Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 552
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań151 812

Rice Anne - 03 - Taltos

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
MOBI,EPUB, PDF

Rice Anne - 03 - Taltos.pdf

Ankiszon EBooki MOBI,EPUB, PDF Rice Anne - D co z rodu Mayfair
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 491 stron)

ANNE RICE TALTOS Tłumaczyła Małgorzata Kicana

Ogród miłości O, jakŜe się zadziwiłem Wchodząc do Ogrodu Miłości; Kaplicę zbudowano tam, gdzie niegdyś W zieleni igrałem beztroski. Jej wrota mocno zamknięte. „Nie będziesz!” wypisane na wrotach. Spojrzałem na Ogród, który zawsze Barwami tyloma migotał. Tam, gdzie niegdyś szło się po kwiatach, Teraz cięŜkie kamienie nad grobami. Kapłani w czarnych szatach szli, by radość oplatać I tęsknotę moją cierniami. William Blake, Pieśni doświadczenia (PrzełoŜył Zygmunt Kubiak) ROZDZIAŁ PIERWSZY Śnieg sypał przez cały dzień. Mrok zapadał szybko i nieubłaganie, podczas gdy on stał w oknie i przyglądał się maleńkim postaciom w Central Parku. Idealnie zakreślone kręgi światła padały na śnieg pod kaŜdą latarnią. ŁyŜwiarze ślizgali się po zamarzniętym jeziorku, lecz nie mógł dostrzec Ŝadnych szczegółów. Samochody przepychały się ospale przez ciemne ulice. Po obu stronach tłoczyły się wieŜowce śródmieścia, lecz nic nie stało między nim a parkiem, to znaczy nic poza dŜunglą niŜszych budynków o spiczastych dachach bądź teŜ takich, na których urządzono ogródki lub na których czaiły się ogromne czarne bryły jakichś sprzętów. Uwielbiał ten widok. I ciągle go zaskakiwały określenia innych, ukazujące jego niezwykłość: robotnicy, którzy przychodzili naprawić coś w biurze, mawiali, iŜ nigdy jeszcze nie widzieli Nowego Jorku z takiej perspektywy. Smutne, Ŝe nie ma tu

marmurowej wieŜy dla kaŜdego, Ŝe nie ma całego ciągu wieŜ, na które wszyscy ludzie mogliby wchodzić i spoglądać na świat z róŜnych wysokości. Zapamiętaj: zbudować serię wieŜ, które nie miałyby innej funkcji, jak tylko słuŜyć ludziom jako podniebne parki. Budulcem byłby jego ulubiony marmur. MoŜe zabierze się do tego jeszcze w tym roku? Bardzo moŜliwe. I biblioteki. Chciał załoŜyć ich jeszcze więcej, a to oznaczało konieczność podróŜowania. Ale zrobi to wszystko, tak, i to juŜ wkrótce. W końcu parki były prawie na ukończeniu, a w siedmiu miastach otwarto juŜ małe szkoły. Karuzele działały juŜ w dwudziestu róŜnych miejscach. I choć zwierzątka wykonano ze sztucznych materiałów, to kaŜde było kunsztowną i niezniszczalną reprodukcją słynnego, europejskiego, ręcznie rzeźbionego dzieła. Ludziom szalenie się te karuzele podobały. Ale nadszedł czas, aby zacząć snuć nowe plany. Zima zastała go pogrąŜonego w marzeniach... W ciągu ubiegłego stulecia nadal materialną formę setkom takich pomysłów. Lecz i te małe tegoroczne triumfy miały swój pocieszający urok. Nie szukając daleko: wewnątrz tego budynku umieścił antyczną karuzelę, której figurki były replikami prawdziwych starych koni, lwów i innych zwierząt. Jeden z poziomów piwnicy był juŜ po brzegi wypełniony i został zamieniony w muzeum klasycznych automobili. Publika waliła drzwiami i oknami, Ŝeby zobaczyć model T, stutze bearcaty oraz MGTD ze szprychowanymi kołami. Rzecz jasna, były teŜ muzea lalek - w ogromnych, dobrze oświetlonych pokojach na dwóch piętrach ponad parterem - wystawa firmowa wypełniona lalkami, które zgromadził w róŜnych częściach świata. I jego prywatne muzeum, udostępniane zwiedzającym tylko od czasu do czasu, w którym znajdowały się lalki darzone przez niego wyjątkowym sentymentem. Co jakiś czas wślizgiwał się do pomieszczeń na dole, Ŝeby obserwować ludzi, przechadzać się wśród tłumów, zawsze zauwaŜany, lecz przynajmniej nie rozpoznawany. Istota, która mierzy przeszło siedem stóp wzrostu, nie uniknie ciekawskich spojrzeń ludzi. Tak było zawsze. Ale w ciągu ostatnich dwustu lat stało się coś wyjątkowo zabawnego. Ludzie osiągali coraz większy wzrost! I teraz, cud nad cudy, mimo swych rozmiarów, wcale aŜ tak znacząco nad nimi nie górował. Oczywiście, oglądali się za nim, ale juŜ się go nie bali. Niewiarygodne było teŜ to, Ŝe od czasu do czasu do budynku wchodził samiec gatunku ludzkiego, który był nawet wyŜszy od niego. Oczywiście pracownicy zawsze

go o tym powiadamiali. To, Ŝe chciał, by donosili mu o kaŜdym takim przypadku, uznali za jedną z jego śmiesznych słabostek. UwaŜali, Ŝe to zabawne. Wcale mu to nie przeszkadzało. Lubił, kiedy ludzie się uśmiechają i śmieją. - Panie Ash, mamy tu na dole takiego jednego, bardzo wysokiego. Zobaczy go na pan w piątej kamerze. Odwracał się do rzędu małych lśniących monitorów i szybko wychwytywał tego osobnika. Zwyczajny człowiek. Najczęściej wiedział o tym z całą pewnością juŜ od pierwszego wejrzenia. Rzadko kiedy nie był o tym przekonany. Wtedy zjeŜdŜał na dół cichą, zaskakująco szybką windą i spacerował w pobliŜu takiego „kogoś” dostatecznie długo, Ŝeby na podstawie wielu szczegółów przekonać się, Ŝe to tylko człowiek. Inne marzenia: małe budynki, w których dzieci mogłyby się bawić, zbudowane z najlepszego plastiku, obficie wykończone bogatymi i intrygującymi szczegółami. Widział małe katedry, zamki, pałace - doskonałe repliki większych skarbów architektury - wyprodukowane z zawrotną szybkością i przy „wydajnym wykorzystaniu środków”, jak powiedziałaby jego rada nadzorcza. RóŜniłyby się rozmiarami: od domków dla lalek, po takie, do których dzieci same mogłyby wchodzić. I konie z karuzel na sprzedaŜ, zrobione z drewna nasączonego Ŝywicą, Ŝeby prawie kaŜdego było na nie stać. Całe setki moŜna by dać szkołom, szpitalom i innym instytucjom. I była jeszcze jedna, wieczna obsesja - przepiękne lalki dla biednych dzieci, lalki, które by się nie niszczyły i które łatwo byłoby myć - ale nad tym pracował juŜ mniej więcej od początku nowego stulecia. W ciągu ostatnich pięciu lat produkował coraz tańsze lalki, lepsze od poprzednich, zrobione z nowych materiałów, lalki, które były zarówno wytrzymałe, jak i śliczne; a jednak nadal kosztowały zbyt wiele, pozostając niedostępne dla biednych dzieci. W tym roku wypróbuje coś zupełnie innego... Miał juŜ plany na desce kreślarskiej, kilka obiecujących prototypów. MoŜe... Na myśl o tych licznych projektach przeszyło go pocieszające ciepło, gdyŜ wprowadzenie ich w Ŝycie zajmie mu setki lat. Dawno temu, w staroŜytnych czasach, jak je teraz nazywano, marzył o monumentach. O wspaniałych okręgach z kamieni, które wszyscy mogliby zobaczyć, o gigantach tańczących wśród traw na równinach. Nawet skromne rozmiarami wieŜe fascynowały go przez dziesiątki lat, a dawno temu przez stulecia cieszyły go ozdobne litery w pięknych ksiąŜkach. Ale w tych zabawkach współczesnego świata, w tych lalkach, tych malutkich

postaciach ludzi, nawet nie dzieci, bo lalki właściwie nigdy ich nie przypominają, znalazł przedziwną i wyzywającą obsesję. Monumenty są dla tych, którzy podróŜują, Ŝeby je zobaczyć. A lalki i zabawki, które udoskonalał i wytwarzał, docierały do kaŜdego zakątka ziemi. W rzeczy samej, maszyny produkują teraz róŜnego rodzaju nowe i piękne przedmioty, dostępne dla ludzi z wszystkich stron świata - bogatych, biednych, tych, którzy potrzebują pocieszenia, podpory lub schronienia, i tych, którzy są na zawsze zamknięci w sanatoriach i azylach. Firma była jego odkupieniem; nawet najbardziej szalone i zwariowane pomysły zostały przetworzone na sukcesy produkcyjne. Właściwie nie rozumiał, dlaczego inne firmy produkujące zabawki wprowadzają tak mało innowacji, dlaczego podobne do siebie jak krople wody lalki o nudnych twarzyczkach zalegają na półkach ogromnych magazynów, dlaczego przy tej łatwości produkcji nie stworzono całej gamy oryginalności i róŜnorodności. W odróŜnieniu od jego pozbawionych radości kolegów, on z kaŜdym swym triumfem podejmował większe ryzyko. Nie znajdował przyjemności w wypychaniu konkurencji z rynku. Nie, współzawodnictwo nadal było czymś, co potrafił objąć jedynie umysłem. Skrycie wierzył, Ŝe w dzisiejszym świecie liczba potencjalnych kupujących jest nieograniczona. Istnieje miejsce dla kaŜdego, kto chce wejść na rynek z czymś godnym uwagi. W tych ścianach, w strzelistej i niebezpiecznej wieŜy ze stali i szkła, cieszył się swoimi triumfami w stanie niezwykłego uniesienia, którego nie mógł z nikim dzielić. Z nikim. Mógł je dzielić jedynie z lalkami, które stały na szklanych półeczkach zawieszonych na ścianach z kolorowego marmuru, z lalkami, które stały na postumentach w kątach sal, z lalkami, które tłoczyły się na szerokim drewnianym biurku. Jego Bru, jego księŜniczka, jego francuska ślicznotka miała juŜ ponad sto lat; była jego najwierniejszym świadkiem. Nie było dnia, by nie zszedł na drugie piętro budynku i nie odwiedził Bru - porcelanowego maleństwa niezwykłej urody, wysokiej na trzy stopy, o idealnie pomalowanej twarzyczce oraz drewnianych nóŜkach i ciele równie doskonałym, co tego dnia, kiedy, ponad sto lat wcześniej, francuska firma wypuściła ją na paryski rynek. To był jej urok - Ŝe jej przeznaczeniem było niesienie radości tysiącom dzieci; w niej osiągnięto szczyt, połączono sztukę z masową produkcją. To szczególne osiągnięcie było widoczne nawet w jej jedwabnych fabrycznych ubrankach. Mogła

naleŜeć do więcej niŜ jednej osoby. Przez wiele lat, kiedy wędrował po świecie, wszędzie zabierał ją z sobą, od czasu do czasu wyjmując z walizki, Ŝeby spojrzeć w jej szklane oczy i opowiedzieć jej, o czym myśli, co czuje, o czym marzy. Nocami, w nędznych pokoikach, samotny, widział światło odbijające się w jej wiecznie otwartych oczach. A teraz mieszkała w szklanym domku i co rok podziwiały ją setki osób; ją i inne antyczne lalki Bru, które tłoczyły się dokoła niej. Czasem miał ochotę wynieść ją na górę i posadzić na półce w sypialni. Kogo by to obeszło? Kto by się ośmielił cokolwiek powiedzieć? Bogactwo otacza cię błogosławionym welonem milczenia, pomyślał. Ludzie zastanawiają się dwa razy, zanim coś powiedzą. UwaŜają, Ŝe muszą tak postępować. Gdyby tylko zechciał, znów mógłby rozmawiać ze swoją lalką. W muzeum, podczas ich spotkań milczał, poza tym dzieliło ich szkło. Cierpliwie czekała, aŜ do niej wróci, pokorna inspiracja jego imperium. Oczywiście, jego firma, jego przedsiębiorstwo, jak nazywały je często gazety i czasopisma, opierało się na rozwoju przemysłowej i mechanicznej matrycy, która istniała raptem od trzystu lat. A gdyby miała je zniszczyć jakaś wojna? Lalki i zabawki dostarczały mu jednak tyle radości, Ŝe nie wyobraŜał sobie Ŝycia bez nich. Nawet gdyby wojenna zawierucha miała obrócić świat w perzynę, on nadal robiłby małe figurynki z drewna bądź gliny i własnoręcznie je malował. Czasem widział siebie w takim właśnie otoczeniu, samotnego, pośród ruin. Widział Nowy Jork takim, jaki mógłby być w jakimś futurystycznym filmie: martwy, cichy, wypełniony poprzewracanymi kolumnami, połamanymi postumentami i potłuczonym szkłem. Widział siebie siedzącego na popękanych kamiennych schodach, robiącego lalkę z patyczków, związującego ją maleńkimi kawałeczkami materiału, które delikatnie i z szacunkiem oddarł z jedwabnej sukni jakiejś martwej kobiety. I któŜ mógłby się spodziewać, Ŝe takie rzeczy przyciągną jego uwagę? śe spacerując przez zimowe ulice ParyŜa, sto lat wcześniej, obróci się, spojrzy na sklepową wystawę, w szklane oczy Bru i zakocha się bez pamięci? Rzecz jasna przedstawiciele jego rasy zawsze byli znani ze swej ochoty do zabawy, cieszenia się drobiazgami i radości. Więc właściwie moŜe to wszystko wcale nie było aŜ tak zadziwiające. JednakŜe studiowanie rasy, kiedy jest się jej jedynym ocalałym przedstawicielem, to dość niezręczna sytuacja, zwłaszcza dla kogoś, kto nie potrafi kochać medycznej filozofii i terminologii, kto ma dobrą pamięć, lecz wcale nie

nadprzyrodzoną, czyje poczucie przeszłości było często i celowo porzucane na rzecz „dziecinnego” pogrąŜania się w teraźniejszości i ogólnego strachu przed myśleniem w kategoriach mileniów lub er, czy jak tam ludzie mieli zwyczaj określać ogromne połacie czasu, których on sam był świadkiem, w których Ŝył, które z trudem udało mu się znieść i o których wreszcie z radością zapomniał - dzięki temu wspaniałemu przedsięwzięciu, wprost stworzonemu dla jego nowego i niezwykłego talentu. Mimo wszystko studiował jednak własny gatunek, sporządzał i przechowywał skrupulatnie zapiski dotyczące jego własnej osoby. Nie był teŜ zbyt dobry w przewidywaniu przyszłości, lub tak mu się przynajmniej zdawało. Do jego uszu dobiegało niskie buczenie. Wiedział, Ŝe ten dźwięk wydają zwoje znajdujące się pod marmurową podłogą, które łagodnie ogrzewają pokój, w którym siedzi. WyobraŜał sobie, Ŝe moŜe wyczuć ciepło przenikające przez podeszwy butów. W tej wieŜy nigdy nie bywało zimno ani duszno czy zbyt gorąco. Zwoje zajmowały się tym wszystkim. GdybyŜ tylko taka wygoda mogła być udziałem całego zewnętrznego świata! GdybyŜ tylko wszyscy mogli znać obfitość jedzenia i ciepła. Jego firma wysyłała miliony, Ŝeby wspomóc ludzi mieszkających na pustyniach lub w dŜunglach po drugiej stronie oceanów, lecz nigdy nie był do końca pewien, do kogo docierały te pieniądze, kto czerpał z nich korzyści. Na samym początku, gdy tylko pojawiły się filmy, a potem telewizja, myślał, Ŝe wojny się skończą. śe nie będzie juŜ głodu. śe ludzie nie będą mogli znieść takich widoków na swych małych ekranach. JakŜe był naiwny! Zdawało się, Ŝe obecnie na świecie jest więcej głodu i wojen niŜ kiedykolwiek. Na kaŜdym kontynencie szczep walczył ze szczepem. Miliony ludzi cierpiały głód. WciąŜ tak wiele było do zrobienia. Dlaczego musi podejmować tak ostroŜne decyzje? Dlaczego nie zrobić wszystkiego? Za jednym zamachem? Śnieg zaczął znowu padać płatkami tak drobniutkimi, Ŝe ledwie je widział. Zdawało się, Ŝe roztapiają się w chwili, kiedy uderzają o ciemne uliczki w dole. Ale te uliczki znajdowały się dobre sześćdziesiąt pięter poniŜej, więc nie mógł być pewien. Na wpół roztopiony śnieg zalegał w rynsztokach i na pobliskich dachach. Jeszcze trochę i wszystko znowu będzie świeŜo białe, a w takim odizolowanym ciepłym pokoju moŜna znowu snuć wyobraŜenia o tym, jak to całe miasto jest wymarłe, zniszczone jakby przez zarazę, która nie zrujnowała budynków, lecz zabiła ciepłokrwiste stworzenia, które je zamieszkiwały, niczym termity drewno. Niebo było czarne. To jedna z tych rzeczy, których nie lubił w zimie: jeśli

padał śnieg, niebo stawało się czarne. A on tak uwielbiał niebo nad Nowym Jorkiem, ogromne panoramiczne niebo, którego ludzie na ulicach właściwie nigdy nie widzieli. - WieŜe, zbuduj im wieŜe - odezwał się. - Stwórz muzeum, wysoko w chmurach, z okrąŜającymi je tarasami. Daj im szklane windy, z których mogliby spoglądać ku niebu... WieŜe słuŜące przyjemności pośród tych wszystkich, które ludzie wznosili dla handlu i zysku. Przyszła mu do głowy stara myśl, która zresztą często go nawiedzała, zmuszała do zastanowienia, a moŜe nawet do snucia domysłów. Pierwszymi zapiskami na całym świecie były handlowe listy sprzedawanych i kupowanych dóbr. To właśnie znaleziono na zapisanych pismem klinowym tabliczkach z Jerycha - spisy inwentarza... To samo w Mykenach. Nikt wtedy nie uwaŜał za właściwe spisywania własnych pomysłów czy przemyśleń. Budynki były zupełnie inne. Najwspanialsze były świątynie - przepyszne budowle z wypalanej gliny zwieńczone wapieniami - do których przybywali ludzie, Ŝeby złoŜyć ofiary swym bogom. Krąg kamieni na równinie Salisbury. A teraz, siedem tysięcy lat później, najwspanialsze budowle stały się budynkami komercyjnymi. Widniały na nich nazwy banków lub wielkich korporacji, albo teŜ nazwy ogromnych prywatnych korporacji, takich jak jego własna. Ze swego okna widział te nazwy płonące w mrokach nocy, widział w zaśnieŜonej przestrzeni chropawe drukowane litery, w ciemności, która tak naprawdę wcale nie była ciemna. JeŜeli zaś chodzi o świątynie i miejsca kultu, były one ledwie reliktami przeszłości, zresztą przeraŜająco nielicznymi. Gdyby się postarał, mógłby gdzieś tam w dole dostrzec strzeliste wieŜyczki katedry Świętego Patryka, ale teraz była to raczej świątynia przeszłości niŜ Ŝywe centrum powszechnego ducha religii. Poza tym miała staromodny wygląd - wyciągała swe wieŜe ku niebu pośród tłoczących się dokoła wysokich obojętnych szklanych budowli. Skrybowie z Jerycha z pewnością zrozumieliby tę zmianę, pomyślał. Z drugiej strony, moŜliwe, Ŝe nie potrafiliby ogarnąć jej umysłem. On sam ledwie ją rozumiał, a jednak jej implikacje wydawały się przeogromne i znacznie cudowniejsze, niŜ jawiły się ludziom. Komercja, nie kończąca się mnogość pięknych i przydatnych rzeczy mogła uratować świat, naprawdę go uratować, jeśli tylko... Zaplanowana Ŝywotność, masowa destrukcja zeszłorocznych dóbr, pośpiech, z jakim wszystko stawało się przestarzałe lub z jakim dąŜono do uniewaŜnienia cudzych projektów - oto tragiczne

skutki braku wizji. Tyle Ŝe winę za to ponosiły najbardziej ograniczone implikacje teorii rynkowych. Prawdziwa rewolucja pojawiła się nie w cyklu tworzenia i niszczenia, ale we wspaniałej inwencji i nie kończącej się ekspansji. Stare dychotomie muszą upaść. W jego ukochanej Bru, w fabryce, w której składano ją z części, w kieszonkowych kalkulatorach, które noszą dziś przy sobie miliony ludzi, w lekkich, pięknych pociągnięciach długopisów, w Bibliach za pięć dolarów, w zabawkach, pięknych zabawkach, które moŜna kupić za grosze w kaŜdym sklepiku - tu właśnie leŜy zbawienie. Zdawało się, Ŝe mógłby to wszystko objąć umysłem, mógłby to spenetrować, stworzyć spójne, łatwe do wyjaśnienia teorie, gdyby tylko... - Panie Ash - przerwał mu cichy głos. Nic więcej nie było potrzebne. Dobrze ich wszystkich wyszkolił. Nie hałasować przy drzwiach. Mówić cicho. Usłyszę was. Głos naleŜał do Remmicka, który był łagodnym z natury Brytyjczykiem (płynęła w nim odrobina celtyckiej krwi, lecz on sam nie zdawał sobie z tego sprawy). SłuŜący w ciągu ostatnich dziesięciu lat okazał się niezastąpiony, lecz juŜ wkrótce - ze względów bezpieczeństwa - będzie musiał zostać odesłany. - Panie Ash, przyszła ta młoda dama. - Dziękuję, Remmick - odpowiedział jeszcze ciszej, niŜ mówił słuŜący. Gdyby tylko zechciał, z łatwością zobaczyłby w ciemnej szybie okna odbicie Remmicka - przystojnego męŜczyznę o małych, wyjątkowo świetlistych, błękitnych oczach, które były osadzone zbyt blisko siebie. Mimo to jego twarz nie była nieatrakcyjna. Remmick miał teŜ mnóstwo spokojnego i pozbawionego dramatyzmu oddania, które Ash z czasem pokochał; pokochał samego Remmicka. Na świecie istniało mnóstwo lalek o zbyt blisko osadzonych oczach - w szczególności francuskie lalki zrobione przez Jumeau, Schmidta i Synów, Hureta a takŜe Petita i Demontiera - o twarzyczkach przypominających księŜyc w pełni, o lśniących szklanych oczach przytulonych do porcelanowych nosków, z usteczkami tak malusieńkimi, Ŝe na pierwszy rzut oka wydawały się tylko drobnymi pączkami albo śladami po ukąszeniu pszczoły. Wszyscy kochali te lalki. Te ukąszone przez pszczoły królewny. JeŜeli kochasz lalki i spędzasz wiele czasu na przyglądaniu się im, to w końcu zaczynasz takŜe kochać ludzi, poniewaŜ w wyrazach tych małych twarzyczek dostrzegasz cnoty, widzisz, jak ostroŜnie zostały wyrzeźbione, ile trudu włoŜono w zmajstrowanie poszczególnych części, tak Ŝeby w końcu zakwitł triumf na tej czy

tamtej niezapomnianej buzi. Czasem spacerował po Manhattanie i celowo spoglądał na twarze ludzi i starał się je widzieć tak, jakby Ŝaden szczegół, nos, ucho czy zmarszczka, nie dostał się na nie przypadkowo. - Właśnie pije herbatę, proszę pana. Przyszła tu strasznie zmarznięta. - Nie wysłaliśmy po nią samochodu, Remmick? - Wysłaliśmy, proszę pana, ale i tak okropnie zmarzła. Na dworze jest straszny ziąb. - Ale w muzeum z pewnością jest ciepło. Chyba tam ją zaprowadziłeś, nieprawdaŜ? - Przyszła prosto na górę, proszę pana. Jest bardzo podekscytowana, sam pan rozumie. Odwrócił się, posłał Remmickowi szybki promienny uśmiech (albo przynajmniej miał nadzieję, Ŝe tak to wyglądało), a potem odprawił go najdrobniejszym z gestów, jakie człowiek moŜe jeszcze zauwaŜyć. Przeszedł po podłodze z marmuru z Carrary do drzwi prowadzących do przyległego pokoju i spojrzał przezeń, i przez następny, takŜe wyłoŜony lśniącym marmurem, jak wszystkie pokoje, które zamieszkiwał, na młodą kobietę, która siedziała samotnie przy biurku. Widział ją z profilu. ZauwaŜył, Ŝe jest podenerwowana. Obserwował, jak sięga po herbatę, a potem zmienia zdanie. Nie wiedziała, co począć z rękami. - Proszę pana, włosy... Czy pan pozwoli? - Remmick dotknął jego ramienia. - Musimy? - Tak, proszę pana, naprawdę powinniśmy. - Wyciągnął swoją miękką szczotkę do włosów, taką, jakiej uŜywają męŜczyźni, kiedy nie chcą, by widziano, Ŝe posługują się szczotkami do włosów przeznaczonymi dla kobiet. Wyciągnął rękę, po czym szybko i pewnie przyczesał włosy swego pracodawcy, które - jak powiedział - powinny juŜ dawno zostać przycięte i wyrównane, włosy, które niedbale i buntowniczo opadały mu na kołnierzyk. Remmick cofnął się i zakołysał na piętach. - Teraz wygląda pan doskonale, panie Ash - powiedział, unosząc brwi. - Nawet jeśli są nieco zbyt długie. Roześmiał się cicho. - Boisz się, Ŝe ją przestraszę, nieprawdaŜ? - spytał z łagodną drwiną. - Chyba niewiele cię obchodzi, co ona moŜe pomyśleć. - Proszę pana, zaleŜy mi na tym, Ŝeby zawsze wyglądał pan jak najlepiej, dla

własnego dobra. - AleŜ oczywiście - odrzekł cicho. - I za to cię kocham. Podszedł do młodej kobiety, a zbliŜając się do niej, począł robić odpowiednio duŜo hałasu. Powoli obróciła głowę; podniosła wzrok. Zobaczyła go i przeŜyła nieunikniony szok. Podchodząc, wyciągnął ku niej ramiona. Wstała, uśmiechnęła się szeroko i ujęła jego dłonie. Miała ciepły, pewny uścisk. Spojrzała na jego ręce, na palce i dłonie. - Zaskoczyłem panią, panno Paget? - spytał, obdarzając ją swym najbardziej czarującym uśmiechem. - Dopiero co uczesano mi włosy, Ŝebym się pani spodobał. Czy wyglądam aŜ tak fatalnie? - Panie Ash, wygląda pan wspaniale - odparła pospiesznie. Miała kalifornijski akcent. - Nie spodziewałam się, Ŝe... nie spodziewałam się, Ŝe jest pan tak wysoki. Oczywiście, wszyscy mówią, Ŝe pan jest... - A czy wyglądam na miłego człowieka, panno Paget? To leŜ o mnie mawiają. - Mówił powoli. Często Amerykanie mieli trudności z rozumieniem jego „brytyjskiego akcentu”. - Och tak, panie Ash - powiedziała. - Na bardzo miłego. Ma pan bardzo piękne, długie włosy. Ogromnie podobają mi się pańskie włosy, panie Ash. To było doprawdy szalenie przyjemne i bardzo zabawne. Miał nadzieję, Ŝe Remmick przysłuchuje się tej rozmowie. Bogactwo sprawia, Ŝe ludzie powstrzymują się od osądzania twoich czynów, Ŝe doszukują się dobra w decyzjach, które podejmujesz, w stylu Ŝycia, które prowadzisz. Bogactwo wydobywa nie tylko słuŜalczą, lecz bardziej przemyślaną postawę z ludzi. Przynajmniej czasami... Ona najwyraźniej jednak mówiła prawdę. Wpijała w niego wzrok, a jemu to się podobało. Czule uścisnął jej dłonie, po czym puścił. Kiedy obszedł biurko, ona ponownie zajęła swoje miejsce, nadal wpatrzona w niego. Miała nad wyraz wąską i głęboko pobruŜdŜoną twarz, jak na kogoś tak młodego. Jej oczy miały dziwny, niebieskofioletowy kolor. Była piękna na swój własny sposób - z popielatymi włosami w nieładzie, lecz pełnymi blasku, ubrana w wykwintne, pomięte stare ubrania. Tak, nie wyrzucaj ich, ocal je ze stojaka na pchlim targu, odnów zaledwie kilkoma szwami i Ŝelazkiem; przeznaczenie rzeczy wyprodukowanych leŜy w ich wytrzymałości i podatności na zmianę kontekstu; zmięty jedwab pod fluorescencyjnym światłem, elegancja zmatowiona guzikami z plastiku w kolorach,

jakich geologiczne warstwy nigdy nie osiągną, połączona z pończochami z tak mocnego nylonu, Ŝe gdyby je spleść, moŜna by otrzymać linę o niezmierzonej wytrzymałości, gdyby tylko ludzie nie zdzierali ich i nie wyrzucali do koszy na śmieci. Tak wiele rzeczy do zrobienia, tak wiele sposobów widzenia... Gdyby miał dostęp do zawartości kaŜdego kosza na śmieci z Manhattanu, mógłby zarobić kolejny miliard tylko na tym, co by w nich znalazł. - Podziwiam pani prace, panno Paget - odezwał się. - Poznanie pani to prawdziwa przyjemność. - Wskazał gestem blat biurka, na którym piętrzyły się ogromne kolorowe fotografie jej lalek. Czy moŜliwe, Ŝeby ich nie zauwaŜyła? Zdawało się, Ŝe ogarnęło ją zadowolenie; policzki jej poczerwieniały. MoŜe jego maniery i styl nieco ją uwiodły; nie miał pojęcia. Zdarzało się czasami, Ŝe ludzie czuli się zauroczeni jego osobą, choć on sam wcale nie usiłował ich oczarować. - Panie Ash - rzekła. - To jest jeden z najwaŜniejszych dni w moim Ŝyciu. - Powiedziała to tak, jakby sama usiłowała to zrozumieć, a potem zamilkła skonfundowana; być moŜe zdawało się jej, Ŝe popełniła gafę, mówiąc to, co naprawdę miało znaczenie. Pozwolił sobie na promienny uśmiech, potem lekko schylił głowę, jak często robił - była to cecha charakterystyczna, o której ludzie często wspominali - tak, Ŝe zdawało się, iŜ spogląda na nią w górę, mimo Ŝe był od niej sporo wyŜszy. - Pragnę pani lalek, panno Paget - odparł. - Chcę mieć je wszystkie. Jestem bardzo zadowolony z tego, co pani zrobiła do tej pory. Doskonale poradziła sobie pani w pracy z tymi wszystkimi nowymi materiałami. Pani lalki są unikalne. I to mi się właśnie podoba. Uśmiechała się wbrew sobie. To był zawsze wyjątkowo podniecający moment; dla niego i dla nich. JakŜe on uwielbiał ich uszczęśliwiać! - Czy moi prawnicy przedstawili pani wszystko? Jest pani zorientowana co do warunków? - Tak, panie Ash. Wszystko rozumiem. Przyjmuję pańską ofertę. To moje marzenie. Ostatnie słowa wypowiedziała z lekkim naciskiem. Tym razem nie zawahała się ani nie zarumieniła. - Panno Paget, pani potrzebny jest ktoś, kto by się targował w pani imieniu! - zganił ją. - Ale nawet jeŜeli kiedykolwiek kogoś oszukałem, to nie pamiętam tego,

lecz jeśli to miało miejsce, szczerze chciałbym, Ŝeby ktoś mi o tym przypomniał, Ŝebym mógł naprawić swój błąd. - NaleŜę do pana, panie Ash - odparła. Jej oczy się rozjaśniły, lecz nie wypełniły łzami. - Pana warunki są bardzo hojne. Materiały zapierają dech w piersi. Metody... - Potrząsnęła lekko głową. - No cóŜ, tak naprawdę to nie bardzo rozumiem metody masowej produkcji, ale znam pańskie lalki. Kręciłam się po sklepach i wypatrywałam zabawek wyprodukowanych przez Ashlar. Wiem, Ŝe wszystko pójdzie po prostu świetnie. Podobnie jak wielu innych, robiła swoje lalki w kuchni, potem w warsztacie w garaŜu, wypalając glinę w piecu, na który właściwie nie było jej stać. Przetrząsała pchle targi w poszukiwaniu odpowiednich materiałów. Inspirację czerpała z filmów i powieści. Jej prace były Jedyne w swoim rodzaju”, produkowane w „limitowanych wersjach”, odpowiadały gustom właścicieli eleganckich sklepików z lalkami bądź galerii. Zdobyła wiele nagród, zarówno waŜnych, jak i małych. Kształty, które zrodziły się w jej wyobraźni, mogą teraz zostać wykorzystane do czegoś zupełnie innego - pół miliona pięknych interpretacji jednej lalki, potem następnej, i następnej, zrobione z winylu tak pięknie uformowanego, Ŝe będzie wyglądał równie cudownie jak porcelana, z oczyma namalowanymi tak świetliście, jakby były z prawdziwego szkła. - A co z imionami, panno Paget? Dlaczego pani sama nie wybierze imion dla lalek? - Dla mnie one zawsze były bezimienne, panie Ash - odrzekła. - Imiona, które pan im nada, będą doskonałe. - Zdaje pani sobie sprawę, Ŝe juŜ wkrótce będzie pani bogata, panno Paget? - Tak mi wszyscy powtarzają - odparła. Nagle wydała mu się bezbronna, niemal krucha. - Ale musi się pani cały czas z nami spotykać. Musi pani akceptować kaŜdą fazę. Tak naprawdę, to nie będzie zajmować zbyt wiele czasu... - Będę to robić z prawdziwą przyjemnością, panie Ash. Chcę zrobić... - A ja chcę natychmiast obejrzeć kaŜde pani nowe dzieło. Niech mnie pani informuje na bieŜąco. - Oczywiście. - Ale niech się pani nie spodziewa, Ŝe proces produkcyjny przypadnie pani do gustu. Jak zapewne zdąŜyła pani zauwaŜyć, produkcja szalenie róŜni się od tworzenia,

formowania dzieła. No cóŜ, moim zdaniem, to jedno i to samo, ale ludzie rzadko się ze mną zgadzają. Artyści zazwyczaj nie widzą w masowej produkcji swego sprzymierzeńca. Nie musiał wyjaśniać swego starego rozumowania, Ŝe nie dba o rzeczy - jedyne - w - swoim - rodzaju ani o limitowane edycje, Ŝe zaleŜy mu tylko na lalkach, które mogą naleŜeć do wszystkich. Teraz weźmie jej modele lalek i będzie je produkował rok w rok, zmieniając je tylko wtedy, kiedy znajdzie ku temu dobry powód. Wszyscy juŜ od dawna wiedzieli, Ŝe nie interesują go pomysły lub przedmioty przeznaczone dla elit. - Czy ma pani jakieś pytania odnośnie do naszego kontraktu, panno Paget? Proszę się nie wahać i zadać je bezpośrednio mnie. - Panie Ash, ja juŜ podpisałam kontrakt! - Ponownie parsknęła krótkim śmiechem, wybitnie beztroskim i młodym. - Bardzo się cieszę, panno Paget - odparł. - Proszę się przygotować, bo będzie pani sławna. - Wyciągnął dłonie nad biurko i splótł je nad blatem. Oczywiście, ona się w nie wpatrywała, roztrząsała ich niewiarygodne rozmiary. - Panie Ash, wiem, Ŝe jest pan zajęty. Nasze spotkanie miało trwać piętnaście minut. Skinął zachęcająco głową, jak gdyby chciał powiedzieć: to nie jest aŜ takie istotne, proszę mówić dalej. - Niech mi będzie wolno zadać jedno pytanie. Dlaczego podobają się panu moje lalki? Chodzi mi, tak naprawdę, panie Ash, chodzi mi o to... Zastanowił się przez moment. - Oczywiście, istnieje typowa odpowiedź handlowa, która jest w pełni zgodna z prawdą. Faktem jest teŜ to, Ŝe pani lalki są oryginalne. Ale to, co mi się w nich najbardziej podoba, panno Paget, to pewien szczegół - wszystkie są szeroko uśmiechnięte. Ich oczka są zmruŜone, a twarzyczki uchwycone w ruchu. Mają lśniące ząbki. Prawie moŜna usłyszeć ich śmiech. - Zaryzykowałam, panie Ash. - Nagle sama wybuchnęła śmiechem i przez moment wydawała się równie szczęśliwa co jej zabawki. - Wiem o tym, panno Paget. Czy zamierza pani stworzyć teraz kilkoro smutnych dzieci? - Nie wiem, czy potrafię.

- Niech pani robi to, na co ma pani ochotę. Ma pani moje poparcie. Ale proszę nie tworzyć smutnych dzieci. Zajmuje się tym i tak juŜ zbyt wielu artystów. Zaczął się powoli podnosić, gestem odprawy, i wcale go nie zdziwiło, kiedy i ona takŜe poderwała się na nogi. - Dziękuję panu, panie Ash - powtórzyła i wyciągnęła rękę ku jego ogromnej dłoni o długich palcach. - Nie potrafię panu powiedzieć, jak bardzo... - AleŜ nie musi pani nic mówić. Pozwolił jej uścisnąć sobie rękę. Czasami ludzie nie chcieli dotykać go po raz drugi, jakby wyczuwali, Ŝe nie jest człowiekiem. Zdawało się, Ŝe ich odrazę budzi nie tyle jego twarz, ile jego wielkie stopy i dłonie. Albo głęboko w podświadomości, zdawali sobie nagle sprawę, Ŝe ma nieco zbyt długą szyję albo odrobinkę za wąskie uszy. Ludzie są doskonale wyczułem na rozpoznawanie własnego gatunku, szczepu, klanu czy rodziny. W końcu określona część ludzkiego mózgu jest przeznaczona tylko do tego, Ŝeby rozpoznawać i zapamiętywać poszczególne twarze. A jednak ona nie czuła niechęci; była tylko bardzo młoda i zauroczona, podniecona najprostszymi sprawami. - A tak przy okazji, panie Ash. Mam nadzieję, Ŝe się pan nie obrazi o to, co powiem, ale białe pasma w pańskich włosach są niesłychanie twarzowe. Niech ich pan nigdy nie farbuje. Siwe włosy u młodego męŜczyzny są zawsze wyjątkowo pociągające. - DlaczegóŜ mi pani to mówi, panno Paget? Znowu się zaczerwieniła, ale potem szybko roześmiała. - Nie wiem - przyznała. - Chyba dlatego, Ŝe pańskie włosy są tak białe, a pańska twarz taka młoda. Nie spodziewałam się, Ŝe będzie pan tak młody. To właśnie jest tak zadziwiające... - Urwała, niepewna. Najlepiej będzie, jeŜeli odprawi ją co prędzej, zanim zbyt szybko nie wpadnie w przeraŜenie, Ŝe popełniła gafę. - Dziękuję, panno Paget - odparł. - Jest pani bardzo miła. Rozmowa z panią była dla mnie prawdziwą przyjemnością. - Dodanie otuchy, bezpośrednie i zapadające w pamięć. - Mam nadzieję, Ŝe wkrótce znowu się spotkamy. I Ŝe będzie pani szczęśliwa. Nadszedł Remmick, Ŝeby ją odprowadzić. Pospiesznie dorzuciła coś jeszcze, podziękowanie za inspirację i zapewnienie, Ŝe zrobi, co w jej mocy, Ŝeby uszczęśliwić cały świat. Słowa miały mniej więcej taki właśnie, pozytywny wydźwięk. Obdarzył ją jeszcze jednym, powaŜnym uśmiechem, kiedy wychodziła, po czym drzwi z brązu

zamknęły się za nią. Oczywiście, kiedy wróci do domu, wyciągnie wszystkie dostępne magazyny; doda na palcach, a moŜe nawet uŜyje kalkulatora. Zda sobie sprawę z tego, Ŝe nie moŜe być młody, nie wedle ludzkich miar. Dojdzie do wniosku, Ŝe ma dobrze po czterdziestce, Ŝe wręcz zmaga się z pięćdziesiątką. To było i tak dość ostroŜne szacowanie. Ale jak ma sobie z tym poradzić na dłuŜszą metę? Bo dłuŜsza meta zawsze była dla niego problemem. Oto było Ŝycie, które kochał, ale będzie musiał poczynić pewne przygotowania. Och, nie, nie moŜe sobie właśnie teraz zaprzątać umysłu czymś tak okropnym! A co, jeŜeli białe włosy zaczną pojawiać się naprawdę masowo? To by chyba pomogło, nieprawdaŜ? Ale co to tak naprawdę oznaczało, te białe włosy? CóŜ to odsłaniało? Był zbyt zadowolony, Ŝeby teraz o tym myśleć. Zbyt szczęśliwy, Ŝeby pozwolić sobie na oddawanie się w szpony lodowatego strachu. Raz jeszcze odwrócił się ku oknom, za którymi padał śnieg. Z gabinetu widział Central Park równie wyraźnie jak z pozostałych pokoi. PrzyłoŜył dłoń do szyby. Była bardzo zimna. Jeziorko łyŜwiarzy opustoszało. Śnieg przykrył park i dachy poniŜej. ZauwaŜył jeszcze jeden ciekawy widok, który zawsze nieco go bawił. Chodziło o basen na dachu hotelu Parker Meridien. Śnieg padał nieustannie na szklany dach, podczas gdy w środku, w jasno oświetlonej, zielonej wodzie męŜczyzna pływał w tę i z powrotem, jakieś pięćdziesiąt pięter ponad ulicą. - Tak... oto jest bogactwo i władza - mruknął zamyślony sam do siebie. - śeby pływać pod niebem wśród burzy. - Zbudować baseny pod chmurami, oto kolejny projekt wart zastanowienia. - Panie Ash - odezwał się Remmick. - Słucham, mój drogi chłopcze - odpowiedział bezmyślnie, cały czas przyglądając się posuwistym ruchom pływaka; teraz widział wyraźnie, Ŝe to starszawy, bardzo chudy męŜczyzna. Tego typu postać w dawnych czasach uchodziłaby za ofiarę głodu. Ale to był jegomość w doskonałej formie - widział to wyraźnie - moŜliwe, Ŝe jakiś biznesmen, zatrzymany w lodowatym Nowym Jorku przez jakieś ekonomiczne sidła, pływał w tę i z powrotem w cudownie podgrzewanej i idealnie wysterylizowanej wodzie. - Telefon do pana. - Nie wydaje mi się, Remmick. Jestem zmęczony. Pada śnieg. Śnieg sprawia,

Ŝe mam ochotę zwinąć się w kłębek na łóŜku i zasnąć. Chcę iść spać, Remmick. Mam ochotę na filiŜankę gorącej czekolady, a potem chcę spać, spać, spać. - Panie Ash, ten człowiek powiedział, Ŝe pan będzie chciał z nim rozmawiać, Ŝe mam panu powtórzyć... - Oni wszyscy tak mówią, Remmick - odpowiedział. - Samuel, proszę pana. Powiedział, Ŝeby powtórzyć panu to imię. - Samuel! Odwrócił się od okna i spojrzał na słuŜącego, na jego spokojną twarz. Nie dopatrzył się na niej Ŝadnego osądu bądź opinii. Widział tylko oddanie i spokojną akceptację. - Powiedział, Ŝebym przyszedł bezpośrednio do pana, panie Ash. śe taki jest zwyczaj, kiedy on do pana dzwoni. Zaryzykowałem, Ŝe on... - Postąpiłeś słusznie. Zostaw mnie samego na jakiś czas. Usiadł w fotelu za biurkiem. Kiedy drzwi się zamknęły, podniósł słuchawkę i przycisnął maleńki czerwony guziczek. - Samuel! - wyszeptał. - Ashlar - nadeszła odpowiedź tak wyraźnie, jak gdyby jego przyjaciel naprawdę znajdował się tuŜ obok. - Czekałem piętnaście minut. AleŜ ty się zrobiłeś waŜny. - Gdzie jesteś, Samuelu? MoŜe w Nowym Jorku? - Oczywiście, Ŝe nie - odparł. - Jestem w Donnelaith, Ash. W Zajeździe. - Telefony w dolinie. - To był cichy szept. Głos dochodził aŜ ze Szkocji... z doliny. - Tak, stary przyjacielu, telefony w dolinie, a takŜe i wiele innych rzeczy. Przyszedł tu pewien Taltos, Ash. Widziałem go. Prawdziwy Taltos. - Zaczekaj chwilę. To brzmiało tak, jakbyś powiedział... - Właśnie to powiedziałem. Ale nie podniecaj się tym za bardzo, Ash. On juŜ nie Ŝyje. Był tylko niemowlęciem. Popełnił błąd. To długa historia. Jest w nią zamieszany pewien Cygan. Bardzo mądry Cygan o imieniu Yuri, z Talamaski. Ten Cygan nie Ŝyłby juŜ teraz... ale go uratowałem. - Jesteś pewien, Ŝe ten Taltos nie Ŝyje? - Tak powiedział mi Cygan. Ash, mroczne czasy spadły na Talamaskę. Z Zakonem stało się coś tragicznego. MoŜliwe, Ŝe juŜ wkrótce zabiją Cygana, ale on jest

zdecydowany wrócić do Domu Zakonnego. Musisz przyjechać tu jak najszybciej. - Samuelu, spotkamy się jutro, w Edynburgu. - Nie, w Londynie. Jedź bezpośrednio do Londynu. Obiecałem to Cyganowi. Ale przyjedź jak najszybciej. JeŜeli jego bracia zauwaŜą go w Londynie, będzie po nim. - Samuelu, to nie moŜe być prawda. Talamasca nie zrobiłaby czegoś podobnego nikomu, a zwłaszcza jednemu ze swoich ludzi. Jesteś pewien, Ŝe ten Cygan nie kłamie? - Ash, to ma związek z tamtym Taltosem. Czy moŜesz wyjechać od razu? - Tak. - Nie zawiedziesz mnie? - Nie. - W takim razie podejrzewam, Ŝe powinienem ci powiedzieć jeszcze jedną rzecz. I tak przeczytasz o tym w gazetach w Londynie. Prowadzą wykopaliska tu, w Donnelaith, w ruinach starej katedry. - Wiem o tym, Samuelu. JuŜ wcześniej o tym rozmawialiśmy. - Ash, oni odkryli grób świętego Ashlara. Znaleźli imię wyryte w kamieniu. Zobaczysz to w gazetach, Ashlar. Przyjechali tu naukowcy z Edynburga. Ash, w tę historię są teŜ zamieszane czarownice. Ale Cygan sam ci o tym wszystkim opowie. Ludzie mnie obserwują. Muszę kończyć. - Samuelu, ludzie zawsze ci się przyglądali. Zaczekaj... - Twoje włosy, Ash. Widziałem w czasopismach. Czy masz w nich siwe pasma? Wszystko jedno. - Tak, włosy mi siwieją, ale bardzo powoli. Pod innymi względami wcale się nie postarzałem. Nie przeŜyjesz właściwie Ŝadnego szoku, poza włosami. - Ty doŜyjesz końca świata, Ash. I to ty sprawisz, Ŝe się zawali! - Nie! - Claridge's w Londynie. Sami zaraz wyjeŜdŜamy. To ogromny hotel, w którym moŜna sobie rozpalić ogień ogromnymi dębowymi polanami i zasnąć w wielkiej starej przytulnej sypialni pełnej złoceń i zielonych aksamitów. Będę tam na ciebie czekać. I, Ash... zapłać za hotel, dobrze? Siedziałem tu w dolinie przez ostatnie dwa lata. Samuel się rozłączył. - Denerwujące - szepnął. OdłoŜył słuchawkę. Przez długą chwilę spoglądał na

drzwi z brązu. Nie zamrugał ani nie dostosował ostrości widzenia, kiedy się otwarły. Ledwie widział rozmazaną postać, która weszła do pokoju. Nie zastanawiał się, ledwie powtarzał w myślach słowa „Taltos” i „Talamasca”. Kiedy wreszcie podniósł wzrok, zobaczył tylko Remmicka, który nalewał właśnie gorącą czekoladę z małego cięŜkiego srebrnego dzbanuszka do ślicznej porcelanowej filiŜanki. Para przesłoniła cierpliwą, lekko zmęczoną twarz słuŜącego. Siwe włosy, cała głowa siwych włosów; ja nie mam ich aŜ tyle. W rzeczy samej miał tylko dwa białe pasma płynące od skroni, a takŜe nieco siwizny w bokobrodach. I, owszem, odrobinę białych włosów wśród gęstego ciemnego futra na piersi. Z niepokojem spojrzał na nadgarstki. Tam teŜ widniały siwe włoski, wtapiające się między ciemne owłosienie, które pokrywało jego ramiona przez tak wiele lat. Taltos! Talamasca. Świat się zawali... - Czy miałem rację, proszę pana, z tym telefonem? - spytał Remmick tym cudownym, prawie niesłyszalnym brytyjskim głosem, który jego pracodawca tak uwielbiał. Wiele osób nazwałoby go mamrotaniem. A teraz pojedziemy do Anglii, wrócimy pomiędzy łagodnych, przyjaznych ludzi... Do Anglii, kraju gryzącego zimna, widzianego z wybrzeŜa zaginionego lądu, i tajemnicy zimowych lasów oraz szczytów gór pokrytych śniegiem. - Tak, postąpiłeś jak najbardziej słusznie, Remmick. Kiedy Samuel dzwoni, zawsze mnie o tym informuj. Muszę pojechać do Londynu, i to jak najszybciej. - W takim razie muszę się pospieszyć, proszę pana. Lotnisko La Guardia było zamknięte przez cały dzień. Będzie bardzo trudno... - Wobec tego, proszę, pospiesz się i nie mów juŜ nic więcej. Pił wolno czekoladę. Nic nie smakowało mu bardziej, nic nie miało tak bogatego, słodkiego smaku, z wyjątkiem moŜe świeŜego mleka. - Kolejny Taltos - szepnął. Odstawił filiŜankę. - Mroczne czasy w Talamasce. - Nie był pewien, czy w to wierzyć. Remmick odszedł. Drzwi były zamknięte, a piękny brąz błyszczał tak, jakby był rozgrzany. Po marmurowej podłodze biegła wiązka światła z lampy umieszczonej na suficie; przypominało to blask księŜyca odbity na powierzchni morskiej toni. - Kolejny Taltos, i do tego samiec. IleŜ myśli przebiegało mu przez głowę, jakiŜ tumult emocji! Przez moment

miał wraŜenie, Ŝe da ujście łzom. Ale nie. Czuł gniew, wściekłość, Ŝe znowu dostał tylko przedsmak, namiastkę wiadomości... Ŝe znowu serce mu waliło, Ŝe leciał przez ocean, Ŝeby dowiedzieć się czegoś więcej o kolejnym Taltosie, który juŜ nie Ŝył... Taltosie - samcu. A Talamasca... więc i na nich przyszły mroczne czasy, tak? No cóŜ, to chyba było nieuniknione, nieprawdaŜ? I co teŜ on ma z tym zrobić? Czy raz jeszcze musi się dać wciągnąć w to wszystko? Wieki temu sam pukał do ich drzwi. Ale kto pośród nich moŜe teraz o tym pamiętać? Znał ich naukowców z imienia i twarzy, ale tylko dlatego, Ŝe bał się ich dostatecznie, aby wciąŜ śledzić ich ruchy. W ciągu setek lat nigdy nie przestawali przybywać do doliny... Ktoś coś wiedział, ale nic się tak naprawdę nie zmieniło. Dlaczego czuł, Ŝe teraz jest im winien jakąś opiekuńczą interwencję? Bo kiedyś otworzyli przed nim drzwi, wysłuchali go, błagali, Ŝeby został, nie wyśmiali jego opowieści, obiecali dochować jego tajemnic. I, podobnie jak on sam, Talamasca była stara. Równie stara jak drzewa w ogromnym lesie. Jak dawno temu to było? Przed domem w Londynie, długo wcześniej, kiedy stare palazzo w Rzymie nadal jeszcze rozświetlały płomienie świec. śadnych notatek, obiecali. śadnych akt, w zamian za wszystko, co im powie... co i tak miało pozostać bezosobowe, anonimowe, źródło legend i faktów, kawałków i fragmentów wiedzy z minionych wieków. Wycieńczony, przenocował pod ich dachem, a oni go pocieszali. Ale koniec końców przekonał się, Ŝe byli tylko zwyczajnymi ludźmi, być moŜe posiadali niesamowite zainteresowania, lecz byli tylko zwyczajnymi, krótko Ŝyjącymi naukowcami, alchemikami i kolekcjonerami, którzy się nim zachwycili. Jakkolwiek by było, niedobrze, Ŝe spadły na nich mroczne czasy - Ŝeby posłuŜyć się słowami Samuela, niedobrze, ze względu na całą ich wiedzę i archiwa. Niedobrze. I z jakiegoś powodu jego serce zabiło Ŝywiej dla nieznajomego Cygana w dolinie. Jego ciekawość zaś wobec Taltosa i czarownic paliła się tak samo gorąco jak zawsze. Dobry BoŜe, sama myśl o nich... Kiedy Remmick wrócił, miał przewieszony przez ramię płaszcz podbijany futrem. - Jest tak zimno, Ŝe powinien pan go włoŜyć - rzekł, narzucając płaszcz na ramiona pracodawcy. - Poza tym wygląda pan tak, jakby juŜ było panu zimno. - To nic takiego - odparł. - Nie jedź ze mną. Musisz coś tu jeszcze załatwić.

Wyślij pieniądze do hotelu Claridge's w Londynie. To dla męŜczyzny o imieniu Samuel. Kierownik hotelu nie będzie miał najmniejszych trudności ze zidentyfikowaniem Samuela. To garbaty karzeł o wyjątkowo rudych włosach i strasznie pomarszczonej twarzy. Załatw wszystko tak, Ŝeby ten człowieczek dostał to, czego zapragnie. Och, i jest z nim ktoś jeszcze, Cygan. Nie mam pojęcia, co to moŜe oznaczać. - Oczywiście, proszę pana. A jak brzmi jego nazwisko? - Nie mam pojęcia, Remmick - odpowiedział. Podniósł się do wyjścia i przykrył szyję połami podbijanego futrem płaszcza. - Znam Samuela od tak dawna... Doszedł juŜ do windy, kiedy zdał sobie sprawę, jak absurdalnie zabrzmiało to ostatnie zdanie. Ostatnimi czasy wypowiadał zbyt wiele absurdalnych stwierdzeń. Parę dni wcześniej, kiedy Remmick powiedział, jak bardzo podobają mu się marmurowe podłogi we wszystkich pokojach, on odrzekł: - Tak, uwielbiałem marmur od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłem. To teŜ było absurdalne. Wiatr huczał w szybie windy, podczas gdy mała kabina zjeŜdŜała z oszałamiającą prędkością. Był to dźwięk, który moŜna usłyszeć tylko w zimie i który przeraŜał Remmicka, choć on sam raczej go lubił, a przynajmniej uwaŜał za zabawny. Kiedy wysiadł w podziemnym garaŜu, czekał na niego samochód wydobywający z siebie powódź dźwięków i kłęby dymu. Właśnie ładowano jego walizki. Obok stał jego nocny pilot, Jacob, i jego bezimienny drugi pilot, oraz blady kierowca o jasnych włosach, który zawsze pracował na tej zmianie; to był ten, który się prawie nie odzywał. - Jest pan pewien, Ŝe chce pan odbyć tę podróŜ właśnie dziś w nocy? - spytał Jacob. - A nikt inny nie lata? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Zatrzymał się z uniesionymi brwiami, dłonią na klamce. Z wnętrza samochodu doleciało nieco ciepłego powietrza. - Nie, proszę pana. Niektórzy latają. - Więc i my polecimy, Jacob. JeŜeli się boisz, nie musisz mi towarzyszyć. - Gdzie pan jedzie, tam i ja, proszę pana. - Dziękuję, Jacob. Kiedyś zapewniałeś mnie, Ŝe moŜemy lecieć bezpiecznie w taką pogodę jak dziś, będąc mniej zagroŜeni niŜ pasaŜerski odrzutowiec. - Tak, to prawda. Sam tak mówiłem.

Oparł się wygodnie na siedzeniu pokrytym czarną skórą, wyciągnął długie nogi i oparł stopy na fotelu po przeciwnej stronie, czego Ŝaden człowiek nie mógłby dokonać w tej długiej limuzynie. Kierowca siedział wygodnie oddzielony szybą, a pozostali jechali za nimi w drugim samochodzie. Ochroniarze zaś jechali w aucie z przodu. Długa limuzyna podjechała w górę rampy, przemknęła przy krawęŜniku z niebezpieczną lecz jakŜe podniecającą prędkością, a potem wypadła z czarnej paszczy garaŜu wprost w uroczy biały sztorm. Dzięki Bogu, Ŝebracy zostali zabrani z ulic. Ale on zapomniał o nich spytać. Z pewnością niektórzy z nich zostali wpuszczeni do holu jego budynku, dano im coś ciepłego do picia i prycze do spania. Przecięli Fifth Avenue i popędzili w kierunku rzeki. Burza śnieŜna szalała wokół bezgłośnymi podmuchami maleńkich płatków. Jechali pomiędzy ciemnymi opuszczonymi budynkami, jakby w głębokim wąwozie. Taltos. Na moment cała radość uleciała z jego świata - radość z osiągnięć i marzeń. Oczyma duszy zobaczył ładną młodą kobietę, lalkarkę z Kalifornii, w pomiętej fioletowej sukience z jedwabiu. Oczyma wyobraźni zobaczył ją martwą, leŜącą na łóŜku, z krwią tworzącą wokół kałuŜę i barwiącą na ciemno sukienkę. Oczywiście, tak się nie stanie. Nigdy więcej do tego nie dopuści; nie pozwolił, by coś podobnego zdarzyło się od tak dawna, Ŝe prawie juŜ nie pamiętał, jakie to uczucie obejmować ramionami miękkie kobiece ciało, prawie nie pamiętał, jak smakuje mleko z matczynej piersi. Ale myślał o łóŜku, o krwi, o dziewczynie, martwej i zimnej, której powieki stają się sine, podobnie jak ciało pod paznokciami, aŜ wreszcie takŜe i twarz. WyobraŜał to sobie po to, Ŝeby nie musieć myśleć o zbyt wielu innych rzeczach. Ból tego obrazu trzymał go w ryzach; chronił. - Och, jakie to ma znaczenie? Męski osobnik. I martwy, na dodatek. Dopiero teraz dotarło do niego, Ŝe zobaczy się z Samuelem! On i Samuel znowu będą razem. Oto coś, co sprawiło, Ŝe zalała go fala szczęścia, albo raczej zalałaby, gdyby sobie na to pozwolił. A on przecieŜ był mistrzem w pozwalaniu przypływom szczęścia nadchodzić, kiedy tylko miały na to ochotę. Nie widział Samuela od pięciu lat, a moŜe dłuŜej? Musiał się zastanowić. Oczywiście, rozmawiali przez telefon. Z biegiem czasu, kiedy telefony i linie telefoniczne stawały się coraz doskonalsze, rozmawiali coraz częściej. Ale tak

naprawdę nie widział Samuela. W tamtych dniach miał we włosach ledwie odrobinkę siwizny. BoŜe, czyŜby to postępowało aŜ tak szybko? Ale, rzecz jasna, Samuel zauwaŜył juŜ wtedy tych kilka siwych włosków i jakoś je skomentował, lecz Ash odparł: - To minie. Przez jedną chwilę uniosła się zasłona, ogromna ochronna tarcza, która tak często ratowała go przed bólem nie do zniesienia. Zobaczył dolinę, unoszący się dym; usłyszał okropny brzęk i szczęk mieczy, zobaczył postaci pędzące w kierunku lasu. Dym unosił się z wozów i domków na kółkach... NiemoŜliwe, Ŝe coś takiego mogło się zdarzyć! Broń się zmieniła; zmieniły się zasady. Ale pod innymi względami masakry były dokładnie takie same. Mieszkał na tym kontynencie od jakichś siedemdziesięciu pięciu lat i zawsze wracał doń w miesiąc, dwa po wyjeździe... miał ku temu wiele powodów, lecz jednym z waŜniejszych było to, Ŝe nie chciał znajdować się w pobliŜu płomieni, dymu, agonii i koszmarnego zniszczenia sianego przez wojny. Wspomnienie doliny nie opuszczało go, nasuwając jeszcze inne obrazy zielonych łąk, dzikich kwiatów, setek tysięcy drobniutkich niebieskich dzikich kwiatuszków. Płynął rzeką na małej drewnianej tratwie, a na wysokich blankach stali Ŝołnierze. Ach, co teŜ te stworzenia wyczyniały: kładły kamienie na kamieniach i tworzyły własne, ogromne góry! Ale czymŜe były jego własne monumenty, gigantyczne kamienne olbrzymy, które setki ludzi ciągnęły przez równiny, Ŝeby utworzyć okręgi? Jaskinia; to teŜ teraz zobaczył - jak gdyby nagle rozsypał się przed nim tuzin kolorowych fotografii - i w jednej chwili biegł w dół zbocza, ślizgał się, nieomal padał, a w kolejnej sekundzie stał tam Samuel i mówił: - Wyjedźmy stąd, Ash. Po co tu przyjechałeś? Co tu moŜna zobaczyć albo czego się nauczyć? Zobaczył Taltosa o białych włosach. - Mędrcy, dobrzy, wiedzący... - Tak o nich mówiono. Nie nazywali ich „starymi”. To nie było słowo, którym by się posługiwano w tamtych czasach, kiedy wiosny na wyspach były ciepłe, a owoce same spadały z drzew. Nawet kiedy przybywali do doliny, nigdy nie uŜywali słowa „stary”, a i tak wszyscy wiedzieli, Ŝe to oni Ŝyli najdłuŜej. Ci o białych włosach znali najdłuŜsze historie... - Wstań i idź posłuchać opowieści.

Na wyspach mogłeś wybierać, do którego z białowłosych chcesz pójść, bo oni sami nie potrafili wybrać; siedziałeś tam i przysłuchiwałeś się temu wybranemu, jak śpiewa, jak mówi albo recytuje strofy, jak opowiada o najgłębszych tajemnicach, jakie tylko potrafi sobie przypomnieć. Była tam białowłosa kobieta, która śpiewała wysokim słodkim głosem z oczyma zawsze utkwionymi w morzu. JakŜe on uwielbiał jej słuchać. Jak wiele czasu minie, pomyślał, ile jeszcze dziesiątków lat przepłynie, zanim moje włosy staną się zupełnie białe? Równie dobrze moŜe się to wydarzyć juŜ całkiem niedługo. Czas jako taki nie ma z tym nic wspólnego. A białowłosych niewiast było tak niewiele, gdyŜ rodzenie potomstwa odbierało im siły witalne. I choć nikt o tym nie mówił, wszyscy o tym wiedzieli. Białowłosi męŜczyźni byli pełni wigoru, kochliwi, Ŝarłoczni i chętnie przewidywali przyszłość. Ale siwowłosa kobieta była krucha. Zniszczyły ją porody. JakieŜ to koszmarne, tak sobie wszystko przypomnieć, tak nagle, tak dokładnie. A moŜe z białymi włosami związany był jeszcze jeden magiczny sekret? MoŜe sprawiały, Ŝe przypominasz sobie wszystko, od samego początku? Nie, to nie było tak. Chodziło o to, Ŝe w ciągu tych wszystkich lat, podczas których nie wiedział, jak wiele jeszcze czasu mu pozostało, zawsze wyobraŜał sobie, Ŝe powita śmierć z otwartymi ramionami, a teraz wcale się tak nie czuł. Samochód przekroczył rzekę i pędził w kierunku lotniska. Wielki cięŜki samochód mocno trzymający się śliskiego asfaltu. Wyjątkowo silnie opierał się szalejącemu wiatrowi. A wspomnienia cały czas się tłoczyły. Był juŜ stary, kiedy jeźdźcy przyjechali na równiny. Był juŜ stary, kiedy zobaczył Rzymian stojących na blankach twierdzy Antonii, kiedy wyglądał z drzwi klasztoru Kolumbana na wysokie klify Jony. Wojny. Dlaczego nigdy nie był w stanie pozbyć się ich z pamięci? Dlaczego czekały w jego umyśle w całej swej okazałości tuŜ obok słodkich wspomnień o tych, których kochał, o tańcach w dolinie, o muzyce? Jeźdźcy pędzący przez trawiaste równiny, ciemna masa rozprzestrzeniająca się niczym atrament po niewinnym obrazie, a potem niski ryk docierający do ich uszu i widok dymu unoszącego się bez końca z ich koni. Ocknął się gwałtownie. TuŜ obok dzwonił mały telefon. Złapał mocno słuchawkę i zerwał ją z

czarnych widełek. - Panie Ash? - Słucham, Remmick. - Pomyślałem, Ŝe chciałby pan o tym wiedzieć. W hotelu Claridge's znają bardzo dobrze pańskiego przyjaciela, Samuela. Zarezerwowali dla niego ten sam apartament co zwykle, naroŜny, na drugim piętrze, z kominkiem. Czekają na pana. I, panie Ash, oni takŜe nie znają jego nazwiska. Zdaje się, Ŝe wcale go nie uŜywa. - Dziękuję, Remmick. I zmów krótką modlitwę. Coś mi się zdaje, Ŝe pogoda jest burzliwa i niebezpieczna. OdłoŜył słuchawkę, zanim Remmick zdąŜył zacząć swoje zwyczajowe ostrzeŜenia. Nie powinienem był tego mówić, pomyślał. Ale to było naprawdę niesamowite - Ŝe znali Samuela w hotelu Claridge's. Wyobraźcie sobie, Ŝe się tam do niego przyzwyczaili ! Ostatnim razem, kiedy Ash widział Samuela, ten miał rude włosy zmierzwione i skołtunione, a twarz poznaczoną tak głębokimi zmarszczkami, Ŝe nie moŜna było wyraźnie zobaczyć jego oczu - tylko od czasu do czasu przebłyskiwały jasno, niczym kawałki bursztynu w nabrzmiałym ciele. W tamtych dniach Samuel ubierał się przewaŜnie w łachmany i nosił pistolet za paskiem, dzięki czemu wyglądał na małego pirata i ludzie na ulicach pospiesznie schodzili mu z drogi. - Boją się mnie. Nie mogę tu zostać. Popatrz tylko na nich, boją się mnie bardziej niŜ za dawnych czasów! A teraz znali go w hotelu Claridge's! CzyŜby zamawiał garnitury na Savile Road? Czy jego brudne buciki nie są juŜ dziurawe? CzyŜby zapomniał nosić broń? Samochód zatrzymał się i musiał uŜyć sporo siły, Ŝeby otworzyć drzwi; szofer przybiegł mu z pomocą w podmuchach śniegu. Lecz mimo wszystko, jakiŜ śliczny i czysty był śnieg, zanim nie spadł na ziemię. Wyprostował się, czując zesztywnienie w kończynach, po czym osłonił twarz dłonią, Ŝeby miękkie wilgotne płatki nie wpadały mu w oczy. - Właściwie nie jest tak źle, proszę pana - odezwał się Jacob. - Wydostaniemy się stąd w mniej niŜ godzinę. Niech pan będzie tak dobry i od razu wejdzie na pokład. - Oczywiście, dziękuję, Jacob - odpowiedział. Zatrzymał się. Śnieg padał na jego ciemny płaszcz. Czuł, jak roztapia się w jego włosach. Mimo to sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej małą zabawkę, konika na biegunach. - To dla twojego synka, Jacob - dodał. - Obiecałem mu.