponad ręką. – Tak – odpowiedziałam na niezadane pytanie. Obserwowałam jego dalsze ruchy, gdy pokazywał miednicę. Nie musiał tego robić. – Tak – powtórzyłam. Widok czaszki od przodu i od tyłu. Widok z boku. Zimna pięść zaczęła zaciskać się na moim żołądku. Bez słowa podeszłam do ciała. Dziewczyna leżała na plecach. Larabee nie zdążył jeszcze wykonać cięcia w kształcie litery Y i – nie licząc siniaków, otarć i zniekształceń wynikłych z pęknięć kości – można było pomyśleć, że śpi. Włosy otaczały aureolą jej głowę, długie i jasne, jeden kosmyk spięty wysoko plastikową klamerką w kształcie kota. Różową. Taką, jakie uwielbiają małe dziewczynki. Skup się. Założyłam rękawiczki i zaczęłam badać martwe ciało, blade jak duch i zimne w dotyku. Macałam palcami ramiona, barki, ręce, brzuch i czułam uszkodzenia uwidocznione na błyszczących czarno-białych zdjęciach rentgenowskich. – Możemy ją przewrócić na drugą stronę? – Mój głos przerwał ciszę. Larabee stanął obok mnie. Wspólnie wetknęliśmy szczupłe ramiona pod ciało i obróciliśmy je, trzymając za barki i biodra. Mój wzrok błądził po delikatnym kręgosłupie i małych pośladkach. Zatrzymał się na śladach bieżnika odbitych na skórze boleśnie chudych ud. Zacisnęłam pięści. – Co to jest? – Jednym palcem wskazałam jakieś przebarwienie na prawym ramieniu dziewczyny. Długości może dwunastu centymetrów; siniak przypominał serię myślników. – Krwiak – rzekł Larabee. – To lustrzane odbicie narzędzia, które zadało ranę – powiedziałam. – Nie domyślasz się, co to mogło być? Larabee potrząsnął głową.

Spojrzałam na Slidella. Odwzajemnił mój wzrok, ale milczał. – Mogę zobaczyć fotografie z miejsca zdarzenia? – spytałam, zdejmując i wyrzucając, niezbyt delikatnie, lateksowe rękawiczki. Larabee wziął z kontuaru stosik zdjęć formatu trzynaście na osiemnaście centymetrów i wręczył mi je. Klatka po klatce oglądałam to wyludnione miejsce, w którym dziewczyna zakończyła życie. Fotografie opowiadały tę samą historię. To nie był wypadek. Dziewczyna została zamordowana.

4 – Zamordowana? – Warknięcie Slidella odbiło się rykoszetem od otaczającej nas nierdzewnej stali i szkła. – W sensie prawnym oznacza to zamiar popełnienia zabójstwa – rzucił Larabee. – Pieprzyć prawne definicje. – Tknęłam palcem zmasakrowane ciało. – Jakiś gnój zabił to dziecko. – O czym ty mówisz, do cholery? – Slidell przerzucał zaskoczony wzrok z Larabee na mnie i z powrotem. Gestem zaprosiłam Slidella do zdjęć rentgenowskich ukazujących kości lewego ramienia. Larabee przyłączył się do nas i zaoferował swój długopis. Wzięłam go i wskazałam na kość ramienną, dziesięć centymetrów poniżej stawu barkowego. – Widzisz tę ciemną linię? – Złamana ręka nie znaczy jeszcze, że dziewczynę zamordowano. – Slidell wpatrywał się uważnie w szaro-białe zdjęcie z wyrazem czystej wątpliwości na twarzy. – To prawda, detektywie. Nie znaczy. – Przesunęłam się, żeby pokazać dłoń ofiary. – Zwróć uwagę na paliczki dalsze i środkowe. – Ten cały żargon nic mi nie mówi, pani doktor. – Kości palców. Slidell pochylił się i studiował podświetlone fragmenty nieopodal końcówki mojego długopisu. – Środkowe paliczki powinny wyglądać jak niewielkie tuby, a te dalsze jak maleńkie strzałki. Znajdują się pod opuszkami palców. – A wyglądają jak wióry. – Zostały zmiażdżone. Slidell wydał gardłowy dźwięk, którego wolałam nie interpretować. Przesunęłam się dalej, do zdjęć głowy. – Brak pęknięć kości czaszki. Ale spójrz na żuchwę, zwłaszcza na guzowatość bródkową. – Omówienie uszkodzeń tkanek miękkich pozostawiłam Larabee. Slidell wypuścił powietrze przez wargi zwinięte w ciup. – Podbródek – wyjaśniłam. – Jakim cudem to się nazywa guzowatość, skoro nie ma żadnego guza? – Żeby nie tylko na czole można go było sobie nabić. Larabee się uśmiechnął. Prawie. Mój żart przepadł niezauważony przez Chudego. – Świetnie. – Sceptycyzm sprawiał, że mówił niemal opryskliwie. – Dziewczyna ma złamane podbródek i rękę, a palce zmiażdżone. W jaki sposób to świadczy o morderstwie? – Ślady bieżnika na jej udach mówią nam, że zginęła pod kołami samochodu. Ale to nie jest zwykłe potrącenie i ucieczka z miejsca wypadku. Ofiara nie stała sobie na poboczu drogi. Nie łapała stopa. Nie czekała na chodniku, aż podwiezie ją ktoś znajomy. Dostała prosto w plecy. Larabee skinął głową na potwierdzenie wniosków, które on również wyciągnął, ale jeszcze nie wypowiedział na głos. Slidell nie przestawał wpatrywać się w zdjęcie rentgenowskie. – Wyobraź sobie taką sytuację – poprosiłam. – Ona idzie, może biegnie. Samochód