Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 976
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 152

Rodzinny park atrakcji - Izabela Pietrzyk

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Rodzinny park atrakcji - Izabela Pietrzyk.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Izabela Pietrzyk
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 234 stron)

I NIE MÓW NIC. KOCHA SIĘ ZA NIC. NIE ISTNIEJE ŻADEN POWÓD DO MIŁOŚCI. Paulo Coelho

ROZDZIAŁ 1 Wiktoria przykleiła nos do szyby i podziwiała krajobraz za oknem. W światłach latarni tańczyły ogromne białe płatki, które w niczym nie przypominały normalnego styczniowego śniegu; wyglądały raczej jak efekty specjalne ze starego, uroczo tandetnego filmu. Po zasłanych białym dywanem chodnikach kroczyli mężczyźni, wystrojeni w garnitury i długie płaszcze, a oboknich truchtały wyfiokowane kobiety – niemal wszystkie ubrane w długie suknie i zamszowe szpileczki. Panowie czasami służyli im ramieniem, a czasami zostawali w tyle, gdyż eleganckie damy, z zarzuconymi niedbale na ramiona futrami, biegiem pokonywały dystans dzielący drzwi samochodów od głównego wejścia do Teatru Polskiego. Drobiły rozpaczliwie na niebotycznych obcasach i popiskiwały za każdym razem, kiedy cieniutki pantofelektrafiał w głębszą zaspę. Teatr stał dokładnie naprzeciwko i Wiktoria powinna już oswoić się z konsekwencjami tak niebanalnego sąsiedztwa, znowu jednak dała mu się zaskoczyć kolejną scenografią, tym razem w zimowej odsłonie. Kupiła to mieszkanie dwa miesiące temu, gdy od pierwszego wejrzenia zakochała się w urokliwej kamienicy i oplatających ją krętych zaułkach, którymi można było na sto sposobów zejść do nabrzeża Odry. Wspinając się nimi w przeciwnym kierunku, potrzebowała pięciu minut, aby trafić do parku, a dziesięciu, by znaleźć się w samym centrum miasta. Mimo że codziennie przemierzała wąskie uliczki, wciąż jeszcze zdarzało jej się pobłądzić w zakamarkach starej dzielnicy. Nie martwiła się tym, bo za każdym razem odkrywała coś nowego: albo cudnej urody odrestaurowaną, wymuskaną kamienicę z pracowniami modystek na parterze, albo podwórko, na którym czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia i ani myślał przyjąć do wiadomości, że na świecie nastał już dwudziesty pierwszy wiek. Ignorowali to również właściciele zakładów usługowych przycupniętych w oficynach, z chylącymi się do ziemi trzepakami i ze stertami wyrzuconych na środek rupieci: kawałkami mebli, fragmentami metalowych ram, dziurawymi garnkami, pojedynczymi butami, obudowami radioodbiorników, abażurami, zwojami kabli… Któregoś dnia postanowiła odwiedzić jedno z takich podwórek, żeby oddać do szewca buty, które nieopatrznie zostawiła na środku przedpokoju, zapomniawszy o niewybrednej Cykorii. Czteromiesięczne szczenię dostało imię na cześć swoich rodziców: Cykora i Kolii, ale Wika coraz częściej zastanawiała się nad przechrzczeniem suczki. „Błyskawica” pasowałoby lepiej – tak

skuteczną była niszczycielką. Małe ząbki obracały wniwecz, co popadnie, a najciekawsze, że owych ząbków kompletnie nie interesowały zabawki wyprodukowane specjalnie dla rozbrykanych psiaków. Wręcz przeciwnie – tylko one pozostawały nietknięte. Reszta domostwa była pokąsana, poszarpana, pogryziona lub przynajmniej zmemłana. Ten smutny los spotkał między innymi obcasy nowiutkich i nieprzyzwoicie drogich kozaczków. Wiktoria najpierw wystraszyła się, czy Cykorii nie zaszkodzi połknięty kauczuk, a kiedy się okazało, że wszystko zostało przyswojone i wydalone, poczuła do suczki wdzięczność za oszczędzenie cholewek. Wrzuciła buty w reklamówkę i poszła do szewca. Z pewnym trudem odnalazła opuszczone podwórko, na które przypadkowo trafiła kilka dni wcześniej, gdy wracała ze spaceru z Cykorią. Zbłądziła wtedy kolejny raz, chociaż nabrała przekonania, że orientuje się już nieźle w skrótach między bramami. Nadrobiły drogi, ale dzięki temu odkryła następne „czarodziejskie lustro”, jakich pełno było w tej dzielnicy. Ponownie miała ochotę tamtędy przejść, więc potraktowała obojętnie lśniące blichtrem wystawy na parterach odrestaurowanych kamienic i z uporem szukała zapyziałej oficyny. Minęła powyginany trzepak, hałdę węgla, stertę rupieci i dotarła do drzwi zakładu. Nacisnęła klamkę, a potem rozglądała się dookoła i wdychała zapachy, węsząc niczym Cykoria. Tak jak podejrzewała, właściciel warsztatu – podobnie jak podwórko – gwizdał na dwudziesty pierwszy wiek. Miała wrażenie, że po wejściu do środka stała się małą dziewczynką, którą mama wysłała z całą torbą butów wymagających natychmiastowego podzelowania. Patrzyła na obdrapane ściany, na stare linoleum pokryte kawałkami różnych dywanów, na brudną, naderwaną kotarę, zza której widać było toporny stół i narzędzia rodem z czasów króla Ćwieczka, na podchmielonego mężczyznę tarabaniącego się do niej zza tej kotary… – W młockarnię wpadły czy jak? – Z niekłamanym zdumieniem oglądał żałosne resztki po obcasach. – Nie. Piesek je pogryzł. – Uśmiechnęła się do pijanego jak szewc szewca, rozkoszując się wonią żrącego kleju, wieloletniego brudu i naprawianych w nieskończoność starych butów. – A pani aby pewna, że to pies? – Podniósł na Wiktorię rozchwiany wzrok. – Może na rynku kupiła pani od Ruskich małego niedźwiedzia albo jakieś inne dzikie coś? – Zapewniam, że to pies. – Nie przestawała się uśmiechać. – Da się coś z tym zrobić? – A co ma się nie dać... – Uniósł nonszalancko ramiona i zastygł w tej pozie. – Nie da to się trzasnąć drzwiami obrotowymi, królowo złota… – Super! – ucieszyła się Wiktoria, nieco zdziwiona, że szewc wie już o istnieniu drzwi obrotowych. Nic bowiem nie wskazywało na to, że opuścił swój warsztat od lat sześćdziesiątych. Wyglądał dokładnie tak samo jak całe jego królestwo. I nawet pachniał podobnie. – Czyli zrobi pan te obcasy od nowa? – A co mam nie zrobić? – Lustrował skutki niszczycielskiej działalności Cykorii. – Ale trochę to będzie kosztować. Cały spód trza robić od nowa. Wymiana glanka, sztukowanie… – Ile? – przeraziła się, nie wnikając, czym jest glank. A może glanek? – Ja wiem? – Czochrał się po głowie. – Ze trzydzieści, a może i czterdzieści złotych? Tak do pięćdziesięciu trza rachować. – Niech będzie. – Odetchnęła z ulgą, bo czymże było pięćdziesiąt złotych wobec kasy, jaką przepuściła na kozaczki? – No to piszemy… – Szewc wyciągnął bloczek spod lady i wsunął fioletową kalkę pod pierwszą stronę. – Jakkrólowa raczy się nazywać…? Miała wrażenie, że przeniosła się nie tylko w czasy dzieciństwa, ale jeszcze w dużo bardziej odległe rejony. Pijany facet, dziwna sceneria i to nazwanie jej królową… Przypomniał jej się cytat z ukochanego Bułhakowa:

„– To wódka? – słabym głosem zapytała Małgorzata. – Na litość boską, królowo – zachrypiał – czy ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus”. Wyszła z zakładu, oszołomiona wizytą w nierealnej czasoprzestrzeni. Długo nie docierało do niej, że ma już prawie czterdzieści lat i matka dawno przestała wysyłać ją do szewca albo magla. Teraz raczej wysłałaby ją do… diabła? Miała rację, bo wbita w lata, bezdzietna i niezamężna córka rzeczywiście stanowiła życiową porażkę Janiny – była źródłem jej wiecznych trosk oraz utyskiwań. Na dodatek nie uległa swatowskim zakusom matki i wciąż uciekała z zastawionych na nią małżeńskich sideł. Zamiast dziękować za narajanie kawalerów i skwapliwie z którymś z nich stanąć na ślubnym kobiercu, odrzucała zaloty, jakby nie wiedziała, ile wiosen sobie już liczy. Matka załamywała ręce, nie pojmując, dlaczego to niewdzięczne dziecko takbardzo różni się od swojej starszej siostry Amelii, która, dla odmiany, napawała dumą rodzicielkę: wydała się za marynarza, urodziła im dwójkę wnuków, no i prowadziła dom, o którym aż miło opowiadać sąsiadkom oraz obcym ludziom spotkanym przypadkowo w kilometrowej kolejce do lekarza pierwszego kontaktu. No ale cóż – konstatowała niezmiennie Janina, rozmyślając o swoich córkach – Mela zawsze była dobrym i grzecznym dzieckiem, a Wika od urodzenia chadzała własnymi ścieżkami. Już taka widać jej natura… Być może przez tę naturę, a być może odurzenie wonią kleju, po wyjściu od szewca kolejny raz zabłądziła. Tradycyjnie skończyło się cudownym odkryciem: trafiła do piwnicznej izby oferującej za bezcen bliżej nieokreślony asortyment. Wiktoria domyśliła się, że co bardziej przedsiębiorczy lokatorzy pobliskich oficyn zamiast wyrzucać niepotrzebne rzeczy na środek podwórka, znosili je do tego Sklepu Osobliwości – jak szybko ochrzciła w myślach odkryte lokum. Postanowiła coś kupić, ale niełatwo było zdecydować się na konkretny przedmiot. W końcu wybrała stary, szydełkowany obrus, uznawszy, że idealnie pasuje do jej mieszkania. Urządziła je pod dyktando Emilki, osiemnastoletniej siostrzenicy, która oprócz niebanalnego języka miała też niebanalne plany na przyszłość: marzyła o studiowaniu dizajnu w megawypasionej warszawskiej uczelni. Obyta w temacie nastolatka postanowiła, że nowe mieszkanie ciotki powinno zmierzać w kierunku bowaryzmu – nurtu w dizajnie, który wyraża tęsknotę za nierealnym. – Czaisz? – tłumaczyła Emilka. – Robisz jeden lukna chatę i od razu wiesz, że lokator odgradza się od brzydoty świata. Co my tu mamy? Trochę nierealne fantazje, duża emocjonalność, lekkie nieprzystosowanie do rzeczywistości, wybujałe marzenia, sentymentalizm… Szydełkowany obrus idealnie odgrodzi Wiktorię od brzydoty świata, udowodni, że ma trochę nierealne fantazje i jest sentymentalna. Brak przystosowania do rzeczywistości potwierdzała też wizyta u pijanego szewca i wgapianie się w śnieg, który wirował pod latarniami, by spaść na głowy dumnie kroczących mężczyzn i biegnących do teatralnego wejścia kobiet obutych w zamszowe szpileczki… Stała z przyklejonym do szyby nosem i napawała się bajkowym widokiem za oknem. Uwielbiała obserwować budynek Teatru Polskiego, odkąd się wprowadziła. Szybko zauważyła, że ten gmach prowadzi podwójne życie: udawał niepozorną szarą myszkę, która nagle potrafi

zamienić się w królową. Takjakteraz… Rozogniona światłami ceglasto-beżowa elewacja i wybrzuszony, piaskowany fronton wyglądały w ten mroźny wieczór niczym oaza ciepła, do której gnały panie i niespiesznie zdążali panowie. Pretensjonalnie duże płatki śniegu podsycały wrażenia… Nic dziwnego, że sto lat temu urzędowali tu wolnomularze – pomyślała Wiktoria, utrwalając w pamięci surrealistyczny obrazek, żeby przywołać go, jeśli któregoś dnia zwątpi w piękno świata. Lubiła robić takie „zdjęcia w głowie”… Dzwonek komórki odkleił Wiktorię od szyby. Po dłuższej chwili znalazła go na komodzie, obok zegara z mosiężną baletnicą. – Cześć, mała – ucieszyła się, zobaczywszy imię siostrzenicy na wyświetlaczu. – Widziałaś, jakśnieg sypie? Coś pięknego, prawda? – Widziałam, widziałam… – zaburczała Emilka bez cienia entuzjazmu. – Zjarałam się tym pięknym śniegiem lepiej niż skrętem z rzeżuchy. – Przestań. Gdybyś mogła teraz zobaczyć mój widok z balkonu, tobyś inaczej mówiła. Za chwilę rozpoczyna się spektakl, więc tłumy walą do teatru… – Opisywała ze szczegółami pejzaż, chociaż była pewna, że dziewczyna nie przerywa ciotce tylko przez grzeczność. Zakończyła więc szybko. – No tego nie da się oddać słowami! – Ale miło, że próbujesz… – Dyskretne ziewnięcie potwierdziło przypuszczenia Wiktorii. – Ciekawe, czy byłabyś równie wniebowzięta, gdybyś musiała to wszystko odśnieżać. Se w końcu żyły pochlastam durną szuflą albo komuś nią przywalę! – Domyślam się, że odśnieżałaś dzisiaj. – Nie chciała rozeźlić nastolatki, więc z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. – Dzisiaj, wczoraj, przedwczoraj... Co się budzę, mam dzień świra, świstaka i spoconej świni! Więc jeszcze ty mi nie dowalaj, dobrze? Wystarczą mi zwały śniegu! – Emilka prychała po każdym zdaniu. – Powiedz lepiej, jaksię miewa Cykoria. Urosła? – Urosła. I jest bardziej zachwycona śniegiem niż ja. – Stłumiła kolejny atakwesołości. – Nic więcej nie powiem, bo jeszcze bardziej ci dowalę. – Wycziluj – uspokoiła ciotkę w swoim języku, który był swoistym połączeniem polskiego i angielskiego, z racji czego Wiktoria nazwała go polgielskim. – Psie zachwyty dźwignę. Na pewno nie mają nic wspólnego z twoimi romantycznymi androidami. – Andronami – poprawiła siostrzenicę, przyzwyczajona już do tego, że mówienie po polgielsku ma zgubny wpływ na posługiwanie się poczciwą polszczyzną. – Czym?! Jakimi znowu andronami? O co cho?! – Chodzi o to, że plotę androny, a nie androidy. Androny to… – Heloł! Nie pouczaj mnie, dobra? – obruszyła się Emilka. – Jakbyś chciała wiedzieć, to androidy są systemami operacyjnymi do różnych wypasionych gadżetów: komórek, smartfonów, tabletów. To takie aplikacje, które poszerzają funkcjonalność i działają dokładnie tak samo jak twoja nienormalna wyobraźnia, która widzi cuda w zwykłym śniegu pod teatrem. – Słysząc martwą ciszę, zaśmiała się triumfalnie. – No! To chyba sobie z grubsza wyjaśniłyśmy androidy i te… jakim tam? – Androny. Czyli bzdury, głupstwa. I tytuł tomiku Brzechwy… – Wiktoria zdała sobie sprawę, jak blado wypadają androny przy androidach, więc dorzuciła w ich obronie: – Dzieciaki uwielbiają te wiersze! – Tak to bywa, kiedy człowiek całe życie uczy pierwszaki… – westchnęła wyrozumiale

Emilka. – Opowiesz wreszcie o Cykorii? – Wróciła do ulubionego tematu. Widocznie postanowiła tym razem nie wytykać ciotce pracy z siedmiolatkami i życia w złudzeniu, że wszyscy są na poziomie jej uczniów. – Bryka w śniegu? Co teraz robi? – Śpi, bo przez dwie godziny ganiała po parku. – Wika z czułością przyglądała się rozciągniętemu na podłodze psiakowi, który wyglądał, jakby stracił przytomność. – Wsadza łeb w zaspy razem z uszami i nie wiem, jakim cudem w żadnej się nie udusiła. Na dodatek zamiast chodzić, podskakuje jakpiłeczka. Co ci będę opowiadać? Wpadnij, to razem pójdziemy na spacer i sama się przekonasz. – Wpadnę, wpadnę. Stęskniłam się za nią strasznie. – Pasuje ci jutro? Kończę lekcje o czternastej. – Tęskniła za siostrzenicą tak samo jak ona za jej psem. – Jutro nie dam rady, kwach totalny w chacie. Ojciec wypływa i świruje jak bąbel w oranżadzie. Nie chcę go prowokować do większego musowania. Czaisz klimat? – Wpadnij, jak wypłynie – zaproponowała Wiktoria, pełna podziwu dla siebie, że zdołała zachować obojętny ton. – Śnieg szybko nie stopnieje. Zdążysz zobaczyć Cykorię w akcji. – No! Nie mogę się doczekać. I nie tylko o psie mówię. Ojciec idzie w morze! Też się cieszysz, co? – A co mnie to obchodzi? – Wiktoria pochwaliła się za beznamiętność. – Kiedy wpadniesz? – Jakty mnie czasami wkurzasz! Fembot! – Kto?! – W końcu wybuchnęła serdecznym śmiechem. Uwalniała też radość z rychłego wyjazdu szwagra. – Że ja niby jestem fembot? Czyli kto? – Kobieca wersja robota. I też android, tylko inny – niechętnie wyjaśniła Emilka, jakby zdemaskowała nieszczerość ciotki. – Kolnęłam do ciebie, żeby przekazać superniusa, a ty mi, że masz to gdzieś. I jeszcze czepiasz się, jak mówię! – Zamilkła na chwilę, jednak nie doczekawszy się reakcji na zaczepkę, złożyła broń. – No dobra, mam udawać głupią, to poudaję, co mi tam. Poczekaj… – Znowu zrobiła pauzę, a potem sapnęła: – Dżizas! Muszę kończyć. Bąbel już szaleje w salonie i buzuje coraz głośniej. Pewnie zaraz wpadnie do mojego pokoju i pianą mi dywan zaleje. – Hamuj, mała, hamuj. – Wiktoria wróciła do obojętnego tonu. – To twój ojciec. Należy mu się… – Co mu się należy, to ja dobrze wiem! – przerwała jej brutalnie siostrzenica. – Ale jakoś wytrzymam. Idź lukać na śnieg i na swój zaczarowany teatr. Nie każdy może żyć w bajce, ja spadam do reala. Odezwę się, jakkochany tatuś zniknie na morzu. Nara! – Nara… Wbrew ironicznym sugestiom zamiast „lukać” na zaczarowany teatr, poszła do kuchni, żeby „wylukać” wino tudzież korkociąg. Baśniowy krajobraz przestał ją interesować, bo widok wypływającego w morze szwagra wydał jej się piękniejszy nawet od czarodziejskiego gmachu z podświetloną na ognistoczerwono elewacją. Nigdy nie lubiła Sławka. Był dla niej zaprzeczeniem prawdziwego mężczyzny, chociaż niby posiadał zestaw cech powszechnie uznawanych za pożądane w etalonie samca: silny, władczy, niezależny, samodzielny, odpowiedzialny, cierpliwy, opanowany, słowny, przewidywalny, powściągliwy… bla, bla, bla. Mogłaby mnożyć te przymioty w nieskończoność, ale w jego wydaniu były one tak karykaturalnie przejaskrawione, że zamieniały się w wady, przez co zadowolony ze swojej stuprocentowej męskości szwagier przypominał jej zimnego prostaka, żeby nie powiedzieć brutalnie – zwykłego sukinsyna. Wprawdzie nigdy w życiu nie podniósłby ręki na żonę, ale mimo wszystko łudząco przypominał swoim charakterem Pawła – damskiego boksera, z którym Wiktoria spędziła osiem

lat i od którego odważyła się w końcu odejść i uciec pod opiekuńcze skrzydła siostry. Sławka nie było wtedy w domu, więc mogła spokojnie lizać rany, odzyskiwać mocno nadszarpniętą wiarę w siebie i odbudować pozrywane więzi zarówno rodzinne, jaki przyjacielskie, a przede wszystkim nawiązać porozumienie z ukochaną, nieco krnąbrną Emilką, która początkowo traktowała ciotkę jak śmierdzące powietrze, jednak z biegiem czasu zaczęła nazywać ją swoją BFF, czyli Best Friend Forever. Starała się odpłacać siostrzenicy tym samym, ale nie było to łatwe, bo czasami musiała wchodzić w rolę doświadczonej moralizatorki. Jakprzed chwilą, kiedy resztkami sił hamowała się, by nie krzyknąć do słuchawki: „Twój ojciec wyjeżdża? Cóż za fantastyczna wiadomość! Niech płynie w cholerę i kil mu w stopę!”. Podeszła do wiszącego w przedpokoju ogromnego lustra w szerokiej, złoconej ramie i uśmiechając się zjadliwie, uniosła do góry wypełniony winem kieliszek. – Twoje zdrowie, Sławuś. Za tych, co na morzu! – Mrugnęła wesoło do swojego odbicia. Przeszła do salonu i rozsiadła się na welurowej kanapie, kolorem przypominającej wino, którym przed chwilą wznosiła toast za szwagra. Zastanawiała się, jak tu ściągnąć do siebie Melę uwolnioną spod czujnej opieki pana kapitana. – Przecież ja mam imieniny! – zakrzyknęła w olśnieniu. Odstawiła wino, przy czym omal nie stłukła kieliszka, i rzuciła się do kalendarza. Kiedy wypada jedenasty lutego? Jeśli w środku tygodnia, urządzę wcześniej. To doskonała okazja na spotkanie… Jestem genialna! Kiedyś umrę na inteligencję… Odnalazła datę opatrzoną podpisem: „Wiktorii, Olgierda”. Wtorek. Muszę wcześniej. Czyli w sobotę, ósmego! Pstryknęła palcami w kalendarz. Yes, i w porzo, spoko termin, jak powiedziałaby Emilka… O! A co tu robi moja niunia? Pochyliła się nad Cykorią, która ziewała przy jej nogach, wystawiając różowy jęzor przypominający plaster konserwowej szynki. – Obudziłam psinkę? Oblizanie całej twarzy pani i jej prawego ucha świadczyło, że pies nie żywi urazy, ale Wika tłumaczyła się dalej. – Latam i krzyczę, bo nie masz pojęcia, co się wydarzyło, kiedy spałaś. Wiesz, że Sławek wypływa jutro na kilka miesięcy w morze?! Cykoria przykucnęła, a zaraz potem na podłodze pojawiła się wielka, mokra plama. – Omal też tak nie zrobiłam, jak mi Emilka powiedziała. – Z rozbawieniem patrzyła na rosnącą kałużę. – Ale trzeba umieć się powstrzymywać przed zbyt spontanicznymi reakcjami, moja damo. Jeśli zaczniemy sikać ze szczęścia gdzie popadnie, to ładnie nasze mieszkanie będzie wyglądać… – Plaster konserwowej szynki ponownie wylądował na twarzy Wiktorii. – No dobra! Już nie zrzędzę. – Podniosła się z podłogi, rzuciła kilka starych ręczników na mokrą plamę i cmoknęła zachęcająco. – Chodź na spacer, bo za chwilę coś gorszego mi tu zafundujesz. Potem to sprzątnę. Cykoria kolejny raz ziewnęła przeciągle, popatrzyła z obrzydzeniem na mokre ręczniki i czmychnęła do sypialni. – Ty wredna zołzo! – krzyknęła za nią Wiktoria. – Jak nie będziesz mnie słuchać, to razem z nim wyślę cię w morze! Zobaczysz! Wrócisz wytresowana lepiej niż wszystkie policyjne psy! Będziesz sikać do sedesu, a przedtem podniesiesz deskę!

ROZDZIAŁ 2 Pokój nauczycielski, w czasie lekcji świecący pustkami, podczas przerw zapełniał się po ostatnie krzesło, a ciało pedagogiczne – wyłażące ze skóry, by osiągnąć sukces zawodowy – próbowało wylicytować najgłupszą klasę i najmądrzejszy przedmiot, niezmiennie dochodząc do wniosku, że wszystkie klasy są głupie, a wszystkie przedmioty mądre. Wika stroniła od zgorzkniałej części grona, więc uciekła ze świeżo zaparzoną kawą w odległy kąt. Przysiadła się do Krzyśka, nauczyciela fizyki, który nie miał w naturze zrzędzenia i nie był wiecznie sfrustrowany ani przesiąknięty malkontenctwem. Nawet jeśli narzekał, czynił to z uśmiechem i potrafił rozbawić rozmówcę. – Wczoraj przeczytałem, że siedemdziesiąt procent dzieci na ziemi to dzieci katowane. Mam więc poważne zaległości w swojej klasie… – oznajmił na powitanie. – I czego się cieszysz? Uczysz pierwszaki. Pojęcia o życiu nie masz. – Jasne! – Wzruszyła ramionami. – Wchodzę do klasy, kładę się na leżak, chłopcy przynoszą mi drinki z parasolką, a dziewczynki robią mi manikiur. Dlatego nie gderam, jakco poniektórzy. – Jędza! Chodzi mi o to, że ciebie te smarki kochają i podziwiają. Poszłabyś raz do gimnazjum. Ciekawe, co byś wtedy powiedziała. Prawda, Boguś? – zagadnął historyka, siadającego właśnie obokWiktorii. – Co takpóźno? – Temat musiałem dokończyć. – Boguś należał do nauczycieli wyznających zasadę: „Przerwa jest dla nauczycieli, a nie dla uczniów”. – I jaktam? Czym zaskoczyli cię dzisiaj nasi milusińscy? Zdjąwszy okulary, Bogdan starannie przecierał je rękawem wysłużonego swetra. – Czy wiecie, jak się nazywał niemiecki pancernik, który rozpoczął wojnę ostrzałem Westerplatte? – Obejrzał pod światło efekt, a potem niespiesznie założył okulary i spoglądał surowo zza szkieł. – Schleswig-Holstein? – Onieśmielona jego srogim wzrokiem, zastanawiała się, czy aby na pewno udzieliła prawidłowej odpowiedzi. – Otóż nie, droga koleżanko! – Boguś zachichotał złośliwie. – Też tak myślałem, dopóki na lekcji w trzeciej D się nie dowiedziałem, że niemiecki pancernik, który pierwszego września o godzinie czwartej czterdzieści pięć ostrzelał Westerplatte, nazywał się… „Grzmot”! – Najpierw ich „Grzmot”, a potem nasza „Błyskawica”? Może historycznie się nie zgadza, ale

przynajmniej z punktu widzenia fizyki trzyma się kupy, prawda? – Spojrzała na Krzyśka, ale nie mogła liczyć na jego poparcie. – Doprawdy? Przeżyłaś kiedyś burzę, w której najpierw był grzmot, a potem błyskawica? – Czepiacie się – broniła resztek honoru trzeciej D. – Poza tym te okręty zawsze jakoś tak wojowniczo nazywali, wszystkimi możliwymi zjawiskami atmosferycznymi, że naprawdę może się człowiekpomylić. – Zgadza się – przytaknął Bogdan. – Był na przykład niszczyciel „Piorun”. W czterdziestym pierwszym walczył z samym „Bismarckiem”. Nieco symbolicznie się ostrzeliwali, ale zawsze coś… Dostaliśmy go od Anglików w zamian za „Groma”, którego straciliśmy pod Narwikiem. Zatonął w trzy minuty razem z niemal sześćdziesiątką ludzi. Trafili go w wyrzutnię torped, więc nie mieli szans. – No, sami widzicie. – Wika współczuła jego uczniom. Monotonna, obrzydliwie nudna intonacja nie pozwalała zapamiętać sekwencji dramatycznych wydarzeń, o których przed chwilą opowiadał. – Jaknie „Piorun”, to „Grom”. Jaknie „Grom”, to „Błyskawica”. Więc jakiś „Grzmot” też się znajdzie. Może akurat nie pod Westerplatte, ale gdzieś na pewno, co? – Był. – Bogdan znowu przytaknął. – Zginął we wrześniu. – Też go Niemcy trafili w wyrzutnię torped? – zapytała. Niestety. – Ciężko by im było. – Bogdan popatrzył na Krzyśka wzrokiem, który mówił: „Kolejna kretynka w tej szkole”. – „Grzmot” to pseudonim generała brygady, żołnierza Piłsudskiego. Stanisław Grzmot-Skotnicki walczył pod Bzurą, a potem przebijał się do Warszawy. Zamilkła z położonymi po sobie uszami, pąsowiejącymi po same koniuszki. Na szczęście Krzysieknie podsumował jej blamażu złośliwym komentarzem. – A który orzeł wyślizgał Schleswiga-Holsteina z Westerplatte? – Znał trzecią D i wiedział, że połowa klasy była do tego zdolna. – Mielnicki – jęknął Boguś. – Uczysz tego osła? – „Uczysz” to za duże słowo. Sądząc po jego ocenach z fizyki, nawet elektrycznego pastucha nie umiałby obsłużyć. – Krzysiek parsknął śmiechem. – Wczoraj wziąłem go do tablicy: „Mielnicki, idź i rozwal to zadanie, ale tak, żeby się tynk z sufitu posypał”, a on na to: „Dobra! Tylko jakby co, pan zapłaci za remont, bo ja jestem bez kasy. Ojciec obłożył mnie sankcjami gospodarczymi”. – Pasem powinien go obłożyć, a nie sankcjami! – zagulgotał historyk, poczerwieniawszy ze złości. – Eksperyment? Jedyny fizyczny eksperyment, jaki on da radę zrobić, to przewrót w przód. Od początku wiedziałem, że wyrośnie z niego osioł! – Czerwień przeszła w purpurę. – Wiecie, co mi napisał na pierwszej klasówce? Zaraz jak tu przyszedł? Napisał, że Bogurodzicę śpiewano przed każdą bitwą pod Grunwaldem! – Daj spokój. Szkoda nerwów. Wylewu jeszcze dostaniesz. – Męskie poklepywanie miało prawdopodobnie podnieść na duchu zdruzgotanego historyka, ale Krzysztof klepnął kolegę za mocno i zrzucił mu okulary z nosa. – Naprawdę, nie ma się co nimi przejmować. – W ogóle się nimi nie przejmuję. Traktuję ich jakchwilowego okupanta, który w końcu sobie pójdzie i zajmie się eksterminacją innych nauczycieli. Chociaż marna to pociecha, ledwo jeden okupant wychodzi, a już nadciąga kolejny. Jakbym dzieje Izraela na własnym grzbiecie ćwiczył. – Boguś zadumał się na dłuższą chwilę. Przycichł, przygasł, przygiął się do ziemi. – To nie przez nich dostanę wylewu. W domu mam problemy – bąknął ledwo słyszalnie. – Co się stało? – Krzysiek odruchowo też ściszył głos i nachylił się tak, że niemal leżał na kolanach siedzącej między nimi Wiktorii. – Dzieci? Żona? Kredyty? – Anetka… – Surowy egzaminator ulotnił się z Bogdana na dobre. – Awanturę mi wczoraj urządziła… Naprawdę się wystraszyłem. Wściekła się… Wyzwała mnie od takich, co da się ich

Wikipedią zastąpić. – Czemu Wikipedią? – odchrząknął Krzysiek, starając się zachować powagę. – Bo Wikipedia ma tyle samo wiedzy i namiętności co ja, a przynajmniej nie chrapie i nie trzeba jej dawać jeść. Tak powiedziała. A potem się zatrzasnęła i uprzedziła, że jeśli choć dotknę klamki, wybije mi drzwiami zęby. Musiałem spać w salonie. – Eksmitowany z sypialni nieszczęśnik wyginał się na boki z grymasem boleści. – Kręgosłup mi pęka. Nie przeżyję drugiej nocy na tej parszywej sofie. – Coś ty jej zrobił? Wiktoria! – Dostała szturchańca, który miał ją przywrócić do rzeczywistości. – Czego siedzisz, jakby ci akustyka walnęła? Jakieś problemy z propagacją? Słyszysz, co spotkało naszego kolegę? – Słyszę. – Wciąż zżymała się na siebie za historyczną gafę. – Słyszę i też jestem ciekawa, co nasz kolega zmalował. – Wiadomość o wywaleniu go z sypialni i propozycji zastąpienia Wikipedią sprawiła jej niekłamaną satysfakcję. Fajna babka z tej Anetki. – A co ja mogłem zmalować? – Boguś, masując okolice nerek, wciąż kiwał się i stękał. – Wróciłem, zjadłem obiad, opowiedziałem, co w szkole, tak normalnie… Ale widzę, że jakaś nabzdyczona siedzi i złośliwie się uśmiecha, to się wycofałem. Pomyślałem, że ma swoje dni. Te z napięciem… – Ponownie zajął się wycieraniem okularów. – Rozumiecie? Wiktoria zagryzła wargi i wróciła do kontemplowania widoku za oknem, natomiast Krzysiek zarechotał rubasznie. – Chłopie! Mnie nie musisz tłumaczyć. Napięcie znam jak mało kto! To prosta różnica potencjałów elektrycznych między dwoma punktami obwodu. – Niestety, na napięcia mojej Anetki nawet Kirchhoff nie wymyśliłby definicji. – Historyk coraz intensywniej pucował dioptrie. – To zszedłem jej z oczu i zająłem się sprawdzaniem klasówek. A ona wpada do pokoju, wyrywa mi długopis i egzaminuje z wydarzeń stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. – A co się wtedy wydarzyło? Niczego szczególnego nie kojarzę. – Nie kompromituj się. – Boguś zgromił kolegę wzrokiem. – Przecież właśnie wtedy, na jedenastym zjeździe PZPR przyjęła uchwałę o zakończeniu działalności i wynieśli sztandar. Razem ze sztandarem wyszedł też ostatni numer „Trybuny Ludu” – powtórzył dokładnie to, co wcześniej powiedział żonie. – Ano tak, racja… – Specjalista od propagacji fal akustycznych machnął ręką. – Ale wciąż nie rozumiem. Po co cię z tego przepytywała? Chciała pogadać o schyłku PZPR? – A skąd! Dalej robiła wredne miny i kazała mi sięgnąć do wydarzeń nieco ważniejszych. No to sięgnąłem… – Teraz wycierał rękawem swetra pot z czoła. – Prezydencję w Unii objęła Irlandia, Rumunia zniosła karę śmierci, a w Bułgarii rozpoczęły się obrady Okrągłego Stołu. – E! To błysnąłeś! Ja bym taknie umiał. I co? Zadowolona wreszcie była? – Gdzie tam! Z sypialni mnie wywaliła i zagroziła, że mi zęby drzwiami wybije. – Boguś zwiesił smętnie głowę. – Wiktoria, pomocy! Rozumiesz coś z tego? – Znowu dał jej sójkę w bok. – Straciłem szyk fazowy. Z braku żony słabo orientuję się w kontaktach damsko-męskich. Porzuciła widok za oknem i rozparła się wygodnie na krześle, czując dziką radość ze zbliżającego się triumfu. Cóż z tego, że nie odróżnia Kirchhoffa od piłsudczyków? Ani jedenastego zjazdu PZPR od kampanii wrześniowej? Ani propagacji od napięcia? Oni odróżniają i jakoś niewiele im to daje. Jeden ględzi żonie o „Trybunie Ludu”, a drugi wytrzeszcza współczująco oczy. – Rocznica ślubu? – Skąd wiesz?!

– Bo urodziny odpadają. Rok się nie zgadza – wyjaśniała wyniosłym tonem, jakim on informował ją o Stanisławie Grzmocie-Skotnickim. – Zostaje rocznica ślubu. Przecież to proste. – Jakdo tego doszłaś takszybko? – Krzysieknie mógł się nadziwić jej błyskotliwości. – Bo skupiam się na tym, co wywołuje burzę, a nie na kolejności grzmotów i błyskawic? – odpowiedziała pytaniem. – Bo bardziej interesują mnie wspomnienia żon piłsudczyków niż sukcesy ich mężów? – Chciała udowodnić, że nie jest najgłupsza w tym towarzystwie. – Uwierzcie, że niezależnie od zasług dla ojczyzny z ich „wyrzutniami torped” różnie bywało. Wiecie, że Piłsudski miał dwie żony? Jeszcze w związku z pierwszą romansował z późniejszą drugą. A kiedy był mężem drugiej, miał trzeci wielki romans, zakończony w tajemniczych i dramatycznych okolicznościach… – Naczytałaś się głupot i szargasz świętości! – Boguś wierzył, że jego ukochany bohater dosiadał wyłącznie Kasztanki. – Co ty wiesz o Piłsudskim?! – Nic. Przecież mam rozumek Kubusia Puchatka. – Patrzyła zaczepnie. – Ale wiem, że ideały nie istnieją. Zarówno Maria Skłodowska-Curie… – szturchnęła Krzyśka – …jak i Piłsudski mieli szczęście, że nie żyli w świecie tabloidów. Dzisiaj już świętych nie ma. Mogą za nich robić tylko ci, którym się jeszcze media i „Pudelek” do dupy nie dobrali. Jakby kie… – Mogę przeszkodzić? – Podeszła do nich dyrektorka szkoły. Trzymała plik papierów, które niebezpiecznie zsuwały się na podłogę. – O czym takzawzięcie dyskutujecie? – Cześć, Asiu. Połóż to, bo zaraz ci się rozsypie. – Wika zabrała filiżanki z kawą i zrobiła miejsce na stole. – Usiądziesz? – Spojrzała znacząco na panów, którzy jednocześnie poderwali się ze swoich miejsc. Joanna machnęła ręką. – Dajcie spokój. Cały dzień siedzę. Chętnie rozprostuję kości. – Lubisz zagadki? – spytała Wika. – Słaba w tym jestem, ale spróbuję. – Dyrektorka skorzystała z kawałka wolnego blatu; rzuciła stos dokumentów i wertowała je, wyraźnie czegoś szukając. – Mów, mów… – Śliniła palec, odginając kolejne strony. – Zagadka brzmi następująco: wściekła żona pyta męża, co się wydarzyło w styczniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku. On odpowiada, że wynieśli wtedy sztandar PZPR, i wylatuje z hukiem z sypialni. Co się stało według ciebie? – To akurat proste. Boguś zapomniał o rocznicy ślubu – mamrotała Joanna, po raz kolejny przeglądając rzucone na stół dokumenty strona po stronie. – No gdzie ja to posiałam? – Proszszsz… – Wiktoria nie kryła satysfakcji. – Następna genialna! – A skąd wiesz, że to akurat ja zapomniałem, a nie ktoś inny? – Bo tylko ty mogłeś pamiętać, kiedy wynieśli sztandar i… Jest! A już się bałam, że zostawiłam w gabinecie. – Odetchnęła z ulgą, wyciągając kolorowy folder. – Dobrze, że was widzę. Trzeba zorganizować dzieciakom wycieczkę do Zalesia. – Rozłożyła przed nimi prospekt i stuknęła w niego palcem. – Dostałam kilka dni temu, ale zupełnie zapomniałam. Myślę, że warto tam pojechać. Zobaczcie sami. – Dlaczego ja? Przecież byłem niedawno na wycieczce. Obiecałaś, że dasz mi odpocząć! Niczego nie będę oglądał i nigdzie nie pojadę! – Krzysiek odwrócił się plecami do ulotki, burcząc pod nosem: – Jeszcze nie ochłonąłem po ostatnim wyjeździe. Całymi nocami ich pilnowałem, a i tak przemycili piwo i trawkę. Zarzygali pensjonat, w autokarze porykiwali empetrójkami, a na Wigrach prawie zatopili statek, którym pływał Jan Paweł II. Dziękuję za taką wycieczkę. – Skrzyżował ręce na piersiach, patrząc na szefową nieustępliwym wzrokiem. – Nie jadę! – powtórzył. – Na mnie też nie licz – jęknął płaczliwie Boguś. – Byłem z nimi w Krakowie i też potrzebuję

co najmniej roku, żeby dojść do siebie. Wciąż jęczeli, że ich nogi bolą, a do Muzeum Czartoryskich siłą ich zaciągnąłem. Przekonywałem, że warto, choćby dla Damy z łasiczką. Połowa nie miała pojęcia, o czym mówię, a wtedy Mielnicki popisał się jakzwykle: „Co wy? Nie wiecie? Przecież to ta rozmazana laska ze szczurem! Ja chętnie pójdę i ją obczaję, proszę pana”. W sumie byłem mu wdzięczny, bo wszyscy go słuchają, to poleźli za nim… – Zawiesił głos, a potem dokończył z odrazą: – …obczajać rozmazaną laskę ze szczurem. – Przestańcie histeryzować. – Joanna z dobrotliwym uśmiechem uspokajająco poklepała ich po ramionach. – To jest wycieczka klasy Wiktorii. Dla maluchów. – Aaa, jeśli dla maluchów, to proszę bardzo. – Panowie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przeszli z buntu w radosny entuzjazm. – Niech maluchy zwiedzają świat! I nasza szanowna koleżanka przy okazji się odchami. – Już wy się o moje odchamianie nie martwcie, dobrze? – Nie potrafiła zachować powagi wobec ich zgodnego zachwytu i pełnych ulgi posapywań. – Kiedy mam jechać? – zapytała. Pierwszaki nie piły piwa ani nie paliły trawki, więc jej wspomnienia dalekie były od traumy kolegów. – Sama ustal termin. – Dyrektorka ponownie zastukała palcem w ulotkę. – Przeczytaj, skontaktuj się z nimi, dogadaj szczegóły i powiedz, na kiedy mamy zarezerwować autokar. – Odchrząknęła, podrapała się po głowie, znowu odchrząknęła, a w końcu stanęła za krzesłem, na którym siedział Krzysiek. – Zresztą razem ustalcie, żeby wam obojgu pasowało. Jedziesz z Wiką. – Pochyliła się i położyła mu dłonie na ramionach. – Obiecałam, że dam ci odpocząć, ale od gimnazjalistów, a nie od wycieczek, mój drogi. – Dlaczego ja? Przecież ja nie jestem pan przedszkolanek. – Osunął się i zastygł w takiej pozie z miną, jaką robili gimnazjaliści, gdy wzywał ich do tablicy, czyli: „zemdlałem i proszę mnie nie cucić”. – Za co? – dopytywał, zadzierając głowę i patrząc na Aśkę wzrokiem zbitego psa. Ledwo się uspokoił, że jego ta sprawa nie dotyczy, a tu masz! Na dodatek wkurzał go chichoczący Bogdan. – A on? Nie może? Poopowiadałby dzieciom o róż… – Zanim dokończył zdanie, Boguś poderwał się zza stołu i uciekł w drugi koniec pokoju nauczycielskiego. – Ty! – zawołał za nim. – Czego zwiewasz jakłasiczka z tonącego okrętu? Zdrajca! – Zostaw go. – Joanna usiadła na krześle, które wcześniej zajmował historyk. – Niepotrzebnie się wystraszył. Przecież w życiu bym go na tę wycieczkę nie wysłała. – No ja myślę – sapnęła Wiktoria. – Miałabym kolejne dziecko do pilnowania. – Ale dlaczego ja? – Krzysiek, choć mile połechtany, nadal protestował. – Po pierwsze, musi być dwóch opiekunów – wyjaśniała dyrektorka. – Po drugie, chociaż nie jesteś przedszkolanek, twoje wykształcenie idealnie pasuje do wycieczki. Poczytasz o Zalesiu, to zrozumiesz, co mam na myśli. Oczywiście w tym dniu zorganizuję za ciebie zastępstwo i będziesz zwolniony ze wszystkich swoich lekcji. Pomogło. – Zwolnisz mnie na cały dzień? – Kiedy Joanna przytaknęła, zadumał się na chwilę, a potem przerzucił wzrokna Wikę. – Moglibyśmy pojechać w czwartek? Mam wtedy dwie lekcje z trzecią D i dwie godziny z drugą B. Dzień wolny od Mielnickiego i od Jaskólskiej? Boże! To jest warte każdej ceny! – Może być czwartek – zaśmiała się Wiktoria, patrząc na jego rozmarzoną minę. – A kto to jest Jaskólska? – Gwiazda z drugiej B. Stoi pod tablicą z taką miną, jakby stała na czerwonym dywanie w Cannes. Na dodatekwciąż ziewa. Niedługo zrobię dzięki niej specjalizację z laryngologii. – Czyli ustalone? – Asia złożyła starannie prospekt Zalesia i wręczyła Krzyśkowi. – Przejrzyj. Jeszcze mi podziękujesz, że cię tam wysłałam.

– Czekaj, czekaj… Nie takszybko. Mam jeden warunek. Obie kobiety spojrzały na siebie niepewnie. – Musisz mi obiecać, że zastępstwo w trzeciej D i drugiej B dasz Bogusiowi – wyszeptał mściwie. – Czwartki akurat ma wolne. Wika nie miała nic przeciwko towarzystwu fizyka na szkolnej wycieczce. Zawsze darzyła Krzysztofa sympatią, a dodatkowo zapunktował, gdy poprosiła o korepetycje dla siostrzenicy, która (wedle własnych słów) „z fizy była total beton”, a warszawska szkoła dizajnu wymagała, niestety, matury z fizyki. Wiktoria zagadnęła kolegę, czy pomógłby Emilce spełnić marzenia. Zanim się zgodził, spytał tylko o jedno: czyje marzenia tak naprawdę ma spełnić Emilka – swoje czy rodziców? Wika odpowiedziała szczerze, ale nie wdając się w szczegóły rodzinnych animozji. – Dawaj tę małą! – Zacierał z entuzjazmem ręce. – Takją przygotuję, że rozwali maturę, aż się tynkz sufitu posypie! – Przy każdej okazji powtarzał swoje ulubione powiedzonko. Ostudziła jego zapał, uprzedzając, że nie wie, jak duże zaległości ma Emilka i czy zdoła nadrobić wszystko do maja, ale Krzysiekzlekceważył jej obiekcje. – Spokojna głowa! Ja ich znam. W tym wieku człowiekowi najlepiej wychodzi robienie tego, czemu przeciwni są rodzice. Pracowali kilka razy w tygodniu, a że korepetycje odbywały się w pokoju nauczycielskim, Wiktoria miała okazję ich obserwować. Uwielbiała przyglądać się siostrzenicy, stanowiącej rozkoszne połączenie dziewczynki i kobiety. Wychuchanymi, jaskrawymi paznokietkami trzymała długopis pomalowany w różowe czaszki, a jej spódniczka, węższa niż opaska do włosów, polerowała bez przerwy siedzenie krzesła, ponieważ Emilka nie potrafiła usiedzieć w miejscu. Emocjonalne zachowanie potwierdzało toczącą się w nastoletnim organizmie wojnę hormonów: albo się złościła i wyzywała samą siebie od debili, albo – kiedy wreszcie zrozumiała, co tłumaczył Krzysiek – podskakiwała niczym sprężynka, chwaliła własny geniusz i domagała się kolejnych, trudniejszych zadań. Trudniejsze zadania znowu pogrążały ją w otchłani rozpaczy, więc klęła na durną fizykę i na swój tępy łeb, jednak po kilku minutach na jej skrzywioną buzię wracał radosny uśmiech. – Chyba kminię! – Łapała go za rękaw i tarmosiła niczym Cykoria kapcie. – Przewiń to! – Co mam zrobić? – Przewinąć! Znaczy… eee… Możesz powtórzyć? – No dobra. Przewijam! – Krzysztof śmiał się, wygładzając pomiętą koszulę. – Prędkość motorówki płynącej z prądem jest równa sumie prędkości motorówki względem wody, czyli V? Tak? Oraz prędkości nurtu rzeki, czyli U. Tak? – No… – potakiwała Emilka. – Jakteraz obliczyć prędkość motorówki płynącej pod prąd? Jeśli V pozostanie niezm… – Dalej ja! Bo chyba czaję… – Znowu targała rękaw jego koszuli i mówiła niepewnie, powoli składając wyrazy. – Prędkość motorówki płynącej pod prąd… musi być równa różnicy tych prędkości… czyli muszę wyeliminować U… i wtedy mam V? – Oczywiście! Właśnie rozwaliłaś zadanie z ubiegłorocznej rozszerzonej matury. Gratulacje! – A tam rozwaliłam. Sama na to nie wpadłam. Dopiero jak mi pomogłeś… – Krzywiła się kokieteryjnie, chociaż widać było, że rozpiera ją duma. – Tynkz sufitu się nie posypał, co? – No może tynksię nie posypał, ale lekkie rozwarstwienie i ugięcie stropu nastąpiło. Wika przyglądała się podobnym scenkom z rozrzewnieniem, ale i z lekkim współczuciem.

Biedne dziecko… Na cholerę człowiekowi wiedzieć, z jaką prędkością płynie motorówka z prądem i pod prąd? Grunt, żeby przed podróżą motorówką pamiętać o kapoku i sprawdzić, czy nie zbliża się szkwał. A te dziwaczne U albo V?! Osobiście kojarzyła tylko UVA i UVB – z napisów na kremach: przetestowanych alergologicznie, beztłuszczowych, w stu procentach bezzapachowych, zapewniających ochronę… O tym, że ich używanie może mieć wpływ na prędkość motorówekalbo rzeczny nurt, żaden koncern kosmetyczny nie wspominał. Niezależnie od tych rozterek cieszyła się, że na efekty korepetycji nie trzeba było długo czekać. Miała świadomość, że to zasługa Krzyśka. Być może przez obcowanie z młodzieżą pokroju krnąbrnego Mielnickiego i ziewającej Jaskólskiej Emilka – ze swoim bezpośrednim sposobem bycia i swoistym językiem – robiła na nim dobre wrażenie. Polubili się i cieszyli z kolejnych celujących ocen, jakie dostawała na klasówkach. Nic więc dziwnego, że Wiktoria zgodziła się bez szemrania, aby szkolna wycieczka, w którą został wplątany, odbyła się w czwartek. – Już chyba rozumiem, dlaczego Joanna mnie wybrała. – Krzysiek przerzucał strony kolorowego prospektu i czytał na głos niektóre fragmenty. – „Możemy zobaczyć prezentacje podstawowych zjawisk zachodzących w otaczającym nas świecie: ławę optyczną z eksperymentami świetlnymi, stanowisko wyładowań atmosferycznych ukazujące burzę nad Zalesiem wraz z prostym wyjaśnieniem, jak powstaje burza i dlaczego pojawia się po niej tęcza…” – przerwał i spojrzał na Wikę. – Super! Może wreszcie zapamiętasz, że najpierw musi być błyskawica, a dopiero potem grzmot? – Odczep się! – Chciała dorzucić coś na swoją obronę, ale poczuła w kieszeni wibracje telefonu. Na ekranie pulsował napis: „Anula”. – Przepraszam. Muszę odebrać. Przyjaciółka. – Jasne. Przyjaciółka najważniejsza. Paplaj na zdrowie. – Wrócił do przeglądania folderu. – Cholera! Długo nie pogadamy – uprzedziła Ankę bez powitalnych konwenansów. – Zaraz zaczynam lekcję. – Cholera! A ja zaraz wchodzę do notariusza – usłyszała równie zwięzłą odpowiedź. – Z czym dzwoniłaś? – Wpadniecie do mnie z Kamilem? W sobotę, ósmego. – Ósmego czego? – Ósmego lutego. A niby czego? Lipca? – Że też ktoś na tym świecie potrafi w styczniu myśleć o lutym… – westchnęła Anka. – A co cię nagle wzięło na imprezę? – Poczekaj chwilę…. – Wika wyszła na korytarz. – Nastąpiła kumulacja: moje imieniny i wypłynięcie Sławka. – Chwała Neptunowi! Wreszcie sobie przypomniał o największym bałwanie? – Anula na chwilę zamilkła, a potem wykrzyknęła triumfalnie: – Aha! Teraz do mnie dotarło! Urządzasz imieniny, żeby ściągnąć Melę? To może my jesteśmy zbędni? Zaproś siostrę i pogadajcie sobie w cztery oczy. – Wymyśliłaś! Nie zmuszę jej do rozmowy, jeśli sama nie będzie chciała. Znam schemat. – Wiktoria potrząsnęła głową, odpędzając ponurą przeszłość. – Chcę stworzyć warunki do powrotu. Tak jak ona mi kiedyś… Wprawdzie ja dopiero za setnym razem skorzystałam, więc podejrzewam, że i ona szybko się nie ugnie, wpadnie, będzie udawać hardą, twardą i szczęśliwą, a potem wyjdzie jakby nigdy nic. – Wika mówiła coraz szybciej, spoglądając nerwowo na zegarek. – Dlatego nie mogę zaprosić tylko jej, bo poczułaby się ustawiona pod ścianą…

Anula, muszę kończyć! – Teraz już się darła, żeby przekrzyczeć wibrujący dzwonek. – Musicie być! Przecież was też kocham. Zginęłabym, gdybyście mnie nie przechowali. – Matko jedyna! Co takwyje? Alarm antywłamaniowy? Zaraz mi bębenki rozwali. – No wiesz… Dzwonekmusi być głośniejszy od uczniów. To jak? Przyjdziecie? – Jasne! Buziak! Idąc do klasy, cieszyła się, że jednych imieninowych gości ma już zapewnionych. Uwielbiała Ankę i jej męża. Nie dałaby sobie bez nich rady w ostatnim burzliwym okresie swojego życia. Kiedy uciekła od pięści Pawła pod dach siostry, miała tam jak u Pana Boga za piecem. Do czasu, aż szwagier wrócił z morza. Nie mógł wywalić jej na bruk, bo dom był zapisany obydwu siostrom. Sławek rozwiązał ten problem w minutę: zaproponował Wice czterysta tysięcy w zamian za zrzeczenie się wszelkich roszczeń do poniemieckiej willi i zażądał, by wyprowadziła się w ciągu tygodnia. Natychmiast spełniła jego życzenie. Zamieszkała u Anuli i Kamila. Licealna przyjaciółka zabrała ją do siebie, ratując od postradania zmysłów. Kiedy dostała obiecane pieniądze, Anka – agentka nieruchomości – znalazła jej mieszkanie w czarodziejskiej dzielnicy z magicznym sąsiedztwem Teatru Polskiego, a Kamil obejrzał je fachowym okiem budowlańca i ocenił, czy lokal wart jest proponowanej ceny. Wrócił, obojętny na czarodziejskie zaułki i magiczne sąsiedztwo, ale za to przyznał, że remont starej kamienicy przeprowadzono na piątkę i zarówno w całym budynku, jak i w samym mieszkaniu nie ma się do czego przyczepić. – Czyli nie znalazłeś żadnej fuszerki? – ucieszyła się Wiktoria. – Znalazłem. Klapa od deski sedesowej jest pęknięta – oznajmił zdegustowany, nie rozumiejąc nagłego wybuchu śmiechu żony. – Co cię tak bawi? Gdybym wystawiał chatę na sprzedaż, na pewno bym nie zostawił pękniętej deski w kiblu. Wstyd przyznać, ale wciąż mieszkała z pękniętą klapą. Może dlatego, że wobec zniszczeń, jakie czyniła Cykoria, wydawało się to nieistotnym drobiazgiem? Otwierając drzwi do klasy, ostatnim zwojem mózgu, który wciąż jeszcze pracował w trybie: „życie osobiste”, postanowiła, że przed imieninami wymieni deskę sedesową. – Proszę pani, a Kuba mówi, że jestem franca, i nie chce powiedzieć, co to znaczy! – Szczerbata Julcia patrzyła na nauczycielkę, przekrzywiając głowę takmocno, że końcówki rudych warkoczyków dyndały na wysokości kolan Wiktorii. – Czy franca to miss Francji? Ostatni zwój mózgu pracujący w trybie: „życie osobiste” pękł niczym klapa do sedesu…

ROZDZIAŁ 3 – Proszę pana, jedzie pan z nami na wycieczkę?! – A gdzie ma pan szaliki czapkę? Zostawił pan w szatni? – Proszę pana, a Kacper Borecki mówi, że ma pan minę, jakby pan bił dzieci! – Nieprawda! Nie powiedziałem tak! – Powiedziałeś! – A właśnie że nie! Kłamiesz! – Ja nie kłamię! Ty kłamiesz! – A Laura powiedziała, że pan z nami jedzie, bo się pan zakochał w naszej pani! – Proszę pana, a umie pan stać na rękach?! Bo ja się wczoraj nauczyłem! – A wie pan, że ryba piła nie je mięsa i nie potrzebuje tej piły na czubku nosa?! – Phi! Ja już dawno umiem stać na rękach! Proszę pana, a będzie pan nas uczył? – A ma pan dzieci? Krzysztof patrzył na Wiktorię przerażony. – Zabierz ich ode mnie. Czuję się jak Jezus obstąpiony owieczkami. Powiedz, żeby sobie poszli – szeptał jej w ucho, jednocześnie wyszczerzając niemrawo zęby do pierwszaków. – Ja się ich boję. Niech one do mnie nie krzyczą wszystkie naraz! Szczerze powiedziawszy, Wika celowo nie reagowała na rozprzężenie maluchów, które napadły na fizyka niczym piąty żywioł. Często słyszała lekceważące uwagi o swojej pracy, która według innych nauczycieli – w tym Krzyśka – polegała głównie na śpiewaniu piosenek i zabawie z wielbiącymi ją uczniami. Skoro jest taki mądry, to niech teraz się przekona, jak ta zabawa wygląda. Zlitowała się jednak, bo zachowanie klasy zbliżało się do niebezpiecznej granicy, zza której nie dałoby się już zawrócić. Wyciągnęła z kieszeni gwizdek i dmuchnęła w niego przeciągle. Zapadła absolutna cisza. – Dziękuję. – Uśmiechnęła się do rozwrzeszczanych przed chwilą owieczek. – Pozwólcie, że przedstawię wam pana Krzysia, który pojedzie z nami na wycieczkę. Informuję, że ani on nie jest we mnie zakochany, ani ja w nim. Gdyby było inaczej, na pewno kazałabym mu wrócić do domu po czapkę i szalik, bo martwiłabym się, że zamarzną mu uszy. A czy wszystkie dzieci, które kocham, mają na głowach czapki?

– Taaaaaaaaak! – odpowiedział jej zgodny chór. – No to super! Jak widzicie, autokar już przyjechał, ale musimy chwilkę poczekać, żeby panowie policjanci sprawdzili, czy jest bezpieczny. Chcielibyście o coś zapytać, zanim wsiądziemy? Tylko przypominam: nie wyzywamy się, nie przekrzykujemy i nie mówimy wszyscy naraz… Roland? – zobaczyła podniesioną do góry rączkę w kolorowej rękawiczce. – A co sprawdzają policjanci w autokarze? – zapytał chłopiec ochrzczony imieniem, którego każde zmiękczenie wydawało się idiotyczne. – Szukają tam czegoś? Nie zdążyła odpowiedzieć, bo uprzedził ją Krzysztof. – Szukają bomby! Rano ktoś zadzwonił do pani dyrektor, że w naszym autokarze jest bomba! – oznajmił grobowym głosem. – Mam nadzieję, że policjanci ją znajdą, bo jeśli nie, to wiecie, co nas czeka? – Game over… Game over… Game over… – Siedmioletni Maciuś, ubrany w komiczną czapkę uszatkę, zaczął krążyć na nienaturalnie wyprostowanych nogach, odbijając się od stojących wokół niego kolegów niczym robot. – Dokładnie tak! – Krzysztof pękał ze śmiechu, patrząc na mechaniczne ruchy chłopczyka. Wiktoria chętnie posłałaby mu siarczystą wiązankę, ponieważ na efekty głupiego dowcipu nie trzeba było długo czekać. – Buuuaaa! – rozdarła się na całe gardło Laura. – Ja nie chcę jechać z boooooombą! Jej płacz zadziałał jak– nomen omen – zapalnik. – Ja też nie chcęęęę! Buuuaaa! – Ja chcę do domuuuu! Do mamy! Buuuaaa! Kolejne dzieci błyskawicznie opanowała histeria. – Ale to był żart. Przestańcie! – Mina Krzyśka mówiła, że też zaraz wpadnie w rozpacz. – Nie bójcie się! Ja żar-to-wa-łem! – Starał się przekrzyczeć zbiorowy lament. – Zapytajcie swoją panią! – Popatrzył w bok, ale nie znalazł tam Wiktorii. Przeraził się, że zwiała i sam będzie musiał poradzić sobie z czeredą beks, ale odetchnął z ulgą, widząc ją kilka metrów od siebie, rozmawiającą gorączkowo z jednym z policjantów. Szarpała go za mankiet służbowej kurtki tak długo, aż w końcu oderwał się od dmuchającego w balonikkierowcy i ruszył za nią potulnie. Krzysztof w tym momencie przypomniał sobie Emilkę i uznał, że najwidoczniej tarmoszenie męskich rękawów było w rodzinie tych pań uwarunkowane genetycznie… – Koniec płaczu! – Gwizdek ponownie uspokoił całe towarzystwo, chociaż nie tak skutecznie, jak poprzednio. Gdzieniegdzie rozlegało się jeszcze „buuuaaa”, tłumione w zwojach szalików. – Chciałam wam przedstawić pana policjanta, który sprawdza nasz autokar. Opowie wam, czego w nim szuka i czy jest to bomba. – Rzuciła wściekłe spojrzenie na Krzyśka, który wpatrywał się w czubki własnych butów. – Dzień dobry. Nazywam się Ma… – Dzieeeeeeeń doooooooo-bryyyyyyyy! – Dzień dobry – powtórzył skonfundowany funkcjonariusz, przestępując z nogi na nogę. – Nazywam się Marcin Jaworski i przyjechałem tutaj, żeby spra… – A niech pan pokaże legitymację! – przerwała mu Julcia, jedną ręką kręcąc koniec rudego warkoczyka, a drugą wycierając resztki łez. – Proszę bardzo. – Wyjął zza pazuchy stosowny dokument wraz z „blachą” i oddał szczerbatej dziewczynce. Wprawdzie regulamin absolutnie tego zakazywał, ale czy autor regulaminu wziął pod uwagę bezzębne i wyjące dzieci? – Jestem tutaj po to, żeby sprawdzić, czy autokar jest bezpieczny, czy ma sprawne hamulce, czy pan kierowca może go prowadzić, czy… – Zawiesił głos, patrząc z przerażeniem na swoją legitymację, która wędrowała z rączek do rączek i pokrywała się coraz grubszą warstwą kapiących na nią gili. – Czy są potrzebne dokumenty, czy

działają światła… – A bombę już znaleźliście? – zainteresowała się Sonia, wgapiając się z otwartą buzią w „blachę”, która właśnie trafiła w jej ręce. Wiktoria pamiętała, że dziewczynka zastanawia się, czy zostać policjantem, czy złodziejem, i być może właśnie dokonała życiowego wyboru. – Jaką bombę? W waszym autokarze nie było i nie ma żadnej bomby! Kto wam takich bajek naopowiadał? – Pan Krzy-sioooooooooo! – odpowiedział mu zgodny chór. – Powiedział, że ktoś zadzwonił do pani dyrektor – doniosła usłużnie Laura. – I że jaknie znajdziecie bomby, to będzie Game over! – Kacper poparł koleżankę. – Przecież mówiłem, że żartowałem… – Fizykwreszcie odważył się podnieść głowę. – Jeśli jeszcze raz pan tak zażartuje, dam panu mandat! Albo wsadzę pana do więzienia! – Policjant pogroził mu palcem, na co pierwszaki wybuchnęły śmiechem i natychmiast zapomniały o zagrożeniu trotylem. – Czyli nie było, nie ma i nie będzie bomby? – Wiktoria weszła między dzieci, żeby zabrać z rąkSoni odznakę, którą dziewczynka oddawała z widocznym oporem. – Oczywiście, że nie! – Dziękujemy bardzo. – Ukłoniła się policjantowi. – Dzięęęę-kuuuuuu-jeeeeee-myyyy! – wyskandowała klasa. – Nie ma za co… – Policjant wziął odznakę i w pierwszym odruchu chciał ją schować do wewnętrznej kieszeni munduru, ale zobaczywszy lepką warstwę, spojrzał z nadzieją na torebkę Wiktorii. – Ma pani może chusteczkę? – Oczywiście. Nawet kilka paczek. – Podała mu jedną. – O! Jedzie! – Autokar! – Proszę pani, podjeżdża! Wika pomachała wesoło do kierowcy, który ku uciesze wszystkich zatrąbił klaksonem na całą ulicę. Potem zajęła się usadzaniem dzieciaków, a robiła to wedle niezawodnego klucza: te z chorobą lokomocyjną blisko siebie; Kacper nie może jechać obok Maćka, bo się pobiją; rozsądna Julcia obok Soni, żeby upewnić koleżankę, iż lepiej jest być policjantem niż złodziejem; Laura nie może siedzieć z Anią, bo się pokłócą, która ma ładniejsze buciki albo gumki do włosów; Kubusia trzeba posadzić obok dziewczynki, bo tylko wtedy nie zdemoluje pojazdu i nie będzie próbował dorwać się do kierownicy… Policjant stał przy autokarze, pucując swoją odznakę. – A terrorysta gawędziarz nie jedzie? – Spojrzał na Krzyśka. – Poważnie pan mówił o tym więzieniu? Bo chyba bym wolał… – Nie lubimy dzieci? – Lubimy, ale nie rozumiemy – tłumaczył się fizyk. – Jestem nauczycielem w gimnazjum. – Pięknie! Już się teraz nie dziwię, czemu mamy tyle fałszywych alarmów bombowych w gimnazjach. Przy kreatywnej kadrze żal nie brać przykładu z mistrza, co? – Daj pan spokój. Skąd mogłem wiedzieć, że dzieciarnia wpadnie w histerię? – Krzysiek! – Wika stanęła w drzwiach autokaru. – Na co czekasz?! – Na aresztowanie – odpowiedział, wbijając w policjanta pełen nadziei wzrok. – Pomarzyć dobra rzecz… Ale kara powinna być tak surowa, żeby ją zapamiętać na całe życie! – Funkcjonariusz poklepał go po ramieniu, a Wiktorii zasalutował. – Miłej wycieczki. Ledwo autokar ruszył, Krzysiek zatęsknił za gimnazjalistami i ich ryczącymi empetrójkami, które były zdecydowanie mniej męczące niż wydzierające się siedmioletnie gardła: „Ogórek, ogórek, ogórek, zielony ma garniturek! I czapkę, i sandały! Zielony, zielony jest cały!”. A potem

konkursy z nagrodami i znowu przekrzykiwanie, które nawet cyrkowemu koniowi rozwaliłoby łeb. Żadne z dzieci nie zastanawiało się, czy gada z sensem i na temat. Hałaśliwe rozedrganie eskalowało w tempie pandemii – jakby zarażały się nawzajem decybelami. W połowie drogi odkrył podobieństwo między swoimi uczniami i maluchami Wiktorii: chociaż małe potworki nie piły piwa i niczego nie wąchały, to również upstrzyły wymiocinami autokar. I to bardziej spektakularnie niż taka Jaskólska czy Mielnicki. – Proszę pani! Ona się wyrzygała na moje spodnie! Bleee! Śmierdzi! Ja nie chcę z nią siedzieć! Buuuaaa! Chcę do mamyyyyyyyyyyy! Jaskólska i Mielnicki, chociaż rzygali lepiej od pierwszaków, nie płakali i nie chcieli do mamy. Krzysztof liczył już tylko na to, że w Zalesiu dzieciaki wreszcie się uspokoją: skończą śpiewy o ogórku, przestaną wymiotować i dadzą sobie na wstrzymanie z wrzaskiem i permanentnym buczeniem. Początkowo wszystko wskazywało na to, że jego nadzieje się spełnią… Kiedy Krzysiek pomagał im wysiadać z autokaru, rozbawił go Maciuś, który szybując na jego rękach ze schodków na ziemię, wykrzyczał mu w samo ucho: – Ale trzoda, co nie? Dżungla jakaś, a nie dzieci! Prawda? Fizyk wiedział już, że ta czereda jest bandą konfidentów, która tylko czeka na okazję, żeby donieść, komu trzeba, więc tylko uśmiechnął się do Maciusia. Klasa ustawiła się w pary. Chciał iść obok nich, ale jakaś dziewczynka złapała go nieśmiało za rękę. – Będzie nas pan pilnował? Bo tam będą różne dziwne rzeczy. Trochę się boję. – Nie bój się. Znam program wycieczki i nic dziwnego się nie stanie. Zobaczycie w zwolnionym tempie i w bardziej sprzyjających warunkach… w takich bardziej dla was zrozumiałych… różne rzeczy… – plątał się, szukając najprostszych słów. – Nasza pani powiedziała, że pan z nami jedzie, bo pan jest super w tych różnych rzeczach i jeśli czegoś nie zrozumiemy, to pan nam wytłumaczy. – Na pewno wszystko zrozumiecie. – A w czym pan jest super? Bo ja jestem super w bałaganieniu. Mój tata mówi, że powinnam dostać za to złoty medal. – Patrzyła na Krzyśka wielkimi niebieskimi oczami. – Nie mów nikomu, ale w bałaganieniu też jestem niezły. – Pochylił się nad dziewczynką. – Mogę ci ten medal odebrać. Uważaj. – Dobra. Będę uważać. – Zmarszczyła na chwilę nos i wróciła do tematu. – W czym pan jest super? Oprócz bałaganienia. – Uczę fizyki. Wiesz, co to jest fizyka? – Ryzyk-fizyk? Tata takmówi. – Nie do końca. Fizyka to nauka o materii, o prądzie, o tym, że coś nagle pęka albo wybucha… – A! I dlatego bomba w autokarze? Żeby coś wybuchło i żeby pan się okazał super? Chciał znowu wyjaśnić, że bomba była żartem, ale nie zdążył. W tym momencie na środek drogi wylazł spasiony kot i wywołał zbiorowy szał radości. Mistrzyni bałaganu także straciła zainteresowanie fizyką na rzecz dachowca. – Kici, kici! – Dzieci darły się tak, że kocur zastygł w bezruchu i zjeżył sierść. – Ja też mam kota! – A my mamy psa i nie możemy mieć kota! – Psy są głupie! – Sama jesteś głupia! – Nie podchodźcie! – Wiktoria krzyczała głośniej od dzieci. – Widzicie? Macha ogonem. To

znaczy, że nie ma ochoty na zabawę! Mówi: „Odejdźcie”. Krzysiek starał się zachować powagę. Wrzeszczała, jakby byli w amazońskiej dżungli i spotkali stado tygrysów. – Kici, kici! – Moja mama powiedziała, że dostanę zwierzątko pod choinkę! – A ja mam alergię i nie mogę mieć zwierzątka! Buuuaaa! – Zostaw go! Jest zdenerwowany i podrapie cię! – Wika pobiegła za Sonią, która nagle odłączyła się od grupy i złapała kocura na ręce. – Nie podrapie, proszę pani. Mam kota w domu i… – Dziewczynka złapała się za policzek. – On mnie drapnął! Buuuaaa! – Jaknie przemyje rany, to będzie źle. – Kubuś postawił brutalną diagnozę obojętnym tonem. – Dostanie zakażenia albo wścieklizny i umrze. – Z braku Wiktorii, która zajęła się opatrywaniem i uspokajaniem Soni, zwrócił się do Krzyśka. – Prawda? – Niedługo ja się wścieknę i umrę! – A dlaczego? – Maciuś zadał pytanie zupełnie spokojnie. – Przecież pana kot nie podrapał. I to było ostatnie ciche zdanie w tym towarzystwie. – A skąd wiesz? Może akurat podrapał! Tylko jakiś inny kot? – Mnie też kiedyś kot podrapał i w ogóle nie umarłam! – No! Mnie też podrapał i też nie umarłem! – Bo są zdrowe koty i chore koty! – Powiedział, że niedługo się wścieknie i umrze, to widocznie jego podrapał chory! – No! Pewnie przez tego kota ma taką minę. Bo już się wściekł! Zostawił na chwilę kółko dyskusyjne i pobiegł do Wiktorii, która oddaliła się razem z Sonią, chroniąc ją od niezdrowej sensacji i bezlitosnych komentarzy kolegów z klasy. – Daj mi gwizdek! – Szarpnął ją za ramię. – Co? – Odwróciła się od szlochającej dziewczynki. – Przegoń tego kota! – Kot już dawno zwiał. Podejrzewam, że zaszył się w jakiejś dziurze i wyjdzie z niej dopiero na wiosnę. – No to chwała Bogu. Idź do dzieci i nie stój nade mną. – Gwizdek! – powtórzył, a potem dorzucił z uśmiechem: – Chyba że masz pistolet. – Darujesz sobie w końcu głupie żarty? – Podniosła się z kucek, żeby sięgnąć do kieszeni płaszcza. – Masz. Tylko używaj go z głową, błagam. – Ojej… Ale paskudna blizna z tego będzie. Dobrze, że oka nie straciła. – Dopiero gdy Wika wstała, zobaczył twarz wtulonej w nią Soni. Prawy policzek dziewczynki był rozorany od powieki po brodę, a wzdłuż rozciętej skóry lały się łzy. – Powiedz jej, żeby nie płakała, bo sól działa żrąco… – Idźże stąd! – Wcisnęła mu do ręki gwizdeki popchnęła w kierunku dyskutującej w najlepsze klasy – kto najpierw umrze: nauczyciel fizyki czy Sonia? I na co: tężec czy na wściekliznę? Dmuchnął z całej siły w gwizdeki napawał się ciszą, która zaległa na parkingu. – No… – westchnął z ulgą. – Nie mówi się „no”, tylko „dziękuję” – upomniał go natychmiast jeden z chłopców. – Trzeba podziękować, że jesteśmy grzeczni i się słuchamy. – Dziękuję – powtórzył potulnie. – Proszę pana, idziemy wreszcie czy nie? – Zimno mi w nogi! – A ja chcę siku! – Ja też!

– No właśnie. Chodźmy już. Nudzi mi się! Po raz kolejny nie mógł wyjść z podziwu, jak szybko potrafią zmienić temat i zapomnieć o tym, co się działo przed kilkoma sekundami. Zupełnie stracili zainteresowanie podrapaną Sonią. – Nie wiem, co robić… – Obejrzał się na Wiktorię. – Musi nas pan najpierw ustawić w pary, a potem kazać iść do przodu – wyjaśniła mistrzyni bałaganu. – Dziękuję, mądralo. Jakmasz na imię? – Martynka. – Wykonała coś na kształt dygnięcia. – Martynka, biegnij do pani i spytaj, czy mamy czekać. – Wiedział, że Wika nie będzie się wydzierać na dziecko i wyda konkretne instrukcje. – Pani musi zadzwonić do rodziców Soni. Powiedziała, żebyśmy nie czekali. – No to… ustawcie się grzecznie w pary… – bąkał nieśmiało, bo chociaż niemal dwadzieścia lat był nauczycielem, po raz pierwszy przyszło mu wydać takie polecenie. Wyobraził sobie reakcję Mielnickiego i Jaskólskiej na podobny tekst. Strach pomyśleć, co usłyszałby w odpowiedzi. Postanowił im pokazać, co znaczy męska ręka. Włożył gwizdekw usta i krzyknął: – Ustawiać się w pary! Raz, dwa! Nie marudzić i zmniejszać częstotliwość obrotów! – Ni to mówił, ni to poświstywał, ustawiając lekko zastraszone pierwszaki w idealnym szyku. – A teraz marsz do przodu! Lewa! Prawa! Lewa! – Dźwięk gwizdka odmierzał kroki. Chłopcy byli zachwyceni, a dziewczynki przerażone. Miał to w nosie. Grunt, że żadna nie ryczała: szły potulnie, chociaż oczy miały jakieś dziwnie szkliste. – Dosyć marudzenia! – komenderował, napawając się sukcesem. – Zrozumiano? – Zroooooo-zuuuuu-miaaaaaaa-noooooo! Kiedy mijali Wiktorię i Sonię, nawet nie spojrzał w ich stronę. Bez problemów doprowadził gromadkę do ośrodka i zaczął od zbiorowej wizyty w toalecie, uprzedziwszy bezlitośnie, że jeśli potem komuś się zachce, ma sikać w majtki. Uspokoił się trochę, kiedy po przekroczeniu progu wyszła im naprzeciw pracownica muzeum. – Dzień dobry. Nazywam się Barbara Zwolińska. – Dzieeeeeeń dooooooo-bryyyyy! – odpowiedziały po swojemu dzieciaki. – Bardzo się cieszę, że nas odwiedziliście. – Widać było, że często miała do czynienia z podobnymi grupami. – Jestem przewodnikiem, czyli osobą, która poprowadzi was przez wszystkie sale. Opowiem wam o świecie przyrody i mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić, a przy okazji nauczycie się ciekawych rzeczy. Krzysiek odetchnął – ktoś zdejmie z jego ramion ciężar zajmowania się tą rozedrganą materią. Szybko się przekonał, że jego nadzieje ponownie okazały się przedwczesne. Na początku dzieci grzecznie słuchały i podziwiały makietę lasu pełną zwierząt, wystających z nor, dziupli i zza drzew. Drastyczny w diagnozach Kubuś pozwolił sobie wprawdzie na uwagę o wypychaniu trocinami zamordowanych lisów i wiewiórek, jednak został skutecznie zagłuszony przez panią Basię informacją, że eksponaty są zrobione wyłącznie ze znalezionych w lesie martwych już osobników, których nikt nie mordował. Kubuś był tym wyraźnie niepocieszony, ale zamknął buzię. Przewodniczka rozłożyła coś na kształt długiego, wąskiego dywanu, na którym co kilka centymetrów zaznaczone były różne odległości. – A teraz zobaczymy, jakdaleko skaczecie. Kto pierwszy na ochotnika? Oczywiście wszyscy na wyścigi zgłosili się do skakania. – Chodź! – Pani Basia wyciągnęła rękę do najgłośniejszej Laury. – Stań na krawędzi dywanu i postaraj się ze wszystkich sił, dobrze?

– Dobrze! – Policzki dziewczynki płonęły z emocji. Spojrzała z pogardą na kolegów czekających w kolejce, a potem wykonała skokżycia. – Brawo! – Przewodniczka popatrzyła na miejsce, w którym wylądowały różowe kozaczki. – Wiesz, jakie zwierzę potrafi skoczyć na taką odległość? – Jakie? – Laura wyglądała, jakby właśnie zamieniała się w rączą łanię. Reszta bandy czekała na odpowiedź w pełnym skupieniu i nabożnej ciszy. – Skaczesz taksamo daleko jakdzik. Dzieciaki nie omieszkały zepsuć koleżance triumfu. – Dzika Laura! – Dzika Larwa! – Jesteś dzika! – Dzikjest dziki, dzikjest zły! – Buuuaaa! – rozpłakała się niedawna triumfatorka. Pobiegła do Krzyśka i rzuciła mu się na szyję. – Ja nie chcę być dzikiem! Buuuaaa! Niech pan im powie, żeby nie przezywali! – Jeśli któreś z was chociaż raz wymówi słowo „dzik”, będzie stało w kącie! Na dworze! Bez kurtki i czapki! – huknął na klasę, przytulając wyjącą Laurę. – Zrozumiano? – Zroooooo-zuuuuu-miaaaaaaa-noooooo! – No! – Popatrzył groźnie. – I żadnego „dziękuję” nie będzie! Będzie: „no”! Zrozumiano? – Zroooooo-zuuuuu-miaaaaaaa-noooooo! – No! Chodźmy dalej! A ty przestań płakać. Już nie będą ci dokuczać. – Odstawił na ziemię Laurę i popchnął ją w kierunku grupy. Trochę spokoju zapewniły mu stanowiska z mikroskopami. Maluchy – każdy na własnym sprzęcie – oglądały błotniste skrzydła ważki, kolorowe skrzydła motyla, włochate odnóża muchy, długie czułki konika polnego… – A skrzydła i czułki też znaleźliście martwe? Czy łapaliście koniki polne i wyrywaliście im na żywca? – Kubuś zapowiadał się na lekarza medycyny sądowej: coś, co nie zostało bestialsko zabite lub śmiertelnie podrapane, nie mieściło się w polu jego zainteresowań. – Preparaty kupujemy w specjalistycznym sklepie – wyjaśniła pani Basia. – Nikomu niczego tu żywcem nie wyrywamy. – Łeee… – Chłopiec rozczarował się kolejny raz. – Czyli podróba! Wizyta w Sali Zjawisk Atmosferycznych też zapowiadała się spokojnie. Dzieci zobaczyły model obiegu wody w przyrodzie – jak paruje i co się z nią potem dzieje. Poza tym bawiły się anemometrami, konduktometrami i mętnościomierzami, a na koniec poznały kilka ciekawych złudzeń optycznych. – Wiecie, że kocie futro i chmura burzowa elektryzują się tak samo? – zapytała przewodniczka. – Czyli przez pocieranie. Boicie się burzy? Krzysiek o elektryzowaniu wiedział wszystko, ale słowo „kot” zaiskrzyło w jego mózgu jak burzowa chmura. Spojrzał na zegarek. Spędzili tu już ponad godzinę, a Wiktoria jeszcze nie wróciła. Co się dzieje? Sięgnął po komórkę, ale schował ją z powrotem do kieszeni. Uznał, że nie będzie zawracał Wice głowy. Gdyby mogła, sama by zadzwoniła – na pewno umiera ze strachu, jak sobie radzi z jej niesforną bandą. A to się zdziwi – pomyślał z dumą, patrząc na dzieci oglądające animację burzy. – I przy okazji się przekona, że męskie sposoby działania są skuteczniejsze niż jej babskie pieszczenie się. W końcu fajne są… – popatrzył na dziecięce twarzyczki, na których teraz malowała się obawa – burza była w apogeum. Oczywiście oprócz twarzyczki Kubusia, zdegustowanego, że animacja nie obejmuje ofiar w ludziach topiących się żywcem od uderzeń piorunów.

Szczerze polubił tego chłopaka. I tego drugiego, co wciąż udawał robota. Jakmu tam? Maciuś? Z dziewczynek przypadła mu do gustu tylko jedna. Mistrzyni bałaganu – wyróżniała się stoickim spokojem i nigdy się nie darła. Burzowa animacja dobiegła końca i przewodniczka poprowadziła wycieczkę do kolejnej sali. – Ale superkula! – Proszę pani, co to jest? – Ale fajnie w tym wyglądam! Krzysiek nie podzielał entuzjazmu dzieci. Wręcz przeciwnie. Na widok generatora Van de Graaffa wpadł w panikę: za chwilę znowu któreś będzie buczeć! – Dzięki temu urządzeniu sami się przekonacie, jak działa zjawisko elektryzowania – tłumaczyła pani Basia, nawiązując do niedawno oglądanej burzy i sierści kota. – Potrzebuję dziewczynki. – Przyglądała się uważnie warkoczom i kitkom. – Mam się zgłosić? – Martynka pociągnęła go za nogawkę dżinsów. – Będą się potem ze mnie śmiać? – Ta kula to elektroda gromadząca ładunek elektryczny. – Ukucnął i szeptał jej do ucha. – W środku jest koło pasowe. Przekazywanie ładunku odbywa się na zasadzie rozpływu tego ładunku elektrycznego na zewnątrz metalu… – urwał, widząc wytrzeszczone niebieskie oczka i skrzywioną minę. – Ale ja się pytałam, czy mam się zgłosić. I czy potem będą się ze mnie śmiać. – Całkiem możliwe. – No! – Potrząsnęła zamaszyście głową. – I nie będzie żadnego „dziękuję”. – Słucham? – Nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy oburzyć, jednak mistrzyni bałaganu już go nie słuchała. Odeszła na bok, rezygnując z castingu. – Chodź! – Przewodniczka wyciągnęła na środekLaurę. – Dlaczego ja? – Pomna „dzikiej” kompromitacji, niepewnie rozplatała warkocze. – Masz najładniejsze włosy. – Pani Basia podprowadziła ją do generatora. – Dotknij kuli. – Ledwo zdążyła wymówić ostatnie słowo, czupryna dziewczynki nastroszyła się w wielki pióropusz. – Dzika Laura! – Zdziczała do reszty! – Ale głupio wyglądasz! – Z czego się śmiejecie? – Laura, nieświadoma przemiany, wykrzywiła usta w podkówkę, ale nie zdążyła się rozpłakać, bo przewodniczka zadała pytanie, które odniosło natychmiastowy skutek. – Powiedz, kto ci najbardziej dokucza? – Kuba… Kacper… Maciek… Roland… – Panowie, proszę do nas. Śmiało! – zachęcała pani Basia ociągających się chłopców. Tylko Kubuś jako jedyny podleciał biegiem i stanął obokspowitej w gigantyczną aureolę koleżanki. – Konrad… Bartek… Mateusz… – wyliczało naelektryzowane dziewczątko zjadliwym tonem. – I Ania jeszcze! – Mała kobietka doskonale pamiętała, że Ania trzy dni temu wykpiła jej nowy plecak, więc dołączyła ją do męskiej loży szyderców. – Wszyscy wywołani niech zrobią kółko! – Przewodniczka splatała małe łapki. – Bardzo ładnie! A teraz rozłączymy kółeczko i wpuścimy do niego Laurę. Śmiało, śmiało! Złap ich za ręce… – zachęcała dziewczynkę. – Na długo sobie zapamiętają, żeby ci nie dokuczać. Krzysiek wiedział, co się za chwilę stanie: ustawione w kółku dzieciaki, „popieszczone” dawką prądu, wybuchnęły albo wrzaskiem, albo płaczem, albo jednym i drugim jednocześnie. Tylko Kuba ani się nie darł, ani nie ryczał – wpadł w konwulsyjny taniec, wyrzucając z siebie dramatyczne kwestie rodem z amerykańskich filmów. W końcu walnął jak długi na podłogę,