Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Slodycz wybaczenia - Lori Nelson Spielman

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Slodycz wybaczenia - Lori Nelson Spielman.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Lori Nelson Spielman
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 300 stron)

Dla Billa

Rozdział 1 To trwało sto sześćdziesiąt trzy dni. Zajrzałam po latach do pamiętnika z tamtych czasów i policzyłam. I ona teraz napisała książkę. W głowie się nie mieści. Ta kobieta jest wschodzącą gwiazdą. A także ekspertem od wybaczania, żeby było śmieszniej. Przyglądam się uważnie jej zdjęciu. Wciąż ładniutka, fryzura typu pixie cut, nos jak guziczek. Ale uśmiech wydaje się szczery, oczy przestały drwić. No i co z tego? Serce i tak mi cwałuje, kiedy na nią patrzę. Rzucam gazetę na stolik kawowy i natychmiast ją stamtąd zabieram. BRIAN MOSS, „THE TIMES-PICAYUNE” WSTYDZISZ SIĘ? TO ZRÓB COŚ Z TYM Nowy Orlean. Czy warto przeprosić i tym samym zaleczyć stare rany? A może lepiej nie wracać do zadawnionych sekretów? Zdaniem Fiony Knowles, trzydziestoczteroletniej prawniczki z Royal Oak w stanie Michigan, naprawienie wyrządzonych krzywd to pierwszy i najważniejszy krok na drodze ku wewnętrznej harmonii. „Przyznanie, że się czegoś wstydzimy, wymaga odwagi”, powiedziała Knowles. „Mało kto potrafi wyjść na zewnątrz ze swoimi słabościami. Wolimy ukrywać poczucie winy, w nadziei, że nikt się nie zorientuje. A jednak jest tak, że uwalniając je, odzyskujemy wolność”. Chyba nikt nie zna się na tym lepiej niż Fiona Knowles. Sprawdziła swoją teorię w praktyce wiosną 2013 roku, kiedy napisała trzydzieści pięć listów z przeprosinami. Do każdego listu dołączyła woreczek zawierający dwa kamyki, które nazwała „kamykami wybaczenia”. Odbiorca miał spełnić dwie proste prośby: wybaczyć i poprosić o wybaczenie jakąś inną osobę. „Zrozumiałam, że ludzie rozpaczliwie pragną pretekstu – nakazu – żeby

odpokutować”, wyjaśniła Knowles. „Moje kamyki wybaczenia niczym nasiona dmuchawca pofrunęły z wiatrem we wszystkie strony świata”. Nieważne, czy rzeczywiście pomógł tu wiatr, czy raczej obrotność Fiony Knowles w wykorzystywaniu mediów, w każdym razie to oczywiste, że pomysł z kamykami wybaczenia to strzał w dziesiątkę. Wedle szacunków w przestrzeni publicznej krąży obecnie około 400 tysięcy takich kamyków. Fiona Knowles wystąpi w księgarni Octavia Books w czwartek, 24 kwietnia, gdzie opowie o swojej książce zatytułowanej stosownie Kamyki wybaczenia. Wzdrygam się nerwowo, bo brzdęka moja komórka, ostrzegając, że już czwarta czterdzieści pięć – czas iść do pracy. Trzęsą mi się ręce, kiedy wpycham gazetę do torby. Chwytam klucze, kubek termiczny i ruszam w stronę drzwi. Trzy godziny później, po zapoznaniu się z beznadziejnymi wynikami oglądalności za ubiegły tydzień, a także z tematem dnia – jest jak zawsze fascynujący: prawidłowe nakładanie samoopalacza – zamykam się w swoim gabinecie połączonym z garderobą. Mam włosy nawinięte na wałki i jestem ubrana w plastikową pelerynę okrywającą mój strój du jour; tak, to jest ta część dnia, którą lubię najmniej. Po dziesięciu latach występów przed kamerą niby powinnam się przyzwyczaić, ale niestety, żeby zostać umalowana, muszę przyjechać nieumalowana, co jak dla mnie przypomina przymierzanie strojów kąpielowych w jarzeniowym świetle, i to na oczach drugiej osoby. Dawniej usprawiedliwiałam się przed Jade, że musi oglądać te dziury na moim nosie, nazywane także rozszerzonymi porami, albo sińce pod oczami, z którymi wyglądam, jakbym szykowała się do gry w football. Któregoś razu próbowałam wyrwać z rąk Jade pędzel do nakładania podkładu, w nadziei, że oszczędzę jej tego okropnego i nierealnego zadania, jakim była próba zamaskowania pryszcza wielkości wulkanu Mauna Loa, który wyrósł mi na podbródku. Mój ojciec mawiał, że gdyby Bóg chciał, by twarz kobiety pozostała naga, to nie stworzyłby tuszu do rzęs. W czasie gdy Jade wykonuje swe magiczne sztuczki, ja przerzucam stos korespondencji i nagle zastygam jak słup soli, bo właśnie zauważam ten list. Robi mi się niedobrze. Jest zagrzebany w środku sterty, wystaje tylko górny prawy róg. Widok wielkiego, owalnego stempla Chicago jest dla mnie jak tortura. Zlituj się,

Jack, daj sobie wreszcie spokój! Minął ponad rok, odkąd kontaktował się ze mną ostatni raz. Ile razy jeszcze muszę mu powtarzać, że nie ma sprawy, że ma odpuszczone, że zaczęłam nowe życie? Przenoszę stos na półkę, układając listy w taki sposób, by ukryć stempel, i otwieram laptopa. – Droga Hannah – czytam na głos pierwszy z maili, żeby już więcej nie myśleć o Jacku Rousseau. – Mój mąż i ja oglądamy codziennie pani poranny program. Mąż mówi, że jest pani świetna, że jest pani następną Katie Couric. – Proszę spojrzeć w górę, pani Couric – rozkazuje mi Jade i maluje pastelową kredką moją dolną powiekę. – Ehe. Katie Couric minus miliony dolarów i miliardy fanów. – …I dorodne córki, perfekcyjny, nowy mąż… – Dojdziesz do tego – zapewnia mnie Jade z takim przekonaniem, że prawie jej wierzę. Jade wygląda dzisiaj wyjątkowo ładnie, z tymi dredami ściągniętymi w dziki, sterczący koński ogon, który stanowi doskonałe tło dla jej czarnych oczu i nieskazitelnej, czekoladowej karnacji. Jak zawsze ma na sobie legginsy i czarny kitel, w którym każda kieszeń jest wypchana kredkami i pędzlami różnej wielkości i kształtów. Grzebie w tuszu płasko zakończonym pędzelkiem, a ja czytam dalej: – Osobiście uważam, że ta Katie jest przereklamowana. Najbardziej lubię Hodę Koth. Ależ ta dziewczyna jest śmieszna. – Au! – wykrzykuje Jade. – Teraz to ci mocno przywaliła. Śmieję się i czytam: – Mój mąż uważa, że jest pani rozwódką. A ja twierdzę, że pani nigdy nie była mężatką. Kto ma rację? Układam palce na klawiaturze. – Droga pani Nixon – mówię na głos, jednocześnie to wstukując. – Bardzo mi miło, że ogląda pani Show Hannah Farr. Mam nadzieję, że nowa seria spodoba się pani i mężowi. (A tak przy okazji, zgadzam się… Hoda jest przekomiczna). Z najlepszymi życzeniami, Hannah. – Ej, nie odpowiedziałaś na pytanie. Gromię ją spojrzeniem w lustrze. Jade potrząsa głową i chwyta paletę z cieniami do powiek. – Oczywiście, że nie odpowiedziałaś.

– Ale byłam miła. – Ty zawsze jesteś miła. Aż do przesady, jeśli chcesz znać moje zdanie. – No co ty powiesz. Jestem miła, kiedy psioczę na nadętego kucharza z odcinka w zeszłym tygodniu, tego Masona Jak-mu-tam, który na wszystko odpowiadał jednym słowem? Jestem miła, kiedy dostaję obsesji na punkcie oglądalności? Albo na punkcie Claudii? O Boże, Boże… – Obracam się, by spojrzeć Jade w twarz. – Mówiłam ci, że Stuart się zastanawia, czy nie zrobić z niej drugiej prowadzącej? Bo ja to już historia! – Zamknij oczy – rzuca Jade i nakłada mi cień na powieki. – To babsko przyjechało do miasta ledwie sześć tygodni temu, a już jest bardziej popularne niż ja. – Zero szans – stwierdza Jade. – To miasto cię przygarnęło, jesteś stąd i już. Ale fakt, to nie powstrzyma Claudii Campbell przed próbą przejęcia twojej fuchy. Czuję od niej złe fluidy. – Ja tak tego nie widzę. Jest ambitna, zgadzam się, ale sprawia wrażenie całkiem sympatycznej. Nerwy to mnie biorą przede wszystkim przez Stuarta. W jego przypadku wszystko opiera się na ratingach, a moje ostatnio… – Cholera, wiem. Ale słupki znowu się podniosą. Ja tylko mówię, że powinnaś mieć oczy dookoła głowy. Panna Claudia przywykła do bycia królową. Takiej wschodzącej gwieździe z nowojorskiego WNBC nie wystarczy żenująca posadka w telewizji śniadaniowej, mowy nie ma. W dziennikarstwie telewizyjnym istnieje coś w rodzaju porządku dziobania. Większość z nas rozpoczyna swoje kariery od reportaży na żywo do wiadomości nadawanych o piątej rano, co wiąże się ze wstawaniem o trzeciej w nocy dla dwuosobowej widowni. Po zaledwie dziewięciu miesiącach takiego wyczerpującego rozkładu dnia dopisało mi szczęście, bo awansowałam na prowadzącą weekendowy program, a niedługo potem prowadziłam wiadomości w południe, i to przez całe cztery lata. Oczywiście główną wygraną jest prowadzenie wiadomości wieczornych i ja przypadkiem pracowałam dla stacji WNO we właściwym czasie. Robert Jacobs przeszedł na emeryturę czy też, jak głosiła plotka, został zmuszony do przejścia na emeryturę i Priscille zaproponowała mi jego miejsce. Słupki oglądalności poszybowały w górę. Niebawem zaczęto rezerwować mój czas dniem i nocą, kazano prowadzić akcje dobroczynne w całym mieście, odgrywać rolę mistrza ceremonii podczas kwest i święta Mardi Gras. Ku memu zdumieniu zostałam lokalną celebrytką, choć do dzisiaj nie potrafię rozgryźć jakim cudem. I moja błyskawiczna

kariera nie zakończyła się na wieczornych wiadomościach. Nowy Orlean, zwany także Miastem Półksiężyca, „zakochał się w Hannah Farr” – to w każdym razie usłyszałam, gdy dwa lata temu zaproponowali mi własny program. Za taką szansę większość dziennikarzy dałaby się pokroić. – Hm, strasznie mi przykro ci to mówić, moje ty słoneczko, ale Show Hannah Farr to raczej nie jest pierwsza liga. Jade wzrusza ramionami. – Najlepszy program telewizyjny w całej Luizjanie, jeśli chcesz wiedzieć. Claudia już oblizuje wargi, wbij to sobie do głowy. Jeśli ma tu zostać, to jedyna praca, na jaką się zgodzi, to twoje miejsce. – Słychać ćwierkanie komórki i Jade sprawdza, kto do niej dzwoni. – Mogę odebrać? – Jasne – mówię, zadowolona, że nam przerwano. Nie chcę rozmawiać o Claudii, atrakcyjnej blondynce, która ma tylko dwadzieścia cztery lata, a więc jest o całe – i jakże istotne – dziesięć lat młodsza ode mnie. Dlaczego jej narzeczony musi mieszkać akurat w Nowym Orleanie? Uroda, talent, młodość i narzeczony! Bije mnie na głowę w każdej możliwej kategorii, łącznie ze statusem w kwestiach sercowych. Jade podnosi głos. – Jaja sobie robisz? – krzyczy do swojego rozmówcy. – Tato jest umówiony na wizytę w szpitalu West Jefferson. Przypominałam ci wczoraj! Przewraca mi się w żołądku. To Marcus, facet, który już niedługo będzie jej byłym, ojciec ich dwunastoletniego syna. Jade tytułuje go obecnie Funkcjonariuszem Palantem. Zamykam laptopa i chwytam z półki stos listów, żeby dać Jade iluzję prywatności. Wertuję plik kciukiem, szukając stempla z Chicago. Przeczytam kolejny list z przeprosinami od Jacka, a potem wypichcę jakąś odpowiedź, przypominając mu, że jestem teraz szczęśliwa i że on musi jakoś sobie ułożyć dalsze życie. Ta myśl wywołuje we mnie znużenie. Namierzam i otwieram kopertę. Zamiast adresu Jacksona Rousseau w lewym górnym rogu czytam: WCHI News. A więc to nie od Jacka. Co za ulga. Droga Hannah, bardzo mi było miło poznać panią w zeszłym miesiącu w Dallas. Pani przemówienie na konferencji NABmiało w sobie wielki urok i jednocześnie dawało do myślenia. Podczas naszej rozmowy wspomniałem wtedy, że stacja WCHI planuje nowy poranny talk-show,

zatytułowany Dzień dobry, Chicago!, który, podobnie jak Show Hannah Farr, będzie kierowany przede wszystkim do widowni kobiecej. Będą od czasu do czasu tematy żartobliwe i frywolne, ale zasadniczo program będzie poświęcony poważniejszym zagadnieniom, m.in. z dziedziny polityki, literatury i sztuki, a także spraw zagranicznych. Szukamy osoby prowadzącej i bardzo chcielibyśmy porozmawiać o tym z panią. Czy byłaby pani zainteresowana? Przewidujemy proces rekrutacyjny oparty na kilku kolejnych rozmowach kwalifikacyjnych, prosimy także o taśmę z prezentacją, a także propozycję scenariusza programu. Z wyrazami uszanowania James Peters Starszy wiceprezes WCHI Chicago I bomba. A więc mówił poważnie, kiedy odciągnął mnie na bok podczas konferencji zrzeszenia nadawców. Widział mój program. Nie było dla niego tajemnicą, że słupki oglądalności spadają, ale powiedział mi, że dysponuję ogromnym potencjałem, tylko muszę go właściwie wykorzystać. Może w ten sposób dawał do zrozumienia, że już niebawem nadarzy się okazja. I jakie to budujące, że WCHI chce poznać moje pomysły już na starcie. Stuart rzadko bierze pod uwagę moje propozycje. „Są cztery tematy, których ludzie szukają w telewizji śniadaniowej”, twierdzi. „Celebryci, seks, zrzucanie wagi i uroda”. Co ja bym dała, żeby móc poprowadzić program, w którym byłoby coś kontrowersyjnego. Wystarczają dwie sekundy i puchnie mi głowa. A potem wracam do rzeczywistości. Nie chcę pracy w Chicago, mieście oddalonym stąd o półtora tysiąca kilometrów. Za dużo zainwestowałam w Nowy Orlean. Kocham to miasto pełne kontrastów, gdzie elegancja jest umazana brudem, z jego jazzem, obłędnymi kanapkami po’boy i pysznym gumbo z langust, które można zjeść tylko tutaj. I co ważniejsze, kocham burmistrza tego miasta. Nawet gdybym zamierzała się starać o tę pracę – a nie zamierzam – to Michael nie chciałby o tym słyszeć. Jest mieszkańcem Nowego Orleanu w trzecim pokoleniu, który wychowuje już czwarte – swoją córkę Abby. Ale i tak miło, że cię chcą. Jade się rozłącza; na jej czole nabrzmiała żyła. – Co za dupek! Tato nie może nie iść na tę wizytę. Marcus się uparł, że to on go zawiezie, znowu próbował się przyssać. Powiedział mi, że to żaden problem. Że podjedzie w drodze na posterunek. Należało się tego spodziewać. – Jej czarne oczy odbite w lustrze lśnią. Odwraca się i wystukuje jakiś numer w swoim telefonie. – Może Natalie da radę się wyrwać.

Siostra Jade jest dyrektorką liceum. Żadną miarą się nie wyrwie. – O której jest ta wizyta? – O dziewiątej. Marcus twierdzi, że jest uwiązany. O, na pewno! Uwiązany do wyra tej swojej dziwki, odbywa poranny trening wytrzymałościowy. Patrzę na zegarek: ósma dwadzieścia. – Jedź – mówię. – Lekarze nigdy nie są punktualni. Jeśli się pospieszysz, to jeszcze zdążycie. Jade patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi. – Nie mogę. Jeszcze nie skończyłam twojego make-upu. Zeskakuję z krzesła. – Co? Myślisz, że zapomniałam, jak się robi makijaż? – Macham ręką, wyganiając ją. – Jedź. No już. – A co ze Stuartem? Jak on się dowie… – Nie bój się. Będę cię kryła. Tylko wróć na czas, żeby przygotować Sheri na wieczór, bo inaczej obie będziemy miały przechlapane. – Obracam jej drobną sylwetkę w stronę korytarza. – No, idź już. Jej spojrzenie mknie do zegara wiszącego nad drzwiami. Stoi w milczeniu, zagryzając dolną wargę. Nagle pukam się w czoło: Jade przyjechała do pracy tramwajem. Wyciągam torbę z szafki i wyławiam z niej kluczyki. – Weź mój samochód – proponuję, podając jej kluczyki. – Co? Nie. Nie mogę! A co będzie, jeśli… – To tylko samochód, Jade. Nie jest niezastąpiony. – W odróżnieniu od twego ojca, myślę, ale nie mówię tego na głos. Wsuwam kluczyki w jej dłoń. – No już, wynoś się stąd, zanim przylezie tu Stuart i dowie się, że mnie olałaś. Z twarzą przepełnioną teraz bezbrzeżną ulgą chwyta mnie w objęcia. – Och, jak ja ci dziękuję! Nic się nie martw, będę pilnowała twojego samochodu. – Odwraca się w stronę drzwi. – Uważaj na zakrętach! – żegna się jak zawsze swoim ulubionym powiedzonkiem. Jest już w połowie drogi do windy, kiedy słyszę jeszcze, jak woła: – Wiszę ci jednego, Hannabelle. – Nawet nie marz, że zapomnę. Uściskaj tatę ode mnie. Zamykam drzwi i zostaję sama w garderobie. Mam trzydzieści minut do zwiastuna programu. Znajduję puder brązujący w kamieniu i nakładam go pędzelkiem na czoło i nos. Odpinam zatrzaski peleryny, biorę do ręki list i czytając raz jeszcze słowa Petersa,

okrążam kanapę, żeby dojść do biurka. Nie ulega kwestii, że ta propozycja to okazja nie do odrzucenia, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę obecny zastój tutaj. Przeszłabym z pięćdziesiątej trzeciej do trzeciej pod względem wielkości stacji telewizyjnej w kraju. Za kilka lat biłyby się o mnie programy nadawane na cały kraj, jak GMA czy The Today Show. Zarabiałabym cztery razy więcej. Siadam za biurkiem. Peters widzi oczywiście tę samą Hannah Farr co wszyscy: zadowoloną z życia singielkę i karierowiczkę bez żadnych korzeni, oportunistkę, która z wielką ochotą spakowałaby manatki i przeniosła się na drugi koniec kraju, żeby mieć lepszą pensję i ciekawsze zadania. Moje spojrzenie wędruje w stronę fotografii przedstawiającej mojego ojca i mnie, zrobionej podczas Ceremonii Rozdania Nagród Krytyków w 2012 roku. Gryzę się w policzek, jak sobie przypominam tę bombastyczną imprezę. Szkliste oczy i zaczerwieniony nos taty mówią mi, że za dużo wtedy wypił. Ja jestem ubrana w srebrną suknię balową i uśmiech od ucha do ucha. Ale oczy mam puste, dokładnie tak puste, jak czułam się tamtego wieczoru, kiedy tak siedziałam sama z ojcem. Nie dlatego, że nie dostałam pierwszej nagrody, tylko dlatego, że czułam się zagubiona. Pozostałych laureatów otaczały dzieci, współmałżonkowie i trzeźwi rodzice. Śmiali się, wiwatowali, a później tańczyli w wielkich kręgach. Pragnęłam mieć to samo co oni. Biorę do ręki kolejne zdjęcie, z Michaelem i ze mną, jak żeglujemy po jeziorze Pontchartrain ubiegłego lata. Na samym skraju widać burzę blond loków Abby, która siedzi na dziobie, po mojej prawej stronie, plecami do mnie. Odstawiam fotografię na biurko. Mam nadzieję, że za kilka lat będzie na nim stała inna, przedstawiająca Michaela i mnie przed naszym nowym, pięknym domem, razem z uśmiechniętą Abby i może naszym własnym dzieckiem. Wpycham list od Petersa do teczki z prywatnymi dokumentami oznakowanej napisem INTERESY; mam w niej kilkanaście podobnych listów, które dostałam przez lata. Dzisiaj wieczorem napiszę do Petersa ze zwyczajowym „dziękuję, ale nie”. Michael nie musi nic wiedzieć. Bo jakkolwiek by to banalnie i staromodnie zabrzmiało, prestiżowa posada w Chicago jest niczym w porównaniu z posiadaniem własnej rodziny. Tylko kiedy ja się dorobię tej rodziny? Na samym początku Michael i ja zdawaliśmy się nadawać na tych samych falach. Po kilku tygodniach mówiliśmy w czasie przyszłym. Całymi godzinami opowiadaliśmy sobie, co nam się marzy. Żonglowaliśmy potencjalnymi imionami naszych dzieci – Zachary, Emma albo Liam

– zastanawiając się, jak będą wyglądały i czy Abby wolałaby brata czy siostrę. Szukaliśmy domów w Internecie, podsyłając sobie linki z uwagami typu: „Ładny, ale Zachary potrzebowałby większego podwórka” albo „Wyobraź sobie, co moglibyśmy robić w takiej dużej sypialni”. Mam teraz wrażenie, że to się działo ileś wieków temu. Michael skupił wszystkie marzenia na swojej karierze politycznej i każda próba nawiązania rozmowy o przyszłości zostaje ucięta frazą: „Kiedy Abby skończy liceum”. Nachodzi mnie jedna myśl: czy perspektywa utracenia mnie wymusiłaby na Michaelu jakieś zobowiązanie, na które od tak dawna liczę? Wyciągam list, mój pomysł nabiera rozmachu. To coś więcej niż okazja zdobycia nowej pracy. To okazja, żeby wszystko nabrało tempa. Abby kończy liceum już za rok. Najwyższy czas, abyśmy zaczęli wreszcie coś planować. Sięgam po komórkę, czując się lżej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich tygodni. Wystukuję jego numer, zastanawiając się, czy będę miała szczęście i złapię go w jakimś rzadkim momencie samotności. Będzie pod wrażeniem, że tak się do mnie zalecają w kwestii pracy – zwłaszcza na tak wielkim rynku jak Chicago. Powie, że jest ze mnie dumny, a potem wyliczy te wszystkie fantastyczne powody, dla których nie mogę wyjechać, z nim na czele. A jeszcze później, kiedy będzie miał czas na jakieś refleksje, zrozumie, że powinien zaklepać sobie ten układ, zanim coś wyrwie mnie z jego objęć. Uśmiecham się, pijana na myśl o tym, że taka jestem rozchwytywana, zarówno pod względem zawodowym, jak i osobistym. – Burmistrz Payne. – Jego głos już brzmi ociężale, a dzień dopiero się zaczął. – Wszystkiego najlepszego z okazji środy – mówię w nadziei, że poprawię mu humor, bo przypominam mu, że to dzień, w którym zwyczajowo się spotykamy. W grudniu Abby zaczęła sobie dorabiać jako opiekunka do dzieci, właśnie w środowe wieczory, uwalniając w ten sposób Michaela od rodzicielskich obowiązków i pozwalając nam spędzać jeden wieczór w środku tygodnia razem. – Cześć, mała. – Wzdycha. – Zwariowany dzień. W liceum Warren Easton zaczęło się forum obywatelskie. Burza mózgów na temat zapobiegania przemocy w szkole. Jadę tam zaraz. Liczę, że uda mi się wrócić w południe na wiec. Będziesz, prawda? Mówi o wiecu organizowanym przez fundację Ku światłu, który ma zwrócić uwagę na problem wykorzystywania seksualnego dzieci. Opieram się łokciami na biurku. – Mówiłam Marisie, że nie przyjadę. Nie zdążę do południa. Ale czuję się okropnie.

– Nie powinnaś. Już i tak dużo z siebie dajesz. Będę miał czas tylko na krótkie wystąpienie. Przez całe popołudnie mam zebranie, będziemy dyskutowali o pogłębiającym się ubóstwie. Podejrzewam, że to potrwa do kolacji albo i dłużej. Będziesz zła, jeśli odpuścimy sobie ten wieczór? Walka z ubóstwem? Tu niestety nie mogę stawiać na swoim, nawet jeśli to środa. Skoro marzy mi się, że zostanę małżonką burmistrza, to powinnam się przyzwyczaić, że to człowiek pełniący służbę. Ostatecznie to jedna z rzeczy, które kocham w nim najbardziej. – Nie. Nie ma sprawy. Ale słychać, że jesteś wykończony. Spróbuj się dzisiaj wyspać. – Spróbuję. – Zniża głos. – Ale wolałbym coś innego niż sen. Uśmiecham się, wyobrażając sobie siebie w objęciach Michaela. – Ja też. Zastanawiam się, czy mu powiedzieć o liście od Jamesa Petersa. Ma dość na głowie, żeby jeszcze dokładać mu jakieś groźby. – Dam ci wolny wieczór – mówi Michael. – No chyba że czegoś potrzebujesz. „Tak”, mam ochotę powiedzieć. „Rzeczywiście czegoś potrzebuję: chcę usłyszeć, że będziesz dziś za mną tęsknił, że jestem priorytetem. Potrzebuję zapewnienia, że zmierzamy ku wspólnej przyszłości, że chcesz się ze mną ożenić”. Robię głęboki wdech. – Chciałam ci tylko przekazać takie małe info. Że ktoś poluje na twoją dziewczynę. – Mówię to beztroskim, śpiewnym głosem. – Dostałam dziś list miłosny. – Kto jest moim rywalem? – pyta Michael. – Zabiję go, przysięgam. Śmieję się i tłumaczę, że to list od Jamesa Petersa i perspektywa nowej pracy, w nadziei, że lekka nuta entuzjazmu zabrzmi dla Michaela jak dzwonek ostrzegawczy. – To jeszcze nie oferta pracy, ale wyraźnie są mną zainteresowani. Chcą, żebym napisała próbny scenariusz. Brzmi fajnie, co? – Bardzo fajnie. Gratulacje, moja ty megagwiazdo. Kolejne przypomnienie, że ja zupełnie nie dorastam do twojej ligi. Moje serce wpada w lekki pląs. – Dzięki. Miło to słyszeć. – Zaciskam powieki i brnę dalej, zanim stracę odwagę. – Ten program ma wystartować jesienią. Mają mało czasu.

– To dopiero za pół roku. Lepiej zacznij już działać. Umówiłaś się na rozmowę kwalifikacyjną? Czuję, że się duszę. Przykładam dłoń do gardła i z dużym wysiłkiem robię głęboki wdech. Dzięki Bogu Michael mnie nie widzi. – Ja… nie, jeszcze… jeszcze im nie odpowiedziałam. – Jeśli uda nam się zgrać czasowo, to Abby i ja pojedziemy z tobą. Zrobimy sobie miniwakacje. Od wieków nie byłem w Chicago. No powiedz coś! Powiedz mu, że jesteś rozczarowana, bo liczyłaś, że będzie błagał, żebyś nie jechała. Przypomnij mu, że twój były narzeczony mieszka w Chicago, na litość boską! – Więc by ci nie przeszkadzało, gdybym wyjechała? – No jasne, że by mi się to nie podobało. Duże odległości potrafią napsuć krwi. Ale jakoś byśmy sobie poradzili, prawda? – Pewnie – mówię. Ale jednocześnie rozmyślam o naszych obecnych rozkładach dnia, które sprawiają, że nawet w jednym mieście jakoś nie jesteśmy w stanie wykroić dla siebie czasu. – Słuchaj, muszę już gnać – oznajmia Michael. – Zadzwonię później. I moje gratulacje, mała. Jestem z ciebie dumny. Rozłączam się i osuwam na krzesło. Michael ma gdzieś to, że mogłabym wyjechać. Jestem idiotką. Małżeństwo zniknęło z jego radaru. I nie pozostawił mi teraz wyboru. Muszę posłać Petersowi swoje résumé i propozycję do pierwszej serii. W przeciwnym razie wyjdę na manipulantkę, którą, jak przypuszczam, skądinąd jestem. Mój wzrok pada na egzemplarz „Times-Picayune” wystający z torby. Biorę gazetę do ręki i krzywiąc się, wpatruję się w nagłówek. WSTYDZISZ SIĘ? TO ZRÓB COŚ Z TYM. O tak, pewnie. Wyślij kamyk wybaczenia, a uzyskasz pełne rozgrzeszenie. Co też ci się roi, Fiono Knowles… Trę czoło kłykciami. Mogłabym dokonać sabotażu, napisać jakiś żenujący scenariusz i powiedzieć Michaelowi, że nie umówili się ze mną na rozmowę. Nie. Mam za dużo godności. Jeśli Michael chce, żebym się starała o tę pracę, to się postaram i już! I nie tylko będę się starała, ja ją dostanę. Wyjadę i zacznę wszystko od nowa. Program zyska obłędną popularność i zostanę następczynią Oprah Winfrey

z Chicago! Poznam kogoś nowego, kogoś, kto kocha dzieci i jest gotów się zaangażować. Podobam ci się taka, Michaelu Payne? Ale najpierw muszę napisać ten scenariusz. Chodzę w kółko, usiłując wpaść na jakiś nieziemski pomysł, na coś prowokującego do myślenia, świeżego i na czasie. Coś, dzięki czemu dostałabym tę pracę i zrobiła wrażenie na Michaelu… i może nawet sprawiła, że by się jeszcze zastanowił. Moje spojrzenie znów pada na gazetę. Grymas na twarzy powoli zamienia się w uśmiech. Tak. Z tego by mogło coś być. Tylko czy jestem w stanie to zrobić? Wyciągam gazetę z torby i starannie wydzieram artykuł o Fionie. Kładę dłoń na szufladzie biurka i znów robię głęboki wdech. Jezu, co ja wyprawiam! Gapię się na zamkniętą szufladę jak na puszkę Pandory. W końcu ją otwieram. Grzebię w długopisach, spinaczach i post-itach, aż wreszcie go znajduję. Siedział w najdalszym kącie, tam, gdzie go wepchnęłam dwa lata temu. List z przeprosinami od Fiony Knowles. I dołączony do niego aksamitny woreczek zawierający dwa kamyki wybaczenia.

Rozdział 2 Rozsupłuję sznureczki. Z woreczka na moją otwartą dłoń wypadają dwa małe, ogrodowe kamyki, owalne i zwyczajne. Gładzę je palcem, jeden jest szary z czarnymi żyłkami, drugi ma barwę kości słoniowej. Wymacuję zmarszczkę w aksamicie i wyciągam karteczkę złożoną w harmonijkę, podobną do wróżby w chińskim ciasteczku. Jeden kamyk oznacza ciężar gniewu. Drugi kamyk symbolizuje ciężar wstydu. Można podnieść oba, jeśli chcesz się pozbyć brzemienia. Czy ona nadal czeka na mój kamyk? Czy pozostałe trzydzieści cztery, które wysłała, wróciły do niej? Dławię się z poczucia winy. Rozkładam złożoną kartkę kremowej papeterii i raz jeszcze czytam list opatrzony datą 10 kwietnia 2013 roku. Droga Hannah! Nazywam się Fiona Knowles. Szczerze liczę, że nie masz pojęcia, kim jestem. Jeśli mnie pamiętasz, to dlatego, że pozostawiłam na Tobie bliznę. Obie chodziłyśmy do Akademii Bloomfield Hills. Byłaś w szkole nowa, a ja obrałam sobie Ciebie za cel. Nie tylko Cię nękałam, ale też podburzyłam inne dziewczyny przeciwko Tobie. Któregoś razu przeze mnie omal nie zostałaś zawieszona w prawach ucznia. Powiedziałam pani Maples, że widziałam, jak wyjmowałaś klucz z odpowiedziami do testu z historii, podczas gdy to ja go wzięłam. Mogę powiedzieć, że mi wstyd, ale tak w żaden sposób nie pokażę, jak wielkie mam poczucie winy. Jako osoba dorosła próbowałam zracjonalizować swoje dziecięce okrucieństwo, stwierdzając, że pierwszym powodem była zawiść, a drugim brak pewności siebie. Ale prawda jest taka, że byłam osobą, która znęca się nad słabszymi. Nie mam usprawiedliwienia. Jest mi naprawdę rozpaczliwie przykro.

Bardzo się ucieszyłam, kiedy się dowiedziałam, że odniosłaś wielki sukces, że prowadzisz własny talk-show w Nowym Orleanie. Może już dawno zapomniałaś o Akademii Bloomfield Hills i o tym, jaką obrzydliwą byłam osobą. Mnie moje czyny prześladują jednak codziennie. Za dnia jestem prawniczką, nocami poetką. Co jakiś czas udaje mi się opublikować któryś z wierszy. Nie wyszłam za mąż, nie mam dzieci. Czasami myślę, że samotność to moja pokuta. Proszę Cię, żebyś odesłała mi jeden z kamyków, jeśli przyjmiesz moje przeprosiny, biorąc do rąk zarówno ciężar swego gniewu, jak i ciężar mojego wstydu. Proszę, ofiaruj ten drugi kamyk i jeszcze jeden dodatkowy osobie, którą Ty skrzywdziłaś, razem z serdecznymi przeprosinami. Kiedy tamten kamyk wróci do Ciebie, tak jak ja mam nadzieję, że mój wróci do mnie, domkniesz krąg wybaczenia. Wrzuć swój kamyk do jeziora albo strumienia, zakop go w ogrodzie albo ułóż na swojej rabacie kwiatowej – obojętnie gdzie, byle to symbolizowało, że wreszcie się uwolniłaś od swojego wstydu. Szczerze oddana, Fiona Knowles Odkładam list. Nawet teraz, dwa lata po tym, jak wylądował w mojej skrzynce pocztowej, dostaję spazmów. To, co ta dziewczyna narobiła, miało nieprawdopodobne skutki uboczne. Z powodu Fiony Knowles rozpadła się moja rodzina. Tak, gdyby nie Fiona Knowles, moi rodzice może by się nie rozwiedli. Rozmasowuję sobie skronie. Muszę myśleć racjonalnie, nie kierować się emocjami. Fiona Knowles jest teraz na ustach wszystkich, a ja zaliczam się do jej pierwszych odbiorców. Mam do opowiedzenia niesamowitą historyjkę. Czyli coś, co zrobi wrażenie na Petersie i innych z WCHI. Mogę zaproponować, że zaprosimy do studia Fionę i obie opowiemy naszą historię poczucia winy, wstydu i wybaczenia. Jedyny problem jest taki, że ja jej nie wybaczyłam. I nie zamierzam jej wybaczyć. Zagryzam dolną wargę. Czy teraz muszę? Czy wystarczy, jak będę udawała? Ostatecznie WCHI prosi tylko o pomysł. Który nigdy nie zostanie zrealizowany. Nie, nie, lepiej być skrupulatną, na wszelki wypadek. Wyciągam z biurka papeterię i w tym momencie ktoś puka do drzwi. – Dziesięć minut i wchodzisz na wizję – mówi Stuart. – Zaraz tam będę. Chwytam swoje szczęśliwe wieczne pióro, które dostałam od Michaela, kiedy mój program zajął drugie miejsce w Luizjańskim Konkursie Programów Telewizyjnych, i prędko piszę odpowiedź. Droga Fiono!

Załączam do tego listu Twój kamyk na znak, że uniosłam ciężar Twojego wstydu i że pozbyłam się gniewu. Szczerze oddana, Hannah Farr Tak, brzmi to letnio. Ale tylko na tyle mnie stać. Wsuwam list i jeden z kamyków do koperty i zaklejam. Wrzucę ją do skrzynki w drodze do domu. Teraz mogę uczciwie powiedzieć, że zwróciłam kamyk.

Rozdział 3 Przebieram się z sukienki i pantofli na obcasach w legginsy i sandały. Z torbą wypchaną świeżo upieczonym chlebem i bukietem puchatych, białych magnolii idę pieszo w stronę Dzielnicy Ogrodów, gdzie zamierzam odwiedzić moją przyjaciółkę, Dorothy Rousseau. Dorothy była moją sąsiadką w Evangeline, sześciopiętrowym apartamentowcu przy St. Charles Avenue, w którym mieszkam; cztery miesiące temu przeniosła się do Zielonego Domu. Pędzę przez Jefferson Street, mijając ogrody pełne białych naparstnic, pomarańczowych hibiskusów i rubinowych kann. Ale nawet pośród tego wiosennego piękna mój umysł przeskakuje od Michaela i jego totalnej nonszalancji przez perspektywę nowej pracy, która teraz wydaje się niezbędna, do Fiony Knowles i kamyka wybaczenia, który właśnie jej wysłałam. Jest już po trzeciej, kiedy docieram do starej, ceglanej kamienicy. Podchodzę do metalowej rampy i pozdrawiam Marthę i Joan, które siedzą na frontowej werandzie. – Witam szanowne panie – mówię i ofiarowuję każdej po gałązce magnolii. Dorothy przeniosła się do Zielonego Domu, kiedy zwyrodnienie plamki żółtej w końcu ograbiło ją z niezależności. Jej jedyny syn mieszka półtora tysiąca kilometrów stąd, dlatego to ja pomogłam jej znaleźć to nowe lokum, gdzie trzy razy dziennie podają posiłki i wystarczy nacisnąć dzwonek, żeby wezwać pomoc. W wieku siedemdziesięciu sześciu lat Dorothy przeżywała tę przeprowadzkę jak student pierwszego roku wprowadzający się do kampusu. Wchodzę do wielkiego hallu, ale omijam księgę gości. Bywam tu tak często, że wszyscy mnie znają. Idę na tyły domu i znajduję Dorothy samą na dziedzińcu. Siedzi zgarbiona w wiklinowym fotelu, z parą staromodnych słuchawek na uszach. Podbródek ma wsparty na piersi i zamknięte oczy. Wzdryga się, kiedy klepię ją po ramieniu. – Cześć, Dorothy, to ja.

Zdejmuje słuchawki, wyłącza odtwarzacz CD i wstaje. Jest wysoka, szczupła, a koczek z lśniących siwych włosów kontrastuje z piękną, oliwkową karnacją. Mimo że nic nie widzi, codziennie robi sobie makijaż – żeby oszczędzić przykrości tym, którzy widzą, żartuje sobie. Ale umalowana czy nie, Dorothy jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie znam. – Hannah, moje kochanie! – Jej południowy akcent jest gładki i śpiewny, przywodzi na myśl smak karmelków. Sięga po omacku do mojej ręki i kiedy ją znajduje, bierze mnie w objęcia. Czuję w piersi znajomy ból. Wdycham zapach Chanel i czuję jej dłoń, która gładzi mnie po plecach okrężnymi ruchami. Matka, która nie ma córki, dotyka córkę, która nie ma matki. Nigdy nie mam dosyć tego jej dotyku. Dorothy wącha powietrze. – Czy ja czuję magnolie? – Jaki wspaniały zmysł powonienia – mówię i wyjmuję bukiet z torby. – Przyniosłam też bochenek chleba cynamonowego z syropem klonowym. Klaszcze w dłonie. – Mój ulubiony! Rozpieszczasz mnie, Hannah Marie. Uśmiecham się. Hannah Marie – wyobrażam sobie, że tak nazywałaby mnie matka. Dorothy przekrzywia głowę. – Co cię tu sprowadza w środę? Nie powinnaś przypadkiem pindrzyć się przed randką? – Michael nie ma dzisiaj dla mnie czasu. – No coś ty? Siadaj i opowiedz mi, co masz do opowiedzenia. Reaguję uśmiechem na jej zwyczajowe zaproszenie do rozgoszczenia się i przysiadam z impetem na otomanie, twarzą do niej. Dorothy wyciąga rękę i kładzie ją na moim ramieniu. – Mów. Jaki to dar – mieć przyjaciółkę, która zawsze wyczuje, że muszę się zwierzyć. Opowiadam jej o liście od Petersa z WCHI i entuzjastycznej reakcji Michaela. – „Nigdy nie traktuj kogoś jako priorytet, jeśli jesteś dla niego tylko możliwością”, powiedziała Maya Angelou. – Dorothy unosi ramiona. – Ale oczywiście możesz mi powiedzieć, żebym pilnowała własnego nosa. – Nie, słucham cię. Bo czuję się jak kretynka. Zmarnowałam dwa lata, wierząc, że wyjdę za niego za mąż. Ale teraz nie jestem ani trochę przekonana, że to jest jego

priorytet. – Wiesz… – zaczyna Dorothy – dawno temu nauczyłam się prosić o to, czego chcę. Nie jest to specjalnie romantyczne, ale mężczyźni potrafią być wyjątkowo tępi i rzucanie aluzji nie pomaga. Powiedziałaś mu, że jego reakcja cię rozczarowała? Kręcę głową. – Nie. Poczułam się jak w pułapce, dlatego niewiele myśląc, wysłałam list do Petersa, dając mu do zrozumienia, że jestem zainteresowana. Bo jaki miałam wybór? – Masz całą paletę wyborów, Hannah. Nie zapominaj o tym. Twoja największa siła leży w posiadaniu różnych możliwości. – Zgoda. Mogłam powiedzieć Michaelowi, że olewam posadę życia, bo trwam w nadziei, że któregoś dnia będziemy rodziną. Tak. Ta możliwość dodałaby mi siły, bez dwóch zdań. Siły, by wesprzeć Michaela we wdrapywaniu się na szczyty władzy. Dorothy nachyla się w moją stronę. Widzę, że chce poprawić mi nastrój. – Czyli dobrze gadam, tak? A jeszcze nie wspomniałam mojego najdroższego syna. Śmieję się. – Aż do teraz. – Tym bardziej że Michael rozgrywa to tak zgrabnie. Na pewno rwie sobie włosy z rozpaczy, bo przecież przenosisz się do miasta, w którym mieszka twój były narzeczony. Wzruszam ramionami. – Nawet jeśli tak, to ja nic o tym nie wiem. Nawet się nie zająknął na temat Jacka. – Spotkasz się z nim? – Z Jackiem? Nie. Nie, jasne, że nie. – Chwytam woreczek z kamykami, nagle koniecznie chcąc zmienić temat. Strasznie to nieprzyjemne tak rozmawiać z matką mojego eks o tym, jak go oszukałam. – Przyniosłam ci coś jeszcze. – Wsuwam jej w dłoń aksamitny woreczek. – To są tak zwane kamyki wybaczenia. Słyszałaś o nich? Dorothy jaśnieje na twarzy. – Oczywiście. To Fiona Knowles zapoczątkowała ten fenomen. W zeszłym tygodniu NPR nadawało audycję z jej udziałem. Wiesz, że napisała książkę? Ma być w Nowym Orleanie, kiedyś tam w kwietniu. – Tak słyszałam. Prawdę mówiąc, chodziłam do szkoły z Fioną Knowles. – No co ty powiesz!

Opowiadam jej o kamykach, które dostałam, i o przeprosinach Fiony. – Coś niesamowitego! Jesteś jedną z jej pierwszych trzydziestu pięciu. Nic mi nie mówiłaś. Omiatam wzrokiem nasze otoczenie. Pan Wiltshire siedzi na swoim wózku w cieniu dębu, a Lizzy, ulubiona pielęgniarka Dorothy, czyta mu wiersze. – Nie zamierzałam jej odpowiadać. Bo czy taki kamyk wybaczenia naprawdę może wynagrodzić te dwa lata, podczas których znęcała się nade mną? Dorothy siedzi w milczeniu, a ja domyślam się, że jej zdaniem tak jest. – W każdym razie muszę napisać próbny scenariusz dla WCHI. Postanowiłam, że wykorzystam w nim tę historię z Fioną. O niej się teraz mówi i fakt, że ja jako jedna z pierwszych dostałam kamyk, nadaje temu osobisty wymiar. Znakomita historia. Dorothy kiwa głową. – I dlatego odesłałaś jej kamyk. Patrzę na swoje ręce. – Tak, przyznaję. Miałam ukryty motyw. – Ten próbny scenariusz – mówi Dorothy. – Oni nakręcą na jego podstawie program? – Nie, raczej nie. To bardziej sprawdzian mojej kreatywności. Niemniej jednak chcę zrobić na nich wrażenie. A jeśli nie dostanę tej pracy, to zrealizuję ten pomysł tutaj, o ile Stuart mi pozwoli. Natomiast zgodnie z zasadami Fiony powinnam domknąć krąg przez dodanie drugiego kamyka do woreczka i wysłanie go do kogoś, komu sama wyrządziłam krzywdę. – Wyjmuję kamyk barwy kości słoniowej, który dostałam od Fiony, i zostawiam drugi kamyk w woreczku. – I właśnie to robię, za pomocą tego kamyka, i z całego serca cię przepraszam. – Mnie? A za co? – Tak, właśnie ciebie. – Wsuwam kamyk w jej dłoń. – Wiem, jak bardzo lubiłaś mieszkać w Evangeline. Żałuję, że nie opiekowałam się tobą lepiej, że nie pomogłam ci tam zostać. Może należało wynająć dla ciebie opiekunkę… – Nie wydurniaj się, kochanie. Tamto mieszkanie było o wiele za małe, żeby mogła się po nim kręcić jeszcze jedna osoba. To miejsce znakomicie mi odpowiada. Jestem tu szczęśliwa. Wiesz przecież. – A mimo to chcę, żebyś przyjęła ten kamyk. Dorothy zadziera podbródek i jej niewidzące spojrzenie pada na mnie jak światło reflektora.

– Próbujesz wykręcić się sianem. Szukasz łatwego sposobu na domknięcie kręgu, żeby móc dzięki temu zaproponować coś na użytek WCHI. I co zaproponujesz? Że Fiona i ja przyjdziemy do studia jako ucieleśnienie perfekcyjnego kręgu wybaczenia? Urażona, obracam się w jej stronę. – A jest w tym coś złego? – Będzie, jeśli wybierzesz niewłaściwą osobę. – Dorothy szuka po omacku mojej dłoni i wciska w nią kamyk. – Nie mogę przyjąć tego kamyka. Jest ktoś inny, kto o wiele bardziej potrzebuje twoich przeprosin. Wyznanie Jacka spada na mnie jak grom z jasnego nieba, rozpryskując się na milion poszarpanych kawałków. „Przepraszam cię, Hannah. Przespałem się z Amy. Tylko raz. To się nigdy nie powtórzy. Przysięgam ci”. Zamykam oczy. – Proszę cię, Dorothy. Wiem, że twoim zdaniem zniszczyłam życie twojemu synowi, kiedy zerwałam nasze zaręczyny. Ale nie możemy wciąż wracać do przeszłości. – Ja nie mówię o Jacksonie – odpowiada Dorothy, wypowiadając stanowczo każde słowo. – Mówię o twojej matce.

Rozdział 4 Rzucam kamyk na jej kolana, jakby sam jego dotyk mnie parzył. – Nie. Za późno na przebaczenie. Niektóre rzeczy lepiej zostawić w spokoju. Gdyby mój ojciec żył, toby się ze mną zgodził. „Nie da się skosić pola, które ktoś już zaorał”, mawiał. „No chyba że chcesz ugrzęznąć w błocie”. Dorothy robi głęboki wdech. – Znam cię od czasu, kiedy przeprowadziłaś się do tego miasta, Hannah, i wiem, że jesteś dziewczyną o wielkich marzeniach i wielkim sercu. Dowiedziałam się wszystkiego o twoim cudownym ojcu, o tym, jak cię samotnie wychowywał jako nastolatkę. Ale o matce opowiedziałaś bardzo mało oprócz tego, że wolała swojego faceta zamiast ciebie. – Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. – Moje serce bije coraz mocniej. Gotuję się z gniewu na myśl, że kobieta, której nie widziałam i z którą nie zamieniłam ani słowa od dobrych dziesięciu lat, wciąż ma nade mną taką władzę. „Ciężar gniewu”, wyobrażam sobie, że powiedziałaby Fiona. – Moja matka jasno dała do zrozumienia, co wybiera. – Być może. Ale zawsze uważałam, że za tą historią kryje się coś więcej. – Potrząsa głową. – Przepraszam cię. Należało podzielić się z tobą takimi refleksjami wiele lat temu. Zawsze mi to nie dawało spokoju. Zastanawiam się, czy nie próbowałam zachować tego dla siebie. – Znów szuka po omacku mojej ręki i wsuwa w nią kamyk. – Musisz się pogodzić z matką, Hannah. Najwyższy czas. – Opacznie to wszystko zrozumiałaś. Wybaczyłam Fionie Knowles. Ten drugi kamyk oznacza szukanie wybaczenia, a nie udzielanie go. Dorothy wzrusza ramionami. – Udzielanie albo szukanie wybaczenia. Moim zdaniem w odniesieniu do kamyków wybaczenia nie istnieje żadna żelazna zasada. Celem jest przywracanie harmonii, czy nie tak?

– Słuchaj, Dorothy, przepraszam cię, ale nie znasz całej historii. – Ciekawa jestem, czy ty ją znasz – odpowiada Dorothy. Wytrzeszczam na nią oczy. – Czemu tak mówisz? – Pamiętasz tamten ostatni raz, kiedy był tu twój ojciec? Wtedy mieszkałam jeszcze w Evangeline i przyszliście na kolację. To była ostatnia wizyta mojego taty, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Był opalony, szczęśliwy i jak zawsze w centrum uwagi. Lekko podchmieleni, siedzieliśmy na balkonie Dorothy, wymieniając się rozmaitymi historyjkami z życia. – Tak, pamiętam. – Moim zdaniem on już wtedy wiedział, że niebawem opuści ten świat. Dostaję gęsiej skórki pod wpływem tonu, jakim to mówi, i tego niemal mistycznego spojrzenia jej zmętniałych gałek ocznych. – Twój ojciec i ja rozmawialiśmy chwilę na osobności. Zwierzył mi się z czegoś, kiedy ty i Michael pobiegliście po jeszcze jedną butelkę wina. Przyznaję, że wypił wtedy trochę za dużo, ale wydaje mi się też, że chciał się tego pozbyć. Serce mi łomocze. – Co powiedział? – Że twoja matka wciąż przysyła do ciebie listy. Zaczynam pracować nad swoim oddechem. Listy? Od mojej matki? – Nie. Zdecydowanie przemawiał przez niego alkohol. Od dwudziestu lat nie napisała ani jednego listu. – Jesteś pewna? Bo ja nabrałam przekonania, że matka od lat usiłuje nawiązać z tobą kontakt. – Powiedziałby mi o tym. Nie. Moja matka nie chce mieć ze mną nic wspólnego. – Ale przecież sama mówiłaś, że to ty urwałaś wszelkie kontakty. Przed oczyma mam zdjęcie z moich szesnastych urodzin. Ojciec siedzi naprzeciwko mnie w restauracji Mary Mac’s. Widzę jego uśmiech, szeroki i szczery, i widzę, jak wspiera się na łokciach na białym obrusie, przyglądając się, jak odpakowuję mój prezent – wisiorek z brylantem i szafirami, zbyt ekstrawagancki jak na nastolatkę. – Te kamyki pochodzą z pierścionka Suzanne – wyjaśnił mi wtedy. – Oddałem go do przerobienia. Wpatrywałam się w te gigantyczne kamienie, przypominając sobie jego wielkie