Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Siewcy strachu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Siewcy strachu.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Gregg Olsen
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 6 osób, 6 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 194 stron)

Rebece Morris, która przybyła w samą porę

Część I Zaginione dziewczyny Czujesz, jak ostatnie tchnienie ucieka z ich ciała. Patrzysz im w oczy. W takiej sytuacji jesteś Bogiem. Ted Bundy

ROZDZIAŁ 1 Para nastolatków doczekała się wreszcie, aż matka i jej lnianowłose dzieci, chłopiec i dziewczynka, którzy w ciągu popołudnia mieli tysiące powodów do płaczu, w końcu sobie poszli. Było po szóstej, zaczynało zachodzić słońce. Z półwyspu Defiance, gdzie siedzieli wśród splątanych konarów przyniesionego przez fale drewna, Samantha Maxwell i Brant Logan przyglądali się, jak słońce zniża się ku skalistym szczytom łańcucha gór Olympic, najdalej na zachód wysuniętego fragmentu lądu Stanów Zjednoczonych. Pili piwo skołowane z rzekomo tajnej skrytki ojca Samanthy, z lodówki w garażu. Piwo było lepsze od tego, które zwykle pili, i nie mogliby zaprzeczyć, że odczuwali już wpływ alkoholu. – Myślałem, że nigdy sobie nie pójdą – powiedział Brant, szczupły wysoki chłopak, i koniuszkami palców musnął wewnętrzną stronę uda Samanthy. Uśmiechał się do niej tępawo, jak zwykle gdy był podchmielony. Samantha odepchnęła jego rękę. – Ej, nie jestem aż tak pijana. – Ale wyglądasz tak niesamowicie seksownie. – Brant przewrócił się na bok na swojej połowie koca, zarzucając nogę na jej nogi. – A ja cały dzień byłem grzeczny. – Będziesz musiał bardziej się postarać. – Samantha odsunęła się, by posmarować swoją lekko opaloną skórę ostatnią porcją pachnącego kokosami balsamu. Zebrała włosy do tyłu, związując je w luźny kucyk, a potem wstała. – Idę się wykąpać – oświadczyła, ruszając w stronę wody. Brant z wielkim dramatyzmem przewrócił oczami. – Chyba cię porąbało. Woda jest zimna jak cholera. – W takim razie powinieneś pójść ze mną. – Odwróciła się, spoglądając na niego. Słońce okalało jej głowę niczym aureola. – Żebyś ochłonął. – O, tak myślisz? Powinienem? – Osłonił oczy przed blaskiem. – Naprawdę chcesz, żebym ochłonął? Samantha była już w połowie drogi do wody. – Kto ostatni, ten zgniłe jajo! – krzyknęła ze śmiechem. Dlaczego zgniłe jajo? – pomyślała. Kto jeszcze wymyśla takie głupkowate powiedzonka oprócz mojej matki? Brant patrzył, jak dziewczyna wchodzi do zimnej wody cieśniny Puget, ale że słońce świeciło mu w oczy, po chwili odwrócił się i położył głowę z powrotem na kocu. Wetknął do uszu słuchawki swojego iPoda. Wkrótce stopy podrygiwały mu w rytm najnowszego albumu Nickelback. Klasyka to nie jest, ale całkiem dobre, pomyślał. Na tyle dobre, myślał później, żeby stracić poczucie czasu. Po jakiejś godzinie poderwał się i usiadł. Chyba się zdrzemnął. Zerknął na koc obok siebie, ale Samanthy tam nie było. Spojrzał w stronę wody. – Sam! – zawołał i wstał, żeby zobaczyć, dokąd poszła. – Do diabła, gdzie się podziewasz, kotku? Spojrzał na południe, potem na północ. Kamienista plaża była pusta. Może poszła do ubikacji? Włożył koszulkę i ruszył plażą w stronę toalet. Kilka razy wołał Sam, ale nie doczekał się odpowiedzi. Wciąż omiatał wzrokiem brzeg. Nie było nikogo, więc nie mógł zapytać o Samanthę. Właściwie nie było powodu do niepokoju, ale się martwił. Później mówił, że „miał wrażenie”, że coś jest bardzo nie tak. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego; po prostu coś mu podpowiadało, że Samantha zniknęła. Ubikacja przy parkingu okazała się śmierdząca i pusta. Adrenalina i piwo sprawiły, że czuł się niespokojny i szumiało mu w głowie. Stanął przed pisuarem, czytając graffiti i zastanawiając się, dokąd mogła pójść Sam. Zaraz później ruszył z powrotem w miejsce, gdzie spędzili dzień. Wmawiał sobie, że dziewczyna wróci lada chwila. Jego niepokój bardzo się wzmógł, kiedy słońce zaczęło się chować za

górami. Zajrzał do telefonu. Żadnych esemesów. Żadnych nieodebranych połączeń. Wybrał numer Samanthy i jej telefon, wciąż w torebce, zabrzęczał tuż obok niego. Postanowił, że nie wspomni nikomu, że zostawił jej torebkę bez opieki. Sam nie ruszyłaby się nigdzie bez swojego telefonu. Brant ją znał. Wcisnął klawisze z trzema cyframi w sekwencji, która wysyła poprzez linie telefoniczne falę lęku. Był to numer, na który nikt wolałby nigdy nie dzwonić. – Moja dziewczyna zaginęła – powiedział do dyspozytorki telefonu alarmowego, kiedy już podał swoje imię i nazwisko. – Zaginęła – powtórzyła dyspozytorka. – O kim pan mówi? – Samantha zniknęła. Nie mogę jej znaleźć. – Czy wcześniej się pokłóciliście? – Nie – odparł, czując się zaatakowany. – Przysnąłem. Trochę się o nią martwię. – Czy odeszła w czyimś towarzystwie? Czemu ona o to pyta? – myślał Brant. Przecież Sam nigdy by tego nie zrobiła. Kochamy się, odkąd mieliśmy po szesnaście lat. Trochę się najeżył. – Nie zrobiłaby tego. To nie w jej stylu. Dyspozytorka wypytywała dalej. Mówiła tonem chłodnym i rzeczowym. Brant zastanawiał się, czy zachowywałaby się tak samo, gdyby dzwoniący znajdował się w płonącym budynku. Czy ta kobieta nie rozumiała pilności sytuacji? Sam zniknęła! – Kiedy dokładnie widział ją pan po raz ostatni? Nie przestawał rozglądać się po plaży. – Tak dokładnie to nie wiem. Może godzinę, dwie godziny temu. Wybrała się popływać w cieśninie. Już mówiłem, zasnąłem, a jak się obudziłem, jej nie było. – Jest pan pewien, że po prostu sobie nie poszła? No i czemu dyspozytorka wciąż się tak zachowywała? – Bez torebki? Bez komórki? Która dziewczyna zrobiłaby coś takiego? Nie ma mowy. – W porządku. Proszę czekać. Policja już jedzie. Pół godziny później na plażę przybył pierwszy patrol, który rozpoczął akcję poszukiwawczo- ratowniczą. Zapadł już zmierzch i nad wybrzeżem latał helikopter, przecinając gęstniejący mrok snopem szperacza. Ktoś dał Brantowi koc, więc chłopak okrył sobie nim ramiona. Kiedy tak przyglądał się wszystkim dookoła, pomyślał, że to jak scena z filmu. Nierzeczywista. Tylko udawanie. Nikt nie użył słów „możliwe, że utonęła”, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że to najprawdopodobniejsze wyjaśnienie. Trzeba przyznać, że członkowie ekipy poszukiwawczej nie okazywali żadnych oznak zmęczenia. Nawet gdy na niebie zapaliły się gwiazdy, gorliwie szukali dalej, mimo że większość wiedziała, że to próżne wysiłki. Jeśli Brant opowiedział prawdę, Samantha została porwana przez silny nurt. Nie było potrzeby wytykać czegoś tak oczywistego. Trzy metry od miejsca, gdzie nastolatkowie rozłożyli swój koc i popijali „zrabowane” piwo, znajdowała się tabliczka: UWAGA! ZAKAZ KĄPIELI! SILNE PRĄDY WCIĄGAJĄCE! * Codziennie od pięciu lat, odkąd mąż porzucił ją dla opiekunki ich suczki Abby, Colette Robinson przemierzała plażę na południowym krańcu cieśniny Puget. Podczas odpływów, podczas przypływów. Kiedy brzeg bombardowały krople deszczu wielkości pięciocentówek. Albo – najlepiej – gdy słońce

rozświetlało brzegi wody. Pora roku nie miała znaczenia; zawsze można było znaleźć coś do kolekcji. Colette zbierała kawałki wygładzonego szkła, którymi napełniła już cztery słoje stojące w oknie łazienki. Zebrała tyle szklanych boi rybackich, że zrobiła z nich girlandę nad kominkiem w dużym pokoju. Za każdym razem, gdy spacerowała kamienistym brzegiem w pobliżu Tacomy, znajdowała coś ekscytującego. Tego dnia jej wzrok przykuła nieoczekiwana plama bieli kilka metrów w głąb plaży. Ten kolor zupełnie nie pasował do północno-zachodniego wybrzeża Pacyfiku – nieco posępnego krajobrazu pełnego odcieni szarości, zieleni, niebieskiego i czerni. A tu nagle biel jak błysk światła na tle szaroburego tła skalnego urwiska. Colette odwróciła się od pieniącej się przy brzegu wody i ruszyła w stronę urwiska. Kiedy się zbliżyła, odłożyła na ziemię foliową torbę z kawałkami wygładzonego szkła i białych jak kości szkieletów płaskich jeżowców – „dolarów plażowych”. To coś wyjątkowego, pomyślała. Czytała w gazecie, że ku wybrzeżom stanu Waszyngton płynie gruz z tragicznego tsunami w Japonii. W srebrzystej masie przyniesionego przez fale drewna, które odgradzało klif od wody, Colette zobaczyła ramię; była prawie pewna, że to fragment lalki. Postanowiła podejść jeszcze bliżej. Nie manekin, bo za mała, więc raczej lalka, myślała. Dłoń biała z bursztynowymi paznokciami. Ładna, choć trochę upiorna. Pięć metrów od znaleziska, które – była prawie pewna – okaże się odkryciem dnia, a może nawet tygodnia, Colette zatrzymała się i wrzasnęła. Ramię było dołączone do ciała. Do zwłok dziewczyny. Prawie bez tchu sięgnęła do kieszeni po telefon i zadzwoniła na policję. Colette Robinson znalazła Samanthę Maxwell. Ale znalazła coś jeszcze. Oczywiście nie zdawała sobie wtedy z tego sprawy, lecz Samantha nie była sama. Miała towarzystwo. * Grace Alexander, detektyw policji w Tacomie, skuliła się i oplotła ramionami przed nagłym podmuchem zimnego wiatru, który zawiał od strony cieśniny Puget. Po południu pogoda gwałtownie się załamała – tak jak zawsze w stanie Waszyngton, gdy raz od wielkiego dzwonu zdarzy się akurat słoneczny dzień, który przyniesie radosne wspomnienia i odrobinę opalenizny. Niebo było raczej srebrne niż szare, ale bez dwóch zdań zanosiło się na deszcz. Deszcze zawsze stanowiły cenę obfitej zieleni tutejszej przyrody i wszyscy, którzy tu mieszkali, wiedzieli o tym aż za dobrze. Grace była atrakcyjną kobietą, miała drobną budowę ciała i ujmującą twarz. Ludzie chętnie zaglądali w jej brązowe oczy. Miała oczy kogoś, kto wiele w życiu widział, a mimo to nie zamknął się w sobie i nie utracił wrodzonej życzliwości. Kiedy przesłuchiwała świadków, ta życzliwość stanowiła jej największy atut. Życzliwość wiązała się z wrażliwością i współczuciem. A wrażliwość i współczucie budziły zaufanie. Filigranowa pani detektyw pochyliła się i oparła prawe kolano o konar drzewa, który przytrzymał drugie ramię dziewczyny, dzięki czemu odpływ nie wciągnął zwłok z powrotem do wody. Ofiara miała na sobie jaskrawożółty kostium jednoczęściowy. Kostium jakimś sposobem przetrwał cały mimo miotania fal, które najpierw porwały dziewczynę w głąb cieśniny, a później wyrzuciły jej ciało z powrotem na brzeg. Żaden ze śledczych nie dotknął zwłok, ale po pozycji, w jakiej leżały zaplątane w gałęzie, było widać, że stężenie pośmiertne już ustąpiło. Nie była jak inni topielcy, obrzmiali i wypełnieni gazem niczym balon; takie staje się martwe ciało długo narażone na działanie żywiołu. Wyglądała na zwyczajną, ładną, choć bladą i lekko zsiniałą nastolatkę. Jak gdyby została wyrzucona na brzeg i tam zasnęła. – Utonęła – powiedziała Grace do swojego partnera, Paula Batemana, wysokiego jak drapacz chmur faceta o załamujących się liniach brwi, które nadawały mu wyraz permanentnego lekkiego zdenerwowania, nawet gdy był zupełnie spokojny. – Samantha Maxwell, lat dziewiętnaście. Zaginiona

od czterech dni. Paul przyglądał się zwłokom leżącym twarzą do ziemi, ciemnym włosom martwej dziewczyny, splątanym z oślizgłymi strzępami wodorostów. Spod mokrych loków wypełzł krab. Było to obrzydliwe, ale oboje detektywi widywali już gorsze obrazki. Ani Paul, ani Grace nie zwrócili na skorupiaka szczególnej uwagi. – Skąd pewność, że to ona? – zapytał Paul. – Poznaję po tatuażu, o tutaj. – Wskazała małą czterolistną koniczynkę na prawym barku Samanthy. – Czy ty nigdy nie czytasz bieżących dokumentów? Było o tym w raporcie. Paul postawił kołnierz, osłaniając się przed wiatrem. – Koniczynka? Nie przyniosła jej szczęścia – zauważył. – Mało powiedziane. Grace wstała i rozejrzała się po odludnej plaży. Wiedziała, że nie jest to miejsce zbrodni, tylko smutnego znaleziska, jakim były zwłoki nastolatki. – Przypadkowe utonięcie? – zapytał Paul, gdy po kamieniach i kawałkach drewna zbliżyli się technicy z biura koronera, którzy przyszli zabrać ciało. Nad ich głowami rozległ się krzyk mewy. Zaczął kropić deszcz. Detektywi cofnęli się o kilka kroków, żeby tamci mieli miejsce do pracy. – Sekcja zwłok wykaże, co się stało – powiedziała Grace. – Na razie wszystko w raporcie o osobach zaginionych wskazuje na nieszczęśliwy wypadek. Jej chłopak powiedział, że trochę wypiła i poszła popływać. Nigdy więcej już jej nie zobaczył. – I nie zobaczy jej teraz – powiedział Paul, odsuwając się od gnilnego odoru, który rozniósł się w powietrzu, gdy ludzie koronera zawinęli zwłoki w jaskrawoniebieski worek z neoprenu. Suwak strunowy zasunął się bezszelestnie jak zamknięcie torebki na drugie śniadanie. – Znalazła ją kobieta przeszukująca plaże, jest tam – powiedziała Grace, pokazując kobietę, która siedziała na drewnianym balu, ściskając w dłoniach reklamówkę z muszlami i szkłem. – Funkcjonariusze właśnie ją przesłuchują. Paul przeszedł kilka metrów dalej w głąb plaży, w stronę urwiska. – Idziesz?! – zawołała do niego Grace. Powtórzyła pytanie, ale nie odpowiedział. Westchnęła i ruszyła za nim. Klęczał na jednym kolanie i czemuś się przyglądał. – Co tam masz? – zapytała. Podniósł wzrok. – Nie jestem pewien – powiedział, spoglądając jej prosto w oczy. – Wygląda na kość udową. – Pewnie kawałek drewna. Żadna tam kość. – Naprawdę myślę, że to kość udowa. – Ludzka? – Też przyklękła, żeby lepiej widzieć. Ani on, ani ona nie dotknęli kości. Jeśli była ludzka, stanowiła potencjalny dowód zbrodni. Było prawdopodobne, że jakieś zwierzę przywlekło ją aż tutaj, daleko od miejsca, gdzie ją ukryto. O ile w ogóle została ukryta. I o ile była ludzka. – Nie jestem pewien – przyznał Paul. – Ale myślę, że tak. Jest dosyć stara. Grace wstała, przeszła parę metrów na zachód i prawie od razu znalazła drugą kość, żebro. – Ta jest ludzka, prawda? – spytała z tą mieszaniną podekscytowania i strachu, jaką czuła za każdym razem, gdy na plaży dokonywano podobnego znaleziska. – Kobiety? Może dziecka. Grace popatrzyła na pagórek nad plażą. Cedr i jodła osunęły się ze szczytu urwiska i utknęły na półce skalnej jakieś piętnaście metrów nad miejscem, gdzie Paul zobaczył pierwszą kość. Jeżeli kości

spoczywały przedtem ukryte w mogile, istniało spore prawdopodobieństwo, że spadły z góry. Samantha Maxwell była ofiarą tragicznego wypadku. To nie ulegało wątpliwości. Była martwą dziewczyną. Nastolatką. Córką. Ale i jeszcze kimś innym – posłańcem. – To tak jakby nas tutaj przyprowadziła – powiedziała Grace. Paul nie podzielał tego rodzaju nawiedzonego sentymentalizmu, lecz przeczucia i „intuicje” Grace mu nie przeszkadzały. Najczęściej, gdy z planu możliwości należało przejść do rzeczywistości, zmienić gdybanie w sensowny scenariusz, tok rozumowania Grace okazywał się trafny – i pomagał w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. – Powiedzmy – stwierdził. – Potrzebujemy tu paru techników! – zawołała Grace poprzez wietrzną kamienistą plażę do ekipy, która przyszła zabrać ciało. Samantha Maxwell nie wróci znad morza sama. Będzie jej towarzyszył ktoś nieznajomy. Na razie nieznajomy. * Grace nie przyznałaby się nikomu – ani partnerowi, ani mężowi, ani nawet matce – że to coś przemknęło jej przez głowę, gdy wśród wodorostów i srebrzystego drewna, gdzie jak w kołysce spoczęły zwłoki Samanthy Maxwell, odkrywano stare kości. To coś było jak staroświecki zegar, który pamiętała z domu rodziców w Tacomie: zawsze tykający, zawsze obecny. To coś było niczym pijawka, która przyssała się do skóry i nie chce puścić. Grace wzięła głęboki wdech, starając się wyrzucić natrętną myśl z głowy. Sprawy Samanthy Maxwell ani przez chwilę nie uważano za związaną z przestępstwem, lecz za nieszczęśliwy wypadek, jednak miejsce znalezienia zwłok trzeba było zbadać fachowo i zgodnie z regułami stosownymi do tragedii, która odebrała życie ładnej nastolatce. Chmury pociemniały, lunął deszcz. Technicy, odziani teraz w granatowe płaszcze, metodycznie zbierali ślady na terenie odgrodzonym jaskrawożółtą taśmą. Nie sposób było stwierdzić, jak długo kości tam leżały. Jeden z młodych gliniarzy zasugerował, żeby poczekać, aż przestanie padać. – W końcu to nie świeże zabójstwo, więc nie dojdzie do zatarcia żadnych dowodów – powiedział. – Głupi jesteś czy mózg ci nie pracuje, bo nie zjadłeś śniadania? – zapytała Grace. – Kiedy znajdujemy zwłoki, nie czekamy na poprawę pogody. – Nie ma co najeżdżać na mnie jak nie wiadomo kto – odparł drażliwie funkcjonariusz. – Mówię tylko to, co oczywiste. To stare kości, pewnie jakiegoś Indianina. Grace ugryzła się w język. Mogła mu przypomnieć, że terminem poprawnym politycznie jest „rdzenny Amerykanin”, ale nie chciała wyjść na sukę. Albo „nie wiadomo kogo”, jak ujął to ten irytujący bałwan. Do wieczora znalezione kości – w sumie dziewięć – zostały oznaczone i włożone do takiego samego plastikowego pudełka z pokrywką, w jakich wiele osób przechowuje ozdoby na choinkę. Kość udowa była największa, na plaży znaleziono też fragmenty miednicy i żebra. Na polecenie Grace technicy przenieśli się następnie na szczyt urwiska. – Jeśli to szczątki ofiary zabójstwa – powiedziała – jest spore prawdopodobieństwo, że zwłoki zostały zakopane tam, na górze. Z klifu osunął się kawał ziemi wielkości furgonetki. Paul Bateman pokiwał głową. – Na razie nie wiemy nawet, czy te szczątki są ludzkie. I nawet nie próbuj sobie wmawiać, że to może być akurat ona. Grace potaknęła. Partner dobrze ją znał. – Nawet przez myśl mi to nie przeszło – skłamała.

ROZDZIAŁ 2 W Salmon Beach w Tacomie obowiązywały eklektyzm i różnorodność. Inny rytm. Tu każdy robił, co mu się żywnie podobało. Urok miejscowości położonej niedaleko na północ od półwyspu Defiance od dawna polegał na jej hipisowskim charakterze. Niektóre domy były barkami wyrzutków, którzy znaleźli tu sobie nowe życie i wspaniały widok na plaży. Większość jednak zbudowano na palach jako chatki rybackie. Była to mała osada licząca około osiemdziesięciu domostw, z powiewającymi rękawami wskaźników wiatru, z karmnikami dla ptaków i mieszkańcami o zdrowych sercach. Nikt z chorym sercem by tu nie przeżył. Żaden samochód nie był w stanie pokonać stromej drogi z klifu na plażę, by dojechać pod drzwi domu. Trzeba było przejść paręset kroków w dół i co ważniejsze, kiedy było coś do wniesienia, paręset kroków na szczyt. Grace i Shane Alexandrowie, posiadacze domu na palach z lat czterdziestych dwudziestego wieku, zupełnie nie przypominali par mieszkających po sąsiedzku. Ona służyła w policji miasta Tacoma, on był agentem FBI pracującym w oddziale terenowym Biura w Seattle. Ich życie upływało stanowczo pod znakiem porządku i prawa, ale wyznawali sąsiedzką zasadę „żyj i pozwól żyć innym”. Jeśli zdarzało im się poczuć trochę dymu z marihuany od pary starszych ludzi mieszkających parę drzwi dalej w domku z hipisowskimi batikowymi zasłonkami w oknach, przymykali na to oko. Ich dom, właściwie chatka, miał niewiele ponad sto metrów kwadratowych powierzchni. Przytulny czy ciasny – to akurat zależało od nastroju mieszkańców. Kiedy dochodziło między nimi do różnicy zdań, co zdarzało się nierzadko – żaden dom, nawet dawna rezydencja Aarona Spellinga w Hollywood, nie byłby dość duży, by zapewnić obojgu spokój w cichym kącie. Znalezienie zwłok Samanthy Maxwell i smutna wizyta, jaką Grace i jej policyjny partner musieli złożyć w pobliskim Spanaway, wystawiły nerwy Grace na ciężką próbę. Konieczność przekazania czyjejś matce najgorszej możliwej wiadomości zawsze tak na nią działała. Mimo to Shane wiedział, co naprawdę chodzi żonie po głowie. – Kiedy z laboratorium przyjdą wyniki badań tych kości? – zapytał, gdy dopił piwo i przecisnął się obok żony w stronę lodówki. Otworzył zamrażalnik i wyciągnął drugą butelkę lodowatego pilsnera. Chłodził piwo w ten sposób od czasów studiów na University of Washington. Grace siekała szczypiorek z doniczki na tarasie, przygotowując kotleciki z krabów. – Za kilka dni – powiedziała. – Jutro trafią do Olympii. Stanowe laboratorium kryminalistyczne znajdowało się właśnie w Olympii, godzinę jazdy samochodem od Tacomy. – Jak twoje samopoczucie? – zapytał, kładąc dłoń na jej ramieniu. Przerwała pracę. – W porządku – zapewniła. – Żadne albo prawie żadne – mruknął. Grace milczała przez chwilę. – Słucham? Łyknął piwa. – Prawdopodobieństwo, że to są akurat jej kości. Żadne albo prawie żadne. Grace zgarnęła pokrojony szczypiorek z deski do miski soczyście różowo-białego mięsa. – Wiem – przyznała. Popatrzył na nią tymi swoimi oczami, które potrafiły zaglądać jej w duszę jak żadne inne. – Naprawdę to wiesz? – Tak. – Podniosła wzrok, gdy w telewizji zaczął się serwis informacyjny. – Czekaj. – Sięgnęła po

pilota i pogłośniła telewizor wiszący na ścianie nad kominkiem, który był tak samo nieprawdziwy jak reality show. Kominki nie były dobrym pomysłem w osadzie tak trudno dostępnej jak Salmon Beach. W ciągu ostatnich lat kilka domków plażowych spłonęło doszczętnie, ponieważ straż pożarna nie zdołała dotrzeć w porę na miejsce. „Dziś wieczorem koroner zidentyfikował zwłoki Samanthy Maxwell, zaginionej z półwyspu Defiance. Chociaż nie wydano jeszcze oficjalnego orzeczenia, źródła KING-5 News donoszą, że zgon prawdopodobnie zostanie uznany za przypadkowe utonięcie”. Za reporterem widać było w kadrze Grace, Paula i innych policjantów pracujących w miejscu, gdzie znaleziono zwłoki. – Hej, jesteś w telewizji – zauważył Shane. Grace uniosła dłoń. – Cicho! Chcę posłuchać. „Kiedy śledczy przybyli na plażę – powiedział dziennikarz z rodzajem przesadnej szczerości, która ani przez chwilę nie wydawała się w najmniejszym stopniu autentyczna – znaleźli szczątki ludzkie niezwiązane z ofiarą utonięcia, Samanthą Maxwell”. Na ekranie pojawiła się Colette Robinson, kobieta rzucona przez męża dla opiekunki psów. „To ja znalazłam tę martwą dziewczynę – powiedziała, odwracając wzrok od kamery w stronę reportera. – Biedactwo. Widziałam jej zdjęcie w telewizji. Piękna. Co za tragedia. Tych kości w ogóle nie widziałam, ale patrzyłam, jak policjanci je zbierają”. Dziennikarz zakończył relację, mówiąc: „Pochodzenia kości jeszcze nie ustalono. Możliwe, że nie są ludzkie”. Grace włączyła kuchenkę i z glinianej butelki nalała na patelnię trochę oliwy. – Rozmawiałaś z matką? – Oczywiście. Miała prawo dowiedzieć się o tym wcześniej niż z telewizji. Shane znowu łyknął piwa. – Nie powinnaś podsycać jej nadziei. Oliwa zaczęła dymić. Grace sięgnęła po patelnię i przewróciła butelkę z oliwą. – Cholera! Zobacz, co przez ciebie zrobiłam! – rzuciła gniewnie i chwyciła ścierkę wiszącą na rączce piekarnika. Shane zdjął patelnię z fajerki, żeby trochę przestygła. – Przepraszam – powiedział, chociaż nie zrobił nic złego. – Chcę tylko być pomocny tobie i twojej mamie. Jestem po twojej stronie. – A która to strona? – Natychmiast pożałowała zniecierpliwienia i sarkazmu w swoim głosie. Zignorował zaczepkę. – Strona prawdy i pokoju – odrzekł. * Kiedy tego wieczoru patrzyła ponad stołem na Shane’a, przypomniał jej się dzień, gdy pierwszy raz go zobaczyła. Było to lata temu, ale nie tak dawno, by wspomnienie wydawało się odległe. Shane dostał wtedy urlop w FBI i zajmował się promocją swojej książki, Narodziny seryjnego mordercy, kompendium spraw, nad którymi pracował w Zespole Analiz Behawioralnych w Quantico w stanie Wirginia. Shane nie był profilerem, a przynajmniej sam tak się nie określał. Czuł, że status wiążący się z tą akurat nazwą jest poza zasięgiem tych, którzy pracują w terenie i ze wszystkich sił starają się schwytać zabójcę. Uważał się „raczej za genealoga kryminalnego” niż za profilera. „Aby zrozumieć, jak rodzi się seryjny morderca – napisał we wstępie swojej książki – organy ścigania i inne zainteresowane strony powinny zbadać drzewo genealogiczne sprawcy. Nikt nie jest zły

do szpiku kości tylko dlatego, że się taki urodził; tacy ludzie w toku historii życia stają się źli, ponieważ skłonność do występku jest zapisana w ich DNA”. Przemawiając do sporej grupy w audytorium na kampusie Pacific Lutheran University w wieczór, gdy poznał swoją przyszłą żonę, agent specjalny Alexander pokazywał slajdy dokumentujące przestępstwa, które rozpracowywał w swojej stosunkowo krótkiej, ale pełnej osiągnięć służbie w FBI. – Dziewiętnastoletnia Toni Caswell była pierwszą ofiarą Dusiciela z Naperville, Ronalda Chase’a Mitchella – powiedział. Jego niski głos niósł się dźwięcznie po ciemnej sali. – Ta studentka college’u nie była właściwie pierwszą znalezioną ofiarą, ale dopiero czwartą. – Zawiesił głos, ale nie dla efektu retorycznego, tylko jak miała się dowiedzieć Grace później, z przygniatających wyrzutów sumienia towarzyszących następnym słowom, które były swego rodzaju wyznaniem winy. – Gdyby jej zwłoki znaleziono wcześniej – podjął Shane i pokazał następny slajd: młoda kobieta z aureolą blond włosów i przeszywającymi zielonymi oczami – myślę, że Cassandra Kincaid prawdopodobnie nie zostałaby zabita. Ktoś na sali podniósł rękę. Była to młoda pani detektyw z policji w Tacomie, Grace O’Hare. Wtedy po raz pierwszy odezwała się do mężczyzny, który najpierw stał się jej idolem, a później mężem. – Tak, pani w pierwszym rzędzie – powiedział Shane, mrużąc w ciemności błękitne oczy. Grace kiwnęła głową i podeszła do niej kobieta z mikrofonem. – Właśnie, panie agencie specjalny, wciąż nie pojmuję, dlaczego przy tak szerokim wachlarzu środków, jakimi dysponuje Biuro, nie udało się wam ustalić tego, co stało się oczywiste po latach, mianowicie że Toni była dziewczyną Ronalda Chase’a Mitchella, a wszystkie późniejsze ofiary były do niej bardzo podobne. Shane Alexander pokiwał nieznacznie głową. Słyszał to pytanie już wcześniej. – Proszę zrozumieć – rzekł spokojnym tonem – z trudem dowiadujemy się tego, co skrywa się pod maską pozorów. To, co jest oczywiste po fakcie, bywa jednocześnie bardzo bolesne. Uwaga ta była niezbyt subtelną aluzją do publikacji w „New York Timesie”, która zaowocowała podpisaniem umowy na książkę. – Pewnie tak – przyznała Grace, nie dając sobie odebrać mikrofonu. Młoda kobieta, której zadanie polegało na przekazaniu go następnej osobie, zrobiła poirytowaną minę. – Innymi słowy mówi pan, że bez względu na to, jak dużo wiemy o zaburzeniach osobowości socjopatycznej, i tak wiemy za mało, by powstrzymać takie osoby przed zabijaniem. Shane podszedł bliżej. Nie dawała się łatwo zbyć. Wiedział, że nie widzi jej po raz ostatni, i wcale mu to nie przeszkadzało. – Rzeczywiście, wiemy chyba za mało – powiedział tak grzecznie, jak tylko umiał. Odwrócił się i pokazał na młodego mężczyznę w drugim rzędzie. – Pytanie? Po tym, jak zapalono światła, Grace stanęła na końcu kolejki po autograf. Puściła kilka osób przodem, znosząc nawet obecność „fanek zbrodni” i ich nieumiarkowane zachwyty nad pracą agenta w Zespole Analiz Behawioralnych. Dosyć atrakcyjna rudowłosa dziewczyna, która chyba miała zbyt ciężką rękę do eyelinera i różu, bo jej makijaż wyglądał jak malowany od szablonu, zaserwowała tekst wieczoru: – Nie wiem, kto jest bardziej sexy – zaszczebiotała – seryjni mordercy czy przystojniacy, którzy ich łapią. Grace obserwowała, jak agent specjalny radzi sobie z „fanką zbrodni”. Uśmiechnął się i podpisał jej książkę. Kiedy ruda dziewczyna odeszła, ściskając w rękach książkę, nad którą prawdopodobnie zaśnie, Shane podniósł wzrok na Grace.

– Nie wiem, kto jest bardziej odpychający, seryjni mordercy czy fanki, które do nich wzdychają – stwierdził. – Pańska praca wiąże się z niebezpieczeństwem. Dla niektórych to pewnie sexy – zauważyła. – Jesteśmy dobrze wyszkoleni. – Nie miałam na myśli FBI, tylko pracę autora i wykładowcy. To jest dopiero przerażające. Roześmiał się. – Jestem Shane Alexander – powiedział, stwierdzając oczywistość po to, by przełamać lody i w nienachalny sposób skłonić ją do wyjawienia imienia i nazwiska. Grace pokiwała głową. – Wiem. Czytałam pańską książkę. – A pani jest…? Spojrzała na niego tymi oczami, które nigdy nie kłamały. – Grace O’Hare. Moja siostra, Tricia, była jedną z ofiar Teda Bundy’ego. A przynajmniej tak sądzimy. * – Masz ochotę porozmawiać? Grace otrząsnęła się ze wspomnień i zaoferowała Shane’owi ostatni kotlecik krabowy. Zaszło słońce, woda za oknem ze złocistej zrobiła się czarna. – Ty je przyrządziłaś, więc należy ci się ostatni – powiedział, klepiąc się po lekko wystającym brzuchu. – Mógłbyś spalić te dodatkowe kalorie i skoczyć do samochodu. Zostawiłam tam książkę. – Powinnaś wreszcie kupić sobie czytnik e-booków, Grace. Tutaj i tak nie mamy już miejsca na książki. Faktycznie, północna ściana domku od podłogi po sufit była wypełniona półkami książek, w większości kryminalnej literatury faktu, choć trafiały się w nich także thrillery o seryjnych mordercach kupione głównie po to, by mieć chwilę rozrywki od ponurej rzeczywistości pracy, którą oboje wybrali. Grace zawsze interesowała się zbrodnią, zwłaszcza morderstwami. – Myślę, że mam to we krwi – powiedziała Shane’owi podczas ich pierwszego spotkania. – Ja też, ale nie ze względów osobistych. Po prostu z głębokiej potrzeby zbliżenia się do zła na tyle, by powstrzymać złych ludzi przed ponownym wyrządzeniem komuś zła. – Rozumiem – przytaknęła. – Dla mnie, dla mojej rodziny, morderstwo zawsze było czymś osobistym. Niektórzy uważali ich dziwny sojusz za więź między dwojgiem ludzi z obsesją na punkcie przestępczości. Ci, którzy tak sądzili, nie dostrzegali, że tych dwoje potrzebuje się nawzajem. Shane kochał ją i rozumiał. Ona kochała go z całego serca, ale wiedziała też, że on może jej pomóc.

ROZDZIAŁ 3 Zmierzchało już, kiedy Lisa Lancaster spojrzała na automat do sprzedaży gazet. Nagłówki dzisiejszego wydania „News Tribune” krzyczały o błyskotliwym albo durnym pomyśle ustawodawcy stanowego, by sprzedać prawa do nazwania Narrows Bridge, co miałoby pomóc załatać ogromną dziurę budżetową. Zastanawiała się, dlaczego Tacoma jest takim grajdołem. Dlaczego stan Waszyngton jest tak prowincjonalny. Nowojorczykom nigdy nawet by przez myśl nie przeszło, żeby sprzedać prawa do nazwania Empire State Building. Nikt nie odważyłby się wychylić z tak idiotycznym pomysłem. Chociaż Lisa czerpała najnowsze wiadomości o świecie głównie z internetu, z takich portali jak Gawker czy TMZ, teraz przykucnęła, by przeczytać kawałek artykułu, który przykuł jej uwagę swoją upiornością. LUDZKIE KOŚCI NA PLAŻY. KIM BYŁA TA KOBIETA I JAK UMARŁA? Tekst opowiadał o znalezieniu kości i o tym, jak policja Tacomy przegląda szereg spraw zaginięć kobiet z dawnych czasów, nawet z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Lisa, wiotka brunetka o długich włosach i oczach błękitnych jak niezapominajki, przerwała lekturę, bo na myśl o starych zwłokach zrobiło jej się niedobrze. Kiedy się znów wyprostowała, stojąc przed gmachem biblioteki głównej na kampusie Pacific Lutheran University w pobliżu Tacomy, starała się zdecydować, co powinna zrobić. Ze swoimi włosami. Ze studiami. Z życiem. Lisa jako główny kierunek studiowała już historię, komunikację społeczną, poza tym pisała piosenki, lepiła rzeźby z papier mâché, a nawet należała do uniwersyteckiego koła miłośników fizyki. Uważała, że ten brak zdecydowania wynika z szerokości jej zainteresowań, ale niektórzy członkowie rodziny mieli na ten temat odmienne zdanie. Lisa miała dwadzieścia cztery lata i od sześciu lat studiowała w college’u. Zainwestowała w swoją przyszłość ponad sto dwadzieścia tysięcy dolarów w kredytach studenckich. I wciąż nie miała pojęcia, kim chce zostać. Zaczęła wydzwaniać do znajomych na chybił trafił. Pierwsza odebrała jej obecna najlepsza przyjaciółka, Naomi, która wkrótce wyczerpała jej połowę „dodatkowych darmowych minut”, gadając o swoim chłopaku i o tym, jaki z niego samolub. – Zachowuje się, jakbym powinna biec w te pędy do garażu jego starych za każdym razem, kiedy akurat ma ochotę się pobzykać – skarżyła się. – Powiedziałam mu, że jak szuka laski do posuwania bez zobowiązań, to niech się ogłosi na Craigslist jak reszta frajerów. Słuchając przyjaciółki, Lisa obserwowała młodego mężczyznę z ciężkim plecakiem, który przechodził o kulach przez parking. Wcześniej tego wieczoru spadł deszcz, prawie pusty parking lśnił i migotał czernią. Plecak zsunął się chłopakowi z ramion i upadł na mokry asfalt. Lisa odwróciła się w drugą stronę. – Jakiś melepeta ze złamaną nogą właśnie upuścił swoje manele w błoto – powiedziała. – Na tym kampusie aż roi się od nich. Czy ten melepeta jest akurat przystojny? – To oksymoron – stwierdziła Lisa. – Oksy… co? – spytała Naomi. Lisa przewróciła oczami, chociaż nikt nie mógł tego zobaczyć. W pobliżu nie było żywego ducha. Tylko ona i chłopak męczący się na parkingu. – Nieważne – mruknęła. Naomi nie była nawet w połowie tak głupia, jaką często zgrywała. Chociaż

nie była też bystra. Była natomiast zdaniem Lisy idealną przyjaciółką. – Nie mogę się zdecydować, czy nie darować sobie kolacji i nie pojechać od razu do chaty. W lodówce moich starych nie ma nigdy nic dobrego – pożaliła się. – No, u mnie też jest kicha – przyznała Naomi. – Robię nawet listę zakupów, ale ją olewają. Praktycznie musiałam się przed nimi pochlastać, żeby kupili mi mleko sojowe do kawy. Nienawidzę ich. – Wiem – przytaknęła Lisa. – Ja też nienawidzę swoich starych. Gadały dalej. Lisa cały czas zerkała ciekawie na łamagę z plecakiem. – Nie kapuję, czemu inwalidzi… – Stosownym terminem jest „niepełnosprawni” – sprostowała Naomi. Lisa przestąpiła z nogi na nogę. Była zniecierpliwiona i znudzona. – Dobra, dobra. Przecież jestem przewodniczącą tego durnego klubu. Nie rozumiem, dlaczego nie załatwią sobie psa albo opiekuna, który pomagałby im się poruszać. Albo czemu nie zostaną po prostu w domu. – Urwała na chwilę i dała ręce trochę odpocząć, odsuwając telefon od ucha. – Znowu upuścił plecak. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że korci cię, by mu pomóc – zauważyła Naomi. – Pamiętasz, jak obie chciałyśmy zostać fizykoterapeutkami? – Nawet mi nie przypominaj. Ale chyba rzeczywiście mu pomogę. Zadryndam do ciebie za kilka minut. Lisa zakończyła połączenie i ruszyła przez parking. – Mogę jakoś pomóc? – zapytała. Z zawstydzonym półuśmiechem podniósł wzrok. – Nie – zapewnił, próbując się podnieść. – Poradzę sobie. Była ładna. Z bliska jeszcze ładniejsza niż wtedy, kiedy pierwszy raz ją wypatrzył. Okazała się też niższa i szczuplejsza, niż mu się wcześniej wydawało. To również, podobnie jak uroda, było miłą niespodzianką. Schyliła się i chwyciła go pod ramiona. Stanął chwiejnie na jednej nodze jak flaming w zoo. Mocniejszy wiatr zdmuchnąłby go i znowu przewrócił. Lisa podała mu drugą kulę i podniosła plecak. – Nosisz taką furę książek, że załamka – powiedziała i natychmiast zrobiło jej się wstyd z powodu niezamierzonej gry słów. Przyjrzała się dobrze jego twarzy. Był właściwie całkiem przystojny. Miał ciemne włosy, duże brązowe oczy, stylową szczecinę nad górną wargą i na czubku brody. Zalążki koziej bródki? Lisa uśmiechnęła się – nie ustami, ale w duchu. Przystojny melepeta jednak istniał. Opowie o tym Naomi, jak tylko pomoże mu dotrzeć do samochodu. – Gdzie zaparkowałeś? – spytała. – O, tam – powiedział. – Jestem Ted. Był tak pewny tego, co zamierza zrobić, że bez wahania posłużył się imieniem swojego ojca. Lisa obrzuciła wzrokiem lśniącą pomarańczową hondę element, pudełkowaty cross-over, który był skazany na to, by stać się volkswagenem transporterem nowego milenium. – Fajna bryka – zauważyła. Chłopak wzruszył ramionami, chociaż była to nie lada sztuka, bo wspierał się na kulach. – Przydaje się, gdy mam ochotę wyskoczyć gdzieś za miasto. Jak się wraca z wędrówki po bezdrożach i zabłoci się kabinę, dosłownie można zmyć brud szlauchem. Lisa pokiwała głową. – Rzeczywiście, fajna sprawa. Więc lubisz wędrówki za miastem? – Tak. Lubię sobie czasem pojechać na odludzie, zjechać z drogi i znaleźć jakieś fajne miejsce.

Jezioro. Las. Miejsce, którego nikt nie odwiedza. – Jestem Lisa. Co studiujesz? – spytała, przekładając ciężki plecak na drugie ramię. – Biologię. Przygotowuję się do studiów medycznych – powiedział, chociaż było to kłamstwo. W plecaku miał tomy A, B i C przestarzałej encyklopedii, które wziął ze swojej piwnicy. Teraz wydał się Lisie jeszcze bardziej przystojny. Kiedy dotarli do samochodu, wskazał jej drzwiczki od strony pasażera. – Możesz położyć tam moje książki? – poprosił. – Później łatwiej mi je będzie wziąć. Pokiwała głową. Wcisnął guzik pilota od zamka i Lisa otworzyła drzwiczki. – Jakaś inna dobra samarytanka ucięła sobie tu drzemkę? – zauważyła z lekkim przekąsem, gdy położyła plecak na fotelu, który miał opuszczone oparcie tak, że tworzył leżankę. Chłopak nie odpowiedział i Lisa spojrzała na niego przez ramię. Młody mężczyzna stał bez kul, okolony światłem latarni częściowo zasłoniętej przez obumierający cedr. Splątane cienie kładły się na jego twarzy niczym sieć pajęcza. Jedną kulę trzymał jak kij bejsbolowy. – Co to, kur… – odezwała się Lisa, ale nie zdążyła dokończyć. Uprzednio wypełnił aluminiową rurę kuli ołowianymi ciężarkami wędkarskimi swojego dziadka, bo uznał, że przydadzą się, gdy zamachnie się kulą na głowę ofiary. I to właśnie zrobił. I rzeczywiście się przydały. Torebka Lisy upadła w błoto, telefon komórkowy potoczył się po asfalcie i rozsypał na kawałki. Studentka nie zdobyła się na ostatni okrzyk. Jej ciało z głuchym odgłosem uderzyło o oprawę drzwiczek hondy element. Po chwili szybkich ruchów, które zdawały się zlewać w smugi, i po pojedynczym westchnieniu uciekającego z płuc ofiary powietrza udało się wpakować dziewczynę do samochodu. Spojrzał na nią przez okno drzwiczek, zadowolony i podekscytowany. Zapamiętał ten obraz jak fotografię, po którą mógłby później sięgnąć. Chwile takie jak ta należało smakować i przeżywać we wspomnieniach raz za razem. Lisa Lancaster była tak piękna. Jakby spała. Niczym lalka z burzą wspaniałych ciemnych włosów i idealnymi, delikatnymi rysami twarzy. W tym momencie stała się jego własnością. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Zero strachu. Żadnego walenia serca, jakby chciało się wyrwać z klatki piersiowej. Nic z tych rzeczy. Dopiero teraz pojął coś z poczucia potęgi, jakie daje polowanie. Wcześniej, gdy planował i śledził pierwszą ofiarę, jakoś mu to umykało. Ten szum podniecenia i świadomość, że robi coś, na co nieliczni są w stanie się poważyć. I że robi to lepiej niż ojciec, którego podziwiał, mimo że nigdy go nie poznał. Siadł za kierownicę i przekręcił kluczyk w stacyjce. Parsknął śmiechem, gdy wpadł mu do głowy dowcip słowny. Niezły był z niego przestępczy element. Element w elemencie. * Dziesięć minut przed północą centrum alarmowe odebrało pełen niepokoju telefon od matki zaginionej młodej kobiety. Dyspozytorka, Mary-Jo Danforth, lat trzydzieści jeden, przyjęła wiadomość i utworzyła plik, który miała później przekazać organom ścigania. Zbliżał się czas przerwy i Mary-Jo była znużona i niespokojna. Kiedy zakończyła rozmowę, obróciła się w fotelu, żeby zagadać do swojego kumpla i współpracownika, Kirka Aldeana. Zainstalowana w celach szkoleniowych kamera wideo zarejestrowała ich rozmowę.

* MARY-JO: Zadzwoniła matka, która uważa, że jej córka została porwana czy coś takiego. Nie wróciła dziś z uczelni do domu. KIRK: Pewnie się gdzieś łajdaczy. MARY-JO: Ty to powiedziałeś, nie ja. Poinformowałam ją tylko, że zwykle nie angażujemy żadnych służb, jeśli danej osoby nie ma od dopiero kilku godzin. Kurde, gdyby mój stary dzwonił na numer alarmowy za każdym razem, kiedy nie wracam na czas z zakupów… KIRK: Z zakupów? To tak się to teraz nazywa? MARY-JO: Ale z ciebie kutas. Tak czy siak, płakała i tłumaczyła mi, że to zupełnie nie w stylu jej córki, no wiesz, taka nieodpowiedzialność. KIRK: Taka chcica. MARY-JO: Napijemy się kawy? KIRK: Podrywasz mnie? MARY-JO: Może i tak. Czekaj, tylko skończę notatkę. Możemy pójść na przerwę na tyły. * Odwróciła się do klawiatury i dokończyła sprawozdanie, wpisując imię i nazwisko: LISA LANCASTER.

ROZDZIAŁ 4 Jedną z największych atrakcji holu na parterze gmachu Departamentu Policji w Tacomie była bez wątpienia kawiarnia Pod Kajdankami. Pal sześć tabliczki pamiątkowe ku czci funkcjonariuszy, którzy stracili życie na służbie, oraz inne memorabilia zdobiące jedną ze ścian. W lokalu serwowano porządne cappuccino i latte pracownikom departamentu, który zdawał się pozostawać w stanie permanentnego niedoetatowania – były to cenne i potrzebne zastrzyki energii, zwłaszcza po późnowieczornych czynnościach śledczych zlewających się z wczesnoporannymi przeglądami uzyskanych wyników. Funkcjonariusz, który witał gości zza kuloodpornej szyby, wezwał Grace, by zeszła na dół. – Przyszła twoja matka – oznajmił. – Dlaczego czuję się tak, jakbym znowu chodziła do szkoły? – powiedziała, próbując podejść do sprawy z humorem. Jej matka była na policji częstym gościem. Tak częstym, że o mało nie kosztowało to Grace pracy, gdy jej podanie rozpatrywano po okresie próbnym. Matka nie była „typową wariatką”, ale potrafiła być irytująca, a przynajmniej tak się o niej mówiło. W cichości ducha każdy odczuwał to nieco inaczej. Matka Grace była niezłomną orędowniczką sprawy swojej córki. Tej, która zaginęła, jeszcze zanim Grace przyszła na świat. – Obiecałaś, że zadzwonisz – odezwała się Sissy O’Hare. – Nie było niczego więcej do powiedzenia, mamo. – Grace spojrzała na dwa fotele obite czarną skórą, które stały naprzeciwko wozu policyjnego z przełomu wieków, jednego z eksponatów w minimuzeum poświęconym historii organów ścigania w Tacomie. – Usiądźmy. – Nie powiedziałaś mi, że to kości kobiety albo dziewczyny. – Bo nie wiedziałam. Przecież mówiłam. – W serwisach informacyjnych mówią o kobiecie. – To tylko zgadywanie. Nie wiemy, jakiej płci była osoba, której szczątki znaleźliśmy – wyjaśniła Grace. – Słuchaj, jesteś tutaj. – Sissy przycisnęła córkę mocniej. – Wiesz, co się dzieje. Mogłabyś mnie więc przynajmniej informować. Grace nie spodobało się to ostatnie zdanie. Jej praca polegała na ściganiu przestępców, a nie na donoszeniu matce, by zaspokoić jej nienasyconą potrzebę poznania wszystkich szczegółów każdej sprawy, która mogłaby pomóc w rozwiązaniu zagadki, co stało się Tricii. – Mamo, dowody zebrane na plaży są w rękach bardzo dobrych badaczy w laboratorium w Olympii. Oni poinformują nas, co to za szczątki. Uzyskanie próbki DNA z tych kości będzie trudne. Sissy położyła dłoń na kolanie córki. – Więc musicie znaleźć resztę jej szczątków. Czy… czy była tam czaszka? Grace pokręciła głową. – Nie. O ile wiemy, nie. Nie jesteśmy pewni, jak kości się tam znalazły, mamo. Nie wiemy jeszcze, czy powyżej, na klifie, była mogiła. Wciąż szukamy. – Nosiła stabilizator ortodontyczny, kiedy zaginęła – powiedziała Sissy. – Pamiętasz, mówiłam ci o tym. – Pamiętam wszystko, mamo. I owszem, stabilizator może stanowić pomocną wskazówkę, lecz i tak potwierdzenie tożsamości byłoby możliwe dzięki zębom, a zwykle są dobrze zachowane. Rozmowa była dziwna i bolesna jednocześnie. Dwie kobiety siedzące przed zabytkowym automobilem policyjnym rozmawiały o córce, której Sissy nie widziała od dziesięcioleci, i o siostrze, której Grace nigdy nie poznała. Obie zdawały się oderwane emocjonalnie od faktu, że potrzebują zębów martwej osoby. Ten temat już nieraz przerabiały.

Ten temat stał się ich obsesją. * Po powrocie do swojego boksu na drugim piętrze Grace zabrała się do przeglądania sterty sprawozdań, które jakimś sposobem wyrosły na biurku podczas jej dwudziestominutowej rozmowy z matką na dole. – Radzisz sobie? – zapytał Paul Bateman, stawiając na blacie koszmarnie brudny od osadu biały kubek kawy, któremu bardzo by się przydała podróż do domu, do zmywarki. Czyjejkolwiek zmywarki. Wzięła go mimo wszystko. Potrzebowała więcej kofeiny. – Tak. Nie wiem, co jest gorsze, moja matka czy nawał roboty. – À propos roboty, dzisiaj bierzemy na warsztat sprawę Lancaster. – Jasne. – Grace już przeczytała raport. Kiedy tuż po znalezieniu zwłok Samanthy Maxwell zgłoszono zaginięcie Lisy, jedna z lokalnych stacji radiowych próbowała zrobić z tego zbiegu okoliczności coś więcej. Prowadzący audycję zignorowali słowa rzecznika prasowego policji, który poinformował, że utonięcie Samanthy było tragicznym wypadkiem i ze sprawą Lisy Lancaster nie ma nic wspólnego. – Ech, te braki kadrowe – powiedziała Grace, biorąc płaszcz. – Przypomnij mi, żebym przypomniała naszemu cudownemu sierżantowi, że nie możemy robić wszystkiego. Nikt nie dałby rady. Gdzieś na drugim końcu miasta ktoś czuł się równie przytłoczony. Tyle do zrobienia. Tak mało czasu. * Tego samego popołudnia w obiektyw kamery ekipy reporterów ze Seattle TV spojrzały zbolałe brązowe oczy Catherine Lancaster. Catherine, pielęgniarka na oddziale pediatrycznym Szpitala Ogólnego w Tacomie, była wysoką, szczupłą kobietą o kanciastych rysach i ustach, które wyglądały jak długa cienka kreska. Z piwnymi oczami i ostrzyżonymi krótko ciemnoblond włosami nigdy nie uchodziła za ślicznotkę, ale ci, którzy ją znali, określali ją jednym słowem: „piękna”. Poświęciła życie służeniu innym i wszystkich uderzyła ironia tego, co ją spotkało. Wśród przyjaciół Catherine zawsze pierwsza oferowała swoją pomoc – i opuszczała potrzebujących ostatnia. Nie było pory dnia zbyt późnej na to, by do niej zadzwonić. Nie istniało pytanie, którego nie można jej było zadać. Nie zasługiwała na to, by znaleźć się w obiektywie kamery. Nie w takiej sytuacji. „Proszę – powiedziała dosyć sztywno, głosem zaskakująco mocnym, jeśli wziąć pod uwagę, że była na skraju załamania. Cienkie wargi zadrgały jej, gdy wymówiła ciąg słów, których żadna matka wolałaby nigdy nie wypowiedzieć: – Pomóżcie mi znaleźć córkę”. Jako samotna matka miała teraz tylko jeden jedyny cel. Chciała znaleźć Lisę. Nikt oprócz innej matki nie potrafiłby pojąć rozdzierającej rozpaczy, która zjawia się wraz z zaginięciem dziecka. Nie znaczy to oczywiście, że cierpienia ojców są nieprawdziwe. Chociaż w świecie poprawności politycznej nikt nie ośmielał się tego powiedzieć, dla matki sytuacja jest milion razy gorsza niż dla ojca. Tak po prostu jest. „Proszę posłuchać – powiedziała Catherina Lancaster, gdy łzy stanęły jej w oczach, grożąc, że zaraz spłyną po jej płaskich policzkach. – Wiem, wszyscy mówią, że ich dzieci są idealne, ale Lisa taka była. Naprawdę idealna”. Dziennikarka wymieniła osiągnięcia Lisy, a było ich wiele: świadectwa z wyróżnieniem przez całą szkołę średnią, członkostwo w reprezentacji koszykówki na pierwszym roku, przewodniczenie grupie studentów zaangażowanych w lepsze zrozumienie potrzeb osób niepełnosprawnych. Lisa była dzieckiem marzeń. „Chciała zostać pracownikiem socjalnym albo doradcą dla dzieci z problemami. Nie wiedziała jeszcze do końca, kim chce zostać, bo tak wiele spraw ją interesowało”. Łzy wreszcie popłynęły.

Nastąpiło gwałtowne cięcie i kamera pokazała szeroki kadr parkingu na kampusie, a potem stojącą tam reporterkę, która kręciła lekko głową. „Ta smutna historia rozgrywa się w Tacomie na naszych oczach. Jeśli ktoś z państwa ma jakieś wiadomości na temat Lisy, coś wie, widział albo słyszał, proszę skontaktować się z Departamentem Policji w Tacomie”. Ostatnim obrazem, jaki pojawił się na ekranie, było zdjęcie Lisy, a pod nim numer telefonu. * W Olympii, kilkanaście kilometrów na południe od Tacomy, Dennis Caldwell oglądał serwis informacyjny Seattle TV. Na widok zdjęcia Lisy Lancaster przetarł oczy ze zdumienia i chwycił za telefon. Prawie się trząsł, gdy w słuchawce usłyszał głos detektywa prowadzącego sprawę zaginięcia jego córki. – Hej, Dennis – powiedział detektyw Jonathan Stevens. – Wiem, że dzwonisz, żeby zapytać o postępy w śledztwie, ale niestety nie mam nic nowego. – Nie o to chodzi. Myślę, że ja mogę mieć coś nowego dla ciebie – odrzekł Dennis rozedrganym głosem. – Jak to? Coś sobie przypomniałeś? – Nie. Właśnie zobaczyłem coś, co powinieneś moim zdaniem sprawdzić. Oglądałem właśnie kanał KING-5. W Tacomie zaginęła pewna dziewczyna. Została porwana z jednego z tamtejszych college’ów. Uprowadzona zupełnie jak moja Kelsey. – Na pewno może ci się tak wydawać, Dennis – powiedział detektyw Stevens. Wcale nie starał się spławić zrozpaczonego ojca. Mimo że głos w słuchawce brzmiał tak, jakby Dennis był pijany, Stevens nie miał o to pretensji. Córka tego człowieka została porwana. Po czymś takim ludzie nigdy nie mogą się pozbierać. Nigdy. – Wciąż prowadzimy tę sprawę. – Jak cholera! Wiecie o tym, kto ją uprowadził, równie mało co w dniu, kiedy zaginęła. Niczego się nie dowiedzieliście. – Pracujemy nad tym – zapewnił Stevens. – Ta dziewczyna z Tacomy wygląda zupełnie tak jak moja Kelsey. Takie same włosy. Takie same rysy twarzy. Piękna dziewczyna. Może uprowadził ją ten sam facet. Obiecasz mi, że to sprawdzisz? Jonathan Stevens nigdy nie omieszkał sprawdzić żadnego tropu, choćby szanse, że ślad dokądś zaprowadzi, były nikłe. – Trzymaj się, Dennis, i nie trać nadziei – powiedział. – A ty złap tego, kto ją porwał. Po tej rozmowie Jonathan siadł do komputera i wkrótce znalazł informacje o zaginięciu Lisy Lancaster. Lisa rzeczywiście bardzo przypominała Kelsey, to prawda. Ale była też znacznie starsza. Kelsey Caldwell miała siedemnaście lat i została porwana po zakończeniu próby teatralnej – obsadzono ją w roli Fiony w musicalu Brigadoon. Lisa Lancaster miała dwadzieścia cztery lata, studiowała w college’u. Musiał jednak przyznać Dennisowi Caldwellowi, pijanemu czy nie, jedno: obie dziewczyny wyglądały jak siostry. Jonathan Stevens zadzwonił do Tacomy. Zrobił to raczej z poczucia obowiązku, bo prawdopodobieństwo, że te dwie sprawy są w jakiś sposób powiązane, było żadne lub prawie żadne. Nie chciał po prostu być tym gliniarzem, który odmówił podjęcia czynności na prośbę zdesperowanego ojca szukającego sprawiedliwości. Nie mógłby żyć z taką świadomością.

ROZDZIAŁ 5 Jak wielu innych oglądał wiadomości telewizyjne z żywym zainteresowaniem. Lubił być dobrze poinformowany. Potrzebował najświeższych newsów. Tacy jak on lubili wiedzieć, jakie skutki przyniosła ich działalność. Zawsze z ekscytacją patrzyli, jak reaguje ktoś, komu porwano ukochaną córkę. Większość rodziców płakała. U niektórych, jak u matki Lisy, Catherine Lancaster, łzy płynęły powoli; oni próbowali przed kamerą panować nad sobą. Ci „łkarze”, jak ich nazywał, byli interesujący, chociaż dosyć przewidywalni. Oczywiście, że rozpaczasz, idiotko, myślał. Trzeba było nauczyć córkę ostrożności. Słyszałaś kiedyś o zagrożeniach ze strony nieznajomych? Nie nauczyłaś córki, że nie rozmawia się z obcymi? Płacz, głupia, płacz! Chłonął każde słowo matki Lisy Lancaster, jakby wysysał szpik z kości samej Lisy. Łapczywie i szybko. Była klasycznym przykładem „łkarza”. I trochę, kurna, przynudzała, gdyby ktoś go o to zapytał. Ale nie zapyta, bo nikt się nigdy nie dowie, że to on ją porwał. Zastrzyk adrenaliny dawali mu raczej ci, którzy okazywali więcej gniewu niż strachu. Ci, którzy machali przed kamerą palcem i grozili, że zstąpią z ekranu i uduszą sprawcę własnymi rękami. „Oddaj ją nam, bo inaczej gorzko pożałujesz, bydlaku!”. Byli tacy wściekli, tak stanowczy, że wyglądało to prawie na żart. Gdyby wiedzieli, że jest gdzieś blisko, pierwsi by przed nim wiali. Wszystko to było tylko gadanie. Tylko brawura. Wyobrażał sobie, jak by to było, gdyby poszedł na czuwanie przy świecach albo do biura osób zaginionych i stanął tuż obok takiego gniewnego rodzica. Pochyliłby się i wyszeptał: – Błagała o życie, wie pan. A gdyby rodzic się odwrócił, udałby, że powiedział coś innego: – Modlę się o jej życie, wie pan. Jeszcze lepsza od wygrażającego palcem wkurwionego tatuśka była naprawdę niepocieszona, zbolała matka. Taka, która prawie nie jest w stanie wydusić słowa, bo tak bardzo się trzęsie. Lubił takie matki. Ich słowa i namacalny lęk były jak narkotyk. Wywoływały iskrę. Tłoczyły adrenalinę do krwi tak, że całe ciało przebiegał dreszczyk podniecenia. Tak jakby ich ból, ich cierpienie przynosiły mu największą wyobrażalną rozkosz. To było lepsze niż seks. No, prawie. Czasami cierpienie matki przyciągało go tak mocno, że przejeżdżał obok jej domu. Ryzykował – i to bardzo. Ryzyko było jednak wpisane w samą grę. Ten, którego podziwiał bardziej niż innych, był największym ryzykantem ze wszystkich. Dwa razy uciekał z więzienia. Zamordował więcej dziewczyn niż ktokolwiek inny – chociaż byli też inni pretendenci do korony. Osiągnął mistrzostwo. Stał się legendą. Podążanie w ślady człowieka legendy przypominało spacer po linie w ciemnościach. Mimo to nie miał wyboru. Naprawdę nie miał. * Detektyw Grace Alexander stanęła na schodkach przed wejściem i zajrzała przez szparę w zasłonie między okienkiem a framugą drzwi. Tkanina poruszyła się, a za nią zjawiła się kobieta z ciemnymi, narysowanymi kredką brwiami i oczami, które wyraźnie wypłakały tysiące łez. Spojrzenia kobiet spotkały się i w mgnieniu oka obie zdały sobie sprawę, że czeka je rozmowa, której żadna nie chciałaby nigdy odbyć. Przenigdy. – Ja będę mówić – powiedziała Grace do Paula Batemana, który stał tuż za nią. – Zawsze ty mówisz – zauważył. – Ale to jedna z dziedzin, w których jesteś dobra.

Jeżeli to był przytyk, to bardzo subtelny. Przynajmniej jak na Paula, który do subtelnych nie należał. Ostatnio chodził wkurzony w związku ze sprawą sądową o przyznanie opieki nad dzieckiem, dwunastoletnią córką Elizabeth, która robiła to, co robi mnóstwo dzieci policjantów: dręczyła ojca na wszelkie sposoby, jakie tylko przychodziły jej do głowy. Matkę zresztą też. Była żona Paula, Lynnette Bateman, służyła jako sierżant w tym samym zespole śledczym co oni – właśnie ona nalegała, by się spięli i wykonywali swoją robotę pomimo braków kadrowych. Od kilku miesięcy Grace i inni pracownicy departamentu z mieszanymi odczuciami obserwowali dramatyczny bój, jaki ci dwoje toczyli o dziecko, które zdawało się bliskie zejścia na drogę przestępstwa. W tej akurat chwili oczywiście nie miało to znaczenia. Kobieta za drzwiami przekręciła gałkę i odezwała się z niepokojem w głosie, tak charakterystycznym dla matek w jej sytuacji. Nie potrafiła pojąć, że świat okrutnie się sprzysiągł przeciwko niej i wtrącił ją w nieszczęście gorsze niż to, co kiedykolwiek sobie wyobrażała w pięknie odrestaurowanym domu z przełomu wieków w dzielnicy Proctor w Tacomie. – Znaleźliście ją – powiedziała, cofając się, by wpuścić detektywów do przestronnego holu lśniącego mahoniem. – Pani Lancaster? – spytała Grace. Catherine Lancaster kiwnęła szybko głową. – Znaleźliście ją – powtórzyła. – Jestem detektyw Alexander – przedstawiła się Grace, a potem zwróciła się nieco w stronę swojego partnera. – A to detektyw Bateman. Paul Bateman tym razem dotrzymał słowa i nie puścił pary z gęby. – Znaleźliście Lisę, prawda? Ona nie żyje, czy tak? Moja córeczka nie żyje! – Nie. Nie, pani Lancaster, nie znaleźliśmy jej. Catherine Lancaster trochę się uspokoiła. Wprowadziła śledczych do środka i skinęła ręką na fotele naprzeciwko sofy okrytej wzorzystą narzutą. Pokój okazał się zaskakująco duży. Wnętrza większości domów z tego okresu były jak królicze nory, małe i ciasne. To było przestronne. Detektyw, który pierwotnie prowadził sprawę, został ranny w wypadku samochodowym poprzedniego wieczoru; w dniu, gdy w telewizji wyemitowano materiał o Lisie. Grace i Paul przejęli śledztwo – wraz z dojmującą świadomością uciekającego czasu – tego dnia rano. Wyjaśnili, że doszło do wypadku i poprowadzą dalsze postępowanie. – Mam nadzieję, że pójdzie wam lepiej niż jemu – stwierdziła Catherine. – Minęły już cztery dni. Grace puściła tę ostrą uwagę mimo uszu. Detektyw Roger Goodman był doskonałym śledczym. Jego notatki wskazywały, że badał możliwość, iż Lisa wyjechała gdzieś ze swoim chłopakiem. Catherine zaproponowała kawę, ale nikt nie miał na nią ochoty. Usiedli przy stole w kuchni, gdzie ozdobiona magnesami i pocztówkami lodówka stanowiła kronikę rodzinnego życia: Disneyland, Wielki Kanion Kolorado, Hawaje. Na blacie leżały torby zakupów z Macy’s i Nordstrom oraz pudełko po butach. Nad ściennym telefonem wisiała tablica z napisem: „Liso, daj mi znać, co w piątek!”. – Chcemy sprawdzić Marty’ego Keillora, chłopaka pani córki. Wyjechał z miasta tego samego dnia, kiedy zniknęła Lisa. Catherine z irytacją pokręciła głową. – Mówiłam detektywowi Goodmanowi, że Marty to dobry chłopak. Oni już ze sobą nie chodzili. To schodzili się, to rozchodzili ze sobą przez lata, a w końcu się rozstali w przyjaźni. Marty wpadł do mnie przedwczoraj.

Grace znała imię i nazwisko chłopaka, bo wyczytała je w raporcie. – Szukamy go. Dlaczego nas pani nie poinformowała? – Poinformowałam. Zadzwoniłam do detektywa Goodmana. Nagrałam mu wiadomość. Może był już wtedy w szpitalu. Pewnie nawet w moim szpitalu, ale nikt mi o tym nie powiedział. – Gdzie Marty był? – zapytał Paul. – Pojechał z kumplami za góry, na pojezierze Sun Lakes, gdzie jest jeszcze letnia pogoda. Nie mieli zasięgu ani dostępu do internetu. Marty nie miał pojęcia, że Lisa zaginęła. Jest tak samo wstrząśnięty jak ja. Rozległ się trzask drzwiczek, a potem tupot kroków przed drzwiami. Jak na zawołanie zjawił się Marty. – Właśnie przyjechał – powiedziała Catherine. – Porozmawiajcie z nim. Wstała i otworzyła drzwi. Objął ją przystojny młody mężczyzna o ciemnych włosach i bicepsach, które wskazywały na codzienne ćwiczenia z hantlami. Matka Lisy i były chłopak jej córki przytulili się. – To policja – powiedziała Catherine. Młody mężczyzna wypuścił ją z objęć i przeszedł przez pokój do kuchni. Grace spojrzała na Paula. Objęcia były trochę dziwne; wyglądały nie jak uścisk dwojga zamartwiających się ludzi, lecz zupełnie inaczej. Marty Keillor usiadł na krześle. Był wyższy od Paula. Jego nogi ledwo mieściły się pod stołem. Miał na sobie czarny obcisły T-shirt z dekoltem w serek i ciemne sprane wranglery. Stopy wielkie jak kajaki miał obute w nowiutkie traperki Carhartt. Detektywi przedstawili się chłopakowi. Młody mężczyzna pochylił się nad stołem, na jego twarzy malowało się zmartwienie i troska. – Gdzie ona jest? – Tego właśnie chcemy się dowiedzieć – powiedział Paul. – Myśleliśmy, że może pan powie nam coś ważnego. Wiedział pan, że pana szukaliśmy? – Nie miałem pojęcia. Byłem poza zasięgiem telefonii komórkowej. Odebrałem wiadomości od tamtego drugiego policjanta, dopiero kiedy przejechaliśmy przez przełęcz. I od razu przyjechałem tutaj, prawda, Catherine? Catherine? Nie pani Lancaster? – pomyślała Grace. – Czy ktoś może potwierdzić, gdzie pan był w czasie, gdy zaginęła Lisa? – spytała. – Tak, jakieś pięćdziesiąt osób. W Sun Lakes była wielka impreza. – Proszę podać nam nazwiska, adresy i numery chociaż niektórych z tych osób. – Nie podoba mi się kierunek, w którym to zmierza – odezwała się Catherine. – Widzę, że próbujecie zwalić coś na Marty’ego. To niedorzeczne. – Może. Ale to rutynowe działanie – zapewniła Grace. Marty spojrzał na Catherine, a potem znów na detektywów. – W porządku. Kapuję. Zaginęła dziewczyna, więc chłopak, były chłopak, staje się obiektem szczególnego zainteresowania. – Jeżeli już musicie interesować się Martym, uporajcie się z tym szybko – powiedziała Catherine, klepiąc go po ramieniu. – On nie ma z tym nic wspólnego. Jest dla mnie dużym wsparciem. Dowiedzcie się raczej, kto porwał Lisę. Dowiedzcie się, proszę, i sprowadźcie ją z powrotem. – Zrobimy wszystko co w naszej mocy. – Grace wyczuwała cierpienie matki. Pomimo wrażenia, że matkę Lisy i jej byłego chłopaka coś łączy, nie miała wątpliwości, że Catherine Lancaster jest zrozpaczona. – Ale szczerze mówiąc, nie bardzo mamy się czego chwycić – wtrącił Paul.

– Przykro mi, że wasz kolega detektyw został ranny, lecz módlcie się, żeby jego nieszczęście nie wiązało się z większym zagrożeniem dla mojej córki. Ostrzegam was. Detektywi wręczyli jej swoje wizytówki, obiecali, że będą z nią w stałym kontakcie, a potem spisali listę nazwisk i numerów telefonów, które podał im Marty. Detektyw Goodman zdążył już porozmawiać z policją na kampusie uczelni, ale nie dowiedział się niczego istotnego. Sporządził też notatkę z rozmowy z Naomi Carlyle, prawdopodobnie ostatnią osobą, z którą Lisa rozmawiała przed zaginięciem. – Pojedźmy zobaczyć się z Naomi – zaproponowała Grace, gdy wsiedli do samochodu. – Dobra – zgodził się Paul. – Czy tylko mi się zdawało, czy między nimi dwojgiem jest coś dziwnego? Grace uruchomiła silnik. – Zauważyłeś pudełko po butach na kuchennym blacie? Carhartty numer czterdzieści siedem? – Nie, a co? – Marty nosił nowiutkie carhartty – wyjaśniła, wyjeżdżając tyłem na ulicę. – Tego akurat nie załapałem – przyznał. – Ale myślę, że zdejmuje je w sypialni pani Lancaster. Grace pokiwała głową. – Też tak myślę. * Według notatki sporządzonej przez Rogera Goodmana Naomi pracowała w Tyglu. Ponieważ nie odbierała komórki pod podanym numerem, Grace i Paul pojechali do restauracji, która mieściła się w zrewitalizowanej części centrum Tacomy, wśród innych lokali na Pacific Avenue niedaleko Muzeum Historycznego Stanu Waszyngton i Muzeum Szkła, w którym pełno było dzieł Dale’a Chihuly’ego. Grace i Shane odwiedzili Tygiel parę razy wcześniej. Był to drogi lokal, który specjalizował się w fondue, a pułap cenowy sprawiał, że zaliczał się do kategorii knajp na szczególne okazje. Po drodze na miejsce Paul żalił się na Lynnette, swoją byłą, podczas gdy Grace udawała, że zgadza się ze wszystkim, co mówił. Niezgoda oznaczałaby po prostu konieczność wysłuchania jeszcze większej liczby nużących przykładów na to, że Lynnette Bateman jest skończoną suką i zamordystką. Nie ulegało to żadnej wątpliwości, więc nie było sensu prowokować jej wkurzonego byłego męża do dłuższej litanii. – Wiesz, Lynnette jest sierżantem, moją przełożoną – powiedziała Grace. – Wiem. Współczuję. – Dzięki, Paul. Ale chodzi mi o to, że wolałabym się nie wdawać w rozmowę na ten temat. Rozumiem, co masz na myśli. Ufam twojej opinii. Możemy na tym poprzestać? – Okej – zgodził się, trochę zaczerwieniony. – Potrzebuję po prostu z kimś pogadać. No wiesz, ona naprawdę rozpieprzyła ugodę w sprawie opieki rodzicielskiej. – Jesteś dobrym ojcem – pocieszyła go Grace. – Wszystko się jeszcze ułoży. Wyjrzał przez okno. – Oby. Potrzebuję tego dzieciaka. Grace pokiwała głową. Wjechała na miejsce parkingowe za restauracją Tygiel. – Naomi jeździ błękitnym volkswagenem – powiedziała, zatrzymując wóz. – Tak. To ten. Wygląda na to, że dziewczyna jest teraz w pracy. W restauracji szybko znaleźli Naomi Carlyle stojącą na pierwszej linii frontu w kontaktach z klientem. Była atrakcyjną młodą kobietą o długich falistych blond włosach i lśniących zielonych oczach. Kiedy detektywi się przedstawili, wszyscy troje usiedli w cichym i spokojnym miejscu w głębi sali. – Powiedziałam temu detektywowi przez telefon, że nie przychodzi mi do głowy, dokąd Lisa mogłaby się udać. To znaczy, przychodzi mi na myśl parę miejsc, dokąd chciałaby pojechać, na przykład Maui. Ale

wątpię, żeby tam pojechała. Nigdy w życiu nie porzuciłaby swojego samochodu. Uwielbiała go. Zresztą tak naprawdę ta wredna suczka nigdy nie wyjechałaby w żadne fajne miejsce beze mnie. – Wredna suczka? To dosyć ostre określenie – zauważył Paul. Naomi parsknęła śmiechem. – Nie. To tylko ksywka, którą miałyśmy w szkole średniej. Byłyśmy wrednymi suczkami, „wueskami”, które rządziły szkołą. – Rozumiem – powiedziała Grace. – Szkoła średnia? To było dosyć dawno temu. Pani i Lisa przyjaźnicie się więc od dawna. – No, jesteśmy jak siostry – potwierdziła Naomi. Jedna z kelnerek zaproponowała im wodę, ale wszyscy troje podziękowali. – Czyli prawdopodobnie miała pani okazję przyjrzeć się jej relacjom z Martym Keillorem, kiedy ze sobą chodzili? – zapytał Paul. – Imprezowy Marty – powiedziała Naomi. – Jasna sprawa. Koleś jest w porządku, ale zupełnie nie dla niej. Cały czas ją zdradzał. Ona z nim zrywała. Potem wracała. Znowu zrywała. Trzeba było prowadzić rejestr, żeby się połapać, na jakim akurat etapie jest ich znajomość. Cieszę się, że im przeszło. – Czy zerwali ze sobą w złej atmosferze? – spytała Grace. – Nie. Raczej nie. To znaczy, ich związek był jak jo-jo. Każde zerwanie i zejście się z powrotem było łatwe. Zresztą pod koniec byli już dla siebie tylko przyjaciółmi do bzykania. A skąd tyle pytań o Marty’ego? To dupek, ale nigdy by jej nie skrzywdził. Powinniście sprawdzić wątek tego paralityka, z którym rozmawiała tuż przed zniknięciem. – Paralityka? Naomi wzruszyła ramionami. – Miał złamaną nogę czy coś takiego. Rozmawiała ze mną, kiedy szła do swojego samochodu, i obiecała, że zadzwoni później, ale zasnęłam. Dopiero następnego dnia sprawdziłam, czy dzwoniła. – Co mówiła o tym mężczyźnie ze złamaną nogą? – Tylko że to palant i że mu pomoże. Była w klubie, który pomagał takim ludziom. – Paralitykom? – dopytał Paul z wyraźną pretensją, że użyła takiego słowa na określenie niepełnosprawnych. – Niech pan nie osądza – odparła i posłała mu lodowate spojrzenie. – Niech pan tylko wykona swoją robotę i ją znajdzie. Grace rozładowała napięcie następnym pytaniem. – Co mówiła o tym facecie? – Niedużo. Poszła mu pomóc, bo upuścił książki. Zdaje się, że jakaś część nauk o różnorodności nie poszła w las. Ja zostawiłabym go, żeby się męczył. Nie uznaję pomagania ludziom, których się nie zna. Naomi była arogancką suką, ale była też ostatnią osobą, która rozmawiała z zaginioną. – Marty i matka Lisy wydają się bardzo sobie bliscy – zauważył Paul. Naomi wzruszyła ramionami. – No raczej. Właściwie to ciarki po mnie chodzą, jak patrzę na tych dwoje. – Tak? – No. Kilka razy, kiedy byłam u nich w domu, wydawało mi się, że zbliżyli się ze sobą aż za bardzo. Powiedziałam o tym Lisie, ale ona to olała. Zresztą i tak chodziła z Martym głównie dla jego bryki. * Grace sprawdziła swoją pocztę głosową, gdy razem z Paulem wrócili do samochodu. Nikt z laboratorium kryminalistycznego nie próbował się z nią skontaktować. I na szczęście nie dzwoniła też matka. Mimo że gdzieś tam zawsze czaiła się możliwość, że szczątki jej siostry zostaną odnalezione,