Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Ribon_Pamela_-_Twoja_kolej

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Ribon_Pamela_-_Twoja_kolej.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Ribon Pamela
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 321 stron)

Ribon Pamela Twoja kolej

Jenny, mam przeczucie, że gdy czytasz te słowa, to w drugiej ręce trzymasz zapaloną zapałkę. Myślę jednak, że lepiej będzie, jeżeli powstrzymasz się od zniszczenia tego listu, przynajmniej dopóki nie zapoznasz się z jego treścią. Mogę sobie tylko wyobrazić, że już od dawna chciałaś poznać prawdę. Nigdy nie lubiłaś, kiedy ktoś coś przed Tobą ukrywał. Duma, którą odziedziczyłaś po matce, sprawia, że wołałabyś raczej udawać, że zapadłam się pod ziemię. Jestem pewna, że mama jest z Ciebie dumna, że z takim uporem obstajesz przy swoim. Ale posłuchaj: wiem, co Cię jutro czeka. Topoważna sprawa, moja droga Panno Młoda. Nie muszę chyba mówić, że kiedy tylko się dowiedziałam, bardzo chciałam być przy tym obecna. Nie zawsze jednak dzieje się tak, jak byśmy chcieli. Wciąż myślę o Tobie jak o nastolatce, trochę niezgrabnej i zbuntowanej. Cały czas muszę sobie powtarzać, że nie jesteś już tamtą dziewczyną. Całkiem możliwe, że nawet nie przypominasz tamtej Jenny, którą znałam i o którą kiedyś troszczyłam się i martwiłam. Jak to się stało, że jesteś już taka dorosła? Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak wiele straciłam. To, co za chwilę przeczytasz, nie będzie łatwe ani dla Ciebie, ani dla mnie. Nie zawsze jestem tu ukazana w najlepszym świetle i boję się, że niektóre sprawy mogą być dla Ciebie zbyt bolesne. Będę się starała ostrzegać Cię przed każdym trudniejszym fragmentem.

ale myślę, że najwyższa pora, abyś poznała prawdę. I co najważniejsze, minęło już dość czasu i Twoja mama nie znajdzie już sposobu, żeby mnie zamordować za to, że wszystko Ci powiedziałam. Myślę, że i ona chciałaby, żebyś teraz o tym wiedziała. Chciałaby, żebyś poznała całą jej historię, dowiedziała się, jakie były powody jej postępowania i w jaki sposób stały się one także moimi. Zacznijmy zatem. Będziemy musiały cofnąć się sporo w czasie. Do momentu, gdy miałaś trzynaście łat. Właściwie to dużo o tym myślę. Miałaś tylko trzynaście lat. Wiedz także, że nigdy nie przestałam o Tobie myśleć. Ani przez chwilę. Więc zdmuchnij, proszę, płomień tej zapałki. To wszystko dla Twojego dobra.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wydarzenia, które miały wpływ na to, co się zdarzyło później, rozciągają się w czasie na ponad dwie dekady, ale tak naprawdę wszystko zaczęło się w roku, kiedy Twoja mama i ja miałyśmy po trzydzieści pięć lat, w samym środku piekielnie upalnego lipca. Zanim osiągnęłam ten wiek, nie potrafiłam wyobrazić sobie, że można być jeszcze starszym, ale teraz wydaje mi się, że byłam wtedy kompletnym dzieciakiem. Z przeładowaną torebką na biodrze, z jednymi okularami do czytania wsuniętymi na czubek głowy i tanimi okularami przeciwsłonecznymi zjeżdżającymi z nosa. W jednej dłoni trzymałam komórkę, a drugą związywałam swoje oklapnięte blond włosy w prowizoryczny węzeł. W lepkim, przytłaczającym upale Luizjany poczucie zadowolenia z własnego wyglądu ulatuje w mgnieniu oka. Stałam w hali odbioru bagażu na lotnisku w Ogden, desperacko usiłując wykorzystać ostatnie chwile w klimatyzowanym pomieszczeniu. Już za moment miałam zanurzyć się w parną wilgoć na zewnątrz. To właśnie tutejszy klimat był jedną z przyczyn, dla których wyjechałam z Ogden. Ta obezwładniająca duchota zawsze sprawiała, że czułam się jak jakiś egzotyczny karaluch przebiegający ukradkiem z kąta w kąt i wyczekujący tylko chłodu nocy. Już tęskniłam za przewidywalną pogodą w domu, w los Angeles, gdzie normalnie o tej porze siedziałabym w kawiarni

przed swoim laptopem. Jeśli nie byłabym zajęta przygotowywaniem planów dla klientów, pewnie aktualizowałabym swoją stronę internetową kolejnym wpisem, w którym chwaliłabym się jakimś niedawnym sukcesem albo surfując w najlepsze po internecie, pozwalałabym, aby czas przeciekał mi przez palce. Wiedziałam, że kiedy tylko zobaczę Smidge, poczuję się znacznie lepiej, a już w ogóle wszystko będzie fantastyczne, kiedy wreszcie wyruszymy na naszą wycieczkę. Pamiętam jednak, że w tamtym momencie strasznie się denerwowałam, bo moje włosy już zaczynały niesfornie się skręcać. To było bardzo ważne: twoja mama musiała mnie zobaczyć, zanim moja fryzura zmieni się w jedną wielką porażkę. W przeciwnym razie już na powitanie czekałby mnie wykład na temat: „To, co masz na głowie, jest zupełnie niedopuszczalne". Smidge poprosiła, żebym do niej przyleciała i dopiero stąd miałyśmy wyruszyć na naszą doroczną wycieczkę. Użyłam słowa „poprosiła", ale nie oddaje ono tego, co wydarzyło się naprawdę. W świecie Smidge nie istniało słowo „prosić". Smidge żądała, oświadczała, domagała się lub rozkazywała. A jeśli to nie przynosiło skutku - groziła. Nie minęło dziesięć minut od mojego przylotu, a już zostałam rozpoznana. To typowe dla Ogden: prawdopodobnie znałam połowę osób stojących ze mną w hali przylotów. Kiedy czekałam na bagaż, niektórzy z nich zdążyli mi już powiedzieć, że słyszeli o tym, że mam tu przyjechać. Zupełnie jakby w lokalnych gazetach drukowano listy spodziewanych na lotnisku pasażerów. Nie mogłam zrozumieć, w jaki inny sposób ludzie mogli dowiadywać się o moich wizytach. Twój tata powiedział mi później, że to dlatego, że Twoja mama przechwalała się tym na prawo i lewo, jakby na lotnisku w Ogden miała lądować jakaś celebrytka. - Hej, Kalifornia! - zawołał stojący obok mnie przerośnięty facet z kpiącym uśmiechem czającym się w kącikach ust. Jego

głos był tak donośny, że wszyscy odwrócili się w naszą stronę i zaczęli się gapić. — Dobrze wyglądasz. Tucker Collier zaczął mówić do mnie „Kalifornia" na długo zanim się wyprowadziłam. Dowiedział się, że mieszkałam tam przez jakiś czas, kiedy miałam trzy lata. — To wszystko wyjaśnia - mówił, kiedy byliśmy jeszcze w college’u. — To dlatego zawsze byłaś jakaś inna. Na temat mojej przeprowadzki do Los Angeles wciąż jeszcze żartował, że po prostu wróciłam do domu, na swoją planetę. Nieważne, jak wiele lat swojego życia zainwestowałam w Ogden - najbardziej aktywnych, młodzieńczych lat, nieważne, ile razy tu wracałam. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam, nie zostawałam na długo. Nie byłam w stanie zagrzać tutaj miejsca. W Ogden zawsze byłam gościem. Kimś obcym. Dla tutejszych ludzi byłam równie tajemnicza, jak ta moja Kalifornia. Smidge miała mnie odebrać z lotniska, ale nigdzie nie było jej widać i chyba musiała gdzieś zapodziać swoją komórkę, bo nie odbierała telefonu ani nie odpisywała na esemesy. Całe szczęście, że w niewielkich miasteczkach na Południu nie brakuje mężczyzn gotowych w odpowiedniej chwili wziąć sprawy w swoje ręce i uratować sytuację. Mój wybawca przybrał postać stojącego obok faceta, szczerzącego zęby w swoim firmowym złośliwym uśmieszku, jakby po głowie chodził mu jakiś nieprzyzwoity żart, którym publicznie nie mógł podzielić się z innymi. — Tucker Collier! - zawołałam, ponieważ tutaj na Południu tak właśnie robią starzy znajomi, którzy nie widzieli się od bardzo dawna. Wykrzykujemy swoje imię i nazwisko jak nauczyciel podczas sprawdzania listy obecności. — Danielle Meyers! Tucker podniósł mnie wysoko i przycisnął do swojej imponującej klatki piersiowej. Ponieważ miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważył dobrze ponad sto kilo, nie pozostało mi nic

innego, jak tylko posłusznie się temu poddać i uznać to za przejaw sympatii. Był rozgrzany od panującego na zewnątrz upału, a jego skóra pod ubraniem była wilgotna od potu. — Gnieciesz mi śledzionę - zdołałam tylko wyjęczeć, próbując oswobodzić się z jego objęć. Tucker zaśmiał się i delikatnie postawił mnie na ziemi. Zawsze miałam słabość do tych jego zielonych oczu i kręconych włosów w kolorze piasku, które z uporem upychał pod zniszczoną błękitną czapeczką z daszkiem. Gdyby miał w sobie choć odrobinę próżności, bez problemu mógłby zostać modelem. Emanował z niego urok cudownie beztroskiego chłopaka z sąsiedztwa: niebezpieczna mieszanka uczynnego kumpla i bezczelnego zawadiaki. Ten typ jako pierwszy pojawia się na pogrzebie twojej babci, ale też jako ostatni wychodzi z baru w sobotnią noc. Jestem pewna, że wiesz, że jest to komplement. Owszem, chodziliśmy razem do szkoły średniej w miasteczku, w którym, jak się wydawało, w jakimś momencie praktycznie każdy z każdym umawiał się na randki, ale Tuckerowi i mnie jakoś nigdy się to nie udało. Mogłabym tłumaczyć to tym, że był ode mnie nieco starszy, ale myślę, że raczej wszystko rozbiło się o moją działalność w klubie szachowym. I wcale nie mówię, że Tucker był jakimś snobem. Bardziej chodzi o to, jak ja się udzielałam. Że byłam przewodniczącą tego klubu. I to przez dwa lata. I zarządziłam, żeby wszyscy członkowie nosili identyczne koszulki. Koszulki z dumnym napisem: „Szachy, moja miłość". - Przepraszam. - Tucker wcisnął jedną dłoń do tylnej kieszeni dżinsów, a drugą wyciągnął w moim kierunku. Niezręcznie i nieco zbyt mocno poklepał mnie po ramieniu. - Nie chciałem cię zmiażdżyć. Po kilku piwach robił się rozmowny, ale w miejscach publicznych, wśród obcych, zachowywał raczej stoicki spokój. Zupełnie

jakby trochę niestarannie ukrywał swoje alter ago. W ten sposób wszyscy mogliśmy udawać, że nic nie wiemy o tym, że jest super-bohaterem, a on mógł paradować z obojętną miną, spoglądając nieco ponad naszymi głowami, w każdej chwili gotowy ruszyć na ratunek. Ale ja znałam prawdę. Ta postawa wynikała z tego, że ktoś, kogo kochał, kiedyś bardzo go skrzywdził. Tutaj w Ogden wszyscy znaliśmy swoje sekrety i błędy młodości, ale nigdy nie rozmawialiśmy o nich przy osobie, której dotyczyły bezpośrednio. Robiliśmy to raczej z szacunku, choć ktoś mógłby uznać to za obmawianie bliźnich za ich plecami. - Fajnie ci z tymi włosami - powiedział Tucker, a ja natychmiast przejechałam ręką po głowie, rozplątując nieporządny węzeł. Mimowolnie zaczęłam bawić się końcówkami włosów i nawijać je na palec jak nastolatka. W jego towarzystwie zawsze czułam się jak onieśmielona mała dziewczynka. To pewnie przez ten jego wzrost. Albo przez historię naszej znajomości. Gdybym nie znała go od tak dawna, prawdopodobnie nie miałoby większego znaczenia, że powiedział mi coś miłego. - Hm. Dzięki — wyjąkałam, w myślach nakazując sobie spokój. - Serio — ciągnął Tucker, wyraźnie zadowolony, że udało mu się sprawić, że oblałam się rumieńcem. — Wyglądasz naprawdę świetnie, Kalifornia. Na tyle dobrze, że aż musiałem to powtórzyć. Najwyraźniej służą ci te zdrowe sałatki i te wszystkie gwiazdy filmowe, o które ocierasz się na ulicach. Chciałam mu powiedzieć, jak bardzo się myli co do mojego „świetnego" wyglądu, ale się powstrzymałam. Nie musiałam się przyznawać, że mam liczne placki suchej skóry, które lekarz mógłby pewnie zdiagnozować jako egzemę, ani pokazywać mu minikonstelacji brązowych pieprzyków, które niedawno odkryłam na prawej skroni — dość niefortunnego prezentu od mojego

organizmu na trzydzieste piąte urodziny. Tak naprawdę wystarczyło spojrzeć na plamę od kawy, którą oblałam się w samolocie. Wyglądała jak trzeci sutek domalowany na mojej bluzce. Na szczęscie strategicznie zasłoniłam kleksa paskiem od torebki i tylko to uratowało mnie przed totalną kompromitacją. Nagle zapragnęłam, żeby Smidge zmaterializowała się przed nami tu i teraz i żeby mogła usłyszeć miłe słowa Tuckera na temat mojego wyglądu. Tylko dla niej podejmowałam jakikolwiek trud doprowadzenia się do ładu przed siedmiogodzinnym nocnym lotem z okropną przesiadką w Houston, która wymagała ostrego sprintu, żeby dobiec na czas do właściwej bramki. Gdybym leciała gdziekolwiek indziej, pewnie schowałabym się pod jakimś kapeluszem i nałykała najmocniejszych tabletek nasennych, jakie tylko mogłabym znaleźć. To przecież tylko nocny lot samolotem, a nie premiera filmowa zakończona paradą po czerwonym dywanie. Ale Smidge umiała sprawić, że starałam się trochę bardziej. Krytyczne uwagi, które kierowała pod moim adresem już na powitanie, mogły mieć bardzo szeroki zakres: od tekstów w stylu „Hej, Opuchnięte Oczko! Chyba w powiekach zmagazynowałaś cały sód z samolotu!", przez „Coś ty włożyła do tych obcasów? Podkolanówki? To nie lata pięćdziesiąte. Mam ci puścić jakieś przeboje Buddy'ego Holly'ego na szafie grającej, Mary Jane?", na przezwiskach i przytykach kończąc. Smidge potrafiła być trochę jak bezlitosny satyryk prześmiewca, a trochę jak trener niezadowolony z postępów swojego zawodnika. Ostatni raz widzieliśmy się z Tuckerem dwa lata wcześniej i też tylko przez chwilę, bo potem wyjechał z chłopakami pograć w golfa. To musiało być w noc fajerwerków, ostatni raz, kiedy James przyjechał ze mną do Ogden, zanim się rozstaliśmy. Upili go, a potem gonili z petardami, bo był na tyle głupi, żeby się przyznać, że nigdy wcześniej nie odpalał sztucznych ogni.

Pamiętasz Jamesa? Musisz go pamiętać! Durzyłaś się w nim jako mała dziewczynka. Któregoś razu kazałaś mu się położyć w swoim łóżeczku księżniczki, a potem przykryłaś go różową kołderką z Dzwoneczkiem i poważnym głosem oświadczyłaś, że kiedy rano się obudzi, zostanie magicznie przemieniony w księcia, weźmiecie ślub i będziecie żyli długo i szczęśliwie. W sumie nic dziwnego, że się w nim zakochałaś. Pamiętasz? Mówił do ciebie „Ślicznotko". Zawsze, kiedy byliście razem w jednym pomieszczeniu, koniecznie musiałaś siedzieć mu na kolanach. A kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś, że trzymamy się za ręce, przez kilka dni byłaś na mnie obrażona. Po prostu nie chciałaś się nim dzielić, nawet kiedy próbowałam ci tłumaczyć, że to ja pierwsza go wypatrzyłam. - Ale on bardziej kocha mnie - upierałaś się przy swoim. Miałaś tylko osiem lat i już byłaś gotowa spędzić z nim resztę życia. Byłam wtedy trzy razy starsza od ciebie, ale nawet w połowie nie czułam się tak pewna, że to właśnie ten jedyny. Sypałaś kwiatki na naszym ślubie. Byłaś chyba jedyną w historii dziewczynką z kwiatkami, która przez całą drogę do ołtarza zanosiła się histerycznym płaczem. W czasie ceremonii rzucałaś ugniecione kulki z płatków, jakby to były granaty. Miałaś może jedenaście lat, kiedy dowiedziałaś się o naszej separacji. Pamiętam ten szczególny uśmiech na twojej twarzy, który przez chwilę kazał mi się zastanowić, czy przypadkiem nie miałaś z tym nic wspólnego, czy nie rzuciłaś na nas jakiegoś uroku. Byłam w stanie wyobrazić sobie, jak wymyślasz jakieś antymiłosne zaklęcie, które w połączeniu z odpowiednią ilością złych życzeń sprawia, że twoje marzenia wreszcie się spełniają. Chyba wtedy trochę cię nienawidziłam, Jenny. Ponieważ James nigdy nie kochał mnie tak jak ciebie. Nigdy nie kochał mnie taką, jaka jestem.

Przyszło mi do głowy, że być może Tucker jest tak skory do obsypywania mnie komplementami i tak przyjacielsko klepie mnie po ramieniu, jakbym była dobrym koniem, ponieważ musiał się dowiedzieć, że mój rozwód wreszcie stał się prawomocny. Nigdy nie przepadał za Jamesem. W chwili szczerości powiedział mi kiedyś, że każdy facet, który nosi kaszkiet, musi być skończonym dupkiem. Nie wracaliśmy więcej do tego tematu. Taśma do odbioru bagażu nagle ruszyła, a Tucker i ja mogliśmy skoncentrować uwagę na czymś innym. Pozostałe dziewięć osób, które przyleciało ze mną do Ogden, podeszło bliżej i ustawiło się do odebrania swoich walizek. Stanęliśmy nieco z boku, przy zakręcie taśmy, kiedy nagle przyszło mi do głowy, dlaczego Tucker mógł się tu znaleźć. - Czy to Smidge cię tu przysłała? - zapytałam. -Nie, proszę pani - odpowiedział. - Odwoziłem na lotnisko przyjaciółkę mamy. Poleciała z wizytą do siostry w Chicago. - Gestem wskazał na ciągnącą się za oknem asfaltową płytę lotniska. - Zobaczyłem, jak wychodzisz z samolotu, więc pomyślałem, że podejdę i się przywitam. Witaj w domu. To miejsce nadal jest dla ciebie domem, prawda? — Oczywiście. — Kłamczucha. Podeszłam do taśmy, żeby zabrać moją walizkę, ale w Tuckerze odezwał się instynkt dżentelmena i skoczył do przodu, żeby złapać ją przede mną. Podziękowałam za pomoc. - Zazdroszczę tej przyjaciółce mamy - powiedział. - Ach, wyjechać stąd gdzieś na północ, gdziekolwiek, gdzie jest chłodniej. Uciec przed tym potwornym upałem. Dlaczego opuściłaś swoje Los Angeles i przyjechałaś tutaj w samym środku lata? A podobno jesteś taka mądra. Zauważyłam moją drugą walizkę. I znów Tucker złapał ją, zanim nawet zdążyłam się nachylić. - Nie mogę uwierzyć, że minął już rok od waszej ostatniej wycieczki - powiedział. — Gdzie byłyście? We Włoszech?

- Nie, w zeszłym roku poleciałyśmy do Chin. Nie jestem pewna, gdzie pojedziemy tym razem. To ma być niespodzianka. - W każdym razie mam nadzieję, że będzie to gdzieś daleko stąd. I że na pamiątkę przywieziecie sobie oswojone małpki. Oswojone małpki? Smidge nigdy by się na to nie zgodziła. - Myślę, że ostatecznie albo wylądujemy w Meksyku albo utkniemy gdzieś na jakimś cholernym statku wycieczkowym, tak jak Smidge zawsze chciała. Spojrzałam na trzymany w dłoni telefon, jakbym jakimś cudem mogła przegapić wiadomość od niej. Zawsze mogłabym wynająć samochód, ale wydało mi się to stratą pieniędzy. Odczytując aluzję, której wcale nie chciałam robić, Tucker powiedział: - Mogę podrzucić cię do Smidge. - Jeśli to nie kłopot. Tucker dotknął postrzępionego daszka swojej bejsbolówki. - Masz szczęście, że dziś jest Dzień Dobroci dla Ładnych Dziewczyn - odparł dumny z siebie jak superbohater. - Daj spokój, Tucker! - odpowiedziałam, naśladując jego południowy akcent. - Z drugiej strony zawsze mogłabyś się przejść — powiedział. - Pogoda jest wręcz idealna na miłą przechadzkę, co nie? - No już dobrze. Tylko żartowałam. Przepraszam. Bardzo dziękuję za podwózkę. Już po wyjściu z lotniska w Ogden można było wyciągnąć wnioski co do wielkości całego miasteczka. Wszystkie samochody stały przy krawężniku tuż przy drzwiach. Zakres parkingu wyznaczała tylko jedna linia: krawężnik. Dla niektórych osób niewielkie rozmiary tego miasta były zaletą, ale ja zawsze czułam się tutaj, jakbym dusiła się w zbyt

ciasnym golfie. Potrzebuję przestrzeni. Różnorodności. Poczucia, że wokół mnie wiele się dzieje. W Ogden - bez względu na porę roku - do wyboru miało się w zasadzie - co najwyżej - sześć aktywności. Smidge czuła się tu jak ryba w wodzie, może dlatego, że większość miejscowych atrakcji koncentrowała się zwykle wokół niej. Tucker wrzucił walizki na tył swojego rdzawobrązowego jeepa z taką łatwością, jakby mój bagaż był wypełniony pierzem. - W środku jest trochę bałagan - powiedział przepraszająco, otwierając z trzaskiem drzwi po stronie pasażera. - Nie miałem czasu posprzątać, odkąd ostatnim razem wiozłem swojego psa. Zsunęłam z siedzenia na podłogę kilka wyleniałych piłek tenisowych, które odbiły się kilka razy i ostatecznie ułożyły obok dwóch pustych butelek po napojach. Żeby zrobić sobie miejsce na stopy, musiałam odsunąć na bok stertę opakowań po pieczonych kurczakach na wynos oraz kupkę pogniecionych paragonów. Resory jeepa zapiszczały pod ciężarem Tuckera, kiedy siadał za kierownicą. Przekręcił kluczyk w stacyjce, a wolną ręką poprawił daszek czapki i włożył okulary przeciwsłoneczne. Pasy bezpieczeństwa zapiął dopiero, kiedy ruszyliśmy. Z głośników płynęła cicha muzyka, zbyt cicha, żeby rozpoznać coś więcej niż tylko miarowy rytm. Moje nogi od razy przykleiły się do obicia siedzenia, a cała skóra pokryła się kropelkami potu. Jedną ręką zebrałam włosy i przytrzymałam je na czubku głowy. - Gorąco - to jedyne, co byłam w stanie z siebie wykrztusić. - Poczekaj, aż nabiorę prędkości, to się trochę ochłodzimy -powiedział Tucker, ruszając na skrzyżowaniu. Przymknęłam oczy i postarałam się zignorować tę potworną saunę. W duchu modliłam się, żeby w miejscu, do którego zabierze mnie Smidge, było zdecydowanie chłodniej. „Pojedźmy do Moskwy, do Norwegii,

na Alaskę", prosiłam. Gdzieś, gdzie lato nie jest tak dokuczliwe i gdzie mogłybyśmy nosić wiele warstw ubrań i pić dużo alkoholu. Jeżeli miałoby się okazać, że jednak wylądujemy na jakimś durnym statku wycieczkowym, obiecałam sobie, że Smidge mi za to zapłaci. Przewrócę ją na podłogę i uduszę. Własnymi, mokrymi od potu rękami.

ROZDZIAŁ DRUGI Kiedy zatrzymaliśmy się na podjeździe, już biegłaś w naszą stronę, ale byłaś skoncentrowana na swoim telefonie i właśnie pisanym esemesie. Nigdy nie wypuszczałaś z ręki tej swojej błyszczącej, różowo-fioletowej komórki. Nie rozstawałaś się z nią podczas posiłków, przy myciu zębów, nawet podczas snu. Wyglądało to trochę tak, jakbyś przypadkowo zainstalowała sobie telefon na dłoni i desperacko wpisywała najróżniejsze kombinacje numerów, usiłując odnaleźć właściwy kod, który by cię od niego uwolnił. Oparłaś się o zakurzoną maskę jeepa i obserwowałaś, jak powoli wygrzebuję się z auta. Wyglądałaś jak modelka pozująca do roznegliżowanych zdjęć. Nitki strzępiące się z króciutkich dżinsowych szortów opadały na twoje smukłe, opalone uda, a ja od razu poczułam się jednocześnie skrępowana i przygnębiona. Zdążyłaś już nabrać kobiecych krągłości. Muszę ci powiedzieć, Jenny, że nawet po tym wszystkim, co przeszłyśmy, nadal myślę o tobie jak o maleńkiej, młodej istotce. Jeszcze nie tak dawno temu miałaś sześć lat i z całą powagą pytałaś mnie: „Czy na Krecie żyją krety?". Trudno mi było obserwować, jak z małego dziecka przeistaczasz się w kobietę. Trochę przez to, że czułam się strasznie staro, ale głównie z tego powodu, że z małej „Ślicznotki" zmieniałaś się w piękną młodą kobietę. Twoja niewinność i urocze usposobienie silnie kontrastowały z ciałem, które powoli

zaczynało nabierać niebezpiecznych kształtów. Przed oczami miałam twoje przyszłe zawody miłosne. Chciałam wtedy zamknąć cię gdzieś i ukryć przed chłopakami, którzy mogli cię zranić, skrzywdzić i zmienić nie do poznania. Zawsze byłaś dla mnie chodzącym świadectwem upływającego czasu, namacalnym dowodem na to, że w sposób nieunikniony życie posuwa się wciąż naprzód. - Musiałaś jechać okazją! - zawołałaś, podskakując z emocji. Niecierpliwie kiwałaś głową, wciągając policzki i przygryzając wargi. Rozpoznałam tę minkę - w dzieciństwie widziałam podobną w lustrze przed każdą lekcją tańca. - Jesteś zła? - zapytałaś. - Ja bym się wściekła. Mama nawet nie odpowiedziała na twojego esemesa, a przecież dobrze wiedziała, że do niej pisałaś. Proszę państwa, oto rodzinny kronikarz i detektyw amator we własnej osobie: panna mądralińska Jennifer Cooperton. Zawsze na bieżąco we wszystkich sprawach osób dorosłych. Już odkąd miałaś cztery latka, musieliśmy bardzo uważać na to, co przy tobie mówimy. Jeśli tylko pojawiał się jakiś sekret, wyczuwałaś to natychmiast i zwykle docierałaś do sedna sprawy. To między innymi właśnie dlatego twoja mama nie pozwalała ci prowadzić błoga. - Poczekaj z tym, aż mnie zamkną w wariatkowie. Dopiero wtedy będziesz mogła wypisywać bzdury o własnej matce -pamiętam, jak mówiła. - Jestem pewna, że i tak gdzieś to sobie zapisujesz. Nie jestem głupia. „Drogi Świecie: Życie jest takie niesprawiedliwe. Mam wredną matkę i potrzebuję pomocy, bo przecież kwalifikuje się jako znęcanie się nad dzieckiem, że zabrania mi się picia coca-coli do śniadania". Tucker przeciągnął się z głośnym stęknięciem. - Tata gotowy? - zapytał cię. - Już idzie.

W tamtych czasach Tucker i Henry już od kilku lat prowadzili firmę zajmującą się renowacją mebli. Smidge trochę z nich żartowała, że spędzają weekendy na targach staroci jak dwie staruszki na emeryturze, ale bardzo często udawało się im upolować także jakiś' piękny kredens albo chińską porcelanę, które Smidge upatrzyła sobie wcześniej w internecie. Nie potrafię nawet policzyć, ile razy twoja mama przed wyjazdem wciskała Henryemu wydruk fotografii wymarzonego mebla i przy pożegnalnym pocałunku szeptała: - Przywieź mi takie cudo! I dobrze wiesz, że zwykle przywoził. - Danielle Meyers! Lekko opalony, zawsze w białym T-shircie, w dżinsach z dziurami na kolanach i tym samym paskiem, który nosił od siódmej klasy podstawówki (czym się lubił przechwalać), Henry często wyglądał, jakby właśnie wyszedł z jakiegoś filmu o zbuntowanych nastolatkach. Nawet włosy z boku głowy miał zaczesane do tyłu, co na żadnym dorosłym facecie raczej nie wygląda najlepiej, ale jemu akurat pasowało. Pachniał olejem migdałowym i piwem. - Twój bagaż jest zdecydowanie większy niż Smidge - zauważył, pomagając Tuckerowi z moją drugą walizką. - No coż. Nie chciała powiedzieć, gdzie jedziemy, więc musiałam spakować wszystko - odparłam. - Od bikini po śniegowce. Henry przybrał trochę na wadze od czasu, kiedy się widzieliśmy po raz ostatni i wreszcie wyglądał na tyle dojrzale, żeby uchodzić za czyjegoś ojca. Wyraźnie mu to pasowało i generalnie sprawiał wrażenie zadowolonego. Henry poklepał Tuckera po plecach. - Dzięki, stary, że pojechałeś po Danielle - powiedział. -Wiedziałem, że moja żona nie zbierze się na czas, więc jestem ci wdzięczny. - Ty kłamczuchu! A jednak miałeś odebrać mnie z lotniska.

Tucker z nieco udawaną dumą wysunął podbródek i spojrzał w bok. — Być może — powiedział. - Może i skłamałem, ale przynajmniej poczułaś się wyjątkowa, więc było warto. I tak oto złotymi zgłoskami zapisał się w historii kolejny wyczyn superbohatera Tuckera.

ROZDZIAŁ TRZECI Henry i Tucker odjechali w poszukiwaniu staroci, a my ruszyłyśmy razem w kierunku domu. Złapałaś mnie ręką w pasie i oparłaś głowę na moim ramieniu. Twoje rozjaśnione słońcem włosy lśniły tym niezwykłym blaskiem młodości. Przy każdym kroku twoje biodra obijały się o moje; kolejny dowód, że nie byłaś już małym dzieckiem - obniżał ci się środek ciężkości, a ty wciąż jeszcze przyzwyczajałaś się do nowego ciała. Pachniałaś tanimi perfumami, co znaczyło, że znów pocierałaś nadgarstkami o reklamy kosmetyków w kolorowych magazynach. — Hej! Mam coś dla ciebie. — Przypomniałam sobie nagle. Zatrzymałam się, żeby sięgnąć po torebkę. — Super! Wręczyłam ci niewielki flakon perfum Chloe. — Od razu to sobie schowaj, zanim mama znajdzie i rozbije mi na głowie. Smidge potrafiła zupełnie bez powodu uznawać całkiem niewinne rzeczy za wulgarne, kiczowate albo wręcz niebezpieczne. Był taki okres, kiedy zdelegalizowała sery, innym razem zakazała słuchania hip-hopu, ale wszystkim najbardziej utkwiła w pamięci zima, kiedy pozbyła się z domu wszystkich wykładzin i dywanów. Własnoręcznie. Potem Smidge zwykle zmieniała zdanie, podobnie nagle i niespodziewanie. Nigdy nie przyznawała, że być może myliła się lub podjęła błędną decyzję. Nie żałowała i nie okazywała skruchy.

Raczej po prostu ni z tego, ni z owego robiła zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, jakby idąc za radą jakiegoś mądrzejszego doradcy. - Myślę, że odrobina hip-hopu nikogo jeszcze nie zabiła -mogła na przykład powiedzieć. - Zwłaszcza te dobre kawałki z Kanyeem Western. Wiadomo przecież, że ten człowiek wie, co robi. Jakby to on sam do niej zadzwonił i przekonał do zniesienia zakazu: - Maleńka, czy ty czasem nie przeginasz? Zaufaj mi, bo kto, jak kto, ale Kanye zna się na rzeczy. Ale w sprawie obcisłych rybaczek Smidge nigdy nie zmieniła zdania. Przekonałam się o tym na własnej skórze, gdy obcięła nogawki moich spodni, kiedy miałam je na sobie. Dokładnie tak: kiedy miałam je na sobie! W jej własnym ogródku, w otoczeniu gości, podczas trwającej w najlepsze imprezy przy grillu, twoja matka zaatakowała mnie z nożyczkami w ręku, krzycząc: „To dla twojego własnego dobra!". Perfumy znalazły się na czarnej liście, kiedy Smidge dostała obsesji na punkcie zapachów. Potrafiła przerwać rozmowę w pół zdania i przekrzywiając głowę na bok, zacząć węszyć. - Co, do diaska? - mruczała do siebie, uporczywie wpatrując się w każdego znajdującego się w pobliżu nieszczęśnika. Jej zmysły były nieustannie i brutalnie atakowane, a wówczas każdy człowiek mógł być podejrzany. Krztusiła się od zapachu benzyny, truskawkowego koktajlu mlecznego i gumy do żucia. Pewnego razu spędziła niemal pół godziny, węsząc we własnym ogródku, przekonana, że znalazła skunksa. Doszło do tego, że na przykład dostawała mdłości na samą myśl o zapalanej zapałce. Ale Jenny, ty wcale nie miałaś zamiaru godzić się na perfumową prohibicję. Muszę przyznać, że z dużym zainteresowaniem obserwowałam cię, kiedy próbowałaś się postawić, ponieważ uznałaś, że zakaz narusza twoje prawo do decydowania o własnym ciele.

- Nie siedzę jej przecież ciągle pod nosem - powiedziałaś mi. -Jeżeli jest taka wrażliwa, powinna nosić chirurgiczną maseczkę, jak kobiety z Azji na lotniskach. Mimo wszystko wymogłam na tobie przysięgę, żebyś starannie schowała perfumy w bezpiecznym miejscu, w którym aktualnie przechowywałaś swoje sekretne skarby. Obiecałaś, że tak właśnie zrobisz, a tymczasem upchnęłaś złotą buteleczkę w kieszeni szortów. - Kocham cię, CD. - powiedziałaś. Pamiętasz, że kiedyś mnie tak nazywałaś? To był skrót od ciociu Danielle. Potem odeszłaś w kierunku ogrodu za domem z głową znów pochyloną nad komórką, już zajęta kolejnym esemesem. Stojąc przed drzwiami, przygotowałam się na znajome dźwięki rodzinnego chaosu, jaki zwykle panował w twoim domu. Zawsze przed wejściem musiałam zatrzymać się choćby na sekundę. Wciąż wydaje się niemożliwe, że w tym domu mieszkały tylko trzy osoby. Trzy osoby, jeden stary pies i rzekomo jeden chomik o imieniu Quiche Lorraine, którego jednak nigdy nie widziałam. Liczba hałasujących urządzeń eklektycznych i rozbrzmiewających wokół dźwięków była raczej właściwa dla rodziny minimum dziesięcioosobowej albo co najmniej drużyny piętnastu cheerleaderek. Albo może dla jakiegoś ośrodka opieki dziennej dla dorosłych. Praktycznie w każdym pomieszczeniu grał telewi- zor, każdy włączony na inny program, nawet jeżeli akurat nikt niczego nie oglądał. W kuchni tuż obok mikrofalówki leżał iPod podłączony do zestawu głośników, z których dobiegały dźwięki bliżej nieokreślonych piosenek. Dla kontrastu w domu Smidge zawsze było nieskazitelnie czysto. Brak ciszy i spokoju rekompensowała pedantycznym porządkiem. I to z nawiązką. Twoja matka układała pudełka płatków śniadaniowych według kolorów. Na lodówce nie było

żadnych magnesów. Wszystkie kable i przewody były pochowane w rurach o tym samym odcieniu co ściana za nimi. Tak głośno, a jednak pusto. Miało się wrażenie, jakby wszyscy domownicy zostali porwani albo nagle po prostu wstali i wyszli. Albo jak po biblijnym porwaniu do nieba. Właśnie tak to będzie wyglądało, kiedy wybrani zostaną wezwani przez Stwórcę do raju. Ja z pewnością znajdę się w gronie pozostawionych na ziemi bezbożników. Dlatego zawsze powtarzałam, że gdy nadejdzie koniec świata, ruszę prosto do domu Smidge, bo w jej spiżarni nigdy nie brakowało najlepszych smakołyków. Ja jednak nie mogłam żyć tak jak ona. Nie potrafiłam. Potrzebowałam ciszy, nawet kosztem bałaganu. Nie przeszkadzały mi stosy brudnej odzieży ani piętrzące się sterty papierów, dopóki dźwięki w tle pochodziły albo z radia, albo z telewizora - nigdy z obu odbiorników naraz. Przenigdy. Przebywanie w domu Smidge przypominało mieszkanie w automacie do gier. Nieustanny harmider działał mi na nerwy. - Smidge! Już jestem! Gdzieś z tyłu domu dobiegło wołanie mojej najlepszej przyjaciółki: - To dobrze! Chodź, chodź! Ruszyłam w kierunku jej pokoju, wymijając starego basseta rozłożonego na posłaniu w korytarzu. - Dzień dobry, Doktorze Phil - przywitałam się z nim, obchodząc na palcach długaśne uszy psiska, które zajmowały niemal pół podłogi. Smidge miała na sobie białe szorty i bluzkę na ramiączkach. Grube czarne loki związała w kucyk i przykryła kapeluszem przeciwsłonecznym z opadającym rondem. Jedną smukłą rękę oparła na regale z książkami, żeby drugą założyć na stopy japonki. Przez chwilę chwiała się na jednej nodze z głową tuż nad niewielką walizką w panterkę, która leżała na podłodze przy łóżku.

Pokój, był nieskazitelnie czysty i wysprzątany. Równie dobrze mogłabym stać pośrodku ekspozycji mebli w IKEA albo w sypialni dziecka cierpiącego na ostre alergie. - Masz tylko tę jedną walizkę? - zapytałam. Smidge zwykle zabierała ze sobą tyle rzeczy, że jej bagaż był od niej dwa razy cięższy. - A właśnie, że tak, mądralo - odpowiedziała ze śmiechem. -Staram się podróżować bez zbędnego balastu. Kiedy wyciągnęła do mnie ramiona na powitanie, zauważyłam, że wyraźnie schudła, odkąd widziałyśmy się ostatni raz pół roku temu. Przyleciała do mnie do Los Angeles, gdzie w moim mieszkaniu urządziłyśmy sobie zdecydowanie zbyt mocno zakrapianą alkoholem imprezę pod hasłem „Weekend na cześć Ostatecznie Rozwiedzionej Danielle". Nie pamiętam z tego zbyt wiele, ale wiem, że Smidge udało się zrobić jakąś fotografię przedstawiającą mnie w czarnym welonie, przytuloną do palmy, kiedy jednocześnie śmieję się i płaczę. Wyglądałam na niej jak obłąkana, ale twoja matka mówiła, że to jej ulubione zdjęcie. Teraz wyczuła moje spojrzenie i w obronnym geście zasłoniła ramionami klatkę piersiową. - No co? - zapytała takim tonem, jakby miała właśnie rozpocząć bójkę na szkolnym korytarzu, i hardo wysunęła podbródek. - No nic. Jej oczy zwęziły się w szparki. - Mam nadzieję, że nic. - W głosie Smidge wyczuwało się groźbę. Ale potem cała ta zaciętość zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. - No chodź tutaj! - powiedziała, a następnie podbiegła do mnie w podskokach i mocno przytuliła. Stałyśmy tak przez chwilę, splecione w serdecznym uścisku, dopóki nie usłyszałam wody spuszczanej w przylegającej do sypialni toalecie.

- Kto tam jest? - zapytałam. Smidge zmarszczyła czoło i przepraszająco wzruszyła ramionami. Nie potrzebowałam dalszych wyjaśnień. Vikki Lillian było łatwo rozpoznać po dużych zębach i jeszcze większym naszyjniku z papugą. Była kobietą, do której nie miałam ani krzty cierpliwości. Zbliżała się powoli korytarzem, a w jej oczach można było wyczytać, że właśnie podejmuje decyzję, żeby udawać zaskoczoną, że mnie widzi. - O! Danielle! Witaj! - zaszczebiotała ckliwie. - Aleś mnie wystraszyła. — Na jej twarzy malowało się fałszywe zdumienie. W palcach obracała ten swój paskudny wisiorek. Jaskrawozielona papuga siedziała na drążku i była tak duża jak pół dłoni. Nigdy nie przestałam się zastanawiać, czy na koniec lata na opalonym dekolcie Vikki nie zostawała jaśniejsza plama w kształcie wielkiego ptaka. Vikki przez chwilę huśtała się w przód i tył na obcasach, a potem popatrzyła na Smidge. - Wpadłam na chwilę, żeby zapytać, czy nie będę mogła jakoś pomóc, kiedy wy dwie będziecie się rozbijać po świecie na tej waszej wycieczce — ciągnęła ze śpiewnym południowym akcentem. — Może Jenny albo Henry będą potrzebowali pomocy albo coś trzeba będzie zrobić koło domu. Wyjeżdżacie czasem na tak długo, a ten dom jest taki wielki, że pewnie moja pomoc się przyda. Bez względu na to, ile razy się go słyszało, u niektórych osób południowy akcent wciąż potrafił brzmieć jak granie na banjo. Brzdęk, brzdęk, brzdęk, jak szarpane struny. - Czyż ona nie jest kochana? - zapytała Smidge, choć na pewno wcale tak nie myślała. - Rzeczywiście, miło z twojej strony — powiedziałam do Vikki. - Ale Smidge ma przecież pomoc domową. Moja przyjaciółka uderzyła z oburzeniem dłońmi o uda. - Wcale nie mam!