Dla tych, których kocham:
Stana Rice’a,
Christophera Rice’a
i
Johna Prestona
Vicky Wilson,
dziękując za jej odwagę,
przenikliwość, duszę
Dla mojej ciotki i matki chrzestnej,
Patrycji O’Brien Harberson,
damy o kochającym sercu,
która zabierała mnie do kościoła,
a także
Alice Allen Daviau,
siostry mojej matki,
od której tak wiele otrzymałam
Wierzga świnia w siodle na grzbiecie.
Mały prosiaczek zjada swój becik.
Stara chochlę połknął kociołek.
Kubeł pomyj wskoczył na stołek.
Rożen wypadł z kąta za drzwiami,
wypchnięty przez miotłę, walczącą
z grabiami.
— Tfu! — rzecze ruszt,
— Ma być zgoda, i już!
Szeryfem tu jam,
Zaraz wam dam!
Mama Gęś
ROZDZIAŁ 1
Na początku był głos ojca.
„Emaleth!”, szeptał tuż przy brzuchu jej matki, gdy matka spała. A potem śpiewał pieśni
przeszłości. Pieśni o dolinie Donnelaith i o zamku; o miejscach, do których kiedyś się razem
udadzą; i o tym, że Emaleth przyjdzie na świat, wiedząc wszystko, co wie on sam. Tak
właśnie z nami jest, przemawiał do niej w wartkim języku, niezrozumiałym dla innych, którzy
słyszeli tylko coś w rodzaju bzyczenia czy pogwizdywania.
To była sekretna mowa, mogli bowiem rozróżnić sylaby, zbyt szybkie dla ludzkiego ucha.
Porozumiewali się ze sobą śpiewem. Emaleth już prawie umiała to zrobić, niemal potrafiła
wymówić…
„Emaleth, moja ukochana, moja córko. Emaleth, moja małżonko”. Ojciec czekał na nią.
Musiała szybko dla niego urosnąć, nabrać sił. Kiedy nadejdzie czas, będzie potrzebować
pomocy matki, jej mleka.
Matka spała. Matka płakała. Matce śniły się sny. Matka była chora. A kiedy ojciec i matka
kłócili się, świat trząsł się w posadach. Emaleth ogarniało przerażenie.
Lecz później zawsze przychodził ojciec, by dla niej śpiewać. Powiedział jej, że słowa
pieśni są zbyt szybkie i matka nie potrafi ich pojąć. Melodia rodziła uczucie, iż maleńki
kulisty świat rozszerza się i że Emaleth unosi się teraz w bezkresnej przestrzeni, popychana w
tę i we w tę dźwiękami pieśni.
Ojciec recytował cudowne wiersze, przepiękne, rymujące się słowa. Rymy wywoływały w
niej upojne dreszcze. Przeciągała się, rozprostowując ramiona i nogi i obracając głowę we
wszystkie strony. Rymy dawały jej rozkosz.
Matka nie rozmawiała z Emaleth. Nie powinna wiedzieć, że nosi ją w sobie. Emaleth jest
maleńka, mówił ojciec, ale w pełni ukształtowana. Ma już nawet swoje długie włosy.
Lecz gdy matka, mówiła, Emaleth rozumiała słowa; kiedy matka pisała, Emaleth widziała
litery. Emaleth słyszała jej szept. Czuła, że matka się boi. Czasami oglądała jej sny.
Zobaczyła twarz Michaela. Widziała walkę. Ujrzała ojca takim, jakim postrzegała go matka
— sprawcą cierpienia.
Ojciec kochał matkę, lecz ona doprowadzała go do wybuchów dzikiej wściekłości. Jego
uderzenia bolały matkę, zdarzało się nawet, że upadała pod nimi. Emaleth wtedy krzyczała,
przynajmniej próbowała krzyczeć. Lecz ojciec przychodził do niej, gdy już matka spała, i
mówił, że Emaleth nie wolno się bać. Opowiadał, jak we dwoje wstąpią w kamienny krąg w
Dohnelaith. Powtarzał historie o dawnych czasach, w których nie było jeszcze karłów, a
wszyscy piękni mieszkali na wyspie zwanej Rajem.
Zasmucająca i żałosna jest słabość istot ludzkich i tragedia karłów. Czy nie będzie lepiej,
kiedy znikną z powierzchni Ziemi?
Opowiem ci o wszystkim, co sam przeżyłem, i o tym, czego się dowiedziałem, mówił.
Emaleth ujrzała krąg głazów i wysoką sylwetkę ojca, uderzającego w struny harfy. Wokół
wirowały tańczące sylwetki. Zobaczyła kryjące się w mroku karły, złe i mściwe. Nie lubiła
ich, nie chciała, żeby wkradły się do miasta. Żywią do nas instynktowną nienawiść,
powiedział o karłach ojciec. Jakże mogłoby być inaczej? Ale karły nie miały już żadnego
znaczenia. Były jedynie upartym strzępkiem nie spełnionych rojeń.
Teraz nadeszła godzina. Godzina Emaleth i ojca.
Ujrzała ojca w dawnych czasach, stał z rozpostartymi ramionami. Był dzień Bożego
Narodzenia, dolinę pokrywał śnieg. Na zboczach rósł gęsty sosnowy las. Ludzie śpiewali
hymny. Emaleth zachwycało brzmienie ich głosów, to wznoszących się pod niebiosa, to znów
opadających. Będzie musiała jeszcze tyle zobaczyć, tak wiele się nauczyć.
Jeżeli nas rozdzielą, najdroższa, przyjdź do doliny Donnelaith. Znajdziesz ją. Potrafisz to
zrobić. Pewni ludzie szukają twojej matki. Chcą nas rozłączyć. Lecz pamiętaj, że przyjdziesz
na świat, posiadając całą potrzebną ci wiedzę. Czy możesz mi odpowiedzieć?
Emaleth spróbowała, lecz nie udało jej się to.
Taltos, wymówił, całując brzuch matki. Słyszę cię, maleńka. Kocham cię. Gdy matka
spała, Emaleth była szczęśliwa. Wtedy matka nie płakał.
Myślisz, że coś powstrzyma mnie od tego, żeby go zniszczyć?, mówił ojciec do matki.
Kłócili się na temat Michaela. Zabiłbym go w jednej chwili. Nie myśl, że jeśli odejdziesz ode
mnie, to się przed tym cofnę.
Emaleth widziała tego człowieka, Michaela, którego matka kochała, a ojciec nienawidził.
Michael mieszkał w Nowym Orleanie, w wielkim domu. Ojciec chciał wrócić do tego domu.
Pragnął objąć go w posiadanie, dom należał do niego i nie mógł znieść myśli, że przebywa w
nim Michael. Lecz wiedział, iż stosowna chwila jeszcze nie nadeszła. Musi narodzić się dla
niego Emaleth, wysoka i silna. Musi nastąpić Początek. Razem przybędą do Doliny
Donnelaith. Od Początku zależało wszystko. Bez niego, nic nie mogło się stać.
Rozwijaj się, moja córko.
Taltos.
W Donnelaith nikt już nie mieszkał. Lecz oni będą tam żyć, ojciec, Emaleth i ich dzieci.
Setki dzieci. Donnelaith będzie świątynią Początku. „Naszym Betlejem”, szeptał do niej
ojciec. Początkiem wszechrzeczy.
Ciemność. Matka znowu płakała w poduszkę, Michael, Michael, Michael.
Emaleth wiedziała, że wschodzi słońce.
Kolory stały się jaśniejsze. W górze, nad sobą, zobaczyła dłoń matki, wąską, ciemną,
ogromną. Przesłaniającą cały świat.
ROZDZIAŁ 2
Teraz dom był tylko ciemną bryłą. Samochody odjechały, a jedyne światło paliło się w
oknie pokoju Michaela Curry’ego, starej sypialni, w której umarła kuzynka Deirdre. Mona
doskonale zdawała sobie sprawę, co stało się dzisiejszej nocy, i musiała przyznać, że była
bardzo zadowolona. Zupełnie, jakby to sobie zaplanowała…
Powiedziała swojemu ojcu, że zabierze się do Metairie z wujem Rayanem, Jenn i Clancy,
tylko że wcale nie mówiła o tym wujowi Rayanowi. A wuj Rayan dawno już pojechał,
przekonany, jak zresztą wszyscy, iż Mona wróciła razem z ojcem do domu przy ulicy Amelia.
Oczywiście, niesłusznie.
Tymczasem była na cmentarzu, przegrywając zakład, że Dawid nie odważy się tego zrobić
w karnawałową noc, przed samym grobowcem Mayfairów. Odważył się. Bez szczególnego
sukcesu, prawdę mówiąc, ale jak na piętnastolatka, całkiem nieźle. Mona przepadała za
takimi eskapadami; uwielbiała wymykać się chyłkiem, wdrapywać na pobielany mur
cmentarza i skradać poprzez alejki marmurowych nagrobków, świadoma swojego lęku i
podniecenia Dawida. Położyć się prosto na zimnej i wilgotnej żwirowej ścieżce, to też nie
było byle co. Ale zrobiła to, wygładzając pod sobą spódniczkę, by nie pobrudzić się, kiedy
ściągnie majtki. „Teraz!”, syknęła do Dawida, który nie potrzebował już jednak zachęty ani
bezpośrednich wskazówek. Ponad jego ramieniem widziała zimne, zachmurzone niebo i jedną
jedyną widoczną gwiazdę. Po chwili przeniosła wzrok, powędrował na małe prostokątne
tabliczki z imionami, wmurowane w ścianę grobowca. Czytała je po kolei, aż do ostatniej:
Deirdre Mayfair.
I wtedy Dawid skończył. Po prostu.
— Nie boisz się niczego — powiedział.
— Niby, że powinnam się bać ciebie? — Usiadła. Czuła się wystrychnięta na dudka, nie
chciało jej się nawet udawać, że miała z tego jakąś przyjemność. Spociła się, kuzyn Dawid
wcale jej się nie podobał, ale mimo wszystko była zadowolona.
Zadanie spełnione, zapisze później w swoim komputerze, w tajnym katalogu \WS\MONA\
AGENDA, zawierającym relacje o wszystkich jej triumfach, którymi nie mogłaby podzielić
się z nikim na świecie. Nawet wuj Rayan i kuzyn Pierce nie potrafili włamać się do systemu,
chociaż niejeden raz przyłapywała któregoś z nich na uruchamianiu maszyny i grzebaniu po
katalogach. „Tylko drobna konfiguracja, Mona”. To był najszybszy klon IBM na rynku, z
maksymalną pamięcią i twardym dyskiem o największej pojemności. Ach, czego to ludzie nie
wiedzieli o komputerach. To zawsze zdumiewało Monę. Sama codziennie uczyła się czegoś
nowego.
Tak, o tej chwili dowie się jedynie komputer. Może zacznie robić takie rzeczy regularnie,
teraz, kiedy jej rodzice faktycznie zapijają się na śmierć. Przed nią tylu Mayfairów do
zdobycia. Prawdę mówiąc, jej program, jak dotąd, przewidywał jedynie Mayfairów,
oczywiście z wyjątkiem Michaela Curry’ego, ale ten też stał się już Mayfairem pełną gębą.
Rodzina chwyciła go w swoje szpony.
Michael Curry, sam w tym ogromnym domu. Rozważmy sytuację. Jest Mardi Gras,
karnawałowa noc, dziesiąta wieczór, trzy godziny po Wielkiej Paradzie, a Mona,
pozostawiona sama sobie, nieuchwytna jak widmo, wpatrując się w ten dom z rogu Pierwszej
i Kasztanowej. Przed nią cała noc, miękka i ciemna, i może zrobić wszystko, na co ma ochotę.
Jej ojciec niewątpliwie zdążył już się urżnąć, pewnie ktoś odwiózł go do domu. Jeśli zdołał
przejść o własnych siłach trzynaście przecznic do rogu ulic Amelia i Świętego Karola, to cud
boski. Był już zupełnie pijany, zanim się jeszcze rozpoczęła Wielka Parada. Siedział na
krawężniku Świętego Karola, z kolanami podciągniętymi pod brodę i nie owiniętą niczym
butelką „Southern Comfort” w ręku. Trąbił whisky przed samym nosem wuja Rayana, cioci
Bei i każdego, ktokolwiek miał ochotę na niego spojrzeć. Nie przebierając w słowach,
poinformował Monę, że ma go zostawić w spokoju.
Nie ma sprawy, jeśli o nią chodzi. Michael Curry podniósł ją w górę, jakby ważyła tyle co
piórko i nosił na barana przez całą Wielką Paradę. To było wspaniałe — jechać na ramionach
silnego mężczyzny, przytrzymując się jedną ręką jego miękkich, kędzierzawych czarnych
włosów, czuć na udach dotyk jego twarzy. Zdobyła się na odwagę, żeby nieco mocniej
zacisnąć nogi i oprzeć lewą dłoń na jego policzku.
Nie byle jaki facet, ten Michael Curry. A jej ojciec zbyt pijany, by zwracać uwagę na to, co
Mona robi.
Jeśli chodzi o matkę, to już po południu urwał jej się film. Jeżeli w ogóle ocknęła się, by
rzucić okiem na Wielką Paradę mijającą ulicę Amelia, to też należy uznać to za cud. Była tam
oczywiście Wieczna Evelyn, jak zwykle cicha jak mysz, ale przynajmniej przytomna.
Doskonale zdawała sobie sprawę i tego, co się wokół niej działo. Da radę wezwać pomoc,
jeśli Alicja podpali pościel na łóżku. A Alicji naprawdę nie można już zostawić samej.
Rzecz w tym, że jest zabezpieczona z każdej strony. Ciotki Michaela, Vivian, także nie
było w domu przy ulicy Pierwszej. Wybrała się do dzielnicy willowej, żeby spędzić tę noc z
ciotką Cecylią. Mona widziała, jak odjechały obie, zaraz po Paradzie. A Aaron Lightner,
tajemniczy uczony, zabrał się razem z ciocią Beą. Mona podsłuchała, jak omawiali szczegóły.
Jej samochodem? Jego? Myśl, że tych dwoje jest razem, napełniała ją szczęściem. Aaron
młodniał o dziesięć lat w towarzystwie Beatrice, siwowłosej damy, gdziekolwiek się pojawi,
przyciągającej wzrok mężczyzn. W domu towarowym faceci wybiegali z magazynów, żeby
jej pomóc. Zawsze przyplątywał się jakiś dżentelmen, pragnący zasięgnąć jej opinii na temat
dobrego szamponu przeciwko łupieżowi. Mężczyźni lgnęli do cioci Bei niemal w komediowy
sposób, ale Aaron Lightner był tym, którego ona chciała, a to coś nowego.
Nawet jeżeli ta stara pokojówka, Eugenia, jest w domu, to nic nie szkodzi. Zawsze chowa
się w swojej sypialni, najdalszym pokoju z tyłu domu i podobno, kiedy wypije swoją
wieczorną szklaneczkę portwejnu, nic nie jest w stanie wyrwać jej ze snu.
W domu nie ma nikogo — praktycznie rzecz biorąc — oprócz jej mężczyzny. Teraz, kiedy
poznała dzieje Czarownic Mayfair — gdy wreszcie dostała w swoje ręce obszerną
dokumentację Aarona Lightnera — nie mogło być nawet mowy o tym, żeby utrzymać ją z
dala od domu przy ulicy Pierwszej. Oczywiście, lektura nasunęła jej pewne pytania.
Trzynaście czarownic wywodzących swój ród ze szkockiej wioski Donnelaith, gdzie w 1659
roku spalono na stosie pierwszą z nich, ubogą znachorkę. Smakowita historyjka, dokładnie
taka, o jakiej każdy marzy. No, w każdym razie, o jakiej marzyła Mona.
Lecz niektóre elementy tej długiej rodzinnej opowieści miały dla niej szczególne
znaczenie, a najbardziej z wszystkiego zaintrygowała ją historia życia wujaszka Juliena.
Nawet jej własnej ciotki Gifford nie ma dzisiaj w Nowym Orleanie. Ukryła się przed
wszystkim i przed wszystkimi w swoim domu w Destin na Florydzie, gazie zamartwia się za
cały klan. To Gifford ubłagała rodzinę, żeby zrezygnowała z karnawałowego przyjęcia w
domu przy ulicy Pierwszej. Biedna ciocia Gifford. Zebrane przez Talamaskę dzieje
Czarownic Mayfair nie mają wstępu do jej domu ani do jej świadomości. „Nie wierzę w takie
rzeczy!”
Ciocia Gifford żyła i oddychała strachem. Jej uszy były zamknięte dla opowieści o
dawnych czasach. Biedna ciocia Gifford mogła znieść obecność swojej babki, Wiecznej
Evelyn, tylko dlatego, że staruszka już się prawie nie odzywała. Ciocia Gifford nie lubiła się
nawet przyznawać, że jest wnuczką Juliena.
Czasami Monę ogarniał z jej powodu tak głęboki, rozpaczliwy smutek, że mogłaby się
rozpłakać. Wydawało się, że ciocia Gifford cierpi za całą rodzinę. Nikt nie martwił się
bardziej od niej zniknięciem Rowan Mayfair. Nawet Rayan. Ciocia Gifford miała czułe,
kochające serce i była niezastąpiona, kiedy chciałaś porozmawiać o praktycznych życiowych
problemach, takich jak strój na szkolną potańcówkę, czy już czas zacząć golić nogi albo jakie
perfumy są najodpowiedniejsze dla trzynastoletniej panienki? (Laura Ashley Numer 1). A to
właśnie były głupstwa, z którymi najczęściej Mona nie potrafiła sobie poradzić.
Cóż więc zamierza zrobić teraz, w noc Mardi Gras, kiedy znalazła się wolna i bez opieki
poza domem i nikt o tym nie wie ani się nigdy nie dowie? Oczywiście, miała plan. Była
gotowa. Ulica Pierwsza należy do niej! Zupełnie, jakby olbrzymi, ciemny dom o białych
kolumnach szeptał: Mona, Mona, przyjdź do mnie. To dom czarownic, a ty jesteś czarownicą,
Mona, jak każda z nich! To miejsce dla ciebie.
Może to sam wujaszek Julien ją woła. Nie, to tylko fantazja. Dysponując taką wyobraźnią,
jaką miała Mona, można zobaczyć albo usłyszeć wszystko, na co się ma ochotę.
Ale, kto wie? Niewykluczone, że jeśli uda jej się dostać do środka, naprawdę spotka ducha
wujaszka Juliena. Ach, to byłoby absolutnie cudowne. Zwłaszcza jeżeli okazałby się tym
samym dobrodusznym, wesołym wujaszkiem Julienem, którego bez przerwy widywała w
swoich snach.
Przecięła skrzyżowanie i wszedłszy pod ciemny dach potężnych konarów dębu,
błyskawicznie przeprawiła się przez stare ogrodzenie z kutego żelaza. Zeskoczyła ciężko w
gęste zarośla po drugiej stronie. Poczuła na twarzy nieprzyjemny dotyk mokrych liści.
Obciągnąwszy różową spódniczkę, przebiegła na palcach po wilgotnej ziemi i weszła na
wyłożoną kamiennymi płytami ścieżkę.
Lampy po obu stronach drzwi w kształcie dziurki od klucza, dawały nikłe światło. Na
tonącym w mroku ganku niewyraźnie majaczyły bujane fotele, pomalowane na czarno, tak by
pasowały do okiennic. Wydawało się, że ogród napiera na dom coraz ciaśniejszym kręgiem i
chce się wedrzeć do środka.
Lecz sam dom był taki jak zawsze — piękny, tajemniczy i kuszący — chociaż w głębi
serca musiała przyznać, że wolała go jako pełną pajęczyn ruinę, zanim jeszcze zjawił się
Michael ze swoimi gwoździami i młotkiem. Podobał jej się z ciotką Deirdre w bujanym fotelu
na ganku, który wyglądał jakby lada moment miał zniknąć bez śladu, pochłonięty przez sploty
dzikiego wina.
Michael bez wątpienia uratował dom, owszem, ale nie mogła przeboleć, że nie udało jej
przedtem dostać do środka. Doskonale wiedziała o zwłokach znalezionych na strychu. Przez
całe lata nieboszczyk pojawiał się w kłótniach matki Mony i cioci Gifford. Kiedy Mona się
urodziła, Alicja miała dopiero trzynaście lat. Gifford była obecna w jej najwcześniejszych
wspomnieniach.
Prawdę mówiąc, w pewnym okresie Mona nie była nawet pewna, która z nich jest jej
matką — Gifford czy Alicja. Najwięcej czasu spędziła na kolanach Wiecznej Evelyn, rzadko
wypowiadającej jakieś słowo, lecz nadal śpiewającej dawne melancholijne piosenki. Gifford
wydawała się logiczniejszym wariantem, Alicja bowiem już wówczas była zapamiętałą
alkoholiczką, ale dziewczynka jakoś się w tym wszystkim połapała. To Mona była panią
domu przy ulicy Amelia.
W swoim czasie sporo się mówiło o szkielecie z poddasza. Rozmawiano także o kuzynce
Deirdre, dziedziczce legatu, gasnącej w oczach katatoniczce. Tajemnice domu przy ulicy
Pierwszej stanowiły ulubiony temat rodzinnych pogawędek.
Kiedy Mona znalazła się tam po raz pierwszy — przed samym ślubem Rowan i Michaela
— wyobraziła sobie, że czuje zapach zwłok. Miała ochotę wejść na górę i dotknąć tamtego
miejsca. Michael Curry przeprowadzał wówczas prace restauracyjne i malarze odnawiali
właśnie strych. Ciotka Gifford kazała jej „siedzieć na miejscu” i za każdym razem, kiedy
Mona próbowała się oddalić, rzucała jej groźne spojrzenie.
Obserwowanie postępów pracy Michaela Curry, to było coś niesamowitego. Mona
marzyła, żeby pewnego dnia podobny cud odmienił dom na rogu ulic Amelia i św. Karola.
Cóż, tym razem dostanie się do pokoju na drugim piętrze. W dokumentach zebranych
przez Aarona Lightnera przeczytała, że nieboszczyk był młodym badaczem Talamaski o
nazwisku Stuart Townsand. Lecz nadal nie miała pewności, kto go otruł. Stawiała na wuja
Cortlanda, który właściwie nie był jej wujem, tylko prapradziadkiem, co z rozbawieniem
odkryła usiłując rozwikłać fascynującą plątaninę rodzinnych koligacji.
Zapachy. Chciała również zbadać ten drugi zapach, unoszący się w holu i salonie domu
przy ulicy Pierwszej. Ten nie miał nic wspólnego z nieboszczykiem. Pojawił się po
tragicznym dniu Bożego Narodzenia. Wyglądało na to, że nikt poza Moną nie mógł go
wyczuć, chyba że ciocia Gifford skłamała, kiedy Mona zapytała ją o to..
Ciocia Gifford była do tego zdolna. Nigdy by się nie przyznała, że „widziała coś” czy
wywęszyła jakiś dziwny zapach. „Niczego nie czuję!”, odpowiedziała z irytacją. Cóż, może to
i prawda. Mayfairowie często potrafili czytać w myślach innych ludzi, ale umieli też osłaniać
swoje własne.
Mona chciała wszystkiego dotknąć. Pragnęła odnaleźć victrolę. Musiała poznać WIELKI
SEKRET RODZINNY — co takiego przytrafiło się Rowan Mayfair w dzień Bożego
Narodzenia. Dlaczego Rowan opuściła swojego świeżo poślubionego męża, Michaela? I
dlaczego znaleźli go na wpół utopionego w basenie z lodowatą wodą? Był niemal martwy.
Wszyscy, poza Moną, sądzili, że umrze.
Oczywiście, jak każdy, mogła snuć przypuszczenia. Lecz potrzebowała czegoś więcej.
Chciała poznać wersję Michaela. Jak dotąd, Michael z niczym takim oficjalnie nie wystąpił.
Jeżeli komukolwiek opowiedział, co wydarzyło się w Boże Narodzenie, to tylko swojemu
przyjacielowi Aaronowi Lightnerowi z Talamaski, który nikomu nie pisnął słówka. Ale
wszyscy za bardzo niepokoili się o Michaela, żeby naciskać. Sądzili, że umrze po tym, co
przeszedł.
Monie udało się dostać do jego pokoju na Oddziale Intensywnej Terapii w ową świąteczną
noc i dotknąć jego dłoni. Nie miał zamiaru umierać. Owszem, w jego sercu była rana,
ponieważ w lodowatej wodzie przestał na dłuższy czas oddychać. Potrzebował wypoczynku,
żeby wyleczyć skaleczone miejsce, ale w najmniejszym stopniu nie groziła mu śmierć, Mona
wiedziała to, kiedy tylko poczuła jego puls. Dotykanie Michaela nie różniło się prawie od
dotykania Mayfairów. Podobnie jak oni, miał w sobie coś szczególnego. Potrafił widzieć
duchy, była tego pewna. Spisane dzieje Czarownic Mayfair nie obejmowały ani jego, ani
Rowan, ale Mona nie miała wątpliwości. Ciekawe, czy przyznałby się do tego. Prawdę
mówiąc, doszły ją oszałamiające pogłoski, że w istocie już to zrobił.
Och, tyle do odkrycia, tyle do poznania. Bycie trzynastoletnią dziewczynką wydawało jej
się kiepskim żartem. Taka z niej trzynastolatka, jak z Joanny d’Arc albo Katarzyny z Sienny.
Oczywiście, one były świętymi, ale różnica jest niemal nieuchwytna. Równie dobrze mogłyby
zostać czarownicami.
A co powiecie o Krucjacie Dziecięcej? Gdyby ona ją poprowadziła, chrześcijanie na
pewno odzyskaliby Ziemię Świętą. Może powinna wywołać ogólnokrajowy bunt genialnych
trzynastolatków, zażądać prawa głosu uzależnionego od inteligencji i wydawania prawa jazdy
każdemu, kto zda egzamin i zdoła wyjrzeć nad deskę rozdzielczą. Cóż, to wszystko będzie
musiało na razie poczekać.
Rzecz w tym, że kiedy dzisiejszego wieczoru wracali razem z Wielkiej Parady, Mona
stwierdziła, iż Michael ma dość sił, by pójść z nią do łóżka, oczywiście jeżeli tylko uda się jej
go do tego nakłonić, co wcale nie wydawało się proste.
Mężczyźni w wieku Michaela posiadali najlepsze połączenie sumienia i samokontroli.
Staruszkowie, jak wuj Randall, nie sprawiali trudności, a o młodych chłopcach, takich jak
kuzyn Dawid, w ogóle nie ma co mówić.
Ale trzynastolatka, uganiająca się za Michaelem Curry? To niemal wyprawa na Mount
Everest, pomyślała Mona uśmiechając się do siebie. Zrobię to, choćbym miała pęknąć. Może
kiedy go już posiądzie, dowie się wszystkiego, co Michael wiedział o Rowan; z jakiego
powodu pokłócili się w Boże Narodzenie i dlaczego Rowan zniknęła. W gruncie rzeczy, to
wcale nie będzie zdrada Rowan. Odeszła z kimś innym, to prawie pewne, pozostawiając całą
rodzinę, bez względu na to, co kto mówił, w bladym przerażeniu.
Nie czuli się, jakby Rowan umarła, lecz jakby wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi.
A oto zjawia się Mona, zakochana do szaleństwa w Michaelu Curry, włochatym olbrzymie.
Przez chwilę patrzyła na ogromne wejście w kształcie dziurki od klucza, myśląc o
nagromadzonych w pamięci wizerunkach członków rodziny, stojących w tych drzwiach.
Portret wujaszka Juliena nadal wisiał w domu przy ulicy Amelia, chociaż matka Mony
musiała go zdejmować ze ściany przed każdą wizytą cioci Gifford, sprawiając tym straszliwą
przykrość Wiecznej Evelyn. Jednak staruszka rzadko kiedy decydowała się odezwać, z
milczącej zadumy potrafiła wytrącić ją tylko okropna obawa o Monę i jej matkę, Alicję,
bliską zapicia się na śmierć. Patryk zdążył już doprowadzić się do takiego stanu, że nie bardzo
wiedział, jak się nazywa.
Wpatrzonej w wejście w kształcie dziurki od klucza Monie wydało się, że zaraz zobaczy w
nich wujaszka Juliena, o białych włosach i błękitnych oczach. Pomyśleć tylko, że kiedyś, tam
na górze, tańczył z Wieczną Evelyn. Talamaska nie wiedziała o tym. Historia Aarona
Lightnera pominęła milczeniem Wieczną Evelyn, jej wnuczki, Gifford i Alicję, oraz jedy u
dziecko Alicji, Monę.
Ale to tylko zabawa, wywoływanie wizji. W drzwiach nie ma wujaszka Juliena. Ostrożnie.
Wizje nie są rzeczywiste. Lecz teraz może się zdarzyć coś prawdziwego.
Wykładana kamiennymi płytami ścieżka zaprowadziła Monę do bocznej galerii, gdzie
przez tyle lat ciocia Deirdre bujała się w swoim fotelu na biegunach. Biedna ciocia Deirdre.
Mona wiele razy przyglądała jej się zza parkanu, lecz nigdy nie zdołała dostać się do ogrodu.
A teraz przeczytała tę okropną historię o tym, jak ją faszerowali narkotykami.
Galerię wysprzątano i ślicznie odnowiono, zdejmując ekran oddzielający ją od ogrodu.
Wujek Michael zachował jednak bujany fotel Deirdre, a nawet sam przesiadywał w nim
godzinami, mimo chłodu, jakby również miał nie po kolei w głowie. W oknach salonu wisiały
koronkowe firanki i szykowne, eleganckie zasłony. Ach, cóż za bogactwa.
A tutaj, gdzie ścieżka rozszerzała się za zakrętem, wiele lat temu zabiła się ciocia Antha,
nieszczęsna czarownica. Jej los był z góry przesądzony, podobnie jak później, los jej córki,
Deirdre. Antha, z roztrzaskaną czaszką, krew płynąca strumieniami z jej głowy i z serca.
Nic nie mogło powstrzymać teraz Mony od rzucenia się na kolana i dotykania dłońmi
kamiennych płyt chodnika. Przez mgnienie oka wydawało jej się, że widzi Anthę,
osiemnastoletnią dziewczynę o wielkich martwych oczach, ze szmaragdowym naszyjnikiem,
zaplątanym w zakrwawione włosy.
Lecz to znowu było wywoływanie wizji. Nie można mieć pewności, że są one czymś
więcej niż tylko tworem wyobraźni, zwłaszcza kiedy ktoś przez całe życie nasłuchał się tyle
historii i miewał dziwne sny, jak Mona. Gifford, szlochająca przy kuchennym stole na ulicy
Amelia:
— Ten dom jest pełen zła, mówię wara. Nie pozwólcie Monie tam iść.
— Brednie, Gifford. Mona chce nosić bukiet na ślubie Rowan Mayfair. To zaszczyt.
Pewnie, że to zaszczyt. Najwspanialsze wesele, jakie kiedykolwiek wyprawiono w tej
rodzinie. Mona była zachwycona. Gdyby nie to, że ciocia Gifford nie spuszczała z niej oka,
pomyszkowałaby po domu jeszcze tamtego popołudnia, kiedy wszyscy zajęci byli popijaniem
szampana, konwersowaniem o przyzwoitych aspektach rzeczywistości i snuciem domysłów
na temat pana Aarona Lightnera, który jeszcze nie ujawnił swojej historii.
Ale Mony w ogóle by tam nie było, gdyby Wieczna Evelyn nie podniosła się ze swojego
fotela i nie sprzeciwiła się Gifford. „Pozwólcie małej nieść bukiet w kościele”, powiedziała
oschłym szeptem. Miała już dziewięćdziesiąt jeden lat. Nieodzywanie się niemal nigdy
dawało tę korzyść, że kiedy Wieczna Evelyn decydowała się wreszcie otworzyć usta, wszyscy
milkli, by wysłuchać, co ma do powiedzenia. To znaczy, o ile było to akurat coś więcej, niż
mamrotanie pod nosem.
Czasami Mona nienawidziła ciotki Gifford za jej lęki i niepokój, za wyraz przerażenia,
stale obecny na jej twarzy. Ale nikt nie mógł naprawdę nienawidzić ciotki Gifford. Była taka
dobra dla wszystkich, a zwłaszcza dla swojej siostry, Alicji, matki Mony, którą powszechnie
uważano za beznadziejny przypadek. Już trzy razy hospitalizowano ją z powodu jej pijaństwa,
lecz nie przyniosło to żadnych rezultatów. Każdej niedzieli, bez wyjątku, ciocia Gifford
przychodziła na ulicę Amelia zrobić trochę porządku, zamieść chodnik przed domem i
posiedzieć z Wieczną Evelyn. Przynosiła też sukienki dla Mony, która nie znosiła chodzić po
sklepach.
— Wiesz, powinnaś zacząć ubierać się bardziej jak twoi rówieśnicy — Gifford
zaproponowała przed paroma tygodniami.
— Dziękuję, wolę swoje sukienki dla małej dziewczynki — odparowała Mona. —
Maskuję się w ten sposób. Zresztą, jeżeli interesuje cię moje zdanie, to cała młodzież wygląda
jednakowo. Nie mam nic przeciwko umundurowaniu, tylko że jestem na to trochę za mała.
— I tak cię zdradza rozmiar stanika! Wcale niełatwo znaleźć dla ciebie słodkie bawełniane
sukieneczki, w których będzie dość miejsca.
— W jednej chwili chcesz, żebym dorosła, a w następnej, żebym zachowywała się
odpowiednio. Czym ja dla ciebie jestem, małą dziewczynką, czy problemem socjologicznym?
Nie mam ochoty być taka jak wszyscy. Ciociu Gif, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że
dostosowywanie się może prowadzić do zguby? Popatrz na facetów w wiadomościach.
Jeszcze nigdy w historii wszyscy mężczyźni w stolicy państwa nie ubierali się tak dokładnie
identycznie. Krawaty, koszule, popielate garnitury. To zatrważające.
— Mówię o odpowiedzialności. Powinnaś ubierać się i zachowywać odpowiednio do
wieku. Nie robisz ani jednego, ani drugiego, przesadzasz i z jednym, i z drugim. W przeciwne
strony, oczywiście. Nierządnica Babilonu z kokardą we włosach to nie jest odpowiedni
wzorzec dla przeciętnej nastolatki.
Gifford zamilkła nagle, zaszokowana, że przeszło jej przez usta słowo „nierządnica”.
Nerwowo załamała ręce, jej policzki pokryły się rumieńcem, włosy opadły na twarz.
— Mona, najdroższa, kocham cię.
— Wiem o tym, ciociu Gif, tylko proszę, na miłość Boga i wszystko, co jest dla nas święte,
nigdy więcej nie używaj w stosunku do mnie określenia „przeciętna”. Obojętne, w jakim
kontekście!
Zaczęły ją boleć kolana od długiego klęczenia na zimnych kamieniach.
„Biedna ciocia Antha”, wyszeptała wstając. Znowu wygładziła swoją różową spódniczkę.
Odrzuciwszy do tyłu opadające na ramiona włosy, sprawdziła, czy atłasowa kokarda trzyma
się dobrze. Wujek Michael przepada za jej satynową kokardą, sam to powiedział.
— Dopóki Mona ma swoją kokardę — oświadczył dzisiaj wieczorem, kiedy szli zobaczyć
Wielką Paradę — wszystko będzie dobrze.
— W październiku skończyłam trzynaście lat — poinformowała szeptem, przysuwając się
bliżej, by wziąć go za rękę. — Wszyscy mówią, że powinnam dać sobie spokój ze wstążkami.
— Ty? Trzynaście? — Zmierzył ją wzrokiem, zatrzymując go przez ułamek sekundy na jej
piersiach. Aż się zarumienił z wrażenia. — Cóż, Mono, nie przyszło mi to do głowy. Ale nie
śmiej porzucać swojej wstążki. Ta kokarda w rudych włosach śni mi się po nocach.
Oczywiście, miało to zabrzmieć poetycko i żartobliwie. Był z niego taki niewinny,
absolutnie porządny facet, po prostu słodki. To rzucało się w oczy. Ale z drugiej strony, czyż
się nie zarumienił? W końcu, niektórzy mężczyźni w jego wieku widzieli w trzynastoletnich
panienkach z dużym biustem tylko jedną z odmian nieciekawych dzieci, lecz Michael
przypadkiem do nich nie należał.
Zastanowi się jeszcze nad odpowiednią strategią, kiedy już będzie w środku, bliżej
Michaela. Na razie miała ochotę na spacer wokół basenu. Weszła po schodkach
prowadzących na szeroki kamienny taras. Podświetlona umieszczonymi pod powierzchnią
lampami woda połyskiwała niebiesko. Znad basenu unosiła się ledwo widoczna para. Mona
nie miała pojęcia, w jakim celu podgrzewano wodę. Michael nie zamierzał się już nigdy tu
kąpać. Sam to powiedział. Cóż, zapewne kiedy nadejdzie Dzień Świętego Patryka, mniejsza o
pogodę, w basenie będzie się kłębić setka małych Mayfairów. Lepiej więc nie wyłączać
ogrzewania.
Podeszła do kabiny kąpielowej na drugim końcu tarasu. Tu właśnie odkryto na śniegu
ślady krwi, świadczące o tym, że doszło do walki. Miejsce zostało uprzątnięte do czysta, tylko
trochę opadłych liści walało się po kamiennych płytach. W ogrodzie wciąż widać było ślady
zniszczeń dokonanych przez śnieżne opady szalonej tegorocznej zimy, jednak po tygodniu
cieplejszej pogody pojawiły się znowu dziwaczki. Mona czuła zapach majaczących w mroku
maleńkich kwiatków. Trudno wyobrazić sobie, jak to wszystko wtedy wyglądało — ziemia,
pokryta śniegiem i krwią, i Michael, unoszący się bezwładnie pod powierzchnią wody, z
krwawiącą poranioną twarzą i martwym sercem.
Nagle uchwyciła inny zapach — ten sam dziwny aromat, który wyczuła przedtem w holu i
frontowym salonie, tam gdzie kiedyś leżał chiński dywan. Bardzo słaby, ale niemożliwy do
przeoczenia. Poczuła go lepiej, przysunąwszy się bliżej do barierki. Dokładnie wymieszany z
wonią dziwaczków. Niezwykle kuszący zapach. Jakby coś pysznego, pomyślała. Równie
słodko mogły pachnieć karmelki albo krówki, tylko że to nie było nic do jedzenia.
Nieoczekiwanie zapłonął w niej gniew na osobę, kimkolwiek by była, która skrzywdziła
Michaela Curry. Czuła do niego sympatię od chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy.
Lubiła również Rowan Mayfair. Zawsze pragnęła znaleźć się z nimi sam na sam, żeby
zapytać o rzeczy, których chciała się dowiedzieć, i opowiedzieć o innych, które sama odkryła;
a przede wszystkim, żeby porosić o victrolę, jeśli uda się ją odnaleźć. Ale jakoś nigdy nie
było okazji.
Znowu uklękła na kamiennych płytach. Dotknęła zimnej chropowatej powierzchni,
raniącej jej kolana. Był tu ten zapach, nie ma dwóch zdań. Ale nie udało jej się niczego
zobaczyć. Podniosła wzrok do góry, na ciemną galerię głównego domu, na którą wychodziły
pomieszczenia dla służby. Ani jednego światła. Potem spojrzała na ogrodzony żelaznym
parkanem budynek wozowni, po drugiej stronie dębu Deirdre.
Pojedyncza lampa. To znaczy, że Henri jeszcze nie śpi. Zresztą, co z tego? Potrafi sobie z
nim poradzić. Podczas dzisiejszej, kolacji, którą jedli po Wielkiej Paradzie, doszła do
wniosku, że Henri zacząć się już bać tego domu, nie był zachwycony pracą w nim i nie
pozostanie tu długo. Nie mógł zrozumieć, co ma robić, żeby zadowolić Michaela,
powtarzającego ciągle: .Jestem tak zwanym proletariuszem z towarzystwa, Henri. Zupełnie
wystarczy, jeśli podasz mi ryż z czerwoną fasolą”.
Proletariusz z towarzystwa. Po kolacji Mona podeszła do wujka Michaela, który właśnie
usiłował wymknąć się na swój wieczorny spacer dla zdrowia, jak to nazywał, i zapytała:
— Co to jest, u diabła, proletariusz z towarzystwa, wujku Michaelu?
— Co za język — wyszeptał z udawanym zaskoczeniem. A potem, zanim zdołał się od
tego powstrzymać, pociągnął ją za kokardę.
— Och, przepraszam. Ale, wiesz, panienka z dzielnicy willowej musi dysponować
bogatym słownictwem.
Michael roześmiał się, może nieco zafascynowany.
— Proletariusz z towarzystwa to osoba, która nie musi się przejmować, co o niej pomyśli
klasa średnia — wyjaśnił. — Czy to zrozumiałe dla panienki z dzielnicy willowej?
— Pewnie, że tak. To co mówisz jest szalenie logiczne. Poza tym chcę, żebyś wiedział, że
nie cierpię dostosowywania się w żadnej formie.
Znowu ten jego łagodny, czarujący śmiech.
— W jaki sposób można zostać proletariuszem z towarzystwa? — naciskała. — Gdzie
mogę się zapisać?
— Nie możesz się zapisać, Mono — odpowiedział Michael. — Proletariuszem z
towarzystwa może być tylko ktoś, kto urodził się jako proletariusz. Na przykład syn strażaka,
który potem zarobił masę pieniędzy. Proletariusz z towarzystwa może sam strzyc trawnik
przed domem, kiedy mu tylko przyjdzie na to ochota, albo sam myć swój samochód. Może
jeździć furgonetką, chociaż wszyscy mu mówią, że powinien prowadzić mercedesa.
Proletariusz z towarzystwa jest wolnym człowiekiem. — Ach, jakim uśmiechem ją obdarzył!
Oczywiście, w tym, co mówił, kryło się trochę autoironii. I znużenia. Ale mogła zauważyć, że
patrzenie na nią sprawia mu przyjemność. Jedynie zmęczenie i silne wyczucie przyzwoitości
pozwalało mu na zachowanie kontroli.
— Podoba mi się to, co mówisz — powiedziała. — Czy do strzyżenia trawnika zdejmujesz
koszulę?
— Ile masz lat, Mono? — zapytał żartobliwie, przechylając na bok głowę. Ale jego oczy
zachowały wyraz absolutnej niewinności.
— Mówiłam ci, trzynaście. — Wspięła się na palce i szybko pocałowała Michaela w
policzek. Znowu się zarumienił. O tak, przyjrzał jej się dobrze, zauważył piersi, zarys talii i
bioder pod luźną bawełnianą sukienką. A jednak jego wzruszenie tą demonstracją czułości
wydawało się czymś zupełnie niezależnym, oddzielonym od wrażenia, jakie wywierało na
nim jej ciało. Jego oczy na chwilę zaszły mgłą, a potem oświadczył szybko, że musi iść się
przejść. Powiedział coś jeszcze na temat Mardi Gras i że kiedyś, gdy jeszcze był małym
chłopcem, przechodził obok tego domu w drodze na Wielką Paradę.
Nie, z jego sercem nie działo się nic złego, niepotrzebnie lekarze nieustannie go straszyli i
faszerowali lekarstwami. Tylko od czasu do czasu miewał te bóle, powiedział Rayanowi,
przypominającemu mu, co może, a czego nie może. Cóż, Mona sprawdzi, co naprawdę mógł,
a czego nie.
Jeszcze przez chwilę stała na brzegu basenu, myśląc o wszystkich kawałeczkach i
strzępach tej historii — ucieczce Rowan, czymś w rodzaju poronienia we frontowym holu,
śladach krwi i Michaelu, pobitym i wrzuconym do wody. Czy poronienie tłumaczyło
obecność tego zapachu? Zapytała Pierce’a, czy coś czuje. Nie. Spytała Beę. Nie. Zapytała
Rayana. Oczywiście, że nie. Przestań się tu kręcić i węszyć za sekretami! Pomyślała o
wydłużonej twarzy cioci Gifford, czekającej na szpitalnym korytarzu w noc Bożego
Narodzenia, kiedy wszyscy myśleli, że Michael umrze. I o tym, w jaki sposób Gifford
spojrzała na wujka Rayana.
— Dobrze wiesz, co się stało! — oświadczyła wtedy.
— To szaleństwo i zabobony — odpowiedział Rayan. — Nie zamierzam tego słuchać. Nie
pozwalam ci o tym mówić w obecności dzieci.
— Wcale nie chcę o tym rozmawiać przy dzieciach. — Broda cioci Gifford drżała. — Nie
chcę, żeby się o tym dowiedziały! Błagam cię tylko, żebyś trzymał je z dala od tego domu.
Od początku cię o to prosiłam.
— Jakby to była moja wina! — wysyczał wujek Rayan. Biedny wujek Rayan. Prawnik i
opiekun całej rodziny. Oto świetny przykład, do czego może doprowadzić dostosowywanie
się. Wujek Rayan był pod każdym względem nadzwyczajnym okazem męskiego zwierzęcia,
w typie klasycznego bohatera z kwadratową szczęką, błękitnymi oczyma, wspaniałymi
mocarnymi ramionami, płaskim brzuchem i dłońmi pianisty. Ale nikt tego nie zauważał.
Kiedy patrzyłaś na wujka Rayana, dostrzegałaś jedynie jego garnitur, ciemnopopielatą
koszulę i blask wyczyszczonych do połysku czarnych butów. Wszyscy osobnicy płci męskiej
w Mayfair & Mayfair ubierali się dokładnie tak samo. Zdumiewające było tylko to, że kobiety
wyglądały inaczej. Nosiły perły, pastelowe kolory i pantofle na obcasach o różnej wysokości.
Bezsensowne symbole, pomyślała Mona. Kiedy już sama zostanie wpływową
multimilionerką, stworzy swój własny styl.
Lecz podczas kłótni w szpitalnym korytarzu, przez wujka Rayana przemawiało przerażenie
i niepokój o Michaela Curry’ego. Nie chciał sprawić przykrości cioci Gifford. Nigdy nie
chciał jej zranić.
Uspokoili się dopiero, kiedy podeszła ciocia Bea. Mona mogła od razu powiedzieć cioci
Gifford, że Michael nie umrze, ale w ten sposób tylko przestraszyłaby ją jeszcze bardziej. Z
ciocią Gifford w ogóle nie dało się rozmawiać na żaden poważny temat.
A teraz, kiedy matka Mony niemal nigdy nie trzeźwiała, z nią też nie można była pogadać.
Wieczna Evelyn na ogół milczała, kiedy Mona się do niej zwracała. Oczywiście, kiedy już się
odezwała, mówiła najzupełniej do rzeczy. „Umysł w doskonałej formie”, jak ujął to lekarz.
Mona nigdy nie zapomni, co się stało, kiedy poprosiła, by pozwolono jej odwiedzić dom
przy ulicy Pierwszej, wówczas jeszcze walącą się ruderę, z Deirdre wiecznie przesiadującą w
bujanym fotelu na ganku.
— Dzisiaj w nocy miałam sen — tłumaczyła matce i cioci Gifford. — Przyśnił mi się
wujaszek Julien. Kazał mi przeleźć przez ogrodzenie, bez względu na to, czy Carlotta jest w
domu czy nie, i usiąść Deirdre na kolanach.
Dokładnie tak było. Ciotka Gifford wpadła w histerię:
— Nie wolno ci się zbliżać do kuzynki Deirdre!
Alicją wybuchnęła rechoczącym śmiechem. Wieczna Evelyn przyglądała się im bez słowa.
— Czy jak tam przechodziłaś, widziałaś kiedyś kogoś razem z ciocią Deirdre? — spytała
Alicja.
— CeeCee, jak możesz! — krzyknęła Gifford.
— Tylko tego młodego mężczyznę, który tam zawsze jest.
Tego już było za wiele dla ciotki Gifford. Mona musiała przysiąc, z zachowaniem całej,
formalnej procedury, że będzie się trzymać z daleka od Pierwszej i Kasztanowej i że nigdy
więcej nie spojrzy na ten dom. Oczywiście, nie przejmowała się tym zbytnio. Przechodziła
tamtędy przy każdej okazji. Dwie z jej koleżanek od Najświętszego Serca mieszkały bardzo
niedaleko rogu Pierwszej i Kasztanowej. Czasami odwiedzała je po szkole, po prostu, żeby
mieć pretekst. Uwielbiały, kiedy pomagała im w odrabianiu lekcji, a jej to sprawiało
przyjemność. Opowiadały jej historyjki na temat domu.
— Ten mężczyzna to duch — matka szepnęła jej do ucha, nie przejmując się obecnością
Gifford. — Nigdy nikomu nie mów, że go widziałaś. Ale mnie możesz powiedzieć. Jak on
wyglądał?
Szalony śmiech Alicji doprowadził Gifford do płaczu. Wieczna Evelyn nie przerwała
milczenia, jednak śledziła uważnie całą rozmowę. Zawsze można było poznać, kiedy słucha,
w jej oczach pojawiał się wtedy charakterystyczny wyraz czujności. Cóż, na Boga, mogła
myśleć o swoich wnuczkach?
Kędy Mona odprowadzała Gifford do samochodu (czterodrzwiowego jaguara, typowego
dla stylu Gifford, klasycznego pojazdu mieszkańców Metairie), ciotka wzięła ją na bok.
— Proszę, zaufaj mi i trzymaj się stamtąd z daleka — powiedziała ciotka. — Z tego domu
przychodzi tylko zło.
Mona spróbowała obiecać. Ale prawdę mówiąc, niewiele ją to obchodziło. Kości zostały
rzucone. Już wtedy koniecznie chciała poznać to miejsce. A od czasu kłótni Rowan i
Michaela, był to najwyższy priorytet. Musi dostać się do środka i dowiedzieć prawdy.
Odkrycie na biurku Rayana dokumentacji Talamaski potroiło jeszcze jej ciekawość.
Sprawa Czarownic Mayfair. Schwyciła papiery i pobiegła do pobliskiej restauracji, żeby je
przeczytać, zanim ktokolwiek się zorientuje. Nic nie mogło jej powstrzymać. Donnelaith w
Szkocji. Czy rodzina przypadkiem nadal czegoś tam nie posiada? Och, cóż za historia.
Szczegóły, dotyczące Anthy i Deirdre, to prawdziwy skandal. Nie miała najmniejszych
wątpliwości, że dokument w pierwotnej formie obejmował dzieje Michaela i Rowan. Ale ta
część została z niego usunięta.
Aaron Lightner przerwał „opowiadanie”, jak to sam określał, przed narodzinami obecnej
beneficjentki. Miał na celu ochronę prywatności żyjących osób, mimo że Zgromadzenie jest
zdania, iż rodzina ma prawo zapoznać się ze swoją historią, jeżeli została przez kogokolwiek i
gdziekolwiek opracowana.
Hmmmm. Ci goście z Talamaski są zdumiewający. A ciocia Bea zamierza wyjść za
jednego z nich, myślała Mona. Zupełnie, jakby tłusta mucha wpadła właśnie w twoją lepką
sieć.
Tragiczny fakt, że Rowan wyśliznęła się z jej szponów, że Mona nigdy nie miała okazji
porozmawiać z nią w cztery oczy, został odnotowany pod \WS\MONA\KLĘSKA.
Jednak Mona zdążyła odnieść bardzo silne wrażenie, iż Rowan, podobnie jak inni
członkowie rodziny, obawia się swoich mocy.
Cóż, Monę one nie przerażały. Czuła się, jak tancerz, zbliżający się do okresu swojej
najwyższej formy. Miała tylko 155 centymetrów wzrostu i wyglądało na to, że już niewiele
urośnie. Lecz jej ciało dojrzewało z każdym dniem.
Cieszyło ją, że jest silna i niezwykła. Bawiło ją czytanie w myślach i oglądanie rzeczy
ukrytych przed wzrokiem innych. Wiadomość, że mężczyzna, którego widziała, był duchem,
przyjęła z dreszczem emocji. Lecz tak naprawdę, wcale ją to zbytnio nie zaskoczyło. Jaka
szkoda, że nie zdołała wówczas dostać się do domu.
Cóż, tamte czasy minęły, czyż nie? A teraz jest teraz. Zresztą obecny moment również
dostarczał znakomitych emocji. Poruszona zniknięciem Rowan rodzina zaczęła wyjawiać
sekrety. A oto stoi przed tym wspaniałym domem, zupełnie pustym, jeśli nie liczyć Michaela.
Zapach osłabł, albo może Mona już się do niego przyzwyczaiła. Lecz nadal był
wyczuwalny.
Ta chwila należy do niej.
Podeszła do tylnej zabudowanej galerii i sprawdziła po kolei zamki licznych kuchennych
drzwi. Gdyby zapomnieli chociaż o jednych… ale nie, ten sztywniak, Henri, pozamykał
wszystkie, jakby to były wrota twierdzy. Cóż, nie szkodzi. Mona dobrze wiedziała, którędy
dostać się do środka.
Obeszła na palcach róg domu do miejsca, gdzie kończyła się stara kuchnia, teraz
przerobiona na łazienkę, i obejrzała lufcik. Komu by przyszło do głowy zamykać okno,
umieszczone niemal pod sufitem? Ale w jaki sposób ma się tam wdrapać? Przyciągnie jeden z
tych plastikowych, lekkich jak piórko, pojemników na śmiecie. Znalazła jeden kawałek dalej,
złapała go za uchwyt i, wyobraźcie sobie, okazało się, że można go potoczyć. Co za
praktyczne rozwiązanie! Potem wspięła się na wierzch; najpierw kolana, następnie stopy,
wgniatające giętką, czarną plastikową pokrywę; rozepchnęła zielone okiennice i podważyła
skrzydło okna.
Podjechało do góry, nie stawiając oporu. Zablokowało się dopiero, kiedy szpara była już
dostatecznie szeroka, by Mona mogła się przepchnąć. Pobrudzi sobie sukienkę o zakurzony
parapet, ale mniejsza o to. Podciągnęła się na rękach, wśliznęła do środka i o mało co nie
potłuką, spadając na przykrytą dywanem podłogę.
Wewnątrz domu przy ulicy Pierwszej! Poszło gładko, jak po maśle! Przez chwilę stała bez
ruchu w maleńkiej łazience, gapiąc się na lśniącą porcelanę staroświeckiego sedesu i
marmurowy blat umywalki. Przypomniał jej się sen z wujaszkiem Julienem, w którym zabrał
ją do tego domu i zaprowadził po schodach na górę.
Pozostało tylko |mgliste wspomnienie, jak to zawsze bywa ze snami, ale miała wszystko
dokładnie zapisane w swoim komputerowym dzienniku pod WS\SNY\JULIEN. Notowała
wszystko, co się jej przyśniło. Teraz, chociaż sam sen się rozwiał, pamiętała dobrze
wielokrotnie odczytywany plik.
Wujaszek Julien, ubrany w swój długi szlafrok z pikowanego atłasu, tańczył przy
dźwiękach victroli, tej właśnie, którą Mona miała dostać. Powiedział, że Michael jest zbyt
dobry. Potęga aniołów ma swoje granice.
— Prawie nigdy czysta dobroć nie zdołała pokrzyżować moich planów, rozumiesz, Mono?
— mówił ze swoim czarującym francuskim akcentem. Zawsze, w snach, zwracał się do niej
po angielsku, chociaż Mona doskonale znała francuski. — Ale trudno ją wytrzymać, o ile się
nie jest doskonale dobrą osobą.
Doskonale dobry. Mona wstukała do komputera: „Doskonale Szałowy, Doskonale
Rozkoszny, Doskonały Kąsek!”. Następnie umieściła ten wpis w pliku zatytułowanym
„Michael”.
„Uwagi o Michaelu Curry: teraz, po przejściu zawału serca, stał się jeszcze bardziej
atrakcyjny. Jak dzika bestia z przetrąconą łapą, rycerz ze zranionym ramieniem, lord Byron ze
szpotawą stopą”.
Zawsze uważała, że Michael jest, jak to się mówi, „zabójczy”. Nie potrzebowała snów,
żeby to sobie uświadomić. Chociaż trzeba przyznać, że w pewnym sensie dodały jej odwagi.
Spektakl, odegrany przez wujaszka Juliena, zasugerował jej, że Michael byłby wspaniałą
zdobyczą. I opowieść o tym, jak to wujaszek Julien uwiódł Wieczną Evelyn, która miała
wtedy trzynaście lat — tyle samo co teraz Mona — i jak z tego zakazanego związku urodziła
się Laura Lee, matka Gifford i Alicji. Wujaszek Julien podarował wtedy Wiecznej Evelyn
victrolę, prosząc: „Zabierz ją z tego domu, zanim nie będzie za późno. Zabierz ją stąd i
pilnuj…”
— To był szalony plan. Powinnaś zrozumieć, Mono, że nigdy nie wierzyłem w czary. Ale
musiałem spróbować coś zrobić. Mary Beth zaczęła niszczyć moje książki, nie czekając
nawet na koniec. Paliła je na trawniku przed domem, jakbym był dzieckiem, pozbawionym
prawa głosu i elementarnej godności. Pomysł z victrolą to moje małe voodoo, odrobina magii,
natężenie woli.
We śnie wszystko wydawało jej się zupełnie jasne i zrozumiałe, ale już nazajutrz z
„szalonego planu” zostały tylko strzępy. W porządku. Victrola. Wujaszek Julien chce, żeby
należała do mnie. Czary, to co lubię najbardziej.
Spójrzcie tylko, co się do tej pory działo z tą przeklętą victrolą.
Wujaszek Julien włożył w 1914 roku tyle wysiłku, żeby pozbyć się jej z domu — o ile
pójście do łóżka z trzynastoletnią Wieczną Evelyn można uznać za wysiłek — a kiedy
Wieczna Evelyn spróbowała przekazać victrolę Monie, Gifford i Alicja urządziły straszliwą
awanturę. Och, to był koszmarny dzień. Mona nigdy nie widziała czegoś podobnego do
kłótni, jaka wybuchła wtedy między Alicją i Gifford.
— Nie dasz jej tej victroli — wrzasnęła Gifford. Rzuciła się na Alicję i okładając siostrę
pięściami, usiłowała ją wypchnąć z sypialni, w której stała victrola.
— Nie możesz tego zrobić, Mona jest moją córką, a Wieczna Evelyn powiedziała, że ma ją
dostać! — krzyczała Alicja.
— Kiedy były małe, bez przerwy się ze sobą biły, nie zwracaj na to uwagi — powiedziała
Wieczna Evelyn. Nie ruszyła się nawet z salonu.
— Gifford nie zniszczy victroli. Przyjdzie czas, kiedy będzie twoja. Nikt z Mayfairów nie
potrafiłby zniszczyć victroli wujaszka Juliena. A jeśli chodzi o perły, to Gifford może je sobie
na razie zatrzymać.
Monie nie zależało na perłach.
W ten sposób Wieczna Evelyn wyczerpała swoją normę słów na jakieś trzy czy cztery
następne tygodnie.
Gifford przez kilka miesięcy odchorowywała tę awanturę. Konflikty osłabiały ją, to
zupełnie zrozumiałe. Wujek Rayan musiał ją zawieźć do Destin na Florydzie, żeby wypoczęła
w swoim domku na plaży. Dokładnie to samo nastąpiło po pogrzebie Deirdre, ciocia Gifford
poczuła się źle i Rayan zabrał ją do Destin. Ciocia Gifford zawsze uciekała do Destin, do
białych plaż i czystych wód zatoki, do pełnego ciszy i spokoju nowoczesnego domku, bez
pajęczyn i tajemnic.
Ale tak naprawdę, najgorsze było to, że ciotka Gifford nigdy nie oddała victroli! Kiedy
wreszcie Monie udało się przygwoździć ją do ściany i zmusić do przyznania się, co z nią
zrobiła, ciocia Gifford powiedziała:
— Zabrałam ją na ulicę Pierwszą. Razem z perłami. Schowałam z powrotem do skrytki.
Rzeczy wujaszka Juliena powinny być tam, gdzie wspomnienia o nim, w tamtym domu.
Alicja odpowiedziała jej wrzaskiem i siostry znowu zaczęły się kłócić. W jednym ze snów,
wujaszek Julien mówił, tańcząc przy dźwiękach victroli:
— To walc z „La Traviaty”, moje dziecko. Odpowiednia muzyka dla kurtyzany. — Julien
tańczył, a przytłumiony sopran śpiewał i śpiewał.
Słyszała muzykę tak wyraźnie. Nieczęsto się zdarza, żeby ktoś potrafił powtórzyć piosenkę
ze snu. Cudowne, trzeszczące brzmienie Victroli. Wieczna Evelyn rozpoznała później
melodię, nuconą przez Monę. To z Verdiego, walc Wioletty.
— To płyta Juliena — powiedziała.
— Tak, ale w jaki sposób mam odzyskać victrolę — Mona zapytała we śnie.
— Czy nikt w tej rodzinie nie potrafi sam na nic wpaść! — wujaszek Julien niemal załkał.
— Jestem taki zmęczony. Nie widzisz tego? Staję się coraz słabszy. Cherie, proszę cię, noś
fioletową wstążkę. Nie przepadam zbytnio za tą różową kokardą, chociaż muszę przyznać, że
w rudych włosach robi naprawdę wstrząsające wrażenie. Ale załóż fioletową, dla swojego
wujaszka Juliena. Jestem taki znużony…
— Dlaczego? — spytała, lecz zdążył już zniknąć.
Ten sen przyśnił jej się na wiosnę. Kupiła kilka fioletowych wstążek, ale Alicja zaklinała
się, że ten kolor przynosi pecha i wyrzuciła je. Dzisiejszego wieczoru Mona miała we
włosach różową kokardę, w tym samym odcieniu, co jej bawełniana, obszyta koronką
sukienka.
Zdaje się, że nieszczęsna kuzynka Deirdre umarła w maju, wkrótce po tym śnie, i
posiadłość przy ulicy Pierwszej przeszła w ręce Rowan i Michaela, którzy rozpoczęli
odnawianie na wielką skalę. Za każdym razem, kiedy przechodziła obok domu, Michael
pracował właśnie na dachu, wdrapywał się po drabinie, przełaził przez żelazną barierkę albo z
młotkiem w ręku spacerował po gzymsie.
— Thor!*1
— zawołała kiedyś do niego. Nie usłyszał, ale uśmiechnął się i pomachał do
niej. Ach, zabójczy facet, nie ma co.
Nie pamiętała dokładnych dat wszystkich snów. Gdy zaczęła je miewać, nie
przypuszczała, że będzie ich tak dużo. Pływały w nieokreślonej przestrzeni. Nie od razu
wpadła na pomysł, żeby zapisywać dokładny czas i porządkować wszystkie zdarzenia,
dotyczące Mayfairów, zgodnie z ich chronologiczną kolejnością. Obecnie do tego celu służył
katalog WS\MAYFAIR\CHRONO. Z każdym miesiącem poznawała nowe sztuczki, do
których był zdolny jej system komputerowy, kolejne sposoby przejrzystego odnotowywania
przemyśleń, uczuć i planów.
Wyszła z łazienki i znalazła się w kuchni. Widoczny przez szklane drzwi basen zalśnił na
mgnienie oka oślepiającym blaskiem, gdy jakiś zabłąkany wiaterek wzburzył powierzchnię
wody. Zupełnie, jakby ożyła. Kiedy zrobiła krok do przodu, wykrywacz ruchu zamrugał
czerwonym światełkiem, ale wystarczył jeden rzut oka na tablicę kontrolną wmontowaną w
kuchenny blat, by się zorientowała, że alarm jest wyłączony. To dlatego się nie odezwał, gdy
otworzyła okno. Miała szczęście! Ten przeklęty alarm zupełnie wyleciał jej z głowy, a to
przecież właśnie on ocalił Michaelowi życie. Utopiłby się, gdyby nie znaleźli go strażacy,
faceci z tej samej remizy, w której pracował jego ojciec. Chociaż ojciec Michaela nie żył już
od wielu lat.
1*
Thor — germański bóg burzy, którego symbolem był młot.
Michael. Tak, to było fatalne zauroczenie, od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. Już
same jego wymiary miały w tym swój udział, na przykład idealna szerokość karku. Mona
była zapaloną miłośniczką męskich karków. Potrafiła obejrzeć cały film, tylko po to, żeby się
do woli napatrzyć na szyję Toma Berengera.
Poza tym, nigdy nie opuszczał go dobry humor. Mogła być zawsze pewna, że obdarzy ją
uśmiechem, często dorzucając dodatkowo perskie oko. Uwielbiała jego niezwykle niewinne,
ogromne błękitne oczy. Zupełnie jak błyskawice, powiedziała kiedyś Bea. Miała na myśli
komplement. Jakby ten facet miał w sobie nadmiar energii życiowej! Nawet Gifford to
rozumiała.
Zwykle gość o równie wspaniałej budowie okazywał się idiotą. Obdarzeni inteligencją
Mayfairowie płci męskiej zawsze mieli idealne proporcje. Jeśli nie pasował na ciebie płaszcz
od Burberry’ego, to znaczy, że nie jesteś legalnym potomkiem rodziny. Dosypywali ci wtedy
trucizny do herbaty. Nieodmiennie przypominali nakręcane zabawki, przynajmniej od czasu,
kiedy wracali z Harvardu — wszyscy bez wyjątku opaleni, gładko uczesani i nieustannie
ściskający czyjeś ręce.
Nawet kuzyn Pierce, duma i radość Rayana, powoli się do nich upodabniał — stawał się
promienną repliką swojego ojca, poczynając od krótko przystrzyżonych a la Princeton
jasnych włosów. Droga kuzynka Clancy była stworzona dla niego. Młodsza wersja cioci
Gifford, tyle że wolna od jej cierpienia. Wyglądali, jakby ich zrobiono z winylu. Pierce,
Rayan, Clancy. Pracujący dla nas prawnicy. Ich główną życiową troską było ustalenie, ile
spraw można pozostawić własnemu biegowi.
Mayfair & Mayfair, firma prawnicza pełna ludzi z winylu.
— Nie przejmuj się — Alicja podsumowała pewnego razu krytyczne uwagi Mony. —
Grunt, że dbają o rodzinne pieniądze i dzięki temu my nie musimy się o nic martwić.
— Zastanawiam się, czy to rzeczywiście takie świetne rozwiązanie — odpowiedziała,
przyglądając się, jak jej matka próbuje trafić papierosem do ust, a potem maca na oślep po
stole, w poszukiwaniu kieliszka z winem. Mona podsunęła jej go i natychmiast poczuła do
siebie odrazę za to, że to zrobiła, tylko dlatego, że nie mogła znieść widoku matki niezdolnej
sobie samodzielnie poradzić.
Lecz Michael Curry różnił się pod każdym względem od mężczyzn, należących do
rodziny. Był silnym, wyluzowanym, przepięknym włochatym zwierzakiem, całkowicie
pozbawionym tego blasku niezłomnej poprawności, doprowadzonego do perfekcji przez
facetów pokroju Rayana. Na swój zwierzęcy sposób wyglądał zachwycająco, zwłaszcza kiedy
zakład okulary w ciemnych oprawkach i zabierał się do lektury Dickensa, jak dzisiejszego
popołudnia, kiedy Mona weszła do jego pokoju na górze. Karnawał nie interesował go. Nie
miał ochoty schodzić na dół. Ciągle jeszcze nie przyszedł do siebie po ucieczce Rowan.
Upływ czasu nie miał dla niego najmniejszego znaczenia, gdyby się nad nim zastanowił,
potrafiłby myśleć tylko o tym, jak długo nie ma już jego żony.
— Co czytasz? — zapytała.
— Och, „Wielkie nadzieje” — odpowiedział. — Ciągle do tego wracam. Czytam właśnie
ten fragment, w którym pani Joe pisze bez przerwy na tablicy literkę „T”. Pamiętasz? Lubię
książki, które już znam. To zupełnie, jakby słuchać w kółko ulubionej piosenki.
W tym mężczyźnie drzemał genialny neandertalczyk, czekający tylko, żeby złapać cię za
włosy i zaciągnąć do jaskini. Tak, neandertalczyk z mózgiem człowieka z Cro–Magnon, który
potrafił być rozpływającym się w uśmiechach dżentelmenem z towarzystwa, zaspokajającym
najwyższe rodzinne wymagania. Kiedy tylko zechciał, dysponował niezwykle bogatym
słownictwem. Mona podziwiała jego sposób wyrażania się. Jej własny zasób słów oceniono
na poziomie ostatniej klasy szkoły średniej. Prawdę mówiąc, ktoś w jej szkole użył kiedyś
określenia, że ma największą słowowydajność w stosunku do wzrostu na całym świecie.
Michael potrafił w jednej chwili mówić jak nowoorleański policjant, by za moment
zabrzmieć jak dyrektor szkoły. „Niemożliwe do pobicia połączenie elementów”, zanotowała
kiedyś Mona w swoim komputerowym dzienniczku. Niespodziewanie, przypomniała sobie
ostrzeżenie wujaszka Juliena. „Ten człowiek jest po prostu za dobry”.
— Czy ja jestem zła? — wyszeptała na głos w ciemnościach. — Błąd w rozumowaniu. —
W rzeczywistości nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie jest zła. Taki sposób myślenia
uważała za staroświecki i typowy raczej dla wujaszka Juliena, zwłaszcza takiego, jakiego
znała ze swoich snów. Kiedy była mała, nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa, ale teraz
już wiedziała, że to „autoironia, autodezaprobata”. Tak właśnie napisała w swoim
komputerze, w podgałęzi WS\JULIEN\CHARAKTER katalogu SNY.13.
Nie spiesząc się, przeszła przez kuchnię i znajdujące się za nią pomieszczenie, w którym
przechowywano zastawę stołową. Z zewnętrznej galerii padała na deski podłogi urocza biała
poświata. Cóż za imponująca sala jadalna. Michael sądził, że podłoga z twardego drewna
pochodziła z lat trzydziestych, lecz Julien powiedział Monie, iż położono ją w ostatnim
dziesięcioleciu ubiegłego wieku; nosiła nazwę posadzki dywanowej i rozwijano ją z rulonu.
W jaki sposób Mona miała wykorzystać całą wiedzę, przekazywaną jej w snach przez
wujaszka Juliena?
Zadziwiająco wyraźnie widziała w ciemności mroczne, zatłoczone przedstawieniami
malowidła, zdobiące ściany. Plantacja w Riverbend, gdzie urodził się Julien; osobliwy świat
młynów do mielenia trzciny cukrowej, chatek niewolników, stajni, powozów ciągnących starą
drogą wzdłuż brzegu rzeki. Zresztą, miała przecież kocie oczy. Odkąd pamięta, uwielbiała
ciemność. Czuła się w niej bezpieczna i swobodna. Miała ochotę śpiewać. Nie potrafiłaby
wytłumaczyć nikomu radości, rozpierającej ją, kiedy błądziła samotnie w mroku.
Okrążyła podłużny stół, teraz pusty i wyczyszczony do połysku, chociaż zaledwie przed
paroma godzinami odbywało się tutaj ostatnie karnawałowe przyjęcie, na którym nie zabrakło
nawet lukrowanych ciastek i srebrnej wazy do ponczu, wypełnionej szampanem. O rany,
Mayfairowie napychają się po dziurki w nosie za każdym razem, kiedy uda im się zasiąść za
tym stołem, pomyślała. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy okazało się, że Michael nie zamierza
zamknąć przed nimi drzwi, pomimo że niespodziewanie i do tego, w podejrzanych
okolicznościach, ulotniła się Rowan. Czy wiedział, co się z nią dzieje?
— Ma złamane serce — powiedziała ciocia Bea ze łzami w oczach.
Cóż, oto zjawia się mała dziewczynka z cudownym klejem na złamane serca.
Wstrzymajcie oddech — nadchodzi Mona!
Zatrzymała się w wysokich drzwiach o kształcie dziurki od klucza, prowadzących do
frontowego holu i oparła dłonie o framugę, tak jak to czynił na tylu starych fotografiach
wujaszek Julien. Wczuła się w ciszę i ogrom otaczającego ją domu, w charakterystyczny
zapach drewna.
Ten inny zapach. Znowu tu był, sprawił, że zrobiła się… jaka? Niemal głodna. Cokolwiek
to jest, musi być pyszne. Na pewno nie krówki, też nie karmel ani czekolada. Lecz coś równie
gęstego, jakiś smak, zawierający w sobie sto innych smaków. Jakbyś po raz pierwszy wbił
zęby w czekoladową beczułkę, wypełnioną likierem wiśniowym. Albo wielkanocne jajko od
Cadbury’ego.
Nie, trzeba znaleźć lepsze porównanie. Coś, czego się nie je. Co powiecie na woń
rozgrzanej smoły? Nie potrafiła się jej oprzeć. Był jeszcze zapach benzyny, którego nigdy nie
miała dosyć. Tak, to już bardziej pasuje.
Idąc przez hol, zwróciła uwagę na mrugające światełka urządzeń alarmowych, bezsilnych,
czekających, by ktoś je włączył. Gdy doszła do podnóża schodów, zapach nabrał
intensywności.
Wiedziała, że wujek Rayan zbadał dokładnie cały ten obszar. Kiedy już zmyto krew i
wyniesiono z salonu chiński dywan, przyniósł nawet jakieś chemikalia, które wywabiły na
wierzch mnóstwo innych, połyskujących w ciemności, krwawych plam. Teraz nie pozostało
po nich ani śladu. Po prostu, zniknęły. Wujek Rayan dopilnował, by je usunięto, zanim
Michael wróci ze szpitala. Przysięgał, że nie czuł żadnego zapachu.
Mona wzięła głęboki wdech. Tak, ta woń wywoływała coś w rodzaju pragnienia. Zupełnie
jak wtedy, kiedy w czasie jednej ze swoich wypraw siedziała w autobusie jadącym do
śródmieścia, wolna, żadna przygód i z mnóstwem forsy w kieszeniach, i nagle poczuła ten
wspaniały zapach mięsa z rożna. Po prostu musiała wysiąść i odszukać jego źródło. Okazała .
się nim malutka francuska restauracja, w jakimś na wpół zrujnowanym budynku przy
Esplanadzie. Jedzenie nawet w części nie dorównywało zapachowi.
Ale znowu wracamy do jedzenia, a to przecież jest coś innego.
Zajrzała do salonu i jak zwykle, wstrząsnął nią ogrom zmian, jakie Michael przeprowadził
po odejściu Rowan. Oczywiście, trzeba było zdjąć chiński dywan. Był cały we krwi. Ale nie
musiał odchodzić od układu podwójnego salonu, nie sądzicie? Cóż, zrobił to jednak.
Bluźnierstwo przeciw rodzinnej tradycji.
Teraz był to jeden olbrzymi pokój, z gigantyczną sofą umieszczoną w łukowatej niszy
tylnej ściany. Tu i tam stały w przyjemnym nieładzie francuskie krzesła, należące niegdyś do
wujaszka Juliena, wystrojone w nowe obicia ze złotego adamaszku albo tkaniny w paski,
nadające im obrzydliwie bogaty wygląd. Przez taflę szklanego stołu pieściły oczy
ciemnobursztynowe barwy starego dywanu o niezwykłych rozmiarach. Musiał mieć co
najmniej siedem i pół metra długości, przykrywał bowiem podłogę obu pomieszczeń,
rozciągając się pomiędzy kominkami. Wyglądał, jakby miał mnóstwo lat, najpewniej zdjęto
go ze strychu. Może Michael przyniósł go razem ze złoconymi krzesłami.
Słyszała, że jedynym zarządzeniem, jakie wydał po powrocie do domu, było
przemeblowanie salonu. Kazał ustawić tu sprzęty Juliena. Całkowicie zmienić wygląd.
Nic dziwnego. Najwidoczniej chciał wymazać wszelki ślad Rowan, zatrzeć w pamięci
wnętrza, w których spędzili swoje najszczęśliwsze chwile. Niektóre meble miały spłowiałe
obicia, tu i tam widniały szczerby w drewnie. Cienki, jedwabisty dywan spoczywał
bezpośrednio na sosnowej podłodze.
Może wszystko, co tu stało przedtem, było poplamione krwią. Nikt nie chciał powiedzieć
Monie całej prawdy o tym, co się wydarzyło. Poza wujaszkiem Julienem, nikt z nią poważnie
nie rozmawiał. Ale w snach rzadko zachowywała dosyć przytomności umysłu, żeby zadawać
pytania. Tylko wujaszek Julien bezustannie mówił, krążąc w tańcu.
Nie ma tu żadnej victroli. Cóż to byłby za uśmiech losu, gdyby znieśli ją razem z innymi
rzeczami. Ale nie zrobili tego. Nie słyszała, żeby ktokolwiek coś mówił o znalezieniu jakiejś
victroli.
Nie ominęła dotąd żadnej okazji, żeby przeszukać parter. Michael korzystał z małego
magnetofonu, znajdującego się w bibliotece. Salon wypełniała wieczna cisza, wspaniały
fortepian Bosendorfera, ustawiony pod kątem przed drugim kominkiem, wydawał się raczej
fragmentem umeblowania niż czymś, co potrafi śpiewać.
Lecz wciąż było tu pięknie. Mona lubiła siadywać wygodnie na wielkiej, miękkiej sofie, z
której rozpościerał się widok na wszystkie lustra, dwa kominki z białego marmuru — jeden
po prawej, drugi po lewej ręce — i dwie pary drzwi, prowadzących na dawny ganek Deirdre.
Tak, pomyślała, świetny punkt obserwacyjny, a przy okazji zachwycający pokój. Niekiedy
tańczyła na nagiej podłodze podwójnego salonu przy ulicy Amelia, marząc o lustrach i o
zawrotnych sukcesach funduszu powierniczego, który zamierzała założyć za pożyczone od
Mayfair & Mayfair pieniądze.
Dajcie mi jeszcze jeden rok, a wstrząsnę rynkiem giełdowym, jeśli tylko w tej drętwej
firmie prawniczej uda mi się znaleźć chociaż jednego hazardzistę z prawdziwego zdarzenia!
Nie miało sensu prosić ich teraz, żeby wyremontowali dom przy ulicy Amelia. Wieczna
Evelyn zawsze wyrzucała stolarzy i robotników za drzwi. Zanadto ceniła sobie „święty
spokój”. Zresztą, po cóż odnawiać dom, w którym Alicja i Patryk nie trzeźwieli ani na
moment, a Wieczna Evelyn zachowywała się jak część umeblowania?
Mona miała swój własny kącik, jak to się mówi, wielką sypialnię na piętrze, wychodzącą
na aleję. Tutaj trzymała swój sprzęt komputerowy, wszystkie dyskietki, papierzyska i książki.
Jej dzień jeszcze nadejdzie. Tymczasem miała po szkole mnóstwo wolnego czasu na
poznawanie takich rzeczy, jak akcje, obligacje czy spekulacje finansowe.
Jej prawdziwym marzeniem było zarządzanie własnym funduszem powierniczym pod
nazwą Mona I. Dopuści Mayfairów tylko do zakupu udziałów i będzie dokładnie sprawdzać
pod względem zasług dla ochrony środowiska każde przedsiębiorstwo, w które fundusz
zainwestuje.
Dzięki lekturze „Wall Street Journal” i „New York Times”, Mona była świetnie
zorientowana w sytuacji na rynku. Wrażliwe na problemy ekologiczne spółki zarabiały kupę
szmalu. Ktoś wymyślił bakterię, która zjadała resztki oleju i wpuszczona do piekarnika,
potrafiła go wyczyścić do blasku. To właśnie była fala przyszłości. Mona I stanie się legendą
wśród funduszy powierniczych, podobnie, jak przedtem Fidelity Magellan czy Nicholas II.
Mona mogłaby zacząć już teraz, jeśli tylko ktoś by na nią postawił. Gdyby Królestwo
Dorosłych raczyło choć odrobinę otworzyć swoje bramy i wpuścić ją do środka!
Jej projekty zainteresowały wujka Rayana, a także go ubawiły, zadziwiły i przyprawiły o
zmieszanie, jednak nie miał najmniejszego zamiaru dać jej szansy.
— Ucz się dalej — powiedział. — Ale muszę przyznać, że twoja znajomość rynku zrobiła
na mnie wrażenie. Skąd to wszystko wiesz?
— Chyba żartujesz. Z tego samego źródła co ty — odparła Mona. — Czytam „Wall Street
Journal”, „Barron’s” i śledzę na bieżąco, o każdej porze dnia i nocy, ostatnie dane
statystyczne. — Miała na myśli biuletyny, dostępne dzięki modemowi podłączonemu do jej
komputera. — Potrzebujesz w środku nocy jakichś informacji o akcjach na giełdzie? Nie
musisz telefonować do swojego biura. Zadzwoń do mnie.
Pierce dostał wtedy ataku śmiechu. „Po prostu, zadzwoń do Mony!” Wujek Rayan był
najwyraźniej zaintrygowany. Jednak nawet zmęczenie karnawałowej nocy nie powstrzymało
go od wykręcenia się nieprzekonywającym nikogo komentarzem:
— Cóż, bardzo się cieszę, że masz takie zainteresowania.
— Zainteresowania! — zawołała w odpowiedzi. — Jestem gotowa, żeby zacząć działać!
Dlaczego, kiedy przychodzi do agresywnych inwestycji, robisz się taki drętwy, wujku
Rayanie? Pomyśl o Japonii. Czyżbyś nie znał prostej zasady, że jeśli zrównoważysz swoje
wkłady w akcje na giełdzie amerykańskiej przez inwestycje zagraniczne, to otrzymasz
globalną…
— Poczekaj chwilę. Powiedz mi, kto zainwestuje w fundusz Mona I?
Odpowiedź padła bez chwili zwłoki:
— Wszyscy!
Największą korzyścią z tej rozmowy było to, że wujek Rayan roześmiał się w końcu i
powtórzył obietnicę podarowania jej na piętnaste urodziny czarnego porsche carrera. Odkąd
ogarnęła ją obsesja na punkcie posiadania samochodu, nie pozwalała mu o tym zapomnieć.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego rodzina nie chce kupić jej fałszywego prawa jazdy, które
pozwoliłoby jej już teraz docisnąć gaz do dechy. Wiedziała o samochodach wszystko.
Porsche to wóz stworzony dla niej. Za każdym razem, kiedy zauważyła gdzieś zaparkowaną
carrerę, przylepiała się do niej, w nadziei, że właściciel wkrótce się zjawi. W ten sposób już
trzy razy udało jej się załapać na przejażdżkę z zupełnie nieznajomymi facetami. Ale nie
mówcie o tym nikomu! Trafiłby ich szlag!
Jakby czarownica nie potrafiła zadbać o swoje bezpieczeństwo.
— Tak, tak — wujek Rayan potwierdził dzisiaj wieczorem. — Nie zapomniałem o
czarnym porsche, ale spodziewam się, iż ty również pamiętasz o swojej obietnicy, że nie
będziesz przekraczać dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę?
— Znowu sobie ze mnie żartujesz — odpowiedziała mu wtedy. — Po jakiego diabła
miałabym jeździć porsche szybciej, niż dziewięćdziesiątką?
Pierce o mało się nie udławił swoim dżinem z tonikiem.
— Nie masz chyba zamiaru kupować temu dziecku trumny na kółkach! — wykrzyknęła
ciocia Bea. Zawsze musi się wtrącić. Na pewno zadzwoni w tej sprawie do cioci Gifford.
— Jakiemu dziecku? Nie widzę tu żadnego dziecka. A wy? — odezwał się Pierce.
Mona drążyłaby dalej temat funduszu powierniczego, ale w Mardi Gras wszyscy byli
zmęczeni, zresztą wujek Rayan został wciągnięty w bezdenną czeluść uprzejmej konwersacji
z wujkiem Randallem. Wujek Randall odwrócił się plecami, eliminując ją w ten sposób z
rozmowy. Odkąd Monie udało się zaciągnąć go do łóżka, nieodmiennie tak postępował. Nie
przejmowała się tym. Zrobiła to tylko dla eksperymentu, żeby poznać różnicę między
osiemdziesięcioletnim starcem a młodymi chłopcami.
Teraz jej celem jest Michael. Do diabła z wujkiem Randallem. Zainteresował ją ze
względu na swój wiek; w sposobie, w jaki naprawdę stary mężczyzna patrzy na młodą
dziewczynę było coś, co ją szalenie podniecało. Ale wujek Randall nie jest dobrym
człowiekiem. W odróżnieniu od Michaela. A Mona ceniła dobroć. Nauczyła się tego dawno
temu. Czasami dzieliła wszystkich ludzi na dobrych i niedobrych — zasadniczo rzecz
ujmując.
Cóż, jutro zajmie się giełdą.
Może jutro albo pojutrze opracuje konkretny program działań funduszu Mona I, oparty na
analizie osiągnięć towarzystw, które w ciągu ostatnich pięciu lat odniosły największe sukcesy
na giełdzie. Niewiele trzeba było, by dała się ponieść wizji Mony I rozrastającej się do tego
stopnia, że musiała wydzielić z siebie bliźniaczy fundusz powierniczy Mona II, a potem Mona
III, i siebie samej, podróżującej własnym samolotem po całym świecie i spotykającej się z
szefami spółek, w których miała udziały.
Wizytowała zakłady produkcyjne w Chinach, biura w Hongkongu i ośrodki naukowe w
Paryżu. Widziała siebie w nieodłącznym kowbojskim kapeluszu na głowie. Prawdę mówiąc,
nie miała jeszcze takiego kapelusza. Wystarczała jej kokarda. Ale jakoś tak się działo, że
zawsze, kiedy wychodziła z wyimaginowanego samolotu, miała na głowie kowbojski
kapelusz. To wszystko czekało na nią w przyszłości. Była tego pewna.
Może nadeszła już pora, żeby pokazać wujkowi Rayanowi wydruk notowań akcji, które
wytropiła w zeszłym roku. Gdyby naprawdę zaiwestowała w nie pieniądze, zarobiłaby
majątek. Tak, trzeba to wrzucić na drukarkę.
Ale teraz szkoda na to czasu.
Dziś w nocy jest tutaj, żeby urzeczywistnić swój najważniejszy cel. Zdobycie kąska,
znanego pod nazwą Michael. I odnalezienie tajemniczej victroli.
Pozłacane foteliki lśniły w ciemności. Pełne wdzięku krzesła, o wysokich oparciach. Na
głębokiej, obitej adamaszkiem sofie, leżały rozrzucone w nieładzie dekoracyjne poduszki.
Sprzęty okrywała zasłona ciszy, jakby zewnętrzny świat rozpłynął się niby smuga dymu.
Kurz na fortepianie. Z naszej biednej, starej Eugenii nie ma już za wiele pożytku, nie
sądzicie? A Henri prawdopodobnie jest za dobry, żeby pościerać kurze, umyć podłogę czy
choćby pozamiatać. A w środku tego wszystkiego Michael, zbyt chory i apatyczny, żeby
zwracać uwagę na to, co robi służba.
Wyszła z podwójnego salonu i wróciła do podnóża schodów. Na górze trwał gęsty mrok;
tak właśnie powinno być, jakby stała przed drabiną, prowadzącą do niebios cieni. Położyła
dłoń na słupku barierki i rozpoczęła wspinaczkę. Wewnątrz domu, w środku, wolna,
wędrująca w mroku! „Wujku Julienie, oto przyszłam” zaśpiewała cichutko. Kiedy znalazła się
na górze dostrzegła otwarte drzwi do pokoju cioci Viv, pustego, tak jak przewidywała.
— Biedny Michaelu, jesteś całkowicie w mojej mocy — powiedziała miękko.
Odwróciwszy się w bok, zauważyła, że drzwi sypialni pana domu również stoją otworem,
wpuszczając do wąskiego wysokiego holu strużkę słabego światła, sączącego się z lampki
nocnej.
Jesteś więc tutaj zupełnie sam, mój duży chłopczyku, pomyślała. I nie boisz się przebywać
w tym samym pokoju, w którym umarła Deirdre. Nie zapominajmy też o Mary Beth i
wszystkich tych upiorach, widzianych przy jej łóżku. A kto wie, co działo się jeszcze
wcześniej.
Gifford uważała, fee Michael popełnił godny ubolewania błąd, decydując się przenieść do
tego przeklętego pokoju. Lecz Mona rozumiała go dobrze.
Dlaczego miałby chcieć zostać w małżeńskiej sypialni po odejściu Rowan? Zresztą,
północna sypialnia to najpiękniejsze i najbardziej wykwintne pomieszczenie w całym domu.
Michael własnoręcznie odrestaurował stiukowy medalion na suficie i pokrył świeżą politurą
olbrzymie łoże z półbaldachimem.
O tak, rozumiała go. Michael, na swój własny sposób, również lubił ciemność. Jakżeby
inaczej mógł się wżenić w tę rodzinę, pomyślała. Jakaś cząstka jego osobowości lgnęła do
mroku. Tak samo, jak ona, czuł się dobrze o zmierzchu i w nocy. Zauważyła to, przyglądając
się, jak spaceruje po ciemnym ogrodzie. To był jego świat. Jeżeli w ogóle lubił wczesne
poranki, w co zresztą wątpiła, to tylko ze względu na ich mgliste światło, fałszujące kształty i
proporcje.
„Jest po prostu za dobry”, wróciły do niej słowa wujaszka Juliena. Cóż, przekonamy się.
Podkradłszy się do drzwi, zobaczyła maleńką lampkę nocną, włączoną bezpośrednio do
kontaktu w przeciwległej ścianie. Do środka wpadał, przefiltrowany przez koronkowe firanki,
blask ulicznych latarni. A oto Michael, leżał z głową odwróconą w drugą stronę, ubrany w
nieskazitelnie białą bawełnianą piżamę, tak troskliwie wyprasowaną przez Henri, że widać
było biegnący wzdłuż ramienia idealny kant. Na kołdrze spoczywa otwarta dłoń, jakby
gotowa do przyjęcia podarunku. Słyszała jego równy, lecz mozolny i bolesny oddech.
Lecz on nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Spał. Odwrócił się na bok, plecami do
niej, i zapadł głębiej w sen.
Wślizgnęła się do środka.
Na nocnym stoliku dostrzegła jego dziennik.
Poznała go po okładce, widziała, jak pisał w nim dziś wieczorem. Och, to nieładnie
zaglądać do środka. Nie mogłaby tego zrobić, ale tak strasznie chciałaby rzucić okiem chociaż
na parę słów.
A co, jeśli tylko zajrzy?
Wróć do mnie, Rowan. Czekam na ciebie.
Westchnęła cicho i odłożyła dziennik.
Spójrzcie tylko na te buteleczki z lekarstwami. Ależ go faszerują tym towarem. Znała
większość nazw, ponieważ należały do popularnych lekarstw, nierzadko stosowanych
również przez innych Mayfairów. Większość na ciśnienie, potem lasix, paskudny środek
moczopędny, który zapewne wycisnął z jego organizmu cały potas, tak jak zrobił to z Alicją,
kiedy wzięła się w garść i spróbowała schudnąć. I jeszcze jakieś trzy inne mikstury o groźnie
brzmiących nazwach, prawdopodobnie odpowiedzialne za to, że przez prawie cały czas
wyglądał, jakby się nie mógł obudzić.
Powinnam ci zrobić wielką przysługę i wywalić do śmieci całe to świństwo, pomyślała.
Jedyne czego potrzebujesz, to napój od Czarownicy Mayfair. Po powrocie do domu, poszuka
tych wszystkich lekarstw w jednej z grubych farmaceutycznych ksiąg, które miała w swojej
bibliotece. Ach, popatrzcie tylko, xanax. Ten potrafi każdego przemienić w zombie. Po co mu
to dają cztery razy dziennie? Zabrali to jej matce. Alicja miała zwyczaj łykać xanax całymi
garściami, popijając winem albo piwem.
Hmmmm, wygląda na to, że to bardzo pechowy pokój. Niebrzydkie są te wyszukane
ozdóbki nad oknami i żyrandol, ale to niezbyt szczęśliwe miejsce. I ten zapach też tutaj jest.
Ledwo uchwytny, ale niemożliwy do przeoczenia, rozkoszny zapach, który nie należał do
tego domu, lecz miał jakiś związek z Bożym Narodzeniem.
Mona podeszła do wysokiego staroświeckiego łóżka i przyjrzała się twarzy wujka
Michaela, wtulonej w śnieżnobiałą puchową poduszkę. Ciemne rzęsy i brwi zadziwiająco
wyraźnie odznaczały się w ciemności. Stuprocentowy mężczyzna, jedna kropelka testosteronu
więcej, a otrzymalibyśmy krzaczastobrewą małpę. Na szczęście nic nie zostało
przedawkowane i mamy tutaj produkt doskonały.
— O, nowy wspaniały świecie — wyszeptała — który takich wydajesz ludzi!
Lekarstwa zrobiły swoje. Przebywał w zupełnie innym wymiarze.
Prawdopodobnie właśnie dlatego stracił ten dar w swoich dłoniach. Aż do Bożego
Narodzenia prawie nie zdejmował rękawiczek, wyjaśniając wszystkim, że ma niezwykle
wrażliwe ręce. Och, Mona tyle razy próbowała wciągnąć go w rozmowę na ten temat! A
dzisiejszego wieczoru kilkakrotnie napomknął, że rękawiczki nie są mu już potrzebne. Nie
masz się czemu dziwić, skoro bierzesz dwa miligramy xanaxu co cztery godziny, nie mówiąc
już o całym tym pozostałym świństwie! Dokładnie w ten sam sposób, za pomocą narkotyków,
stłumili moce Deirdre. Och, tyle okazji wymknęło się Monie z rąk. Cóż, tym razem tak nie
będzie.
A co to za śliczna buteleczka, elavil? Czy to nie jest przypadkiem jeszcze jeden środek
uspokajający? Och, ależ dawka! To cud, że Michael w ogóle dał radę zejść dzisiaj na dół.
Pomyśleć tylko, że nosił ją na barana przez całą Wielką Paradę. Biedak. Do diabła, to prawie
sadyzm.
Delikatnie musnęła jego policzek. Idealnie gładko wygolony. Nie obudził się, wziął tylko
głęboki wydech, przypominający ziewnięcie. Zabrzmiało to bardzo męsko.
Wiedziała jednak, że bez trudu zdołałaby go obudzić, nie był przecież pogrążony w
śpiączce. Wtem nieoczekiwanie przyszła jej do głowy okropna myśl! Była już dzisiaj z
Dawidem! Do diabła! Z zachowaniem wszystkich środków bezpieczeństwa i higieny, to
prawda, ale jednak się ubabrała. Nie mogła zbudzić Michaela, przynajmniej nie wcześniej, niż
weźmie milutką, cieplutką kąpiel.
Hmmmm. Nawet o tym nie pomyślała. Ciągle miała na sobie brudne ubranie. To właśnie
były złe strony jej wieku. Twój geniusz nie pracował na równych obrotach. Zapominałaś o
sprawach kolosalnego znaczenia! Nawet Alicja zwróciła jej na to uwagę.
— W jednej chwili, kochanie, jesteś specem od komputerów, a w następnej drzesz się, bo
nie możesz znaleźć swoich lalek. Mówiłam ci, że są w komodzie. Nikt nie ruszał twoich
przeklętych lalek! Och, jakie szczęście, że już nigdy więcej nie będę miała trzynastu lat!
Wiesz, że miałam tyle, kiedy się urodziłaś.
Bardzo ciekawe.
— A kiedy miałaś szesnaście, a ja trzy, zostawiłaś mnie na mieście, w Maison Blanche, i
przez dwie godziny byłam zupełnie sama!
— Zapomniałam! W porządku? Jakby to był jedyny raz, kiedy zabrałam cię do miasta!
Któż inny, oprócz szesnastoletniej matki, wymyśliłby takie usprawiedliwienie? Zresztą,
dało się to wytrzymać. Mona najeździła się wtedy ruchomymi schodami za wszystkie czasy.
— Weź mnie w ramiona — modliła się, patrząc na Michaela. — Miałam okropne
dzieciństwo! — Ale on spał głębokim snem, jakby dotknięty czarodziejską różdżką.
Może to nie była właściwa noc na pójście z nim do łóżka. Nie, wolałaby raczej przystąpić
do ataku w idealnych warunkach. Nie dość, że była z Dawidem, to jeszcze umazała się
cmentarną ziemią. O, nawet zaplątało jej się we włosach kilka zeschłych liści. Cóż, wygląda
może jak Ofelia, ale za to zapewne niezbyt seksownie.
Może to odpowiednia noc, żeby przeszukać strych. Znaleźć victrolę. Niewykluczone, że są
tam gdzieś stare nagrania, może nawet płyta, której słuchała Wieczna Evelyn? Może przyszła
tutaj, żeby spotkać się w mroku z wujaszkiem Julienem, a wcale nie poję, żeby przespać się z
Michaelem?
Lecz przecież leżał tu przed nią, taki słodki, cudownie niedoskonały, ej proletariacki
Endymion z leciutko zgarbionym nosem i delikatnymi zmarszczkami na czole, niby Spencer
Trący, mężczyzna jej marzeń. O, tak, lepszy jeden mężczyzna w garści, niż dwa duchy we
śnie.
À propos garści, spójrzcie tylko na jego wielkie miękkie dłonie. To ci dopiero męskie ręce.
Na pewno nikt mu nie powie: „Masz palce skrzypka”. I pomyśleć tylko, że tacy właśnie
faceci jej się kiedyś podobali — delikatni, jak na przykład kuzyn Dawid, z nieowłosioną
klatką piersiową uduchowionymi oczyma. Ach, jej seksualne gusta zmieniały się teraz na
korzyść szorstkich twardzieli, głębszych i lepszych.
Dotknęła szczęki Michaela, przesunęła dłonią po krawędzi ucha karku. Musnęła kręcone
czarne włosy. Och, uwielbiała miękkie, jedwabiste czarne loki. Alicja i Gifford miały takie
same. Rude włosy Mony nigdy nie nabiorą podobnej miękkości. Jej nozdrza uchwyciły
subtelny ciepły zapach skóry. Pochyliła się i pocałowała Michaela w policzek.
Otworzył oczy, ale sprawiał wrażenie, jakby nic nie widział. Położyła się przy nim, nie
mogła się powstrzymać, chociaż zdawała sobie sprawę, że to naruszenie prywatności.
Michael odwrócił się na drugi bok. Co namierzała zrobić? Hmmm… Nieoczekiwanie
ogarnęło ją silne pożądanie. Nie tylko erotyczne. Omdlewająca romantyczna tęsknota.
Pragnęła, żeby otoczył ją ramionami, wziął na ręce, całował; cały ten, mało oryginalny,
majdan. Objęcia mężczyzny, a nie chłopca. Prawdę mówiąc, to absolutnie cudowne, że nie
miał w sobie nic chłopięcego. Był nieoswojoną bestią, którą niektórzy mężczyźni nie staną się
nigdy; oszołomionym narkotykami, ordynarnym, przerośniętym zwierzakiem o bladych
ustach i dzikich brwiach. Nagle uświadomiła sobie, że patrzy na nią. Widziała wyraźnie jego
bladą twarz, oświetloną jedynie słabym światłem ulicznych latarni.
— Mona! — wyszeptał.
— Tak, wujku Michaelu. Zapomnieli o mnie w zamieszaniu. Mogę tu zostać na noc?
— Cóż, kochanie, trzeba zadzwonić do twoich rodziców.
Zaczął podnosić się w łóżku, rozkosznie poczochrane włosy zakryły mu twarz. Nie ma co,
nieźle napchali go narkotykami.
— Błąd, wujku Michaelu. Nikt o mnie nie pamięta — powiedziała szybko, lecz łagodnie.
— Tata i mama śpią. Są przekonani, że wujek Rayan zabrał mnie do Metaire. A wujek Rayan
myśli, że jestem z nimi, w domu. Nie dzwoń do nikogo. Tylko się zdenerwują i będę musiała
wrócić taksówką, sama, a tego wolałabym uniknąć. Chcę spać tutaj.
— Ale zorientują się…
— Moi rodzice? Mogę ci służyć informacją z pewnego źródła, że się w niczym nie
zorientują. Widziałeś dzisiaj mojego tatę, wujku Michaelu?
— Taak, widziałem, słoneczko. — Nie udało mu się powstrzymać ziewnięcia. Nagle na
jego twarzy odbił się niepokój, jakby uważał, że to nieładnie ziewać podczas omawiania
alkoholizmu jej ojca.
— W każdym razie, nie pożyje długo — powiedziała ze znudzeniem w głosie. Nie miała
najmniejszej ochoty rozmawiać na ten temat. — Kiedy oboje są pijani, przy ulicy Amelia nie
da się wytrzymać. Nie ma tam żywej duszy, oprócz Wiecznej Evelyn, która już w ogóle nie
sypia. Cały czas ich obserwuje.
— Wieczna Evelyn? — zamyślił się. — Cóż za urocze imię. Czy ja ją znam?
— Nie. Nigdy nie wychodzi z domu. Kazała im ciebie przyprowadzić, ale oczywiście nie
zrobili tego. Jest moją prababcią.
— Ach tak, Mayfairowie z ulicy Amelia — powiedział. — Wielki różowy dom. —
Ziewnął dyskretnie i spróbował przyjąć pozycję bardziej zbliżoną do siedzącej. — Bea
pokazała mi ten budynek. Bardzo przyjemny. We włoskim stylu. Bea mówiła, że Gifford tam
dorastała.
Anne Rice Lasher Lasher Przekład Hanna Pustuła
Dla tych, których kocham: Stana Rice’a, Christophera Rice’a i Johna Prestona Vicky Wilson, dziękując za jej odwagę, przenikliwość, duszę Dla mojej ciotki i matki chrzestnej, Patrycji O’Brien Harberson, damy o kochającym sercu, która zabierała mnie do kościoła, a także Alice Allen Daviau, siostry mojej matki, od której tak wiele otrzymałam
Wierzga świnia w siodle na grzbiecie. Mały prosiaczek zjada swój becik. Stara chochlę połknął kociołek. Kubeł pomyj wskoczył na stołek. Rożen wypadł z kąta za drzwiami, wypchnięty przez miotłę, walczącą z grabiami. — Tfu! — rzecze ruszt, — Ma być zgoda, i już! Szeryfem tu jam, Zaraz wam dam! Mama Gęś
ROZDZIAŁ 1 Na początku był głos ojca. „Emaleth!”, szeptał tuż przy brzuchu jej matki, gdy matka spała. A potem śpiewał pieśni przeszłości. Pieśni o dolinie Donnelaith i o zamku; o miejscach, do których kiedyś się razem udadzą; i o tym, że Emaleth przyjdzie na świat, wiedząc wszystko, co wie on sam. Tak właśnie z nami jest, przemawiał do niej w wartkim języku, niezrozumiałym dla innych, którzy słyszeli tylko coś w rodzaju bzyczenia czy pogwizdywania. To była sekretna mowa, mogli bowiem rozróżnić sylaby, zbyt szybkie dla ludzkiego ucha. Porozumiewali się ze sobą śpiewem. Emaleth już prawie umiała to zrobić, niemal potrafiła wymówić… „Emaleth, moja ukochana, moja córko. Emaleth, moja małżonko”. Ojciec czekał na nią. Musiała szybko dla niego urosnąć, nabrać sił. Kiedy nadejdzie czas, będzie potrzebować pomocy matki, jej mleka. Matka spała. Matka płakała. Matce śniły się sny. Matka była chora. A kiedy ojciec i matka kłócili się, świat trząsł się w posadach. Emaleth ogarniało przerażenie. Lecz później zawsze przychodził ojciec, by dla niej śpiewać. Powiedział jej, że słowa pieśni są zbyt szybkie i matka nie potrafi ich pojąć. Melodia rodziła uczucie, iż maleńki kulisty świat rozszerza się i że Emaleth unosi się teraz w bezkresnej przestrzeni, popychana w tę i we w tę dźwiękami pieśni. Ojciec recytował cudowne wiersze, przepiękne, rymujące się słowa. Rymy wywoływały w niej upojne dreszcze. Przeciągała się, rozprostowując ramiona i nogi i obracając głowę we wszystkie strony. Rymy dawały jej rozkosz. Matka nie rozmawiała z Emaleth. Nie powinna wiedzieć, że nosi ją w sobie. Emaleth jest maleńka, mówił ojciec, ale w pełni ukształtowana. Ma już nawet swoje długie włosy. Lecz gdy matka, mówiła, Emaleth rozumiała słowa; kiedy matka pisała, Emaleth widziała litery. Emaleth słyszała jej szept. Czuła, że matka się boi. Czasami oglądała jej sny. Zobaczyła twarz Michaela. Widziała walkę. Ujrzała ojca takim, jakim postrzegała go matka — sprawcą cierpienia. Ojciec kochał matkę, lecz ona doprowadzała go do wybuchów dzikiej wściekłości. Jego uderzenia bolały matkę, zdarzało się nawet, że upadała pod nimi. Emaleth wtedy krzyczała, przynajmniej próbowała krzyczeć. Lecz ojciec przychodził do niej, gdy już matka spała, i mówił, że Emaleth nie wolno się bać. Opowiadał, jak we dwoje wstąpią w kamienny krąg w Dohnelaith. Powtarzał historie o dawnych czasach, w których nie było jeszcze karłów, a wszyscy piękni mieszkali na wyspie zwanej Rajem. Zasmucająca i żałosna jest słabość istot ludzkich i tragedia karłów. Czy nie będzie lepiej, kiedy znikną z powierzchni Ziemi? Opowiem ci o wszystkim, co sam przeżyłem, i o tym, czego się dowiedziałem, mówił. Emaleth ujrzała krąg głazów i wysoką sylwetkę ojca, uderzającego w struny harfy. Wokół wirowały tańczące sylwetki. Zobaczyła kryjące się w mroku karły, złe i mściwe. Nie lubiła ich, nie chciała, żeby wkradły się do miasta. Żywią do nas instynktowną nienawiść, powiedział o karłach ojciec. Jakże mogłoby być inaczej? Ale karły nie miały już żadnego znaczenia. Były jedynie upartym strzępkiem nie spełnionych rojeń. Teraz nadeszła godzina. Godzina Emaleth i ojca. Ujrzała ojca w dawnych czasach, stał z rozpostartymi ramionami. Był dzień Bożego Narodzenia, dolinę pokrywał śnieg. Na zboczach rósł gęsty sosnowy las. Ludzie śpiewali hymny. Emaleth zachwycało brzmienie ich głosów, to wznoszących się pod niebiosa, to znów opadających. Będzie musiała jeszcze tyle zobaczyć, tak wiele się nauczyć. Jeżeli nas rozdzielą, najdroższa, przyjdź do doliny Donnelaith. Znajdziesz ją. Potrafisz to
zrobić. Pewni ludzie szukają twojej matki. Chcą nas rozłączyć. Lecz pamiętaj, że przyjdziesz na świat, posiadając całą potrzebną ci wiedzę. Czy możesz mi odpowiedzieć? Emaleth spróbowała, lecz nie udało jej się to. Taltos, wymówił, całując brzuch matki. Słyszę cię, maleńka. Kocham cię. Gdy matka spała, Emaleth była szczęśliwa. Wtedy matka nie płakał. Myślisz, że coś powstrzyma mnie od tego, żeby go zniszczyć?, mówił ojciec do matki. Kłócili się na temat Michaela. Zabiłbym go w jednej chwili. Nie myśl, że jeśli odejdziesz ode mnie, to się przed tym cofnę. Emaleth widziała tego człowieka, Michaela, którego matka kochała, a ojciec nienawidził. Michael mieszkał w Nowym Orleanie, w wielkim domu. Ojciec chciał wrócić do tego domu. Pragnął objąć go w posiadanie, dom należał do niego i nie mógł znieść myśli, że przebywa w nim Michael. Lecz wiedział, iż stosowna chwila jeszcze nie nadeszła. Musi narodzić się dla niego Emaleth, wysoka i silna. Musi nastąpić Początek. Razem przybędą do Doliny Donnelaith. Od Początku zależało wszystko. Bez niego, nic nie mogło się stać. Rozwijaj się, moja córko. Taltos. W Donnelaith nikt już nie mieszkał. Lecz oni będą tam żyć, ojciec, Emaleth i ich dzieci. Setki dzieci. Donnelaith będzie świątynią Początku. „Naszym Betlejem”, szeptał do niej ojciec. Początkiem wszechrzeczy. Ciemność. Matka znowu płakała w poduszkę, Michael, Michael, Michael. Emaleth wiedziała, że wschodzi słońce. Kolory stały się jaśniejsze. W górze, nad sobą, zobaczyła dłoń matki, wąską, ciemną, ogromną. Przesłaniającą cały świat.
ROZDZIAŁ 2 Teraz dom był tylko ciemną bryłą. Samochody odjechały, a jedyne światło paliło się w oknie pokoju Michaela Curry’ego, starej sypialni, w której umarła kuzynka Deirdre. Mona doskonale zdawała sobie sprawę, co stało się dzisiejszej nocy, i musiała przyznać, że była bardzo zadowolona. Zupełnie, jakby to sobie zaplanowała… Powiedziała swojemu ojcu, że zabierze się do Metairie z wujem Rayanem, Jenn i Clancy, tylko że wcale nie mówiła o tym wujowi Rayanowi. A wuj Rayan dawno już pojechał, przekonany, jak zresztą wszyscy, iż Mona wróciła razem z ojcem do domu przy ulicy Amelia. Oczywiście, niesłusznie. Tymczasem była na cmentarzu, przegrywając zakład, że Dawid nie odważy się tego zrobić w karnawałową noc, przed samym grobowcem Mayfairów. Odważył się. Bez szczególnego sukcesu, prawdę mówiąc, ale jak na piętnastolatka, całkiem nieźle. Mona przepadała za takimi eskapadami; uwielbiała wymykać się chyłkiem, wdrapywać na pobielany mur cmentarza i skradać poprzez alejki marmurowych nagrobków, świadoma swojego lęku i podniecenia Dawida. Położyć się prosto na zimnej i wilgotnej żwirowej ścieżce, to też nie było byle co. Ale zrobiła to, wygładzając pod sobą spódniczkę, by nie pobrudzić się, kiedy ściągnie majtki. „Teraz!”, syknęła do Dawida, który nie potrzebował już jednak zachęty ani bezpośrednich wskazówek. Ponad jego ramieniem widziała zimne, zachmurzone niebo i jedną jedyną widoczną gwiazdę. Po chwili przeniosła wzrok, powędrował na małe prostokątne tabliczki z imionami, wmurowane w ścianę grobowca. Czytała je po kolei, aż do ostatniej: Deirdre Mayfair. I wtedy Dawid skończył. Po prostu. — Nie boisz się niczego — powiedział. — Niby, że powinnam się bać ciebie? — Usiadła. Czuła się wystrychnięta na dudka, nie chciało jej się nawet udawać, że miała z tego jakąś przyjemność. Spociła się, kuzyn Dawid wcale jej się nie podobał, ale mimo wszystko była zadowolona. Zadanie spełnione, zapisze później w swoim komputerze, w tajnym katalogu \WS\MONA\ AGENDA, zawierającym relacje o wszystkich jej triumfach, którymi nie mogłaby podzielić się z nikim na świecie. Nawet wuj Rayan i kuzyn Pierce nie potrafili włamać się do systemu, chociaż niejeden raz przyłapywała któregoś z nich na uruchamianiu maszyny i grzebaniu po katalogach. „Tylko drobna konfiguracja, Mona”. To był najszybszy klon IBM na rynku, z maksymalną pamięcią i twardym dyskiem o największej pojemności. Ach, czego to ludzie nie wiedzieli o komputerach. To zawsze zdumiewało Monę. Sama codziennie uczyła się czegoś nowego. Tak, o tej chwili dowie się jedynie komputer. Może zacznie robić takie rzeczy regularnie, teraz, kiedy jej rodzice faktycznie zapijają się na śmierć. Przed nią tylu Mayfairów do zdobycia. Prawdę mówiąc, jej program, jak dotąd, przewidywał jedynie Mayfairów, oczywiście z wyjątkiem Michaela Curry’ego, ale ten też stał się już Mayfairem pełną gębą. Rodzina chwyciła go w swoje szpony. Michael Curry, sam w tym ogromnym domu. Rozważmy sytuację. Jest Mardi Gras, karnawałowa noc, dziesiąta wieczór, trzy godziny po Wielkiej Paradzie, a Mona, pozostawiona sama sobie, nieuchwytna jak widmo, wpatrując się w ten dom z rogu Pierwszej i Kasztanowej. Przed nią cała noc, miękka i ciemna, i może zrobić wszystko, na co ma ochotę. Jej ojciec niewątpliwie zdążył już się urżnąć, pewnie ktoś odwiózł go do domu. Jeśli zdołał przejść o własnych siłach trzynaście przecznic do rogu ulic Amelia i Świętego Karola, to cud boski. Był już zupełnie pijany, zanim się jeszcze rozpoczęła Wielka Parada. Siedział na krawężniku Świętego Karola, z kolanami podciągniętymi pod brodę i nie owiniętą niczym butelką „Southern Comfort” w ręku. Trąbił whisky przed samym nosem wuja Rayana, cioci
Bei i każdego, ktokolwiek miał ochotę na niego spojrzeć. Nie przebierając w słowach, poinformował Monę, że ma go zostawić w spokoju. Nie ma sprawy, jeśli o nią chodzi. Michael Curry podniósł ją w górę, jakby ważyła tyle co piórko i nosił na barana przez całą Wielką Paradę. To było wspaniałe — jechać na ramionach silnego mężczyzny, przytrzymując się jedną ręką jego miękkich, kędzierzawych czarnych włosów, czuć na udach dotyk jego twarzy. Zdobyła się na odwagę, żeby nieco mocniej zacisnąć nogi i oprzeć lewą dłoń na jego policzku. Nie byle jaki facet, ten Michael Curry. A jej ojciec zbyt pijany, by zwracać uwagę na to, co Mona robi. Jeśli chodzi o matkę, to już po południu urwał jej się film. Jeżeli w ogóle ocknęła się, by rzucić okiem na Wielką Paradę mijającą ulicę Amelia, to też należy uznać to za cud. Była tam oczywiście Wieczna Evelyn, jak zwykle cicha jak mysz, ale przynajmniej przytomna. Doskonale zdawała sobie sprawę i tego, co się wokół niej działo. Da radę wezwać pomoc, jeśli Alicja podpali pościel na łóżku. A Alicji naprawdę nie można już zostawić samej. Rzecz w tym, że jest zabezpieczona z każdej strony. Ciotki Michaela, Vivian, także nie było w domu przy ulicy Pierwszej. Wybrała się do dzielnicy willowej, żeby spędzić tę noc z ciotką Cecylią. Mona widziała, jak odjechały obie, zaraz po Paradzie. A Aaron Lightner, tajemniczy uczony, zabrał się razem z ciocią Beą. Mona podsłuchała, jak omawiali szczegóły. Jej samochodem? Jego? Myśl, że tych dwoje jest razem, napełniała ją szczęściem. Aaron młodniał o dziesięć lat w towarzystwie Beatrice, siwowłosej damy, gdziekolwiek się pojawi, przyciągającej wzrok mężczyzn. W domu towarowym faceci wybiegali z magazynów, żeby jej pomóc. Zawsze przyplątywał się jakiś dżentelmen, pragnący zasięgnąć jej opinii na temat dobrego szamponu przeciwko łupieżowi. Mężczyźni lgnęli do cioci Bei niemal w komediowy sposób, ale Aaron Lightner był tym, którego ona chciała, a to coś nowego. Nawet jeżeli ta stara pokojówka, Eugenia, jest w domu, to nic nie szkodzi. Zawsze chowa się w swojej sypialni, najdalszym pokoju z tyłu domu i podobno, kiedy wypije swoją wieczorną szklaneczkę portwejnu, nic nie jest w stanie wyrwać jej ze snu. W domu nie ma nikogo — praktycznie rzecz biorąc — oprócz jej mężczyzny. Teraz, kiedy poznała dzieje Czarownic Mayfair — gdy wreszcie dostała w swoje ręce obszerną dokumentację Aarona Lightnera — nie mogło być nawet mowy o tym, żeby utrzymać ją z dala od domu przy ulicy Pierwszej. Oczywiście, lektura nasunęła jej pewne pytania. Trzynaście czarownic wywodzących swój ród ze szkockiej wioski Donnelaith, gdzie w 1659 roku spalono na stosie pierwszą z nich, ubogą znachorkę. Smakowita historyjka, dokładnie taka, o jakiej każdy marzy. No, w każdym razie, o jakiej marzyła Mona. Lecz niektóre elementy tej długiej rodzinnej opowieści miały dla niej szczególne znaczenie, a najbardziej z wszystkiego zaintrygowała ją historia życia wujaszka Juliena. Nawet jej własnej ciotki Gifford nie ma dzisiaj w Nowym Orleanie. Ukryła się przed wszystkim i przed wszystkimi w swoim domu w Destin na Florydzie, gazie zamartwia się za cały klan. To Gifford ubłagała rodzinę, żeby zrezygnowała z karnawałowego przyjęcia w domu przy ulicy Pierwszej. Biedna ciocia Gifford. Zebrane przez Talamaskę dzieje Czarownic Mayfair nie mają wstępu do jej domu ani do jej świadomości. „Nie wierzę w takie rzeczy!” Ciocia Gifford żyła i oddychała strachem. Jej uszy były zamknięte dla opowieści o dawnych czasach. Biedna ciocia Gifford mogła znieść obecność swojej babki, Wiecznej Evelyn, tylko dlatego, że staruszka już się prawie nie odzywała. Ciocia Gifford nie lubiła się nawet przyznawać, że jest wnuczką Juliena. Czasami Monę ogarniał z jej powodu tak głęboki, rozpaczliwy smutek, że mogłaby się rozpłakać. Wydawało się, że ciocia Gifford cierpi za całą rodzinę. Nikt nie martwił się bardziej od niej zniknięciem Rowan Mayfair. Nawet Rayan. Ciocia Gifford miała czułe, kochające serce i była niezastąpiona, kiedy chciałaś porozmawiać o praktycznych życiowych
problemach, takich jak strój na szkolną potańcówkę, czy już czas zacząć golić nogi albo jakie perfumy są najodpowiedniejsze dla trzynastoletniej panienki? (Laura Ashley Numer 1). A to właśnie były głupstwa, z którymi najczęściej Mona nie potrafiła sobie poradzić. Cóż więc zamierza zrobić teraz, w noc Mardi Gras, kiedy znalazła się wolna i bez opieki poza domem i nikt o tym nie wie ani się nigdy nie dowie? Oczywiście, miała plan. Była gotowa. Ulica Pierwsza należy do niej! Zupełnie, jakby olbrzymi, ciemny dom o białych kolumnach szeptał: Mona, Mona, przyjdź do mnie. To dom czarownic, a ty jesteś czarownicą, Mona, jak każda z nich! To miejsce dla ciebie. Może to sam wujaszek Julien ją woła. Nie, to tylko fantazja. Dysponując taką wyobraźnią, jaką miała Mona, można zobaczyć albo usłyszeć wszystko, na co się ma ochotę. Ale, kto wie? Niewykluczone, że jeśli uda jej się dostać do środka, naprawdę spotka ducha wujaszka Juliena. Ach, to byłoby absolutnie cudowne. Zwłaszcza jeżeli okazałby się tym samym dobrodusznym, wesołym wujaszkiem Julienem, którego bez przerwy widywała w swoich snach. Przecięła skrzyżowanie i wszedłszy pod ciemny dach potężnych konarów dębu, błyskawicznie przeprawiła się przez stare ogrodzenie z kutego żelaza. Zeskoczyła ciężko w gęste zarośla po drugiej stronie. Poczuła na twarzy nieprzyjemny dotyk mokrych liści. Obciągnąwszy różową spódniczkę, przebiegła na palcach po wilgotnej ziemi i weszła na wyłożoną kamiennymi płytami ścieżkę. Lampy po obu stronach drzwi w kształcie dziurki od klucza, dawały nikłe światło. Na tonącym w mroku ganku niewyraźnie majaczyły bujane fotele, pomalowane na czarno, tak by pasowały do okiennic. Wydawało się, że ogród napiera na dom coraz ciaśniejszym kręgiem i chce się wedrzeć do środka. Lecz sam dom był taki jak zawsze — piękny, tajemniczy i kuszący — chociaż w głębi serca musiała przyznać, że wolała go jako pełną pajęczyn ruinę, zanim jeszcze zjawił się Michael ze swoimi gwoździami i młotkiem. Podobał jej się z ciotką Deirdre w bujanym fotelu na ganku, który wyglądał jakby lada moment miał zniknąć bez śladu, pochłonięty przez sploty dzikiego wina. Michael bez wątpienia uratował dom, owszem, ale nie mogła przeboleć, że nie udało jej przedtem dostać do środka. Doskonale wiedziała o zwłokach znalezionych na strychu. Przez całe lata nieboszczyk pojawiał się w kłótniach matki Mony i cioci Gifford. Kiedy Mona się urodziła, Alicja miała dopiero trzynaście lat. Gifford była obecna w jej najwcześniejszych wspomnieniach. Prawdę mówiąc, w pewnym okresie Mona nie była nawet pewna, która z nich jest jej matką — Gifford czy Alicja. Najwięcej czasu spędziła na kolanach Wiecznej Evelyn, rzadko wypowiadającej jakieś słowo, lecz nadal śpiewającej dawne melancholijne piosenki. Gifford wydawała się logiczniejszym wariantem, Alicja bowiem już wówczas była zapamiętałą alkoholiczką, ale dziewczynka jakoś się w tym wszystkim połapała. To Mona była panią domu przy ulicy Amelia. W swoim czasie sporo się mówiło o szkielecie z poddasza. Rozmawiano także o kuzynce Deirdre, dziedziczce legatu, gasnącej w oczach katatoniczce. Tajemnice domu przy ulicy Pierwszej stanowiły ulubiony temat rodzinnych pogawędek. Kiedy Mona znalazła się tam po raz pierwszy — przed samym ślubem Rowan i Michaela — wyobraziła sobie, że czuje zapach zwłok. Miała ochotę wejść na górę i dotknąć tamtego miejsca. Michael Curry przeprowadzał wówczas prace restauracyjne i malarze odnawiali właśnie strych. Ciotka Gifford kazała jej „siedzieć na miejscu” i za każdym razem, kiedy Mona próbowała się oddalić, rzucała jej groźne spojrzenie. Obserwowanie postępów pracy Michaela Curry, to było coś niesamowitego. Mona marzyła, żeby pewnego dnia podobny cud odmienił dom na rogu ulic Amelia i św. Karola. Cóż, tym razem dostanie się do pokoju na drugim piętrze. W dokumentach zebranych
przez Aarona Lightnera przeczytała, że nieboszczyk był młodym badaczem Talamaski o nazwisku Stuart Townsand. Lecz nadal nie miała pewności, kto go otruł. Stawiała na wuja Cortlanda, który właściwie nie był jej wujem, tylko prapradziadkiem, co z rozbawieniem odkryła usiłując rozwikłać fascynującą plątaninę rodzinnych koligacji. Zapachy. Chciała również zbadać ten drugi zapach, unoszący się w holu i salonie domu przy ulicy Pierwszej. Ten nie miał nic wspólnego z nieboszczykiem. Pojawił się po tragicznym dniu Bożego Narodzenia. Wyglądało na to, że nikt poza Moną nie mógł go wyczuć, chyba że ciocia Gifford skłamała, kiedy Mona zapytała ją o to.. Ciocia Gifford była do tego zdolna. Nigdy by się nie przyznała, że „widziała coś” czy wywęszyła jakiś dziwny zapach. „Niczego nie czuję!”, odpowiedziała z irytacją. Cóż, może to i prawda. Mayfairowie często potrafili czytać w myślach innych ludzi, ale umieli też osłaniać swoje własne. Mona chciała wszystkiego dotknąć. Pragnęła odnaleźć victrolę. Musiała poznać WIELKI SEKRET RODZINNY — co takiego przytrafiło się Rowan Mayfair w dzień Bożego Narodzenia. Dlaczego Rowan opuściła swojego świeżo poślubionego męża, Michaela? I dlaczego znaleźli go na wpół utopionego w basenie z lodowatą wodą? Był niemal martwy. Wszyscy, poza Moną, sądzili, że umrze. Oczywiście, jak każdy, mogła snuć przypuszczenia. Lecz potrzebowała czegoś więcej. Chciała poznać wersję Michaela. Jak dotąd, Michael z niczym takim oficjalnie nie wystąpił. Jeżeli komukolwiek opowiedział, co wydarzyło się w Boże Narodzenie, to tylko swojemu przyjacielowi Aaronowi Lightnerowi z Talamaski, który nikomu nie pisnął słówka. Ale wszyscy za bardzo niepokoili się o Michaela, żeby naciskać. Sądzili, że umrze po tym, co przeszedł. Monie udało się dostać do jego pokoju na Oddziale Intensywnej Terapii w ową świąteczną noc i dotknąć jego dłoni. Nie miał zamiaru umierać. Owszem, w jego sercu była rana, ponieważ w lodowatej wodzie przestał na dłuższy czas oddychać. Potrzebował wypoczynku, żeby wyleczyć skaleczone miejsce, ale w najmniejszym stopniu nie groziła mu śmierć, Mona wiedziała to, kiedy tylko poczuła jego puls. Dotykanie Michaela nie różniło się prawie od dotykania Mayfairów. Podobnie jak oni, miał w sobie coś szczególnego. Potrafił widzieć duchy, była tego pewna. Spisane dzieje Czarownic Mayfair nie obejmowały ani jego, ani Rowan, ale Mona nie miała wątpliwości. Ciekawe, czy przyznałby się do tego. Prawdę mówiąc, doszły ją oszałamiające pogłoski, że w istocie już to zrobił. Och, tyle do odkrycia, tyle do poznania. Bycie trzynastoletnią dziewczynką wydawało jej się kiepskim żartem. Taka z niej trzynastolatka, jak z Joanny d’Arc albo Katarzyny z Sienny. Oczywiście, one były świętymi, ale różnica jest niemal nieuchwytna. Równie dobrze mogłyby zostać czarownicami. A co powiecie o Krucjacie Dziecięcej? Gdyby ona ją poprowadziła, chrześcijanie na pewno odzyskaliby Ziemię Świętą. Może powinna wywołać ogólnokrajowy bunt genialnych trzynastolatków, zażądać prawa głosu uzależnionego od inteligencji i wydawania prawa jazdy każdemu, kto zda egzamin i zdoła wyjrzeć nad deskę rozdzielczą. Cóż, to wszystko będzie musiało na razie poczekać. Rzecz w tym, że kiedy dzisiejszego wieczoru wracali razem z Wielkiej Parady, Mona stwierdziła, iż Michael ma dość sił, by pójść z nią do łóżka, oczywiście jeżeli tylko uda się jej go do tego nakłonić, co wcale nie wydawało się proste. Mężczyźni w wieku Michaela posiadali najlepsze połączenie sumienia i samokontroli. Staruszkowie, jak wuj Randall, nie sprawiali trudności, a o młodych chłopcach, takich jak kuzyn Dawid, w ogóle nie ma co mówić. Ale trzynastolatka, uganiająca się za Michaelem Curry? To niemal wyprawa na Mount Everest, pomyślała Mona uśmiechając się do siebie. Zrobię to, choćbym miała pęknąć. Może kiedy go już posiądzie, dowie się wszystkiego, co Michael wiedział o Rowan; z jakiego
powodu pokłócili się w Boże Narodzenie i dlaczego Rowan zniknęła. W gruncie rzeczy, to wcale nie będzie zdrada Rowan. Odeszła z kimś innym, to prawie pewne, pozostawiając całą rodzinę, bez względu na to, co kto mówił, w bladym przerażeniu. Nie czuli się, jakby Rowan umarła, lecz jakby wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi. A oto zjawia się Mona, zakochana do szaleństwa w Michaelu Curry, włochatym olbrzymie. Przez chwilę patrzyła na ogromne wejście w kształcie dziurki od klucza, myśląc o nagromadzonych w pamięci wizerunkach członków rodziny, stojących w tych drzwiach. Portret wujaszka Juliena nadal wisiał w domu przy ulicy Amelia, chociaż matka Mony musiała go zdejmować ze ściany przed każdą wizytą cioci Gifford, sprawiając tym straszliwą przykrość Wiecznej Evelyn. Jednak staruszka rzadko kiedy decydowała się odezwać, z milczącej zadumy potrafiła wytrącić ją tylko okropna obawa o Monę i jej matkę, Alicję, bliską zapicia się na śmierć. Patryk zdążył już doprowadzić się do takiego stanu, że nie bardzo wiedział, jak się nazywa. Wpatrzonej w wejście w kształcie dziurki od klucza Monie wydało się, że zaraz zobaczy w nich wujaszka Juliena, o białych włosach i błękitnych oczach. Pomyśleć tylko, że kiedyś, tam na górze, tańczył z Wieczną Evelyn. Talamaska nie wiedziała o tym. Historia Aarona Lightnera pominęła milczeniem Wieczną Evelyn, jej wnuczki, Gifford i Alicję, oraz jedy u dziecko Alicji, Monę. Ale to tylko zabawa, wywoływanie wizji. W drzwiach nie ma wujaszka Juliena. Ostrożnie. Wizje nie są rzeczywiste. Lecz teraz może się zdarzyć coś prawdziwego. Wykładana kamiennymi płytami ścieżka zaprowadziła Monę do bocznej galerii, gdzie przez tyle lat ciocia Deirdre bujała się w swoim fotelu na biegunach. Biedna ciocia Deirdre. Mona wiele razy przyglądała jej się zza parkanu, lecz nigdy nie zdołała dostać się do ogrodu. A teraz przeczytała tę okropną historię o tym, jak ją faszerowali narkotykami. Galerię wysprzątano i ślicznie odnowiono, zdejmując ekran oddzielający ją od ogrodu. Wujek Michael zachował jednak bujany fotel Deirdre, a nawet sam przesiadywał w nim godzinami, mimo chłodu, jakby również miał nie po kolei w głowie. W oknach salonu wisiały koronkowe firanki i szykowne, eleganckie zasłony. Ach, cóż za bogactwa. A tutaj, gdzie ścieżka rozszerzała się za zakrętem, wiele lat temu zabiła się ciocia Antha, nieszczęsna czarownica. Jej los był z góry przesądzony, podobnie jak później, los jej córki, Deirdre. Antha, z roztrzaskaną czaszką, krew płynąca strumieniami z jej głowy i z serca. Nic nie mogło powstrzymać teraz Mony od rzucenia się na kolana i dotykania dłońmi kamiennych płyt chodnika. Przez mgnienie oka wydawało jej się, że widzi Anthę, osiemnastoletnią dziewczynę o wielkich martwych oczach, ze szmaragdowym naszyjnikiem, zaplątanym w zakrwawione włosy. Lecz to znowu było wywoływanie wizji. Nie można mieć pewności, że są one czymś więcej niż tylko tworem wyobraźni, zwłaszcza kiedy ktoś przez całe życie nasłuchał się tyle historii i miewał dziwne sny, jak Mona. Gifford, szlochająca przy kuchennym stole na ulicy Amelia: — Ten dom jest pełen zła, mówię wara. Nie pozwólcie Monie tam iść. — Brednie, Gifford. Mona chce nosić bukiet na ślubie Rowan Mayfair. To zaszczyt. Pewnie, że to zaszczyt. Najwspanialsze wesele, jakie kiedykolwiek wyprawiono w tej rodzinie. Mona była zachwycona. Gdyby nie to, że ciocia Gifford nie spuszczała z niej oka, pomyszkowałaby po domu jeszcze tamtego popołudnia, kiedy wszyscy zajęci byli popijaniem szampana, konwersowaniem o przyzwoitych aspektach rzeczywistości i snuciem domysłów na temat pana Aarona Lightnera, który jeszcze nie ujawnił swojej historii. Ale Mony w ogóle by tam nie było, gdyby Wieczna Evelyn nie podniosła się ze swojego fotela i nie sprzeciwiła się Gifford. „Pozwólcie małej nieść bukiet w kościele”, powiedziała oschłym szeptem. Miała już dziewięćdziesiąt jeden lat. Nieodzywanie się niemal nigdy dawało tę korzyść, że kiedy Wieczna Evelyn decydowała się wreszcie otworzyć usta, wszyscy
milkli, by wysłuchać, co ma do powiedzenia. To znaczy, o ile było to akurat coś więcej, niż mamrotanie pod nosem. Czasami Mona nienawidziła ciotki Gifford za jej lęki i niepokój, za wyraz przerażenia, stale obecny na jej twarzy. Ale nikt nie mógł naprawdę nienawidzić ciotki Gifford. Była taka dobra dla wszystkich, a zwłaszcza dla swojej siostry, Alicji, matki Mony, którą powszechnie uważano za beznadziejny przypadek. Już trzy razy hospitalizowano ją z powodu jej pijaństwa, lecz nie przyniosło to żadnych rezultatów. Każdej niedzieli, bez wyjątku, ciocia Gifford przychodziła na ulicę Amelia zrobić trochę porządku, zamieść chodnik przed domem i posiedzieć z Wieczną Evelyn. Przynosiła też sukienki dla Mony, która nie znosiła chodzić po sklepach. — Wiesz, powinnaś zacząć ubierać się bardziej jak twoi rówieśnicy — Gifford zaproponowała przed paroma tygodniami. — Dziękuję, wolę swoje sukienki dla małej dziewczynki — odparowała Mona. — Maskuję się w ten sposób. Zresztą, jeżeli interesuje cię moje zdanie, to cała młodzież wygląda jednakowo. Nie mam nic przeciwko umundurowaniu, tylko że jestem na to trochę za mała. — I tak cię zdradza rozmiar stanika! Wcale niełatwo znaleźć dla ciebie słodkie bawełniane sukieneczki, w których będzie dość miejsca. — W jednej chwili chcesz, żebym dorosła, a w następnej, żebym zachowywała się odpowiednio. Czym ja dla ciebie jestem, małą dziewczynką, czy problemem socjologicznym? Nie mam ochoty być taka jak wszyscy. Ciociu Gif, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że dostosowywanie się może prowadzić do zguby? Popatrz na facetów w wiadomościach. Jeszcze nigdy w historii wszyscy mężczyźni w stolicy państwa nie ubierali się tak dokładnie identycznie. Krawaty, koszule, popielate garnitury. To zatrważające. — Mówię o odpowiedzialności. Powinnaś ubierać się i zachowywać odpowiednio do wieku. Nie robisz ani jednego, ani drugiego, przesadzasz i z jednym, i z drugim. W przeciwne strony, oczywiście. Nierządnica Babilonu z kokardą we włosach to nie jest odpowiedni wzorzec dla przeciętnej nastolatki. Gifford zamilkła nagle, zaszokowana, że przeszło jej przez usta słowo „nierządnica”. Nerwowo załamała ręce, jej policzki pokryły się rumieńcem, włosy opadły na twarz. — Mona, najdroższa, kocham cię. — Wiem o tym, ciociu Gif, tylko proszę, na miłość Boga i wszystko, co jest dla nas święte, nigdy więcej nie używaj w stosunku do mnie określenia „przeciętna”. Obojętne, w jakim kontekście! Zaczęły ją boleć kolana od długiego klęczenia na zimnych kamieniach. „Biedna ciocia Antha”, wyszeptała wstając. Znowu wygładziła swoją różową spódniczkę. Odrzuciwszy do tyłu opadające na ramiona włosy, sprawdziła, czy atłasowa kokarda trzyma się dobrze. Wujek Michael przepada za jej satynową kokardą, sam to powiedział. — Dopóki Mona ma swoją kokardę — oświadczył dzisiaj wieczorem, kiedy szli zobaczyć Wielką Paradę — wszystko będzie dobrze. — W październiku skończyłam trzynaście lat — poinformowała szeptem, przysuwając się bliżej, by wziąć go za rękę. — Wszyscy mówią, że powinnam dać sobie spokój ze wstążkami. — Ty? Trzynaście? — Zmierzył ją wzrokiem, zatrzymując go przez ułamek sekundy na jej piersiach. Aż się zarumienił z wrażenia. — Cóż, Mono, nie przyszło mi to do głowy. Ale nie śmiej porzucać swojej wstążki. Ta kokarda w rudych włosach śni mi się po nocach. Oczywiście, miało to zabrzmieć poetycko i żartobliwie. Był z niego taki niewinny, absolutnie porządny facet, po prostu słodki. To rzucało się w oczy. Ale z drugiej strony, czyż się nie zarumienił? W końcu, niektórzy mężczyźni w jego wieku widzieli w trzynastoletnich panienkach z dużym biustem tylko jedną z odmian nieciekawych dzieci, lecz Michael przypadkiem do nich nie należał. Zastanowi się jeszcze nad odpowiednią strategią, kiedy już będzie w środku, bliżej
Michaela. Na razie miała ochotę na spacer wokół basenu. Weszła po schodkach prowadzących na szeroki kamienny taras. Podświetlona umieszczonymi pod powierzchnią lampami woda połyskiwała niebiesko. Znad basenu unosiła się ledwo widoczna para. Mona nie miała pojęcia, w jakim celu podgrzewano wodę. Michael nie zamierzał się już nigdy tu kąpać. Sam to powiedział. Cóż, zapewne kiedy nadejdzie Dzień Świętego Patryka, mniejsza o pogodę, w basenie będzie się kłębić setka małych Mayfairów. Lepiej więc nie wyłączać ogrzewania. Podeszła do kabiny kąpielowej na drugim końcu tarasu. Tu właśnie odkryto na śniegu ślady krwi, świadczące o tym, że doszło do walki. Miejsce zostało uprzątnięte do czysta, tylko trochę opadłych liści walało się po kamiennych płytach. W ogrodzie wciąż widać było ślady zniszczeń dokonanych przez śnieżne opady szalonej tegorocznej zimy, jednak po tygodniu cieplejszej pogody pojawiły się znowu dziwaczki. Mona czuła zapach majaczących w mroku maleńkich kwiatków. Trudno wyobrazić sobie, jak to wszystko wtedy wyglądało — ziemia, pokryta śniegiem i krwią, i Michael, unoszący się bezwładnie pod powierzchnią wody, z krwawiącą poranioną twarzą i martwym sercem. Nagle uchwyciła inny zapach — ten sam dziwny aromat, który wyczuła przedtem w holu i frontowym salonie, tam gdzie kiedyś leżał chiński dywan. Bardzo słaby, ale niemożliwy do przeoczenia. Poczuła go lepiej, przysunąwszy się bliżej do barierki. Dokładnie wymieszany z wonią dziwaczków. Niezwykle kuszący zapach. Jakby coś pysznego, pomyślała. Równie słodko mogły pachnieć karmelki albo krówki, tylko że to nie było nic do jedzenia. Nieoczekiwanie zapłonął w niej gniew na osobę, kimkolwiek by była, która skrzywdziła Michaela Curry. Czuła do niego sympatię od chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Lubiła również Rowan Mayfair. Zawsze pragnęła znaleźć się z nimi sam na sam, żeby zapytać o rzeczy, których chciała się dowiedzieć, i opowiedzieć o innych, które sama odkryła; a przede wszystkim, żeby porosić o victrolę, jeśli uda się ją odnaleźć. Ale jakoś nigdy nie było okazji. Znowu uklękła na kamiennych płytach. Dotknęła zimnej chropowatej powierzchni, raniącej jej kolana. Był tu ten zapach, nie ma dwóch zdań. Ale nie udało jej się niczego zobaczyć. Podniosła wzrok do góry, na ciemną galerię głównego domu, na którą wychodziły pomieszczenia dla służby. Ani jednego światła. Potem spojrzała na ogrodzony żelaznym parkanem budynek wozowni, po drugiej stronie dębu Deirdre. Pojedyncza lampa. To znaczy, że Henri jeszcze nie śpi. Zresztą, co z tego? Potrafi sobie z nim poradzić. Podczas dzisiejszej, kolacji, którą jedli po Wielkiej Paradzie, doszła do wniosku, że Henri zacząć się już bać tego domu, nie był zachwycony pracą w nim i nie pozostanie tu długo. Nie mógł zrozumieć, co ma robić, żeby zadowolić Michaela, powtarzającego ciągle: .Jestem tak zwanym proletariuszem z towarzystwa, Henri. Zupełnie wystarczy, jeśli podasz mi ryż z czerwoną fasolą”. Proletariusz z towarzystwa. Po kolacji Mona podeszła do wujka Michaela, który właśnie usiłował wymknąć się na swój wieczorny spacer dla zdrowia, jak to nazywał, i zapytała: — Co to jest, u diabła, proletariusz z towarzystwa, wujku Michaelu? — Co za język — wyszeptał z udawanym zaskoczeniem. A potem, zanim zdołał się od tego powstrzymać, pociągnął ją za kokardę. — Och, przepraszam. Ale, wiesz, panienka z dzielnicy willowej musi dysponować bogatym słownictwem. Michael roześmiał się, może nieco zafascynowany. — Proletariusz z towarzystwa to osoba, która nie musi się przejmować, co o niej pomyśli klasa średnia — wyjaśnił. — Czy to zrozumiałe dla panienki z dzielnicy willowej? — Pewnie, że tak. To co mówisz jest szalenie logiczne. Poza tym chcę, żebyś wiedział, że nie cierpię dostosowywania się w żadnej formie. Znowu ten jego łagodny, czarujący śmiech.
— W jaki sposób można zostać proletariuszem z towarzystwa? — naciskała. — Gdzie mogę się zapisać? — Nie możesz się zapisać, Mono — odpowiedział Michael. — Proletariuszem z towarzystwa może być tylko ktoś, kto urodził się jako proletariusz. Na przykład syn strażaka, który potem zarobił masę pieniędzy. Proletariusz z towarzystwa może sam strzyc trawnik przed domem, kiedy mu tylko przyjdzie na to ochota, albo sam myć swój samochód. Może jeździć furgonetką, chociaż wszyscy mu mówią, że powinien prowadzić mercedesa. Proletariusz z towarzystwa jest wolnym człowiekiem. — Ach, jakim uśmiechem ją obdarzył! Oczywiście, w tym, co mówił, kryło się trochę autoironii. I znużenia. Ale mogła zauważyć, że patrzenie na nią sprawia mu przyjemność. Jedynie zmęczenie i silne wyczucie przyzwoitości pozwalało mu na zachowanie kontroli. — Podoba mi się to, co mówisz — powiedziała. — Czy do strzyżenia trawnika zdejmujesz koszulę? — Ile masz lat, Mono? — zapytał żartobliwie, przechylając na bok głowę. Ale jego oczy zachowały wyraz absolutnej niewinności. — Mówiłam ci, trzynaście. — Wspięła się na palce i szybko pocałowała Michaela w policzek. Znowu się zarumienił. O tak, przyjrzał jej się dobrze, zauważył piersi, zarys talii i bioder pod luźną bawełnianą sukienką. A jednak jego wzruszenie tą demonstracją czułości wydawało się czymś zupełnie niezależnym, oddzielonym od wrażenia, jakie wywierało na nim jej ciało. Jego oczy na chwilę zaszły mgłą, a potem oświadczył szybko, że musi iść się przejść. Powiedział coś jeszcze na temat Mardi Gras i że kiedyś, gdy jeszcze był małym chłopcem, przechodził obok tego domu w drodze na Wielką Paradę. Nie, z jego sercem nie działo się nic złego, niepotrzebnie lekarze nieustannie go straszyli i faszerowali lekarstwami. Tylko od czasu do czasu miewał te bóle, powiedział Rayanowi, przypominającemu mu, co może, a czego nie może. Cóż, Mona sprawdzi, co naprawdę mógł, a czego nie. Jeszcze przez chwilę stała na brzegu basenu, myśląc o wszystkich kawałeczkach i strzępach tej historii — ucieczce Rowan, czymś w rodzaju poronienia we frontowym holu, śladach krwi i Michaelu, pobitym i wrzuconym do wody. Czy poronienie tłumaczyło obecność tego zapachu? Zapytała Pierce’a, czy coś czuje. Nie. Spytała Beę. Nie. Zapytała Rayana. Oczywiście, że nie. Przestań się tu kręcić i węszyć za sekretami! Pomyślała o wydłużonej twarzy cioci Gifford, czekającej na szpitalnym korytarzu w noc Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy myśleli, że Michael umrze. I o tym, w jaki sposób Gifford spojrzała na wujka Rayana. — Dobrze wiesz, co się stało! — oświadczyła wtedy. — To szaleństwo i zabobony — odpowiedział Rayan. — Nie zamierzam tego słuchać. Nie pozwalam ci o tym mówić w obecności dzieci. — Wcale nie chcę o tym rozmawiać przy dzieciach. — Broda cioci Gifford drżała. — Nie chcę, żeby się o tym dowiedziały! Błagam cię tylko, żebyś trzymał je z dala od tego domu. Od początku cię o to prosiłam. — Jakby to była moja wina! — wysyczał wujek Rayan. Biedny wujek Rayan. Prawnik i opiekun całej rodziny. Oto świetny przykład, do czego może doprowadzić dostosowywanie się. Wujek Rayan był pod każdym względem nadzwyczajnym okazem męskiego zwierzęcia, w typie klasycznego bohatera z kwadratową szczęką, błękitnymi oczyma, wspaniałymi mocarnymi ramionami, płaskim brzuchem i dłońmi pianisty. Ale nikt tego nie zauważał. Kiedy patrzyłaś na wujka Rayana, dostrzegałaś jedynie jego garnitur, ciemnopopielatą koszulę i blask wyczyszczonych do połysku czarnych butów. Wszyscy osobnicy płci męskiej w Mayfair & Mayfair ubierali się dokładnie tak samo. Zdumiewające było tylko to, że kobiety wyglądały inaczej. Nosiły perły, pastelowe kolory i pantofle na obcasach o różnej wysokości. Bezsensowne symbole, pomyślała Mona. Kiedy już sama zostanie wpływową
multimilionerką, stworzy swój własny styl. Lecz podczas kłótni w szpitalnym korytarzu, przez wujka Rayana przemawiało przerażenie i niepokój o Michaela Curry’ego. Nie chciał sprawić przykrości cioci Gifford. Nigdy nie chciał jej zranić. Uspokoili się dopiero, kiedy podeszła ciocia Bea. Mona mogła od razu powiedzieć cioci Gifford, że Michael nie umrze, ale w ten sposób tylko przestraszyłaby ją jeszcze bardziej. Z ciocią Gifford w ogóle nie dało się rozmawiać na żaden poważny temat. A teraz, kiedy matka Mony niemal nigdy nie trzeźwiała, z nią też nie można była pogadać. Wieczna Evelyn na ogół milczała, kiedy Mona się do niej zwracała. Oczywiście, kiedy już się odezwała, mówiła najzupełniej do rzeczy. „Umysł w doskonałej formie”, jak ujął to lekarz. Mona nigdy nie zapomni, co się stało, kiedy poprosiła, by pozwolono jej odwiedzić dom przy ulicy Pierwszej, wówczas jeszcze walącą się ruderę, z Deirdre wiecznie przesiadującą w bujanym fotelu na ganku. — Dzisiaj w nocy miałam sen — tłumaczyła matce i cioci Gifford. — Przyśnił mi się wujaszek Julien. Kazał mi przeleźć przez ogrodzenie, bez względu na to, czy Carlotta jest w domu czy nie, i usiąść Deirdre na kolanach. Dokładnie tak było. Ciotka Gifford wpadła w histerię: — Nie wolno ci się zbliżać do kuzynki Deirdre! Alicją wybuchnęła rechoczącym śmiechem. Wieczna Evelyn przyglądała się im bez słowa. — Czy jak tam przechodziłaś, widziałaś kiedyś kogoś razem z ciocią Deirdre? — spytała Alicja. — CeeCee, jak możesz! — krzyknęła Gifford. — Tylko tego młodego mężczyznę, który tam zawsze jest. Tego już było za wiele dla ciotki Gifford. Mona musiała przysiąc, z zachowaniem całej, formalnej procedury, że będzie się trzymać z daleka od Pierwszej i Kasztanowej i że nigdy więcej nie spojrzy na ten dom. Oczywiście, nie przejmowała się tym zbytnio. Przechodziła tamtędy przy każdej okazji. Dwie z jej koleżanek od Najświętszego Serca mieszkały bardzo niedaleko rogu Pierwszej i Kasztanowej. Czasami odwiedzała je po szkole, po prostu, żeby mieć pretekst. Uwielbiały, kiedy pomagała im w odrabianiu lekcji, a jej to sprawiało przyjemność. Opowiadały jej historyjki na temat domu. — Ten mężczyzna to duch — matka szepnęła jej do ucha, nie przejmując się obecnością Gifford. — Nigdy nikomu nie mów, że go widziałaś. Ale mnie możesz powiedzieć. Jak on wyglądał? Szalony śmiech Alicji doprowadził Gifford do płaczu. Wieczna Evelyn nie przerwała milczenia, jednak śledziła uważnie całą rozmowę. Zawsze można było poznać, kiedy słucha, w jej oczach pojawiał się wtedy charakterystyczny wyraz czujności. Cóż, na Boga, mogła myśleć o swoich wnuczkach? Kędy Mona odprowadzała Gifford do samochodu (czterodrzwiowego jaguara, typowego dla stylu Gifford, klasycznego pojazdu mieszkańców Metairie), ciotka wzięła ją na bok. — Proszę, zaufaj mi i trzymaj się stamtąd z daleka — powiedziała ciotka. — Z tego domu przychodzi tylko zło. Mona spróbowała obiecać. Ale prawdę mówiąc, niewiele ją to obchodziło. Kości zostały rzucone. Już wtedy koniecznie chciała poznać to miejsce. A od czasu kłótni Rowan i Michaela, był to najwyższy priorytet. Musi dostać się do środka i dowiedzieć prawdy. Odkrycie na biurku Rayana dokumentacji Talamaski potroiło jeszcze jej ciekawość. Sprawa Czarownic Mayfair. Schwyciła papiery i pobiegła do pobliskiej restauracji, żeby je przeczytać, zanim ktokolwiek się zorientuje. Nic nie mogło jej powstrzymać. Donnelaith w Szkocji. Czy rodzina przypadkiem nadal czegoś tam nie posiada? Och, cóż za historia. Szczegóły, dotyczące Anthy i Deirdre, to prawdziwy skandal. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że dokument w pierwotnej formie obejmował dzieje Michaela i Rowan. Ale ta
część została z niego usunięta. Aaron Lightner przerwał „opowiadanie”, jak to sam określał, przed narodzinami obecnej beneficjentki. Miał na celu ochronę prywatności żyjących osób, mimo że Zgromadzenie jest zdania, iż rodzina ma prawo zapoznać się ze swoją historią, jeżeli została przez kogokolwiek i gdziekolwiek opracowana. Hmmmm. Ci goście z Talamaski są zdumiewający. A ciocia Bea zamierza wyjść za jednego z nich, myślała Mona. Zupełnie, jakby tłusta mucha wpadła właśnie w twoją lepką sieć. Tragiczny fakt, że Rowan wyśliznęła się z jej szponów, że Mona nigdy nie miała okazji porozmawiać z nią w cztery oczy, został odnotowany pod \WS\MONA\KLĘSKA. Jednak Mona zdążyła odnieść bardzo silne wrażenie, iż Rowan, podobnie jak inni członkowie rodziny, obawia się swoich mocy. Cóż, Monę one nie przerażały. Czuła się, jak tancerz, zbliżający się do okresu swojej najwyższej formy. Miała tylko 155 centymetrów wzrostu i wyglądało na to, że już niewiele urośnie. Lecz jej ciało dojrzewało z każdym dniem. Cieszyło ją, że jest silna i niezwykła. Bawiło ją czytanie w myślach i oglądanie rzeczy ukrytych przed wzrokiem innych. Wiadomość, że mężczyzna, którego widziała, był duchem, przyjęła z dreszczem emocji. Lecz tak naprawdę, wcale ją to zbytnio nie zaskoczyło. Jaka szkoda, że nie zdołała wówczas dostać się do domu. Cóż, tamte czasy minęły, czyż nie? A teraz jest teraz. Zresztą obecny moment również dostarczał znakomitych emocji. Poruszona zniknięciem Rowan rodzina zaczęła wyjawiać sekrety. A oto stoi przed tym wspaniałym domem, zupełnie pustym, jeśli nie liczyć Michaela. Zapach osłabł, albo może Mona już się do niego przyzwyczaiła. Lecz nadal był wyczuwalny. Ta chwila należy do niej. Podeszła do tylnej zabudowanej galerii i sprawdziła po kolei zamki licznych kuchennych drzwi. Gdyby zapomnieli chociaż o jednych… ale nie, ten sztywniak, Henri, pozamykał wszystkie, jakby to były wrota twierdzy. Cóż, nie szkodzi. Mona dobrze wiedziała, którędy dostać się do środka. Obeszła na palcach róg domu do miejsca, gdzie kończyła się stara kuchnia, teraz przerobiona na łazienkę, i obejrzała lufcik. Komu by przyszło do głowy zamykać okno, umieszczone niemal pod sufitem? Ale w jaki sposób ma się tam wdrapać? Przyciągnie jeden z tych plastikowych, lekkich jak piórko, pojemników na śmiecie. Znalazła jeden kawałek dalej, złapała go za uchwyt i, wyobraźcie sobie, okazało się, że można go potoczyć. Co za praktyczne rozwiązanie! Potem wspięła się na wierzch; najpierw kolana, następnie stopy, wgniatające giętką, czarną plastikową pokrywę; rozepchnęła zielone okiennice i podważyła skrzydło okna. Podjechało do góry, nie stawiając oporu. Zablokowało się dopiero, kiedy szpara była już dostatecznie szeroka, by Mona mogła się przepchnąć. Pobrudzi sobie sukienkę o zakurzony parapet, ale mniejsza o to. Podciągnęła się na rękach, wśliznęła do środka i o mało co nie potłuką, spadając na przykrytą dywanem podłogę. Wewnątrz domu przy ulicy Pierwszej! Poszło gładko, jak po maśle! Przez chwilę stała bez ruchu w maleńkiej łazience, gapiąc się na lśniącą porcelanę staroświeckiego sedesu i marmurowy blat umywalki. Przypomniał jej się sen z wujaszkiem Julienem, w którym zabrał ją do tego domu i zaprowadził po schodach na górę. Pozostało tylko |mgliste wspomnienie, jak to zawsze bywa ze snami, ale miała wszystko dokładnie zapisane w swoim komputerowym dzienniku pod WS\SNY\JULIEN. Notowała wszystko, co się jej przyśniło. Teraz, chociaż sam sen się rozwiał, pamiętała dobrze wielokrotnie odczytywany plik. Wujaszek Julien, ubrany w swój długi szlafrok z pikowanego atłasu, tańczył przy
dźwiękach victroli, tej właśnie, którą Mona miała dostać. Powiedział, że Michael jest zbyt dobry. Potęga aniołów ma swoje granice. — Prawie nigdy czysta dobroć nie zdołała pokrzyżować moich planów, rozumiesz, Mono? — mówił ze swoim czarującym francuskim akcentem. Zawsze, w snach, zwracał się do niej po angielsku, chociaż Mona doskonale znała francuski. — Ale trudno ją wytrzymać, o ile się nie jest doskonale dobrą osobą. Doskonale dobry. Mona wstukała do komputera: „Doskonale Szałowy, Doskonale Rozkoszny, Doskonały Kąsek!”. Następnie umieściła ten wpis w pliku zatytułowanym „Michael”. „Uwagi o Michaelu Curry: teraz, po przejściu zawału serca, stał się jeszcze bardziej atrakcyjny. Jak dzika bestia z przetrąconą łapą, rycerz ze zranionym ramieniem, lord Byron ze szpotawą stopą”. Zawsze uważała, że Michael jest, jak to się mówi, „zabójczy”. Nie potrzebowała snów, żeby to sobie uświadomić. Chociaż trzeba przyznać, że w pewnym sensie dodały jej odwagi. Spektakl, odegrany przez wujaszka Juliena, zasugerował jej, że Michael byłby wspaniałą zdobyczą. I opowieść o tym, jak to wujaszek Julien uwiódł Wieczną Evelyn, która miała wtedy trzynaście lat — tyle samo co teraz Mona — i jak z tego zakazanego związku urodziła się Laura Lee, matka Gifford i Alicji. Wujaszek Julien podarował wtedy Wiecznej Evelyn victrolę, prosząc: „Zabierz ją z tego domu, zanim nie będzie za późno. Zabierz ją stąd i pilnuj…” — To był szalony plan. Powinnaś zrozumieć, Mono, że nigdy nie wierzyłem w czary. Ale musiałem spróbować coś zrobić. Mary Beth zaczęła niszczyć moje książki, nie czekając nawet na koniec. Paliła je na trawniku przed domem, jakbym był dzieckiem, pozbawionym prawa głosu i elementarnej godności. Pomysł z victrolą to moje małe voodoo, odrobina magii, natężenie woli. We śnie wszystko wydawało jej się zupełnie jasne i zrozumiałe, ale już nazajutrz z „szalonego planu” zostały tylko strzępy. W porządku. Victrola. Wujaszek Julien chce, żeby należała do mnie. Czary, to co lubię najbardziej. Spójrzcie tylko, co się do tej pory działo z tą przeklętą victrolą. Wujaszek Julien włożył w 1914 roku tyle wysiłku, żeby pozbyć się jej z domu — o ile pójście do łóżka z trzynastoletnią Wieczną Evelyn można uznać za wysiłek — a kiedy Wieczna Evelyn spróbowała przekazać victrolę Monie, Gifford i Alicja urządziły straszliwą awanturę. Och, to był koszmarny dzień. Mona nigdy nie widziała czegoś podobnego do kłótni, jaka wybuchła wtedy między Alicją i Gifford. — Nie dasz jej tej victroli — wrzasnęła Gifford. Rzuciła się na Alicję i okładając siostrę pięściami, usiłowała ją wypchnąć z sypialni, w której stała victrola. — Nie możesz tego zrobić, Mona jest moją córką, a Wieczna Evelyn powiedziała, że ma ją dostać! — krzyczała Alicja. — Kiedy były małe, bez przerwy się ze sobą biły, nie zwracaj na to uwagi — powiedziała Wieczna Evelyn. Nie ruszyła się nawet z salonu. — Gifford nie zniszczy victroli. Przyjdzie czas, kiedy będzie twoja. Nikt z Mayfairów nie potrafiłby zniszczyć victroli wujaszka Juliena. A jeśli chodzi o perły, to Gifford może je sobie na razie zatrzymać. Monie nie zależało na perłach. W ten sposób Wieczna Evelyn wyczerpała swoją normę słów na jakieś trzy czy cztery następne tygodnie. Gifford przez kilka miesięcy odchorowywała tę awanturę. Konflikty osłabiały ją, to zupełnie zrozumiałe. Wujek Rayan musiał ją zawieźć do Destin na Florydzie, żeby wypoczęła w swoim domku na plaży. Dokładnie to samo nastąpiło po pogrzebie Deirdre, ciocia Gifford poczuła się źle i Rayan zabrał ją do Destin. Ciocia Gifford zawsze uciekała do Destin, do
białych plaż i czystych wód zatoki, do pełnego ciszy i spokoju nowoczesnego domku, bez pajęczyn i tajemnic. Ale tak naprawdę, najgorsze było to, że ciotka Gifford nigdy nie oddała victroli! Kiedy wreszcie Monie udało się przygwoździć ją do ściany i zmusić do przyznania się, co z nią zrobiła, ciocia Gifford powiedziała: — Zabrałam ją na ulicę Pierwszą. Razem z perłami. Schowałam z powrotem do skrytki. Rzeczy wujaszka Juliena powinny być tam, gdzie wspomnienia o nim, w tamtym domu. Alicja odpowiedziała jej wrzaskiem i siostry znowu zaczęły się kłócić. W jednym ze snów, wujaszek Julien mówił, tańcząc przy dźwiękach victroli: — To walc z „La Traviaty”, moje dziecko. Odpowiednia muzyka dla kurtyzany. — Julien tańczył, a przytłumiony sopran śpiewał i śpiewał. Słyszała muzykę tak wyraźnie. Nieczęsto się zdarza, żeby ktoś potrafił powtórzyć piosenkę ze snu. Cudowne, trzeszczące brzmienie Victroli. Wieczna Evelyn rozpoznała później melodię, nuconą przez Monę. To z Verdiego, walc Wioletty. — To płyta Juliena — powiedziała. — Tak, ale w jaki sposób mam odzyskać victrolę — Mona zapytała we śnie. — Czy nikt w tej rodzinie nie potrafi sam na nic wpaść! — wujaszek Julien niemal załkał. — Jestem taki zmęczony. Nie widzisz tego? Staję się coraz słabszy. Cherie, proszę cię, noś fioletową wstążkę. Nie przepadam zbytnio za tą różową kokardą, chociaż muszę przyznać, że w rudych włosach robi naprawdę wstrząsające wrażenie. Ale załóż fioletową, dla swojego wujaszka Juliena. Jestem taki znużony… — Dlaczego? — spytała, lecz zdążył już zniknąć. Ten sen przyśnił jej się na wiosnę. Kupiła kilka fioletowych wstążek, ale Alicja zaklinała się, że ten kolor przynosi pecha i wyrzuciła je. Dzisiejszego wieczoru Mona miała we włosach różową kokardę, w tym samym odcieniu, co jej bawełniana, obszyta koronką sukienka. Zdaje się, że nieszczęsna kuzynka Deirdre umarła w maju, wkrótce po tym śnie, i posiadłość przy ulicy Pierwszej przeszła w ręce Rowan i Michaela, którzy rozpoczęli odnawianie na wielką skalę. Za każdym razem, kiedy przechodziła obok domu, Michael pracował właśnie na dachu, wdrapywał się po drabinie, przełaził przez żelazną barierkę albo z młotkiem w ręku spacerował po gzymsie. — Thor!*1 — zawołała kiedyś do niego. Nie usłyszał, ale uśmiechnął się i pomachał do niej. Ach, zabójczy facet, nie ma co. Nie pamiętała dokładnych dat wszystkich snów. Gdy zaczęła je miewać, nie przypuszczała, że będzie ich tak dużo. Pływały w nieokreślonej przestrzeni. Nie od razu wpadła na pomysł, żeby zapisywać dokładny czas i porządkować wszystkie zdarzenia, dotyczące Mayfairów, zgodnie z ich chronologiczną kolejnością. Obecnie do tego celu służył katalog WS\MAYFAIR\CHRONO. Z każdym miesiącem poznawała nowe sztuczki, do których był zdolny jej system komputerowy, kolejne sposoby przejrzystego odnotowywania przemyśleń, uczuć i planów. Wyszła z łazienki i znalazła się w kuchni. Widoczny przez szklane drzwi basen zalśnił na mgnienie oka oślepiającym blaskiem, gdy jakiś zabłąkany wiaterek wzburzył powierzchnię wody. Zupełnie, jakby ożyła. Kiedy zrobiła krok do przodu, wykrywacz ruchu zamrugał czerwonym światełkiem, ale wystarczył jeden rzut oka na tablicę kontrolną wmontowaną w kuchenny blat, by się zorientowała, że alarm jest wyłączony. To dlatego się nie odezwał, gdy otworzyła okno. Miała szczęście! Ten przeklęty alarm zupełnie wyleciał jej z głowy, a to przecież właśnie on ocalił Michaelowi życie. Utopiłby się, gdyby nie znaleźli go strażacy, faceci z tej samej remizy, w której pracował jego ojciec. Chociaż ojciec Michaela nie żył już od wielu lat. 1* Thor — germański bóg burzy, którego symbolem był młot.
Michael. Tak, to było fatalne zauroczenie, od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. Już same jego wymiary miały w tym swój udział, na przykład idealna szerokość karku. Mona była zapaloną miłośniczką męskich karków. Potrafiła obejrzeć cały film, tylko po to, żeby się do woli napatrzyć na szyję Toma Berengera. Poza tym, nigdy nie opuszczał go dobry humor. Mogła być zawsze pewna, że obdarzy ją uśmiechem, często dorzucając dodatkowo perskie oko. Uwielbiała jego niezwykle niewinne, ogromne błękitne oczy. Zupełnie jak błyskawice, powiedziała kiedyś Bea. Miała na myśli komplement. Jakby ten facet miał w sobie nadmiar energii życiowej! Nawet Gifford to rozumiała. Zwykle gość o równie wspaniałej budowie okazywał się idiotą. Obdarzeni inteligencją Mayfairowie płci męskiej zawsze mieli idealne proporcje. Jeśli nie pasował na ciebie płaszcz od Burberry’ego, to znaczy, że nie jesteś legalnym potomkiem rodziny. Dosypywali ci wtedy trucizny do herbaty. Nieodmiennie przypominali nakręcane zabawki, przynajmniej od czasu, kiedy wracali z Harvardu — wszyscy bez wyjątku opaleni, gładko uczesani i nieustannie ściskający czyjeś ręce. Nawet kuzyn Pierce, duma i radość Rayana, powoli się do nich upodabniał — stawał się promienną repliką swojego ojca, poczynając od krótko przystrzyżonych a la Princeton jasnych włosów. Droga kuzynka Clancy była stworzona dla niego. Młodsza wersja cioci Gifford, tyle że wolna od jej cierpienia. Wyglądali, jakby ich zrobiono z winylu. Pierce, Rayan, Clancy. Pracujący dla nas prawnicy. Ich główną życiową troską było ustalenie, ile spraw można pozostawić własnemu biegowi. Mayfair & Mayfair, firma prawnicza pełna ludzi z winylu. — Nie przejmuj się — Alicja podsumowała pewnego razu krytyczne uwagi Mony. — Grunt, że dbają o rodzinne pieniądze i dzięki temu my nie musimy się o nic martwić. — Zastanawiam się, czy to rzeczywiście takie świetne rozwiązanie — odpowiedziała, przyglądając się, jak jej matka próbuje trafić papierosem do ust, a potem maca na oślep po stole, w poszukiwaniu kieliszka z winem. Mona podsunęła jej go i natychmiast poczuła do siebie odrazę za to, że to zrobiła, tylko dlatego, że nie mogła znieść widoku matki niezdolnej sobie samodzielnie poradzić. Lecz Michael Curry różnił się pod każdym względem od mężczyzn, należących do rodziny. Był silnym, wyluzowanym, przepięknym włochatym zwierzakiem, całkowicie pozbawionym tego blasku niezłomnej poprawności, doprowadzonego do perfekcji przez facetów pokroju Rayana. Na swój zwierzęcy sposób wyglądał zachwycająco, zwłaszcza kiedy zakład okulary w ciemnych oprawkach i zabierał się do lektury Dickensa, jak dzisiejszego popołudnia, kiedy Mona weszła do jego pokoju na górze. Karnawał nie interesował go. Nie miał ochoty schodzić na dół. Ciągle jeszcze nie przyszedł do siebie po ucieczce Rowan. Upływ czasu nie miał dla niego najmniejszego znaczenia, gdyby się nad nim zastanowił, potrafiłby myśleć tylko o tym, jak długo nie ma już jego żony. — Co czytasz? — zapytała. — Och, „Wielkie nadzieje” — odpowiedział. — Ciągle do tego wracam. Czytam właśnie ten fragment, w którym pani Joe pisze bez przerwy na tablicy literkę „T”. Pamiętasz? Lubię książki, które już znam. To zupełnie, jakby słuchać w kółko ulubionej piosenki. W tym mężczyźnie drzemał genialny neandertalczyk, czekający tylko, żeby złapać cię za włosy i zaciągnąć do jaskini. Tak, neandertalczyk z mózgiem człowieka z Cro–Magnon, który potrafił być rozpływającym się w uśmiechach dżentelmenem z towarzystwa, zaspokajającym najwyższe rodzinne wymagania. Kiedy tylko zechciał, dysponował niezwykle bogatym słownictwem. Mona podziwiała jego sposób wyrażania się. Jej własny zasób słów oceniono na poziomie ostatniej klasy szkoły średniej. Prawdę mówiąc, ktoś w jej szkole użył kiedyś określenia, że ma największą słowowydajność w stosunku do wzrostu na całym świecie. Michael potrafił w jednej chwili mówić jak nowoorleański policjant, by za moment
zabrzmieć jak dyrektor szkoły. „Niemożliwe do pobicia połączenie elementów”, zanotowała kiedyś Mona w swoim komputerowym dzienniczku. Niespodziewanie, przypomniała sobie ostrzeżenie wujaszka Juliena. „Ten człowiek jest po prostu za dobry”. — Czy ja jestem zła? — wyszeptała na głos w ciemnościach. — Błąd w rozumowaniu. — W rzeczywistości nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie jest zła. Taki sposób myślenia uważała za staroświecki i typowy raczej dla wujaszka Juliena, zwłaszcza takiego, jakiego znała ze swoich snów. Kiedy była mała, nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa, ale teraz już wiedziała, że to „autoironia, autodezaprobata”. Tak właśnie napisała w swoim komputerze, w podgałęzi WS\JULIEN\CHARAKTER katalogu SNY.13. Nie spiesząc się, przeszła przez kuchnię i znajdujące się za nią pomieszczenie, w którym przechowywano zastawę stołową. Z zewnętrznej galerii padała na deski podłogi urocza biała poświata. Cóż za imponująca sala jadalna. Michael sądził, że podłoga z twardego drewna pochodziła z lat trzydziestych, lecz Julien powiedział Monie, iż położono ją w ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego wieku; nosiła nazwę posadzki dywanowej i rozwijano ją z rulonu. W jaki sposób Mona miała wykorzystać całą wiedzę, przekazywaną jej w snach przez wujaszka Juliena? Zadziwiająco wyraźnie widziała w ciemności mroczne, zatłoczone przedstawieniami malowidła, zdobiące ściany. Plantacja w Riverbend, gdzie urodził się Julien; osobliwy świat młynów do mielenia trzciny cukrowej, chatek niewolników, stajni, powozów ciągnących starą drogą wzdłuż brzegu rzeki. Zresztą, miała przecież kocie oczy. Odkąd pamięta, uwielbiała ciemność. Czuła się w niej bezpieczna i swobodna. Miała ochotę śpiewać. Nie potrafiłaby wytłumaczyć nikomu radości, rozpierającej ją, kiedy błądziła samotnie w mroku. Okrążyła podłużny stół, teraz pusty i wyczyszczony do połysku, chociaż zaledwie przed paroma godzinami odbywało się tutaj ostatnie karnawałowe przyjęcie, na którym nie zabrakło nawet lukrowanych ciastek i srebrnej wazy do ponczu, wypełnionej szampanem. O rany, Mayfairowie napychają się po dziurki w nosie za każdym razem, kiedy uda im się zasiąść za tym stołem, pomyślała. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy okazało się, że Michael nie zamierza zamknąć przed nimi drzwi, pomimo że niespodziewanie i do tego, w podejrzanych okolicznościach, ulotniła się Rowan. Czy wiedział, co się z nią dzieje? — Ma złamane serce — powiedziała ciocia Bea ze łzami w oczach. Cóż, oto zjawia się mała dziewczynka z cudownym klejem na złamane serca. Wstrzymajcie oddech — nadchodzi Mona! Zatrzymała się w wysokich drzwiach o kształcie dziurki od klucza, prowadzących do frontowego holu i oparła dłonie o framugę, tak jak to czynił na tylu starych fotografiach wujaszek Julien. Wczuła się w ciszę i ogrom otaczającego ją domu, w charakterystyczny zapach drewna. Ten inny zapach. Znowu tu był, sprawił, że zrobiła się… jaka? Niemal głodna. Cokolwiek to jest, musi być pyszne. Na pewno nie krówki, też nie karmel ani czekolada. Lecz coś równie gęstego, jakiś smak, zawierający w sobie sto innych smaków. Jakbyś po raz pierwszy wbił zęby w czekoladową beczułkę, wypełnioną likierem wiśniowym. Albo wielkanocne jajko od Cadbury’ego. Nie, trzeba znaleźć lepsze porównanie. Coś, czego się nie je. Co powiecie na woń rozgrzanej smoły? Nie potrafiła się jej oprzeć. Był jeszcze zapach benzyny, którego nigdy nie miała dosyć. Tak, to już bardziej pasuje. Idąc przez hol, zwróciła uwagę na mrugające światełka urządzeń alarmowych, bezsilnych, czekających, by ktoś je włączył. Gdy doszła do podnóża schodów, zapach nabrał intensywności. Wiedziała, że wujek Rayan zbadał dokładnie cały ten obszar. Kiedy już zmyto krew i wyniesiono z salonu chiński dywan, przyniósł nawet jakieś chemikalia, które wywabiły na wierzch mnóstwo innych, połyskujących w ciemności, krwawych plam. Teraz nie pozostało
po nich ani śladu. Po prostu, zniknęły. Wujek Rayan dopilnował, by je usunięto, zanim Michael wróci ze szpitala. Przysięgał, że nie czuł żadnego zapachu. Mona wzięła głęboki wdech. Tak, ta woń wywoływała coś w rodzaju pragnienia. Zupełnie jak wtedy, kiedy w czasie jednej ze swoich wypraw siedziała w autobusie jadącym do śródmieścia, wolna, żadna przygód i z mnóstwem forsy w kieszeniach, i nagle poczuła ten wspaniały zapach mięsa z rożna. Po prostu musiała wysiąść i odszukać jego źródło. Okazała . się nim malutka francuska restauracja, w jakimś na wpół zrujnowanym budynku przy Esplanadzie. Jedzenie nawet w części nie dorównywało zapachowi. Ale znowu wracamy do jedzenia, a to przecież jest coś innego. Zajrzała do salonu i jak zwykle, wstrząsnął nią ogrom zmian, jakie Michael przeprowadził po odejściu Rowan. Oczywiście, trzeba było zdjąć chiński dywan. Był cały we krwi. Ale nie musiał odchodzić od układu podwójnego salonu, nie sądzicie? Cóż, zrobił to jednak. Bluźnierstwo przeciw rodzinnej tradycji. Teraz był to jeden olbrzymi pokój, z gigantyczną sofą umieszczoną w łukowatej niszy tylnej ściany. Tu i tam stały w przyjemnym nieładzie francuskie krzesła, należące niegdyś do wujaszka Juliena, wystrojone w nowe obicia ze złotego adamaszku albo tkaniny w paski, nadające im obrzydliwie bogaty wygląd. Przez taflę szklanego stołu pieściły oczy ciemnobursztynowe barwy starego dywanu o niezwykłych rozmiarach. Musiał mieć co najmniej siedem i pół metra długości, przykrywał bowiem podłogę obu pomieszczeń, rozciągając się pomiędzy kominkami. Wyglądał, jakby miał mnóstwo lat, najpewniej zdjęto go ze strychu. Może Michael przyniósł go razem ze złoconymi krzesłami. Słyszała, że jedynym zarządzeniem, jakie wydał po powrocie do domu, było przemeblowanie salonu. Kazał ustawić tu sprzęty Juliena. Całkowicie zmienić wygląd. Nic dziwnego. Najwidoczniej chciał wymazać wszelki ślad Rowan, zatrzeć w pamięci wnętrza, w których spędzili swoje najszczęśliwsze chwile. Niektóre meble miały spłowiałe obicia, tu i tam widniały szczerby w drewnie. Cienki, jedwabisty dywan spoczywał bezpośrednio na sosnowej podłodze. Może wszystko, co tu stało przedtem, było poplamione krwią. Nikt nie chciał powiedzieć Monie całej prawdy o tym, co się wydarzyło. Poza wujaszkiem Julienem, nikt z nią poważnie nie rozmawiał. Ale w snach rzadko zachowywała dosyć przytomności umysłu, żeby zadawać pytania. Tylko wujaszek Julien bezustannie mówił, krążąc w tańcu. Nie ma tu żadnej victroli. Cóż to byłby za uśmiech losu, gdyby znieśli ją razem z innymi rzeczami. Ale nie zrobili tego. Nie słyszała, żeby ktokolwiek coś mówił o znalezieniu jakiejś victroli. Nie ominęła dotąd żadnej okazji, żeby przeszukać parter. Michael korzystał z małego magnetofonu, znajdującego się w bibliotece. Salon wypełniała wieczna cisza, wspaniały fortepian Bosendorfera, ustawiony pod kątem przed drugim kominkiem, wydawał się raczej fragmentem umeblowania niż czymś, co potrafi śpiewać. Lecz wciąż było tu pięknie. Mona lubiła siadywać wygodnie na wielkiej, miękkiej sofie, z której rozpościerał się widok na wszystkie lustra, dwa kominki z białego marmuru — jeden po prawej, drugi po lewej ręce — i dwie pary drzwi, prowadzących na dawny ganek Deirdre. Tak, pomyślała, świetny punkt obserwacyjny, a przy okazji zachwycający pokój. Niekiedy tańczyła na nagiej podłodze podwójnego salonu przy ulicy Amelia, marząc o lustrach i o zawrotnych sukcesach funduszu powierniczego, który zamierzała założyć za pożyczone od Mayfair & Mayfair pieniądze. Dajcie mi jeszcze jeden rok, a wstrząsnę rynkiem giełdowym, jeśli tylko w tej drętwej firmie prawniczej uda mi się znaleźć chociaż jednego hazardzistę z prawdziwego zdarzenia! Nie miało sensu prosić ich teraz, żeby wyremontowali dom przy ulicy Amelia. Wieczna Evelyn zawsze wyrzucała stolarzy i robotników za drzwi. Zanadto ceniła sobie „święty spokój”. Zresztą, po cóż odnawiać dom, w którym Alicja i Patryk nie trzeźwieli ani na
moment, a Wieczna Evelyn zachowywała się jak część umeblowania? Mona miała swój własny kącik, jak to się mówi, wielką sypialnię na piętrze, wychodzącą na aleję. Tutaj trzymała swój sprzęt komputerowy, wszystkie dyskietki, papierzyska i książki. Jej dzień jeszcze nadejdzie. Tymczasem miała po szkole mnóstwo wolnego czasu na poznawanie takich rzeczy, jak akcje, obligacje czy spekulacje finansowe. Jej prawdziwym marzeniem było zarządzanie własnym funduszem powierniczym pod nazwą Mona I. Dopuści Mayfairów tylko do zakupu udziałów i będzie dokładnie sprawdzać pod względem zasług dla ochrony środowiska każde przedsiębiorstwo, w które fundusz zainwestuje. Dzięki lekturze „Wall Street Journal” i „New York Times”, Mona była świetnie zorientowana w sytuacji na rynku. Wrażliwe na problemy ekologiczne spółki zarabiały kupę szmalu. Ktoś wymyślił bakterię, która zjadała resztki oleju i wpuszczona do piekarnika, potrafiła go wyczyścić do blasku. To właśnie była fala przyszłości. Mona I stanie się legendą wśród funduszy powierniczych, podobnie, jak przedtem Fidelity Magellan czy Nicholas II. Mona mogłaby zacząć już teraz, jeśli tylko ktoś by na nią postawił. Gdyby Królestwo Dorosłych raczyło choć odrobinę otworzyć swoje bramy i wpuścić ją do środka! Jej projekty zainteresowały wujka Rayana, a także go ubawiły, zadziwiły i przyprawiły o zmieszanie, jednak nie miał najmniejszego zamiaru dać jej szansy. — Ucz się dalej — powiedział. — Ale muszę przyznać, że twoja znajomość rynku zrobiła na mnie wrażenie. Skąd to wszystko wiesz? — Chyba żartujesz. Z tego samego źródła co ty — odparła Mona. — Czytam „Wall Street Journal”, „Barron’s” i śledzę na bieżąco, o każdej porze dnia i nocy, ostatnie dane statystyczne. — Miała na myśli biuletyny, dostępne dzięki modemowi podłączonemu do jej komputera. — Potrzebujesz w środku nocy jakichś informacji o akcjach na giełdzie? Nie musisz telefonować do swojego biura. Zadzwoń do mnie. Pierce dostał wtedy ataku śmiechu. „Po prostu, zadzwoń do Mony!” Wujek Rayan był najwyraźniej zaintrygowany. Jednak nawet zmęczenie karnawałowej nocy nie powstrzymało go od wykręcenia się nieprzekonywającym nikogo komentarzem: — Cóż, bardzo się cieszę, że masz takie zainteresowania. — Zainteresowania! — zawołała w odpowiedzi. — Jestem gotowa, żeby zacząć działać! Dlaczego, kiedy przychodzi do agresywnych inwestycji, robisz się taki drętwy, wujku Rayanie? Pomyśl o Japonii. Czyżbyś nie znał prostej zasady, że jeśli zrównoważysz swoje wkłady w akcje na giełdzie amerykańskiej przez inwestycje zagraniczne, to otrzymasz globalną… — Poczekaj chwilę. Powiedz mi, kto zainwestuje w fundusz Mona I? Odpowiedź padła bez chwili zwłoki: — Wszyscy! Największą korzyścią z tej rozmowy było to, że wujek Rayan roześmiał się w końcu i powtórzył obietnicę podarowania jej na piętnaste urodziny czarnego porsche carrera. Odkąd ogarnęła ją obsesja na punkcie posiadania samochodu, nie pozwalała mu o tym zapomnieć. Nie mogła zrozumieć, dlaczego rodzina nie chce kupić jej fałszywego prawa jazdy, które pozwoliłoby jej już teraz docisnąć gaz do dechy. Wiedziała o samochodach wszystko. Porsche to wóz stworzony dla niej. Za każdym razem, kiedy zauważyła gdzieś zaparkowaną carrerę, przylepiała się do niej, w nadziei, że właściciel wkrótce się zjawi. W ten sposób już trzy razy udało jej się załapać na przejażdżkę z zupełnie nieznajomymi facetami. Ale nie mówcie o tym nikomu! Trafiłby ich szlag! Jakby czarownica nie potrafiła zadbać o swoje bezpieczeństwo. — Tak, tak — wujek Rayan potwierdził dzisiaj wieczorem. — Nie zapomniałem o czarnym porsche, ale spodziewam się, iż ty również pamiętasz o swojej obietnicy, że nie będziesz przekraczać dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę?
— Znowu sobie ze mnie żartujesz — odpowiedziała mu wtedy. — Po jakiego diabła miałabym jeździć porsche szybciej, niż dziewięćdziesiątką? Pierce o mało się nie udławił swoim dżinem z tonikiem. — Nie masz chyba zamiaru kupować temu dziecku trumny na kółkach! — wykrzyknęła ciocia Bea. Zawsze musi się wtrącić. Na pewno zadzwoni w tej sprawie do cioci Gifford. — Jakiemu dziecku? Nie widzę tu żadnego dziecka. A wy? — odezwał się Pierce. Mona drążyłaby dalej temat funduszu powierniczego, ale w Mardi Gras wszyscy byli zmęczeni, zresztą wujek Rayan został wciągnięty w bezdenną czeluść uprzejmej konwersacji z wujkiem Randallem. Wujek Randall odwrócił się plecami, eliminując ją w ten sposób z rozmowy. Odkąd Monie udało się zaciągnąć go do łóżka, nieodmiennie tak postępował. Nie przejmowała się tym. Zrobiła to tylko dla eksperymentu, żeby poznać różnicę między osiemdziesięcioletnim starcem a młodymi chłopcami. Teraz jej celem jest Michael. Do diabła z wujkiem Randallem. Zainteresował ją ze względu na swój wiek; w sposobie, w jaki naprawdę stary mężczyzna patrzy na młodą dziewczynę było coś, co ją szalenie podniecało. Ale wujek Randall nie jest dobrym człowiekiem. W odróżnieniu od Michaela. A Mona ceniła dobroć. Nauczyła się tego dawno temu. Czasami dzieliła wszystkich ludzi na dobrych i niedobrych — zasadniczo rzecz ujmując. Cóż, jutro zajmie się giełdą. Może jutro albo pojutrze opracuje konkretny program działań funduszu Mona I, oparty na analizie osiągnięć towarzystw, które w ciągu ostatnich pięciu lat odniosły największe sukcesy na giełdzie. Niewiele trzeba było, by dała się ponieść wizji Mony I rozrastającej się do tego stopnia, że musiała wydzielić z siebie bliźniaczy fundusz powierniczy Mona II, a potem Mona III, i siebie samej, podróżującej własnym samolotem po całym świecie i spotykającej się z szefami spółek, w których miała udziały. Wizytowała zakłady produkcyjne w Chinach, biura w Hongkongu i ośrodki naukowe w Paryżu. Widziała siebie w nieodłącznym kowbojskim kapeluszu na głowie. Prawdę mówiąc, nie miała jeszcze takiego kapelusza. Wystarczała jej kokarda. Ale jakoś tak się działo, że zawsze, kiedy wychodziła z wyimaginowanego samolotu, miała na głowie kowbojski kapelusz. To wszystko czekało na nią w przyszłości. Była tego pewna. Może nadeszła już pora, żeby pokazać wujkowi Rayanowi wydruk notowań akcji, które wytropiła w zeszłym roku. Gdyby naprawdę zaiwestowała w nie pieniądze, zarobiłaby majątek. Tak, trzeba to wrzucić na drukarkę. Ale teraz szkoda na to czasu. Dziś w nocy jest tutaj, żeby urzeczywistnić swój najważniejszy cel. Zdobycie kąska, znanego pod nazwą Michael. I odnalezienie tajemniczej victroli. Pozłacane foteliki lśniły w ciemności. Pełne wdzięku krzesła, o wysokich oparciach. Na głębokiej, obitej adamaszkiem sofie, leżały rozrzucone w nieładzie dekoracyjne poduszki. Sprzęty okrywała zasłona ciszy, jakby zewnętrzny świat rozpłynął się niby smuga dymu. Kurz na fortepianie. Z naszej biednej, starej Eugenii nie ma już za wiele pożytku, nie sądzicie? A Henri prawdopodobnie jest za dobry, żeby pościerać kurze, umyć podłogę czy choćby pozamiatać. A w środku tego wszystkiego Michael, zbyt chory i apatyczny, żeby zwracać uwagę na to, co robi służba. Wyszła z podwójnego salonu i wróciła do podnóża schodów. Na górze trwał gęsty mrok; tak właśnie powinno być, jakby stała przed drabiną, prowadzącą do niebios cieni. Położyła dłoń na słupku barierki i rozpoczęła wspinaczkę. Wewnątrz domu, w środku, wolna, wędrująca w mroku! „Wujku Julienie, oto przyszłam” zaśpiewała cichutko. Kiedy znalazła się na górze dostrzegła otwarte drzwi do pokoju cioci Viv, pustego, tak jak przewidywała. — Biedny Michaelu, jesteś całkowicie w mojej mocy — powiedziała miękko. Odwróciwszy się w bok, zauważyła, że drzwi sypialni pana domu również stoją otworem,
wpuszczając do wąskiego wysokiego holu strużkę słabego światła, sączącego się z lampki nocnej. Jesteś więc tutaj zupełnie sam, mój duży chłopczyku, pomyślała. I nie boisz się przebywać w tym samym pokoju, w którym umarła Deirdre. Nie zapominajmy też o Mary Beth i wszystkich tych upiorach, widzianych przy jej łóżku. A kto wie, co działo się jeszcze wcześniej. Gifford uważała, fee Michael popełnił godny ubolewania błąd, decydując się przenieść do tego przeklętego pokoju. Lecz Mona rozumiała go dobrze. Dlaczego miałby chcieć zostać w małżeńskiej sypialni po odejściu Rowan? Zresztą, północna sypialnia to najpiękniejsze i najbardziej wykwintne pomieszczenie w całym domu. Michael własnoręcznie odrestaurował stiukowy medalion na suficie i pokrył świeżą politurą olbrzymie łoże z półbaldachimem. O tak, rozumiała go. Michael, na swój własny sposób, również lubił ciemność. Jakżeby inaczej mógł się wżenić w tę rodzinę, pomyślała. Jakaś cząstka jego osobowości lgnęła do mroku. Tak samo, jak ona, czuł się dobrze o zmierzchu i w nocy. Zauważyła to, przyglądając się, jak spaceruje po ciemnym ogrodzie. To był jego świat. Jeżeli w ogóle lubił wczesne poranki, w co zresztą wątpiła, to tylko ze względu na ich mgliste światło, fałszujące kształty i proporcje. „Jest po prostu za dobry”, wróciły do niej słowa wujaszka Juliena. Cóż, przekonamy się. Podkradłszy się do drzwi, zobaczyła maleńką lampkę nocną, włączoną bezpośrednio do kontaktu w przeciwległej ścianie. Do środka wpadał, przefiltrowany przez koronkowe firanki, blask ulicznych latarni. A oto Michael, leżał z głową odwróconą w drugą stronę, ubrany w nieskazitelnie białą bawełnianą piżamę, tak troskliwie wyprasowaną przez Henri, że widać było biegnący wzdłuż ramienia idealny kant. Na kołdrze spoczywa otwarta dłoń, jakby gotowa do przyjęcia podarunku. Słyszała jego równy, lecz mozolny i bolesny oddech. Lecz on nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Spał. Odwrócił się na bok, plecami do niej, i zapadł głębiej w sen. Wślizgnęła się do środka. Na nocnym stoliku dostrzegła jego dziennik. Poznała go po okładce, widziała, jak pisał w nim dziś wieczorem. Och, to nieładnie zaglądać do środka. Nie mogłaby tego zrobić, ale tak strasznie chciałaby rzucić okiem chociaż na parę słów. A co, jeśli tylko zajrzy? Wróć do mnie, Rowan. Czekam na ciebie. Westchnęła cicho i odłożyła dziennik. Spójrzcie tylko na te buteleczki z lekarstwami. Ależ go faszerują tym towarem. Znała większość nazw, ponieważ należały do popularnych lekarstw, nierzadko stosowanych również przez innych Mayfairów. Większość na ciśnienie, potem lasix, paskudny środek moczopędny, który zapewne wycisnął z jego organizmu cały potas, tak jak zrobił to z Alicją, kiedy wzięła się w garść i spróbowała schudnąć. I jeszcze jakieś trzy inne mikstury o groźnie brzmiących nazwach, prawdopodobnie odpowiedzialne za to, że przez prawie cały czas wyglądał, jakby się nie mógł obudzić. Powinnam ci zrobić wielką przysługę i wywalić do śmieci całe to świństwo, pomyślała. Jedyne czego potrzebujesz, to napój od Czarownicy Mayfair. Po powrocie do domu, poszuka tych wszystkich lekarstw w jednej z grubych farmaceutycznych ksiąg, które miała w swojej bibliotece. Ach, popatrzcie tylko, xanax. Ten potrafi każdego przemienić w zombie. Po co mu to dają cztery razy dziennie? Zabrali to jej matce. Alicja miała zwyczaj łykać xanax całymi garściami, popijając winem albo piwem. Hmmmm, wygląda na to, że to bardzo pechowy pokój. Niebrzydkie są te wyszukane ozdóbki nad oknami i żyrandol, ale to niezbyt szczęśliwe miejsce. I ten zapach też tutaj jest.
Ledwo uchwytny, ale niemożliwy do przeoczenia, rozkoszny zapach, który nie należał do tego domu, lecz miał jakiś związek z Bożym Narodzeniem. Mona podeszła do wysokiego staroświeckiego łóżka i przyjrzała się twarzy wujka Michaela, wtulonej w śnieżnobiałą puchową poduszkę. Ciemne rzęsy i brwi zadziwiająco wyraźnie odznaczały się w ciemności. Stuprocentowy mężczyzna, jedna kropelka testosteronu więcej, a otrzymalibyśmy krzaczastobrewą małpę. Na szczęście nic nie zostało przedawkowane i mamy tutaj produkt doskonały. — O, nowy wspaniały świecie — wyszeptała — który takich wydajesz ludzi! Lekarstwa zrobiły swoje. Przebywał w zupełnie innym wymiarze. Prawdopodobnie właśnie dlatego stracił ten dar w swoich dłoniach. Aż do Bożego Narodzenia prawie nie zdejmował rękawiczek, wyjaśniając wszystkim, że ma niezwykle wrażliwe ręce. Och, Mona tyle razy próbowała wciągnąć go w rozmowę na ten temat! A dzisiejszego wieczoru kilkakrotnie napomknął, że rękawiczki nie są mu już potrzebne. Nie masz się czemu dziwić, skoro bierzesz dwa miligramy xanaxu co cztery godziny, nie mówiąc już o całym tym pozostałym świństwie! Dokładnie w ten sam sposób, za pomocą narkotyków, stłumili moce Deirdre. Och, tyle okazji wymknęło się Monie z rąk. Cóż, tym razem tak nie będzie. A co to za śliczna buteleczka, elavil? Czy to nie jest przypadkiem jeszcze jeden środek uspokajający? Och, ależ dawka! To cud, że Michael w ogóle dał radę zejść dzisiaj na dół. Pomyśleć tylko, że nosił ją na barana przez całą Wielką Paradę. Biedak. Do diabła, to prawie sadyzm. Delikatnie musnęła jego policzek. Idealnie gładko wygolony. Nie obudził się, wziął tylko głęboki wydech, przypominający ziewnięcie. Zabrzmiało to bardzo męsko. Wiedziała jednak, że bez trudu zdołałaby go obudzić, nie był przecież pogrążony w śpiączce. Wtem nieoczekiwanie przyszła jej do głowy okropna myśl! Była już dzisiaj z Dawidem! Do diabła! Z zachowaniem wszystkich środków bezpieczeństwa i higieny, to prawda, ale jednak się ubabrała. Nie mogła zbudzić Michaela, przynajmniej nie wcześniej, niż weźmie milutką, cieplutką kąpiel. Hmmmm. Nawet o tym nie pomyślała. Ciągle miała na sobie brudne ubranie. To właśnie były złe strony jej wieku. Twój geniusz nie pracował na równych obrotach. Zapominałaś o sprawach kolosalnego znaczenia! Nawet Alicja zwróciła jej na to uwagę. — W jednej chwili, kochanie, jesteś specem od komputerów, a w następnej drzesz się, bo nie możesz znaleźć swoich lalek. Mówiłam ci, że są w komodzie. Nikt nie ruszał twoich przeklętych lalek! Och, jakie szczęście, że już nigdy więcej nie będę miała trzynastu lat! Wiesz, że miałam tyle, kiedy się urodziłaś. Bardzo ciekawe. — A kiedy miałaś szesnaście, a ja trzy, zostawiłaś mnie na mieście, w Maison Blanche, i przez dwie godziny byłam zupełnie sama! — Zapomniałam! W porządku? Jakby to był jedyny raz, kiedy zabrałam cię do miasta! Któż inny, oprócz szesnastoletniej matki, wymyśliłby takie usprawiedliwienie? Zresztą, dało się to wytrzymać. Mona najeździła się wtedy ruchomymi schodami za wszystkie czasy. — Weź mnie w ramiona — modliła się, patrząc na Michaela. — Miałam okropne dzieciństwo! — Ale on spał głębokim snem, jakby dotknięty czarodziejską różdżką. Może to nie była właściwa noc na pójście z nim do łóżka. Nie, wolałaby raczej przystąpić do ataku w idealnych warunkach. Nie dość, że była z Dawidem, to jeszcze umazała się cmentarną ziemią. O, nawet zaplątało jej się we włosach kilka zeschłych liści. Cóż, wygląda może jak Ofelia, ale za to zapewne niezbyt seksownie. Może to odpowiednia noc, żeby przeszukać strych. Znaleźć victrolę. Niewykluczone, że są tam gdzieś stare nagrania, może nawet płyta, której słuchała Wieczna Evelyn? Może przyszła tutaj, żeby spotkać się w mroku z wujaszkiem Julienem, a wcale nie poję, żeby przespać się z
Michaelem? Lecz przecież leżał tu przed nią, taki słodki, cudownie niedoskonały, ej proletariacki Endymion z leciutko zgarbionym nosem i delikatnymi zmarszczkami na czole, niby Spencer Trący, mężczyzna jej marzeń. O, tak, lepszy jeden mężczyzna w garści, niż dwa duchy we śnie. À propos garści, spójrzcie tylko na jego wielkie miękkie dłonie. To ci dopiero męskie ręce. Na pewno nikt mu nie powie: „Masz palce skrzypka”. I pomyśleć tylko, że tacy właśnie faceci jej się kiedyś podobali — delikatni, jak na przykład kuzyn Dawid, z nieowłosioną klatką piersiową uduchowionymi oczyma. Ach, jej seksualne gusta zmieniały się teraz na korzyść szorstkich twardzieli, głębszych i lepszych. Dotknęła szczęki Michaela, przesunęła dłonią po krawędzi ucha karku. Musnęła kręcone czarne włosy. Och, uwielbiała miękkie, jedwabiste czarne loki. Alicja i Gifford miały takie same. Rude włosy Mony nigdy nie nabiorą podobnej miękkości. Jej nozdrza uchwyciły subtelny ciepły zapach skóry. Pochyliła się i pocałowała Michaela w policzek. Otworzył oczy, ale sprawiał wrażenie, jakby nic nie widział. Położyła się przy nim, nie mogła się powstrzymać, chociaż zdawała sobie sprawę, że to naruszenie prywatności. Michael odwrócił się na drugi bok. Co namierzała zrobić? Hmmm… Nieoczekiwanie ogarnęło ją silne pożądanie. Nie tylko erotyczne. Omdlewająca romantyczna tęsknota. Pragnęła, żeby otoczył ją ramionami, wziął na ręce, całował; cały ten, mało oryginalny, majdan. Objęcia mężczyzny, a nie chłopca. Prawdę mówiąc, to absolutnie cudowne, że nie miał w sobie nic chłopięcego. Był nieoswojoną bestią, którą niektórzy mężczyźni nie staną się nigdy; oszołomionym narkotykami, ordynarnym, przerośniętym zwierzakiem o bladych ustach i dzikich brwiach. Nagle uświadomiła sobie, że patrzy na nią. Widziała wyraźnie jego bladą twarz, oświetloną jedynie słabym światłem ulicznych latarni. — Mona! — wyszeptał. — Tak, wujku Michaelu. Zapomnieli o mnie w zamieszaniu. Mogę tu zostać na noc? — Cóż, kochanie, trzeba zadzwonić do twoich rodziców. Zaczął podnosić się w łóżku, rozkosznie poczochrane włosy zakryły mu twarz. Nie ma co, nieźle napchali go narkotykami. — Błąd, wujku Michaelu. Nikt o mnie nie pamięta — powiedziała szybko, lecz łagodnie. — Tata i mama śpią. Są przekonani, że wujek Rayan zabrał mnie do Metaire. A wujek Rayan myśli, że jestem z nimi, w domu. Nie dzwoń do nikogo. Tylko się zdenerwują i będę musiała wrócić taksówką, sama, a tego wolałabym uniknąć. Chcę spać tutaj. — Ale zorientują się… — Moi rodzice? Mogę ci służyć informacją z pewnego źródła, że się w niczym nie zorientują. Widziałeś dzisiaj mojego tatę, wujku Michaelu? — Taak, widziałem, słoneczko. — Nie udało mu się powstrzymać ziewnięcia. Nagle na jego twarzy odbił się niepokój, jakby uważał, że to nieładnie ziewać podczas omawiania alkoholizmu jej ojca. — W każdym razie, nie pożyje długo — powiedziała ze znudzeniem w głosie. Nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać na ten temat. — Kiedy oboje są pijani, przy ulicy Amelia nie da się wytrzymać. Nie ma tam żywej duszy, oprócz Wiecznej Evelyn, która już w ogóle nie sypia. Cały czas ich obserwuje. — Wieczna Evelyn? — zamyślił się. — Cóż za urocze imię. Czy ja ją znam? — Nie. Nigdy nie wychodzi z domu. Kazała im ciebie przyprowadzić, ale oczywiście nie zrobili tego. Jest moją prababcią. — Ach tak, Mayfairowie z ulicy Amelia — powiedział. — Wielki różowy dom. — Ziewnął dyskretnie i spróbował przyjąć pozycję bardziej zbliżoną do siedzącej. — Bea pokazała mi ten budynek. Bardzo przyjemny. We włoskim stylu. Bea mówiła, że Gifford tam dorastała.