Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony239 235
  • Obserwuję258
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 335

Sowa_Izabela_-_Powrot

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Sowa_Izabela_-_Powrot.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Izabela Sowa
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 124 stron)

There is nothing left to do It seems like everything is done Nothing more to achieve I no longer know in what to believe Coffinshakers, Until the End

– Bóg cię kocha. – Mówisz? – Dorotka lekko zmarszczyła nos. W sumie to bez znaczenia, przyszło jej do głowy. Bez znaczenia. Przez minutę kręciła się wokół własnej osi, zerkając raz na zapuszczony ogródek, raz na swoją falującą spódnicę. – Miniraj – podsumowała wreszcie. – Tylko... Nie musiała kończyć, zrozumiał. Choć różnie z tym bywało na początku.

WIOSNA

1 – Potrafisz zaleźć za skórę, mała. Przecież mówiła mu, że będzie boleć jak diabli. Zawsze ich ostrzega, kiedy wybierają tak delikatne miejsca. – Przestać? – Nieco zwolniła tempo. – Szyj dalej! Śmiało, maleńka! Do przodu! I jedziemy! Oh, yes! OH, YES!!! Rodeo, niech będzie, zgodziła się Dorotka, odgarnąwszy z karku kowboja mokre od potu kosmyki włosów. – Ostra jesteś! Piri piri, może nawet habanero, najostrzejsza papryczka świata – nawijał, mocno napinając mięśnie szyi. Kiedyś jej to przeszkadzało w robocie. Traciła rytm i musiała przerywać. Ale z czasem klienci przestali ją rozpraszać. Czy raczej nauczyła się puszczać mimo uszu całą tę, nerwową w gruncie rzeczy, paplaninę. – Może jednak zwolnij – polecił kowboj. – Zwooolnij! Jesteś tam, do cholery? – Już dochodzę do... – Stop, mówię! Przestań! Przestała natychmiast. Usiadła tuż obok, czekając, aż kowboj odsapnie i da jej znak, by wróciła do pracy. Pięć minut, kwadrans, za granicą Dorotka nauczyła się cierpliwości. – Co teraz? – spytał niepewnym głosem. – Ty decydujesz. Chcesz, działamy dalej. – Wcale nie chcę! W odpowiedzi odłożyła sprzęt na stolik. – Czyli co? Zostawiasz mnie w takim stanie? Wzruszyła ramionami i sięgnęła po folijkę zabezpieczającą. – Jak ja teraz wyjdę do ludzi? – wybuchł. – Przecież to nie jest skończone!!! Podeszła do witrynki pełnej starych książek. Wyjęła album z malarstwem Gainsborougha, powertowała chwilkę, a potem podetknęła go kowbojowi pod nos. Naburmuszony zerknął. Obraz jak obraz, widział podobny w którejś z londyńskich galerii, bodajże w National. Para zblazowanych arystokratów o zbyt ładnych buziach porcelanowych lalek i pustym, żabim spojrzeniu. Ona, w lazurowej sukni, usadzona niczym manekin; tylko patrzeć, aż osunie się na ziemię. On, tuż obok wsparty o ławeczkę, w trójgraniastym kapeluszu, ze strzelbą. I wyżeł, najbardziej żywy z całej trójki. Po lewej snopki pszenicy. A może to jęczmień? – Pan i pani Andrews. Niedawno wzięli ślub – dodała. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. – A już myślałem, że się gryzą nieudanym tatuażem. W odpowiedzi Dorotka stuknęła paznokciem w puste miejsce na podołku damy. – Tu miał leżeć zabity bażant. Dowód tak zwanego talentu myśliwskiego pana Andrewsa. Malarz nie zdążył go domalować. Podobno zabrakło mu czasu. A może nie brakło mu wrażliwości, zastanawiała się przez chwilę. Może wolał malować żywe psy niż, jakby to ująć, martwą naturę? – Jesteś tam? – usłyszała. – Co z tym bażantem? – Nie ma go, a jednak obraz wcale na tym nie traci. – Dla Dorotki nawet zyskuje. I nie chodzi tylko o ptaka. Od czasów ASP Dorotka bardzo lubi białe plamy. Dają większe pole dla wyobraźni.

– Sugerujesz – zirytował się kowboj – że za dwieście lat jakieś snoby będą się jarać niedokończoną dziarą na mojej szyi? Od razu ulga! Ktoś musiałby ci najpierw zafundować pochówek w torfie, miała ochotę się odgryźć. Do zrobienia, przy twoim wrednym, roszczeniowym... to jednak klient, zganiła samą siebie. Obowiązują pewne standardy. – Nie wszystko trzeba doprowadzać do końca – starała się, by zabrzmiało to kojąco. – Postaw się w mojej sytuacji, słonko. Rezerwujesz cały weekend, żeby poprawić swoje notowania na tym najbardziej kapryśnym ze światów, jakim jest świat mody. A że właśnie kręcą nim brodaci chłopcy z malunkami na szyi, fundujesz sobie podobny: kolorowy, wypasiony i, czego nikt ci nie powiedział, cholernie bolesny. Ostrzegałam, miała ochotę przypomnieć mu Dorotka, ale uświadomiła sobie w porę, że to nic nie da. Goście pokroju kowboja muszą się wygadać. Dopowiedzieć swoją kwestię do końca, wtedy im ulży. No to dawaj, kolego, nie żałuj sobie! – Bolesny do entej – ciągnął – więc musisz przestać w połowie. Leżysz, krwawisz i wyglądasz gorzej niż w podstawówce, kiedy toczyłeś nierówną walkę z trądzikiem. Oczami zbolałej wyobraźni widzisz zerwane kontrakty oraz sesje, w których zastępuje cię najlepszy kumpel. Ostatkiem sił starasz się nie rozkleić, a panna w stroju Czerwonego Kapturka dobija cię cytatem ściągniętym z Radio Coelho. Nie tak miało być! Nie tak! Nigdy nie jest, pomyślała, nie przestając się uśmiechać. – Co teraz? – Masz trzy wyjścia – odezwała się wreszcie głosem jak z automatycznej sekretarki. – Wykreować trend na dopasowane golfy, męskie apaszki albo niedokończone tatuaże. W twoim światku nie jest to chyba takie trudne... Czasem wystarczy nadstawić tyłkasa właściwemu fiutowi. – Wyjście drugie – ciągnęła, nie pozwalając sobie wejść w słowo. – Przygotuję ci folię z brakującym fragmentem wzoru. Zmywalny tatuaż, jak dla przedszkolaków. I przed każdą sesją albo pokazem będziesz go sobie nalepiał. To znacznie mniej krępujące niż przyklejanie sztucznej szczęki. Wreszcie opcja numer trzy – zrobiła krótką przerwę, a potem huknęła – zaciśniesz zęby i pozwolisz, żebym doszła! Do końca! * – Faceci! – prychnęła Monika. – Im bardziej puszą się przed, tym szybciej wymiękają w trakcie. Wystarczy lekkie ugryzienie i od razu w bek. A ja na przykład – zsunęła miętowe legginsy – potrzebuję bólu. Dla higieny, dla sportu, no i, przede wszystkim, kiedy przesadzę z przyjemnościami. – Nie wystarczy stary, poczciwy kac? – Na przykład w zeszły weekend – Monika puściła mimo uszu uwagę Dorotki. – Tak zaszalałam, że teraz muszę, po prostu muszę się ukarać. Dlatego tu jestem. Większość klientek fundowała sobie tatuaż w nagrodę, na przykład za odstawienie fajek, słodyczy lub toksycznego partnera. W tym ostatnim wypadku dziara była też rodzajem pieczęci na zamkniętych z hukiem drzwiach starego życia i zarazem symbolem otwarcia na nowe. Dużo lepsze. Co mogło oznaczać gotowość do prawdziwego związku. Na przykład z księciem. Ale tatuaż jako forma kary cielesnej... ciekawe podejście, przyznała Dorotka. – Nagrzeszyłam tak... Monika odczekała chwilę, licząc na szczyptę zwykłej, ludzkiej ciekawości. Bez skutku! Trener Paweł, westchnęła, ten potrafi się znaleźć. W każdy poniedziałkowy wieczór przepytywał Monikę szczegółowo ze wszystkich weekendowych potknięć. Groźnie marszczył przy tym brwi,

chrząkając z dezaprobatą, potem wyznaczał surową karę, wręczał rozpiskę na nowy tydzień i wreszcie, już na koniec, udzielał rozgrzeszenia w swoim kantorku za szatniami. Monika miała wtedy trzy orgazmy z rzędu! Z Dorotką to nie przejdzie, uświadomiła sobie zaraz. Dziewczyna jest zimna niczym... Monika przygryzła wargi, szukając odpowiednio dosadnego porównania. Poddała się i wróciła do przerwanego wątku. – Tak przesadziłam, że brak słów! W piątek sauna na podczerwień i kąpiel w gongach tybetańskich. Poczułam się tak wewnętrznie oczyszczona, że dałam sobie dyspensę na podwójne tiramisu. Więc w sobotę znowu sauna, potem masaż gorącymi stemplami. Pachniały czekoladą, dlatego musiałam zjeść pół tabliczki gorzkiej z orzechami. I dopchać wielką paczką bekonowych czipsów. Na bogatości! W niedzielę lomi lomi. I gorąca czekolada. A w poniedziałek Lilka przyniosła wypaśną szarlotkę. Czuję się tak przesycona, że nie mogę nawet używać waniliowego błyszczyka. – Wzdrygnęła się. – Ale odstawienie błyszczyka to stanowczo za mało. Potrzebuję czegoś, co zrównoważy całą tę słodycz... czegoś bardziej zdecydowanego w smaku niż czipsy. Bólu! – A kwas z ogórków? – podsunęła Dorotka, przykładając do wewnętrznej strony uda Moniki odbity na kalce szablon. – I pomyśleć, że umówił się właśnie z tobą. – Monika odbiła piłeczkę. – Po wszystkim tak reagują. Kiedy kończę, są zaskoczeni, że to już... nagle ulga... i czasem im się wymsknie... dziwna propozycja. Na ogół Dorotka odmawia, tłumacząc, że ma pilną robotę, zazdrosnego faceta z Kirgistanu albo nawracające kurzajki. Jeśli to nie działa, ustala odległy termin, by rozochocony miał czas ochłonąć i się nie stawić (mało który zadaje sobie trud, by odwołać randkę). Więc czemu zgodziła się na spacer z takim narcyzem? Bo wiosna? – Już drugi raz cię zaprasza – wypomniała koleżanka. – Sam, z własnej nieprzymuszonej woli. Nie musisz zabiegać ani nic. Zupełnie jak Śpiąca Królewna. W dwudziestym pierwszym wieku to prawie nie do pomyślenia! Ona, Monika już nie pamięta, kiedy spotkał ją podobny zaszczyt. Na praktykach studenckich? Zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy to wydarzenie nie podpada pod całkiem inną kategorię. Ale nawet gdyby ponaginała wspomnienia, nazywając nagie fakty wakacyjnym romansem, to, na Boga, od tamtych cholernych praktyk minęło siedem długaśnych lat! Ponad osiemdziesiąt miesięcy upokarzających zabaw w podchody. I gonitw za facetem, które mają wyglądać tak, jakby to ona, Monika, była nagrodą, nie zwyciężczynią. Nawet z Pawłem musiała się mocno nagimnastykować, żeby zaprosił ją wreszcie do swojego kantorka. I ciągle płaci za indywidualne treningi. A przecież niczego jej nie brak. Ani urody, ani gustu, ani intelektu, wszystkie zaś zalety wyeksponowano tak, by nie zagrażały kruchej samoocenie współczesnego samca alfy. Więc o co tu kaman? – Czasem zabiegam – wyjawiła Dorotka. Na ogół wtedy, kiedy za bardzo jej zależy. I kiedy już za późno, by cokolwiek naprawić. – Znasz zasadę: kto pierwszy, ten lepszy? – Mrugnęła do koleżanki. – Pierwszy lepszy też by mnie urządzał. Byle naprawdę pierwszy – podkreśliła Monika – wyszedł z inicjatywą. Choć trochę się postarał. I nie bał się użyć własnej karty kredytowej. Dorotka nie odparła. Czy warto prostować? Tłumaczyć, że ten, kto robi pierwszy krok, na ogół już jest wygrany? Bo jest, niemal na starcie. No i pod koniec szybciej staje na nogi, podczas gdy Śpiąca Królewna ciągle nie może się wybudzić ze snu. – Niektórzy mają szczęście, a inni, choć starają się zasłużyć... – Monika zacisnęła wypełnione kwasem hialuronowym wargi.

W jej głosie nie było pretensji, raczej żal, że nie znalazła się w grupie królewien. Ale nawet gdyby okazała zazdrość, Dorotka sporo wybacza ludziom, którzy przed laty podarowali jej kawałek siebie, by mogła ćwiczyć sztukę dziarania. Ma do nich podobny sentyment jak do swoich pierwszych, topornych nieco tatuaży. I choć pojawia się pokusa, by coś w nich zmienić, Dorotka zawsze ją powstrzymuje. Z szacunku, także do przeszłości. – Może nie warto tak się starać. Trochę odpuścić... – Już to przerabiałam – przerwała jej Monika zirytowana, próbując odgonić od siebie ponury obraz szkolnych imprez. Zawsze ten sam: sala gimnastyczna oświetlona kolorowymi reflektorami i pełna tańczących par. A pod ścianą z drabinkami do ćwiczeń – Monika, wypindrzona niczym choinka ciotki, z wyższością obserwuje ścisk na parkiecie. Ziewa przy tym ostentacyjnie, by pokazać, jak bardzo się nudzi. Z braku lepszych rozrywek zajrzała tu na chwilę i już żałuje. Bo ta cała impreza to dziecinada jakaś i obciach. Kiedy koleżanki próbują namówić Monikę na wspólny taniec w kole, zawsze odmawia, tłumacząc, że i tak zaraz stąd pójdzie. Raz, na studniówce, podszedł do niej Misiek z czwartej ce, przypomniała sobie zawstydzona. Jeszcze nie poprosił jej do tańca, a już kręciła głową. Niezrażony zapytał dlaczego, więc odkrzyknęła, że przy takich kawałkach bawi się tylko superwiocha. Nazajutrz nie mogła odżałować, że go spławiła. Godzinami katowała się wspomnieniem tej jednej krótkiej chwili, kiedy Misiek podchodzi, uśmiecha się, ona odmawia, a on nie odpuszcza. Może chciał się umówić, fantazjowała coraz bardziej wściekła na samą siebie, może nawet by się zakochał, gdyby... Co za skucha! Po maturze nie wytrzymała i zadzwoniła, żeby przeprosić Miśka za tamten wieczór. Nawet nie pamiętał, że byli na tej samej studniówce! I, co okropniejsze, nie poznał jej po głosie. – Faceci – mruknęła znowu, zrezygnowana. – Nogi szerzej – poprosiła Dorotka, przykładając szablon. – Tu może być? Monika przesunęła sobie szablon bliżej pachwiny. – Dokąd tym razem cię wyciąga? – spytała. – Krzemionki? Bagry? – Wspomniał o Ludwinowie. Nic wielkiego. – Dorotka wzięła do ręki maszynkę. – Zwykły spacer. * – Będziecie tylko gadać? – nie dowierzał Grzesiek. – Jak poprzednio? – No a co innego mogą robić? – przypomniała mu Gaja. I niby gdzie, na parkowej ławce? – żachnęła się Dorotka. Przecież mówiła im, że to tylko spacer. A facet tak ją chwilami irytuje, że brak słów. Przegląda się w sklepowych szybach, każe podziwiać swoje nowiutkie vansy, potem marudzi, że się zabrudziły od zielska. Jakby to była sprawka Dorotki! Ostatnio narzekał przez całe Krzemionki, choć sam wybrał trasę. Kiedy doszli do Parkowej, miała ochotę zostawić go tuż za bramą parku. Odwrócić się na pięcie i odmaszerować bez słowa pożegnania. Całą drogę do Korony milczała naburmuszona, ale kiedy kowboj zapytał: „W czwartek o tej samej porze? Ludwinów?”, szybko skinęła głową. Niemal wbrew sobie, dotarło do niej. Jakby chciała na siłę wypełnić czymś wiosenny wieczór. Ale to wciąż tylko spacer, nic więcej. – Zasnęłaś? – szturchnęła ją Gaja. Dorotka wzruszyła ramionami. – Nie musimy ciągle gadać – odezwała się wreszcie, dopijając ciepławego już obołonia. – Można iść i... milczeć. – Nic cię nie kręci? – drążył Grzesiek. – Nawet dziewczyny z wielkimi... – Chłopaki z wielkimi też nie.

– A próbowałaś fetyszów? Na przykład mokre podkoszulki. – Ożywiony poprawił się na krześle. – Owłosione nogi... albo lepiej: pachy. Taki bujny, niewydepilowany... Urwał, stropiony wzrokiem żony. Upił parę łyków piwa, dla kurażu. Od razu poczuł się lepiej. Szyszki chmielu, cudowna roślina. Powtarzali to z Gają tak długo (tłumacząc swoją miłość do piwa), aż zarobili na przydomek. Szyszki. – Może wybierasz, Duśka, złe miejsca – Grzesiek wrócił do tematu. Jak wańka-wstańka. – Nie każdy dochodzi w różowej sypialni. Przy świecach. Niektórzy wolą takie sytuacje: stare, podniszczone auto, na przykład volvo 740. Pozornie bezpłciowe. Mało powiedziane, zaśmiała się Dorotka, wizualizując sobie pierwszy samochód Gai. – Bez polotu, z wytartą kierownicą, ale nadal na chodzie – ciągnął Grzesiek podekscytowany. – Tapicerka mocno zużyta, ale fotele... – Słuchaj ze zrozumieniem! – huknęła Gaja. – Seks jej nie interesuje! – Przerąbane. No właśnie nie, pomyślała Dorotka. – Też mi dramat! – ujęła się za koleżanką Gaja. – Gdyby Dusia nie umiała pichcić, to co innego. Bo w kuchni nie ma ściemy. Żadnego udawania. – Ja raczej nie umiem – przyznała się Dorotka. – No, może poza kwaśnymi zupami. Cała reszta, na przykład pralinki, nawet nie wychodzi mi z formy. Za to trzeba przyznać, że Dorotka wykazuje się w kuchni pewną, jakby to ująć, kreatywnością. Na przykład kostki lodu do drinków wykonuje z pokrojonego arbuza, a zamiast żaroodpornej łapki używa swojego starego berecika. – Żartujesz! – wykrzyknęli oboje. Jednym głosem, co zdarzało się naprawdę rzadko. Jak to możliwe, zastanawiali się przez chwilę, przecież Dorotka wygląda niczym wycięta ze starych reklam makaronu. Brakuje jej tylko kraciastego fartuszka z falbankami oraz cedzaka retro w odcieniu poziomek. Ów fartuszek, zdaniem Grześka, mógłby zastąpić całą resztę garderoby. Dorotka nic a nic by na tym nie straciła. – W zasadzie udaje mi się tylko szczawiówka. I dziad. – O ile Dorotka trafi na dobrze ukiszoną kapustę. – Straszne! – Dlaczego? Szyszki wbiły wzrok w Dorotkę, jakby była kosmitką. – Starsza cię nie uczyła, że jedyna słuszna droga do serca faceta wiedzie przez żołądek? – odezwała się wreszcie Gaja. – Naprawdę? – zdziwił się Grzesiek. No cóż, w kuchni państwa Paciorków rządził od zawsze Tatek. Trafiał na ogół tylko do dwóch spracowanych serc: własnego i Alfreda, ukochanego dachowca. Obaj byli wielbicielami tłustych zasmażek, śmietany osiemnastki oraz tartego sera. Ohyda, wzdrygnęła się Dorotka. Dlatego zupy jej autorstwa są przejrzyste niczym wody Zakrzówka, jeśli wierzyć opinii Ren zaprawionej w nurkowaniu. I ponoć równie smaczne. Co zaś się tyczy rad w kwestii facetów, matka rzuciła w złości tylko jedną: „żadnych flirtów w pracy ani w kościele”. Tam właśnie poznali się z Tatkiem przed trzydziestu laty. Matka asystowała właśnie przy renowacji fresków. Tatek wpadł do kościoła, kryjąc się przed rozjuszoną milicją. Zderzyli się przed ołtarzem i tak im zostało. – Mama uważa, że prawdziwa miłość karmi się czym innym – odparła Dorotka. – A żołądek... – Przecież żartowałam! Kto by się przejmował gotowaniem w czasach pizzy na telefon. – To gdzie tkwi problem?

– W tobie, w nikim innym. – Gaja wycelowała oskarżycielsko palec. – Zobacz, jak ty wyglądasz! Dlaczego użytkownicy chińskich dżinsów i kurtek szytych z cieląt nie tłumaczą się ze swojego kiepskiego smaku? – oburzyła się Dorotka, nerwowo kręcąc wisienką zdobiącą jej oldskulową torebkę. Bo stanowią większość? A większość oznacza normalność? – Tak lubię – burknęła wreszcie. – I super! Mogłabyś zagrać w serialu Mad Men – orzekł Grzesiek. – W pierwszej i drugiej serii – Gaja przejęła głos. – Bo potem spódnice są mniej obfite, a fryzury bardziej... – W każdym razie masz warunki, żeby zrobić furorę. – Nie tylko wśród fanów dziewczyn z powojennych rozkładówek – dokończyła Gaja. Ona sama woli wprawdzie szaleństwo lat osiemdziesiątych (zwłaszcza amarantowe kokardy we włosach, efektowny kolczyk w jednym uchu i dżinsowe wytarte pumpy z siateczkami na kieszeniach, które pamięta jedynie ze starych fotografii), ale umie docenić inne stylizacje retro. Docenić do tego stopnia, że w jej gardle pojawia się gula. Podobno, jak usłyszała na trzydziestej sesji, zazdrość ma związek z poronieniem jej babci. Owa nienarodzona i nieopłakana siostra nadal zajmuje ogromną przestrzeń w sercu matki, ze stratą dla Gai. Stąd gula, orzekł terapeuta, proponując symboliczny rytuał grzebania przeszłości z jednoczesnym przywróceniem ciotce należnego jej miejsca na imponującym drzewie rodziny Kalinowskich. Przez pięć następnych sesji Gaja dokonywała rytuału podwójnego grzebania: przeszłości i zarazem w przeszłości. Nazwała własną ciotkę imieniem, którego nigdy jej nie nadano, obdarzyła dosyć złożoną osobowością, a potem usiłowała pochować w rodzinnym grobowcu i we własnej głowie. Przez całą wiosnę przynosiła na cmentarz swoje ulubione czerwone goździki, które ciotka Kora też mogłaby polubić, gdyby nie fatalne poronienie w czwartym miesiącu. Kiedy Gaja już dopełniła rytuału, poczuła się wolna jak nigdy wcześniej. Dwa dni później Grzesiek przyznał się, że wyjeżdża na festiwal Woodstock. Sam. I choć Gaja nie znosi takich spędów, gula wróciła, dwa razy większa. – Wystarczyłoby prowadzić kulinarnego bloga vintage. To teraz takie modne! – ekscytowała się Gaja. – Połowa naszych znajomych zamieszcza słit focie własnych wypieków albo... – ... bloga lajfstajlowego! – wszedł jej w słowo Grzesiek. – To nawet lepsze – wyjątkowo zgodziła się z mężem. – Pisałabyś o życiu, o tym, jak się ubrałaś na spacer. Albo do kina. – I w jakiej modnej knajpie czytałaś najnowszy kryminał Larssona. Najnowszy? – Dorotka uniosła lekko brwi. Przecież autor od kilku lat nie żyje! No chyba że zatrudniono ghostwritera, co w tym kontekście nabiera metafizycznego smaczku. – Co zjadłaś przed premierą Allena. – Co zjadłaś i przede wszystkim co upiekłaś – przypomniała wszystkim Gaja. – Muffinki w stylu retro! – wykrzyknęli jednocześnie. Choć Gai marzyłyby się raczej kryzysowe ciasteczka utrzymane w klimatach PRL-u. Na przykład pierniczki podobne do kaset Stilon podane na tekturowych tackach z niewyraźną pieczątką: „Opakowanie zastępcze”. Ale takie wspaniałości wymagają całkiem innego outfitu, orzekła zaraz Gaja, wpatrzona w malinowy sweterek Dorotki z guziczkami w kształcie wisienek. Do takich wisienek pasuje tylko muffinka z dużą ilością waniliowego kremu. – Żeby nie było zbyt słodko – zaznaczyła zaraz – robiłabyś od święta torciki w kształcie wiktoriańskich nagrobków. – Albo kupy? – zaryzykował Grzesiek.

– Idę po piwo. Zamówić wam? Szyszki nie odpowiedziały, może nawet nie zauważyły, jak odchodzi, zbyt zajęte wymyślaniem kolejnych wersji jej oszałamiającej kariery. Blog lajfstajlowy, westchnęła Dorotka. Zimą przejrzała ich trochę, poszukując motywów do nowych tatuaży. Najbardziej utkwiły jej w pamięci fotorelacje z Korei Południowej. Autorka i zarazem główna bohaterka bloga, przebrana za Alicję, zapraszała wszystkich anglojęzycznych podglądaczy do swojej Krainy Czarów. A że Dorotka lubi bajkowe klimaty, dała się skusić na mini wycieczkę. Zaczęły od niedzielnego śniadania, które seulska Alicja zjadła na tarasie swojego przytulnego apartamenciku. „Dziś dla odmiany wypiłam magiczny koktajl ze świeżego mango” – pochwaliła się, opatrując wyznanie stosowną fotką. „Potem poćwiczyłam” – tu zdjęcie roześmianej Alicji, machającej zgrabnymi nogami nad brzegiem baseniku wyłożonego różową terakotą. „O 14.00 lunch z moim szalonym Kapelusznikiem... – Alicja nachyla się nad talerzem z krewetkami, robiąc dzióbek do obiektywu. – Wszystko było prze-pysz-ne”. „Wieczorem przebrałam się znowu” – zdradziła na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie zauważył, że zamiast żółtych szortów lolity ma na sobie sukienkę z bufkami, ozdobioną wzorem w talię kart. „A teraz kolacja” – tu zbliżenie na kwadratowy talerz z egzotyczną sałatką. „To był wspaniały dzień, no i nie przekroczyłam tysiąca trzystu kalorii” – podsumowała, pozując wśród atłasowych poduszek równie błękitnych jak jej piżamka. W niedzielę każdy ma prawo do lenia, wytłumaczyła blogerkę Dorotka, zerkając na relacje z następnych dni tygodnia. Poniedziałek: „Obudziłam się przed dziesiątą, wyspana jak zawsze – przeczytała nie bez zazdrości. – A słońce świeciło tak, że już wiedziałam, czułam: to będzie wspaniały, beztroski dzień”. Wtorek: „Dziś dla odmiany wypiłam aromatyczny sok z zielonej papai”. Środa: „Potem poćwiczyłam jogę, dla równowagi” – Dorotka zerknęła na fotkę Alicji w pozycji półksiężyca i poczuła, że kręci się jej w głowie. Czwartek: „O 14.00 zjadłam lekką przekąskę z moimi cudownymi koleżankami” – zbliżenie trzech identycznych dzióbków. Piątek: „Po zakupach w nowo otwartym centrum przebrałam się znowu” – szepnęła Dorotka, przechodząc do kolacji. Na widok zawartości talerza zrobiło jej się niedobrze. Wzięła głęboki oddech i cofnęła się jeszcze o tydzień. Te same komentarze pełne pozytywnej energii. Te same zdjęcia uśmiechniętej Alicji oraz jej równie nieskazitelnych koleżanek/partnerów/zabawek/ubrań. I talerza z frykasami. A w tle bezchmurne niebo. Gdyby podobny dzienniczek prowadziła ulubiona kura Dorotki, Regina, miałby on sporo uroku. Ale w wykonaniu człowieka... piekło, podsumowała Dorotka, wstrząśnięta. Zamówiła dwa pszeniczne obołonie. Od zawieruchy na Wschodzie pijali tylko ukraińskie piwa, na znak solidarności. Drobne gesty, które pewnie niczego nie zmienią. Ale człowiek czuje się troszkę mniej bezsilny, pomyślała Dorotka, stawiając kufle. Jeden przed sobą, drugi dokładnie pośrodku między Szyszkami. Kto pierwszy, ten lepszy. – Na czym stanęło? – spytała. – Że mogłabyś zostać facebookową królową muffinek. – No, no. – Ale niestety nie umiesz upiec nawet zwykłej szarlotki – zmartwił ją zaraz Grzesiek. – Mogłabym robić atrapy z modeliny – podsunęła Dorotka. – Kiedyś lepiłam kolczyki w kształcie lukrowanych oponek. Schodziły na pniu, jak... Urwała, bo nagle do niej dotarło, że znowu daje się wkręcać w cudze scenariusze. A przecież Dorotka wcale nie chce zdobywać świata, pokazując internautom, jak go zjada. Bo nawet jeśli robiłaby to ze smakiem i w stylowym odcieniu retro, nadal chodzi o zwykłą konsumpcję. – Chyba wolę swoje tatuaże – bąknęła.

Szyszki zerknęły na nią z nieufnością. Wiadomo przecież, że każdy nowoczesny człowiek lubi się pławić w świetle reflektorów. Na przykład Grzesiek; lepiej się bawi na koncercie, kiedy ktoś go filmuje, choćby przypadkowo. A i sam występ od razu ocenia o trzy oczka wyżej, gdy pojawiają się media. Widząc skierowane w siebie oko telewizyjnej kamery, czuje na skórze tuż za uszami przyjemne łaskotanie. Zupełnie jak na komersie, kiedy Janeczkowa od wuefu wyznała mu podczas tańca, że właśnie on, Grzesiek ma najładniej wyrzeźbione mięśnie płaszczkowate, a także gluteus maximus, dodała ciszej, polecając mu nosić dopasowane szorty. Przez cały taniec czuł się taki wybrany. I pomyśleć, że na Dorotkę to zupełnie nie działa. – Wszystko przez blokadę – postawił wreszcie diagnozę. – Nie myślałaś o masażu erotycznym? Czasami działa cuda. Podobno – dodał szybko, widząc minę żony. Czy Dorotka powinna im zdradzać, że ten etap ma już za sobą? Wyliczyć, co i jak dała sobie wymasować? Ale kiedy napomyka o berlińskich eksperymentach, znajomi uważają, że znowu się przechwala. – Próbowałam... – zaczęła ostrożnie. – Żaden erotyczny, tylko tajski! – orzekła Gaja. – Pamiętasz Pragę? Praga! Był ciepły majowy wieczór, a one krążyły bez celu wąskimi uliczkami Žižkova. Zatrzymały się dopiero przed wystawą jednego z orientalnych salonów wellness. Bo i było na co patrzeć. Za szklaną szybą wierciły się trzy pary kobiecych nóg odsłoniętych aż po kolana. Nóg, można by rzec znoszonych, i niemal surrealistycznych w swojej bezwstydnej naturalności, uznała Dorotka. Nie bez zakłopotania prześlizgnęła się wzrokiem po krzepkich łydkach obciągniętych bladą, łuszczącą się skórą, przesuwając go niżej, wzdłuż piszczeli aż do pokrytych sinawymi żyłami stóp, które moczyły się właśnie w trzech niewielkich akwariach. Dookoła ruchliwych palców, imponujących halluksów i żółtawych pięt uwijały się małe rybki, próbując uszczknąć dla siebie strzęp naskórka. „Fish SPA, kosmetyczny hit na wiosnę – poinformowała dziewczyny Gaja, z całej ich czwórki najlepiej zorientowana w obowiązujących trendach. Choć nadal wierna chudym latom osiemdziesiątym. – Zaliczyłam trzy sesje, łaskocze jak diabli. Ale wytrzymam, bo po dziesięciu stopy są gładsze niż lakierowana ława mojej babci”. Ciekawe, jak często wymieniają rybki na nowe, zastanawiała się Dorotka, i co robią ze starymi. Czy zlewa się je wraz z brudną wodą do sedesu? Nieśmiało zerknęła do wnętrza lokalu. Po lewej, niemal naprzeciwko drzwi, na dziwnym klęczniku spoczywał zwalisty germański blondyn, energicznie masowany przez drobną Tajkę. Dziewczyna odwróciła nagle głowę, jakby poczuła na karku wzrok Dorotki. Wbiła w nią zobojętniałe spojrzenie zwierzęcia sprowadzonego do roli maszyny. Trwały tak przez kilka sekund wpatrzone w siebie, bez uśmiechu, aż wreszcie któraś z koleżanek szarpnęła Dorotkę za rękaw. – Tajski? – powtórzyła za koleżanką, czując tamten wstyd i tamtą bezsilność. – Mnie niestety nie zrelaksował.

2 – Mógłbyś prowadzić bloga kulinarnego? – W jakim niby celu? – zdziwił się Tatek. – Bo uwielbiasz pichcić i nawet ci wychodzi. – Zwłaszcza na zdjęciach, przyznała w duchu uczciwie. – Żeby wyszło, najpierw musi wejść. A z tym, jak widzę, znowu mamy problem. – Wskazał paluchem talerz Dorotki, napełniony niemal po same brzegi. Jak zwykle. – Wiosłujesz, wiosłujesz i nie ubywa. Wszystko przez marchewkę, mruknęła, z niechęcią patrząc na jej rozgotowane kawałki. Marchewkę może jadać tylko na surowo, bo ta w zupie przypomina Dorotce o tłustych rosołach babci Jadwisi, które musiała żłopać szklankami. Na krzepę. Nigdy tyle nie wymiotowała co podczas wakacji w Białce Tatrzańskiej. Na szczęście było tam parę innych atrakcji. Na przykład kurka Regina. Pierwsza z uratowanych przez Dorotkę istot. I jedyna ze stada, która zmarła na starość. – A przecież nie dodałem ani masła, ani śmietany, ani nic. Choć kusiło, nie powiem! – Smakuje – zapewniła Dorotka, ostrożnie nabierając łyżkę czystego wywaru. – Tylko że... znowu się odchudzam. – Tym gorzej, tym gorzej – zasępił się Tatek. – Bo jeśli na ścisłej diecie nie czujesz chętki na moją zupę, znaczy, że spieprzyłem. Moje biedne ego... ... miało setki powodów, by rozpaść się na kawałki lata temu, dokończyła Dorotka. A jednak zadziwiająco dobrze się trzyma. – Przechodzę właśnie fazę intensywnej tęsknoty za rumowymi trufelkami – kłamała dalej – która przesłania mi apetyt na wszelkie zupy. Więc co z tym blogiem? Tatek wzruszył niedźwiedzimi ramionami. – Prawdziwy kucharz chce się dzielić jedzeniem, a nie tylko chełpić zawartością gara. Poza tym nie jestem z pokolenia, które się przechwala. Nawet własną pracą. A tym właśnie mógłby, bardziej nawet niż potrawami, uznała Dorotka. Bo w sztuce witrażu nie ma sobie równych na całe województwo. Aż dziw, że ktoś tak toporny, o tak grubych paluchach potrafi tworzyć podobne cudeńka. To, że w mieszkaniu rodziców nie ma żadnych witraży poza czerwoną lampą, nie dziwi Dorotki zupełnie. Dobry szewc nie nosi butów, zwłaszcza u siebie na podwórzu, mawiała babcia Jadwisia. – Nie musisz się przechwalać – odparła, zajęta wyławianiem marchewki dla kota Alfreda, który siedział naprzeciwko, od kwadransa hipnotyzując Dorotkę. – Wystarczyłoby zrobić stronkę ze zdjęciami najbardziej udanych projektów. Skrzywił się, i zaraz sobie przypomniała jego niechęć do słowa „projekt”. Dorotce też kojarzyło się z działalnością łowców medali, jak nazywali z Tatkiem ludzi mających parcie na sukces. A jednak użyła właśnie takiego określenia, niemal wbrew sobie. Dlaczego? – Wszystko, łącznie z wybraniem fotek, zajęłoby ci nie więcej niż... – Tadeusz musiałby najpierw zmienić program wieczorny – wtrąciła się nagle matka z głębi swojej pracowni. – A do tego potrzebuje nie lada powodu. Bo nowe, lepsze zlecenia to za mało, żeby rezygnować z komedii. – Wystarczy mi tych zleceń, które są. Mam wolną rękę... – ... do trzymania pilota – mruknęła matka. – Tak kończą najzdolniejsi z roku. A ci sprytni budują piękne domy za miastem rękami wolnych najmitów, pomyślała

Dorotka, ujmując się za Tatkiem. – Przynajmniej robi to, co lubi. – Czasem warto sięgnąć po coś jeszcze. I trochę się rozwinąć, zanim będzie za późno. Powinnaś to wiedzieć, Dorotko. W końcu nie jesteś już w szkole. Niestety. – Matka ostentacyjnie westchnęła, pijąc do jej przerwanych w połowie studiów. Powinna się odgryźć jakąś przewidywalną złośliwostką? Czy jeśli postąpi jak zawsze, wtedy im obu ulży? Ale przecież Dorotka obiecywała sobie, że nigdy więcej. Nie da się sprowokować byle uwagą rzuconą właśnie po to, by znowu odtańczyły ten sam, sprawdzony układ. Właściwie, pomyślała po chwili, dlaczego rozwój ma oznaczać sięganie po więcej i więcej? Czy człowiek jest kosmosem, żeby bez końca poszerzał pole walki? A jeśli przyjmuje jednakowe zlecenia, ale różnie do nich podchodzi? Albo z każdym następnym nabiera polotu? To już rozwój czy tylko postęp? Dorotka obejrzała kiedyś rozmowę z popularną pisarką kryminałów. Kobieta nieśmiało zdradziła, że najbardziej lubi powtarzające się banalne pytania. Bo to właśnie one zmuszają do szukania ciekawszych czy głębszych odpowiedzi. Na pewno zgrabniej podanych, wtrąciła wtedy Ren z przekąsem. Ciągły trening czyni mistrza. Więc może wcale nie trzeba wyskakiwać ze swojej niszy, by się rozwijać? Przecież matka tkwi w niej od kilku dekad, nadając wyblakłym freskom żywsze kolory lub reanimując próchniejące rzeźby. Kiedy już dokończy dzieła odnowy, zmieni co najwyżej klasztor, cofając się do wieków średnich, co głośno będzie nazywane awansem. A po cichu? Dla kogoś równie ambitnego jak matka to dreptanie w miejscu, uznała zaraz Dorotka. Dlatego tak się złości na bliskich, bo nie może otwarcie złościć się na siebie. Ale w takim razie czemu nieustannie dziękuje Wielkiemu Architektowi? Żeby nie stracić jego dyskretnej protekcji? Żeby utrzymać to, co ma, choć dostała tak niewiele? – A ty nie myślałaś o blogu? – rzuciła, choć powinna zapytać matkę o to, czy jest zadowolona z własnego rozwoju. Ale Dorotka nie lubi osobistych pytań, zwłaszcza w rodzinie. Zawsze padają nie te, które powinny. – Kulinarnym? Wiesz, co myślę o takich zabawach. Zwiastują schyłek cywilizacji, dokończyła cicho Dorotka, nurkując pamięcią do sennego grudniowego wieczoru. Czekali wtedy z Tatkiem i Albertem na jej ulubione Pingwiny z Madagaskaru. Kończył się właśnie nudnawy program o jedzeniu robaków, jeden z wielu podobnych, poświęconych przetwarzaniu wyczerpujących się zasobów Ziemi. Matka wyjrzała ze swojej pracowni i rzuciwszy złym okiem na ekran, oznajmiła, że w starożytnym Rzymie, u schyłku cesarstwa bawiono się podobnie. „Mieli telewizory?” – zarżał Tatek. Matka zignorowała zaczepkę i tonem belfra poinformowała: „Kucharze byli wtedy celebrytami, zupełnie jak dzisiaj. Sportowcy również, zwłaszcza gladiatorzy. Ci najbardziej bezwzględni zarabiali więcej niż gwiazdorzy kosza i piłki nożnej razem wzięci. Nie było telewizji, ale pod względem rozrywek... A zaraz potem wszystko runęło” – mruknęła niby do siebie, wracając do swoich drewnianych świętych. Koniec świata, podsumował Tatek. Dorotka przytaknęła, choć dla niej świat się skończył wraz z powrotem aroganckich neoliberałów. Nawet jeśli pozornie widać jakiś postęp w wykorzystaniu unijnych funduszy, to w skali makro raczej jest już pozamiatane. Tylko czekać, aż ktoś odtrąbi koniec i spuści kurtynę wstydu. – Dorotka jak zwykle drzemie. Kiedyś, słysząc podobne uwagi, Dorotka tłumaczyła, czemu jest nieobecna. I gdzie powędrowała myślami. Lata spędzone poza krajem nauczyły ją, że wystarczy przeprosić, nie wdając się w relacje z wędrówek po innych światach. Teraz, przyłapana na „drzemce”, po prostu wraca na ziemię.

– Dlaczego nazywasz blog zabawą? – odbiła piłeczkę. – Autorzy traktują je śmiertelnie poważnie. Wtedy zaczyna się prawdziwa jazda, przypomniała sobie słowa przyjaciółki. Kiedy tracisz dystans i jesteś w środku wydarzeń, wtedy bawisz się naprawdę, nie na pół gwizdka. Przedszkolak to potrafi, dorosły musi się najpierw narąbać, zdradziła Ren, otwierając trzecie piwo. – Powinnaś wreszcie dorosnąć. – Matka zamknęła temat bloga, przeskakując na inny, bardziej drażliwy. – Bo kiedyś obudzisz się w pustym, zimnym pokoju. Dorotka budzi się w nim codziennie i, pomijając koszmarne noce pełni, całkiem sobie tę pustkę chwali. Przynajmniej nikt nie mąci jej ciszy niepotrzebnymi dźwiękami, nie bawi się, surfując po stacjach muzycznych, nie spuszcza wody o trzeciej nad ranem, nie ciamka obok ucha, nie chrapie i nie czepia się o bzdury. No, może sąsiadkom z naprzeciwka czasem się wymsknie jakaś płaczliwa nuta, ale zwykle zachowują się jak wzorcowe duchy. Straszą od święta, poza tym Dorotka ma święty spokój. Więc dlaczego za pół wieku miałaby zatęsknić za akustycznym towarzystwem? Z powodu nasilającej się głuchoty? – W domu starców rzadko przydzielają pojedynki – zauważyła, nieco kąśliwie. – A w pokojach bywa raczej duszno niż zimno. – Zamiast wybiegać tak daleko w przyszłość, lepiej skup się na tym, co możesz zmienić tu i teraz. – Nie lubię zmian ani ryzyka – odparła napiętym głosem. – Mam tak po tatusiu. Wymienili się spojrzeniami. Tatek szeroko się uśmiechnął, przytulił Alberta, odczekał, aż ten zapuści motor, i wreszcie potwierdził: – Żadnego ryzyka. Tylko sprawdzone lokaty, kochanie. Dzięki czemu niedługo będziemy święcić perłowe gody. * – W gruncie rzeczy nie umieliby żyć osobno – tłumaczyła na początku Ren, zdawszy relację z kolejnej sprzeczki między rodzicami. – Zupełnie jak moi starzy. Jedno łazi za drugim. Krok w krok, żeby przypadkiem nie stracić okazji do kuksańca. Kiedyś zapytałam naiwnie, czemu się wreszcie nie rozwiodą. „To niczego nie zmieni – odburknęła matula. – Przecież i tak jesteśmy skazani na wspólne M-4 w obskurnym mrówkowcu. Blokersy na wieki wieków razem”. „A separacja? Mogłabym ci załatwić robotę we Włoszech”. Starszy zbladł jak szkolna kreda, matula przestała żuć wczorajszą zapiekankę. I wtedy do mnie dotarło: bez siebie starzy umrą w ciągu roku. Bo przecież na kim by się wyżywali? Na sąsiadach? A kto by im otworzył drzwi? Gdyby jeszcze mieli coś do zaoferowania... Ale biedny rencista może co najwyżej nawciskać obcym w tramwaju. Dlatego tak się siebie trzymają. – Mówiłaś, że byli wyjątkową parą, przez całą szkołę średnią. – Trzy lata garówy, w jednej odrapanej ławce – przytaknęła Ren. – Jak starszemu groziła repeta, matula truła się rutinoscorbinem, bo gazu w chacie nie było. Palili węglem. A jak matulę czarował znajomy ministrant, to starszy dał mu wpierdol zaraz po różańcu. Tacy zakochani, a teraz...! Choć nadal papużki nierozłączki. – U mnie w domu było zupełnie inaczej. Od początku – bąknęła Dorotka, po czym zmieniła temat: – Naprawdę mogłabyś załatwić pracę za granicą? Wśród kobiet z pokolenia jej matki podobna praca była w cenie. Jazda w ciemno budziła stare lęki i uśpione po zmianie systemu kompleksy obywatela drugiej kategorii. Dlatego rezerwowały bilet do Hiszpanii lub Francji, mając już nagraną robotę. I jasny cel: odkuć się za

wszystkie czasy. Dorotka wolała inaczej: nieśpiesznie pokręcić się po dzielnicy, zamówić kawę, pogadać z barmanem, sprawdzić, czym naprawdę pachnie dany lokal, i wtedy zadecydować. Oczywiście zdarzały się wtopy. Sympatyczna rodzina z uroczej wyspy Lolland okazała się po zmierzchu lokalnym klubem miłośników kast (nie mylić z castingiem). A senna prowansalska cukierenka – rosyjską pralnią brudnych pieniędzy. Na ogół jednak Dorotka trafiała pod właściwy adres. Może dlatego, że szukała bez pośpiechu i bez presji, żeby zarobić swoje. No a poza tym płynnie mówi w trzech europejskich językach. Ale rok po wyjeździe z Sycylii, przypomniała sobie niechętnie, wzięła fuchę z polecenia, niejako na prośbę Tatka. Jego dawna dziewczyna Maryla, zatrudniona jako opiekunka w Brugii, musiała wrócić do kraju i szukała kogoś zaufanego na zastępstwo. Kogoś, kto nie wygryzie jej z bezpiecznej posady przy chorym na demencję Gertiem. Miejsce okazało się duszną klatką bez prawa do wychodnego nawet w senne poniedziałki. Już po tygodniu Dorotka miała ochotę uciec przez balkon, przy okazji uwolniłaby od fuchy Marylę. W trymiga znalazłaby jej sensowną pracę za lepszą stawkę, ale... uświadomiła sobie w porę, ludzie nie znoszą, żeby ich na siłę wydzierać z utartych kolein. Ba, ona sama nie lubiła, kiedy próbowano ją zaocznie uszczęśliwiać. Zacisnęła więc zęby i czekała, tęsknie wyglądając przez okno jadalni. Maryla wróciła w ostatni wrześniowy poniedziałek. Otworzyła drzwi specjalnie dorobionym kluczem i porzucając na progu wyładowane polskim żarciem torby, w rozpiętym prochowcu pobiegła do swojego Gertiego. Nie poznał jej, przez te trzy miesiące zapomniał nawet o ukochanej wychowawczyni, która broniła go przed zaczepkami silniejszych kolegów. „Aż tak się posunął” – jęknęła Maryla, wpatrzona w nieruchomą postać. Zawiedziona niczym ojciec, który wraca z kontraktu i odkrywa, że coś mu umknęło. Ząbkowanie, pierwsza kupa w nocniku i słowo: „tata”. Dziecko wyrosło, szepnęła Dorotka, wycofując się na korytarz. – Chcesz jechać? Znowu? W głosie Ren zabrzmiała nowa, niepokojąca nuta. Zazdrość? Niemożliwe, stwierdziła zaraz Dorotka. Przecież opowiadała przyjaciółce o swoich licznych porażkach. I o tym, z jaką ulgą wracała do kraju. Co innego koleżanki z dawnego osiedla – im nie zdradziła szczegółów. Czy, ściśle biorąc, wybierała jeden nieistotny detal, na przykład odcień wulkanicznego piasku na Sycylii, gdzie spędziła swoje pierwsze zagraniczne lato. Starała się przy tym dopasować ów detal do słuchaczki. Tak by nie wzbudzać niepotrzebnych emocji. Bywało jednak, że musiała gasić zazdrość znajomych, pomniejszając wagę tamtych doświadczeń. „Sycylia? Życie kulturalne sprowadza się tam do ślubów i pogrzebów. Pierwsze znacznie nudniejsze od drugich”. Właściwie, uświadomiła sobie nagle, pełną (no prawie) wersję zagranicznych wydarzeń zna tylko jedna osoba: Ren. Czy dlatego, że umiała się wsłuchiwać w cudze opowieści? Potrafiła coś więcej: snuć własne, bezlitośnie szydząc z samej siebie, obnażając przy okazji rodzinne sekrety. Na początku Dorotka miała do owych rewelacji spory dystans. Nie dlatego, że nie wierzyła opowieściom przyjaciółki, wręcz przeciwnie, przerażał ją nadmiar realizmu. Jakby nagle znalazła się w obcej łazience tuż po kąpieli. Brązowawy osad na wannie, zaparowane kafelki, wilgotne ciepło. „I znowu dowiedziałam się więcej, niżbym pragnęła” – mruczała, z trudem kryjąc absmak. Ale po roku słuchania odpowiedziała podobną historyjką, której nie zdradziła jeszcze nikomu. W sumie drobnostka, ale na wspomnienie tych paru minut na lotnisku Dorotka czuje, jakby biegało jej po karku stado mrówek. Potrząsa szyją i zaczyna się uśmiechać niczym przedszkolak przyłapany na podkradaniu fistaszków najlepszego kolegi. „Kiedyś strasznie bałam się latać – zaczęła, nie patrząc przyjaciółce w oczy. – I jak wysiadłam z samolotu w Kolonii, od razu ogarnęła mnie euforia, że żyję. Właśnie wtedy, w drodze do odprawy zobaczyłam policjanta z rottweilerem. Oddział antynarkotykowy – dodała, jakby to było ważne. – Znasz moją sympatię do ras wykluczonych – ciągnęła. – No więc z tej euforii, że jestem już na

ziemi, bezpieczna, podbiegam do policjanta i pytam, czy mogę wymiziać pieska. Wimiziać! Gość miał taką minę... Wiem, jak to brzmi” – bąknęła zawstydzona. Jakby właśnie streściła wyjątkowo zły sen. „Toś dała do pieca – parsknęła Ren, przejmując jej piwo. – Następnym razem nie używaj zdrobnień. Wzbudzisz większy respekt”. Po miesiącu Dorotka wyjawiła pierwszy sekret rodzinny, i następne, aż wreszcie uznała, że dosyć. Wyczerpała limit. I dziś dzwoni do przyjaciółki tylko wtedy, gdy coś naprawdę ją poruszy. W innych sprawach nie zawraca Ren gitary. Choć czasem bierze ją chętka, by sięgnąć po telefon i pogadać o dupie Maryni. Ale do takich rozmów ma już sprawdzoną ekipę. W pierwszej kolejności Monikę, z którą najlepiej się gada o ciuchach vintage i facetach z odzysku. Gaja i Grzesiek, o ile wreszcie znajdą czas na spotkanie, sprzedadzą wszystkie plotki z okolicy i przy okazji chętnie podzielą się nowymi trendami. Gdzie warto bywać, jakie piwo zamówić i kogo potem obtańcowywać. Z matką Dorotka rozmawia głównie o jej pracy (w innych wypadkach raczej słucha), z babcią o zamierzchłej przeszłości lub ulubionych serialach, a z Tatkiem różnie. Czasem z braku tematów sprzeczają się o władzę nad pilotem, by zaraz, wspólnie z Alfredem, delektować się tym samym serialem. Każdemu według potrzeb i możliwości, szepnęła, przygnębiona faktem, że trzeba się rozmieniać na drobne. Pilnując przy tym, by nie przekroczyć wyznaczonych ram czasowych. Bo w trzeciej godzinie interakcji większość ludzi ogarnia znużenie. Poirytowani przedłużającą się bliskością zaczynają marudzić lub wracają do starych pytań. O rzucone przed laty studia, o niezaliczone prawo jazdy kategorii B, o ciuchy, których nie ma w propozycjach telewizyjnych stylistów, o wyimaginowane niedobory wapnia, o prawdziwy brak orgazmów lub, co gorsza, o brak dzieci, o brudne okna i niejasne perspektywy. A czasem, przy okazji, wypływa nowy temat, na przykład masaże. * – Niby dlaczego masz coś masować? – zdziwiła się babcia. – Jesteś, jaka jesteś. I trudno. – Żeby właśnie zmienić to „trudno”... – plątała się Dorotka. – Siebie zmienić. – Wewnętrzna przemiana! – Babcia sięgnęła po zapalniczkę. – Wierzę tylko w jedną: na gorsze. – Zdarzają się chyba wyjątki? – Oczywiście. W serialach. Ach! – przypomniała sobie – zaraz leci Zbuntowany anioł. Pstrykniesz? Nie musiała prosić. Dorotka zerwała się z fotela, ucieszona, że serial pozwoli im od siebie odsapnąć. Bo nawet jeśli fizycznie nadal dzieliły ten sam przyciasny pokoik, podczas seansu ich myśli krążyły osobno, po odległych orbitach. To pozwala odzyskać dystans, szepnęła Dorotka, wciskając guzik starego samsunga. Pilot babci zepsuł się przed dwoma laty i mimo nalegań całej rodziny nie pozwoliła go wymienić na sprawny. Kiedy próbowano ją przekonać, odburknęła: „To ostatnia rzecz, której dotykał Marczuk”. Zawsze używała nazwisk, nawet mówiąc o bliskich osobach, nawet o swoim ukochanym środkowym mężu. „Przecież możesz go nadal trzymać, blisko łóżka, a nowego...” – Matka zawiesiła głos, nie precyzując, kogo lub co ma na myśli. „Więcej pilotów nie będzie” – ucięła babcia, ostentacyjnie wychodząc do kuchni. „Po Serhiju pilota dotykał przecież Kaziutek – szepnęła matka do Dorotki. – To jej nie przeszkadza?” Może tamten dotyk był zupełnie bez znaczenia, pomyślała wtedy Dorotka. – Jakże ja lubię tę Milagros! – oznajmiła babcia jak zwykle. Gdyby mogła, klasnęłaby w ręce, ale trzymała właśnie papierosa. Zaczął się blok reklamowy; w trakcie serialu nie pozwalały sobie na komentarze. Nawet jeśli akcja snuła się niczym jesienne mgły nad Mogiłą, śledziły ją obie w swoim tempie, na przemian ziewając lub pokasłując od zbyt gęstego dymu.

– Ile w niej życia, Bożeż ty mój! Gdyby podobne słowa padły z ust matki, Dorotka odebrałaby je jako przytyk. Może nawet uwierzyłaby przez chwilę, że jest Śpiącą na wieki Królewną. Ale babcine „zachwycenia” nigdy nie wpędzały jej w poczucie winy. – Wiesz, za młodu to nawet byłam do niej podobna – zdradziła babcia, jak zwykle w połowie odcinka. – Z urody raczej, bo z zachowania to nie bardzo. – Nie uchodziło? – spytała po raz enty Dorotka, choć świetnie znała odpowiedź. – Kochana, człowiek był cały czas na spięciu! Ciągle czujny, czy nie złamie jakiegoś zakazu, ciągle pod obserwacją i wiecznie na baczność. Za to się nie garbił. No i od tego zaciskania pośladków miał mięśnie, że ho, ho, ho! Kto tam wtedy słyszał o cellulitach czy podobnych wynalazkach! Koleżanki Dorotki też spinały mięśnie, codziennie przed pracą, w pobliskiej Farmie Urody. A jednak każda bez wyjątku narzekała na skórkę pomarańczową. Może w ich spinaniu zabrakło prawdziwego stresu. Tej spiny, o której wspomina babcia. A może, przyszło Dorotce do głowy, kiedyś ludzie patrzyli na siebie znacznie czulszym wzrokiem? – Fryzury też ulizane – ciągnęła babcia, niby krytycznie, ale z pewnym zadowoleniem, że może wskoczyć w wehikuł czasu. I że w wycieczce towarzyszy jej wnuczka. – Nie mógł odstawać ani jeden włosek. Inna sprawa, że tłuste łatwiej przygładzić. – Ale za to ubranka! Pierwsza klasa! – ożywiła się Dorotka. Połowę jej szafy zapełniały stylizacje na wczesną Bardotkę, tylko, jak by to ująć, w mniej cukierkowym wydaniu. Słodyczy w nich tyle, co w czarnych lukrecjowych żelkach. – Ja pamiętam tylko przyciężkie wełniane płaszczydła, sztywne jak gont spódnice za kolanko i napotniki wszywane pod pachami. Dezodorant – dodała – był taką samą egzotyką jak ser gouda czy własny telewizor. A tamte sukienki! Bożeż ty mój, jakie to były niewygodne konstrukcje! Wszystko takie obciskające, że... ... aż zapiera dech w piersiach, Dorotka westchnęła, przesuwając dłońmi po swojej wąskiej dzięki gorsetom talii. – Ale na starych zdjęciach... – Na zdjęciach – babcia się zaśmiała – rządzi retusz. Wystarczy przyjrzeć się ślubnym. Ślubnym? Gdyby Dorotka miała ułożyć top listę obciachu, ślubna fotografia zajęłaby miejsce w pierwszej piątce. Tuż przed korpowigilią i kryształowymi popielniczkami. Obciachu, nie kiczu, ten drugi ceni sobie nie tylko w tatuażu. Bardzo lubi, na przykład, oglądać bożonarodzeniowe szopki w krakowskich kościołach. „Lubi” to mało powiedziane; im większy kicz, tym większa ekstaza. Rok temu Dorotka tak się zapatrzyła na ruchomą szopkę u kapucynów, że zwiedzający kościół francuscy turyści uznali ją za nową Świętą Bernadettę podczas objawienia. – Zdjęcia to tylko kawałek papieru. A papier przyjmie wszystko. Natomiast prawdziwe rzeczy... Kiedyś Dorotka znalazła w piwnicy pudło ze starymi ubraniami matki. Powoli rozwijała spódnice szyte z pieluchowej tetry i farbowane domowym sposobem frotowe bluzki nietoperze, pachnące wilgocią balerinki przerobione z czeskich tenisówek i tureckie dżinsy marchewki. „Zestaw kryzysowa narzeczona” – podsumowała ze smutkiem Dorotka. A przecież na starych czarno-białych fotografiach te same rzeczy wyglądały inaczej. Nawet jeśli przerysowane, miały sporo uroku i matce było w nich do twarzy. Co jest więc prawdziwe? Tamta chwila uwieczniona przez starą smienę Tatka czy... To źle postawione pytanie. Nieważne, co jest prawdą, Dorotka wybiera fotografię. Bez zdjęć i starych filmów nie miałaby szans poznać wczesnych kreacji Audrey Hepburn, chłopięcego uroku Leslie Caron, własnej matki roześmianej do łez i tak młodej,

że brak słów. – Za Gierka były dużo lepsze materiały – podjęła babcia podczas kolejnej przerwy. – Mniej bistoru, więcej kretonu i kory. Na jedną spódnicę bananówkę zeszło mi aż cztery metry w słoneczniki niemal naturalnej wielkości. O tej spódnicy opowiadała niemal każdego tygodnia, rozwodząc się nad wielkością wzoru lub odcieniem płatków. I zawsze na koniec wspominała o efekcie. – Jak założyłam, jak się potem zakręciłam, Marczuk był wniebowzięty! – Mamie styl pin-up się zupełnie nie podoba. Zwłaszcza na mnie. – To chyba jedyne, co nas łączy – zaśmiała się babcia. – Czasem sobie myślę, czy ktoś mi nie podmienił dzieciaka w szpitalu. A czasem to mam ochotę uciec od niej do Wrocławia. Albo nawet za Szczecin. Bo tam jest najwięcej przesiedleńców ze Wschodu, wyjaśnił jej kiedyś Marczuk, syn nauczycieli z Żytomierza. Przed laty on i babcia planowali przeprowadzkę, wspólnie czytając oferty zamiany mieszkań. I kiedy wreszcie znaleźli coś akurat dla siebie, Marczuka dopadł rozległy zawał. – Pin-up jest dla idiotek – orzekła. – Ale twój styl to całkiem inna bajka. Ma tyle wspólnego z pin-up, co seksbomba z odbezpieczonym granatem, słyszała to nieraz od Czarnego Piotra, zachwyconego jej zimowym przebraniem. Szczególnie kręciły go wiktoriańskie bluzki z okrągłym karczkiem obszytym fikuśną falbanką. I dziesiątkami guziczków, które można było odpinać i odpinać, by na koniec odkryć, że prawdziwe zapięcie, na zamek, ukryto w bocznym szwie. „I jeszcze ta kusząca stójka – szeptał Dorotce do ucha, niepotrzebnie dodając, że jego żona Lucyna zbytnio się obnaża, łażąc po domu w rozciągniętych, wyplamionych kawą podkoszulkach. – Zero napięcia”. – Nie zmieniłabym ani jednego detalu – ciągnęła babcia, zniżając głos. – Z masażami też daj sobie spokój. Lepiej wydać te pieniądze na dobrą whisky. Czy Dorotka powinna przypomnieć, że nie pije mocniejszych alkoholi? W zasadzie wystarczy jej pszeniczne piwo. Jedno, bo po paru butelkach wraca melancholia. – Albo porządny koniak, będzie jak znalazł na Dzień Babci! Myślałaś, że zapomnę! Tu cię mam! – Ucieszona klepnęła dłonią w oparcie fotela, wzbijając tumany kurzu. – A co z... – Dorotka przez chwilę szukała retrozamiennika słowa „seks”, ale te, które wpadły jej do głowy, zbytnio trąciły myszką. – Nie rozumiem, jaki masz problem – zniecierpliwiła się babcia. – Przecież możesz... Nawet próbowała. Co nie wiedzieć dlaczego kojarzyło się Dorotce z rytmicznym robieniem brzuszków. – Kwadrans gimnastyki jeszcze nikomu nie zaszkodził – oświadczyła babcia, zapalając kolejnego papierosa. – Co innego długie godziny na siłowni. Żeby pocić się w imię źle rozumianej estetyki, niepojęte! – No, ale jak stworzyć sensowny związek, udając? Babcia zaciągnęła się porządnie i nieśpiesznie wypuściła dym, robiąc małe, równe kółeczka. Nauczył ją tego ostatni mąż, Kaziutek. – Próbowałam budować na szczerości pierwsze małżeństwo – odparła wreszcie. – Bardzo przereklamowany sposób. Ale ty, oczywiście, możesz zaryzykować. * – Przecież to uwłaczające! – pisnęła Dorotka. Zadzwoniła do Ren z rozpędu, tuż po wyjściu od babci. Czuła, że kiedy dotrze do domu, chęć podzielenia się irytacją wyparuje.

– Czy nie? – spytała po chwili niepewnym głosem. – Dla kogo uwłaczające? – odburknęła Ren. – Dla ciebie? Jak nie chcesz, to nie udawaj, proste. – A jeśli uwłacza drugiej stronie, znaczy facetowi. Napalony – rzuciła nieco na wyrost, starając się nie wyobrażać sobie w tej roli kowboja – myśli, że ja też... a ja tymczasem wcale... – Skarbie, wiesz, ilu kolesiów marzy, żebyśmy trochę poudawały? Na początku ich znajomości Dorotka obruszała się o podobne, na pozór seksistowskie teksty. Musiało minąć kilka miesięcy, zanim się z nimi oswoiła. I kolejne, zanim zaczęła wyłapywać, o co w nich chodzi. „Nie przejmuj się facetami, dadzą sobie radę. Pomyśl o sobie” – tak by to odczytała zeszłej zimy. A dziś? – Twoja babcia ma rację. Dobrego związku nie buduje się na seksie. Nawet najbardziej udanym – orzekła nagle Ren poważnym tonem. Kiedyś nie musiałaby zgrywać psychoterapeutki, uświadomiła sobie Dorotka z przykrością. Wystarczyłby żarcik, oczko puszczone mimochodem. Nagle zaczęła żałować, że w ogóle zawracała przyjaciółce głowę. Jakby nie mogła poradzić sobie sama. – O jakim związku mowa! Facet jest modelem – podkreśliła. Jakby chciała tym wzbudzić w Ren zazdrość, dotarło do niej. – Jeździ po całym świecie. Na chwilę wrócił do siebie podlać kaktusy. I przy okazji chce się dobrze zabawić. – A ty? „Od zimy mam sporo wolnych wieczorów”. Nie, zabrzmiałoby to jak wyrzut. A przecież Dorotka nie może mieć pretensji. Nikt tu nikogo nie zdradził ani nie porzucił, po prostu czasem drogi się rozchodzą. Jak z Iwaną. Przemieszkały zgodnie cztery deszczowe miesiące, dzieląc się nie tylko opłatami, i nagle pewnej środy Iwana oznajmiła, że wraca do Pragi. Trzy dni później znikła z życia Dorotki na zawsze. – Dam radę – ucięła temat. – A co tam u ciebie? – Do przodu – odparła Ren jak zwykle, tym swoim lekko kpiarskim tonem. Niby wszystko jak dawniej, a jednak coś nie gra. Jakby oklepany zwrot „do przodu” nabrał nowego znaczenia, do którego ona, Dorotka, nie posiada już kodu. – Dalej chodzisz na zumbę? – podjęła po chwili, z braku innych tematów. – Za słaba, zmieniłam na trening funkcjonalny. W środy i piątki rano. Trener, były komandos, po prostu wymiata. Wymiata, miażdży, daje kopa... wszystkie te określenia nadal drażniły ucho. Może dlatego, że Dorotka długo przebywała poza krajem. Czasem ma wrażenie, że nie czuje już własnego języka. Choć przecież tak się pilnowała, by go zachować. Wróciła stęskniona i już w pierwszym tygodniu zaatakowały ją zupełnie obce słowa. A te już znane nabrały całkiem nowych znaczeń. Na przykład „robić laskę”. Upłynęło parę miesięcy, zanim Dorotka zrozumiała, że to metafora, chętnie stosowana przez czołowych polityków. Ale nadal nie może się przekonać do słowa „zajebisty”. – Na drugi dzień mam zakwasy jak stąd na Marsa – pochwaliła się Ren. – Ekstra sprawa! Polecam! Ekstra? No zgoda, Ren nigdy nie uskarżała się na swój los, ale żeby od razu wyskakiwać z takim entuzjazmem? – Supcio – skwitowała Dorotka, uświadamiając sobie, że też mówi innym językiem. Kiedyś... było, minęło, skarciła samą siebie. Jest tu i teraz. Jest super. – Wiesz, że jadę na Nowe Horyzonty? – Nie mów! – Dorotka starała się, by w jej głosie nie wybrzmiały najmniejsze nutki zazdrości. Albo rozczarowania.

Przez trzy lata z rzędu zanudzała przyjaciółkę, żeby wybrały się na festiwal razem. Zbywana do ostatniej chwili, kupowała w pośpiechu karnet. A i wtedy łudziła się, że może Ren dojedzie choć na ostatnią dobę. Dlatego robiąc rezerwację, zawsze pytała, czy w razie czego będzie można dostawić łóżko. I od razu ogarniała ją złość na samą siebie, że ciągle wierzy w bajki. Wyjeżdżała więc do Wrocławia, nie informując Ren, o której ma pociąg. Ale zaraz po drugim seansie dzwoniła, żeby się podzielić wrażeniami. Wydzwaniała potem codziennie, w drodze do hostelu przy Kotlarskiej, streszczając co ciekawsze lub co bardziej absurdalne fabuły. Po powrocie nieodmiennie słyszała, że „za rok musimy się wybrać. Koniecznie”. A teraz Ren jedzie do Wrocławia sama. – Rewelka! – dodała, wbrew sobie. Z entuzjazmem, który zaskoczył nawet jej przyjaciółkę. „I ty nie potrafisz udawać?” – zaśmiałaby się kiedyś Ren, ale teraz spytała tylko: – Też jedziesz? – Mam wtedy robótkę w Berlinie – zmyśliła na poczekaniu. – Kumpela załatwia mi kilka dobrych zleceń. Duże wzory, same autorskie. Trochę podgonię z kasą i uzupełnię portfolio. Portfolio? Żenada. – Fajnie. To słowo nigdy nic nie znaczy, szepnęła Dorotka, po czym usłyszała: – To jak? Do następnego? – Zdzwonimy się – rzuciła lekkim tonem i nie czekając na przesłodzone „buźka”, wcisnęła klawisz „rozłącz się”.

3 – Pewne rzeczy należy kończyć jednym chlaśnięciem! – oświadczyła z irytacją. Przechodzili właśnie przez kamienny mostek nad Wilgą. To tu, przy starej wierzbie rosnącej nieopodal koryta rzeczki, Dorotka spędziła ostatniego sylwestra, popijając samotnie „burżujskoje”, jak Ren nazywała swoją ulubioną cavę. – Ale że o co chodzi? – nie zrozumiał kowboj. – Spacer za długi? Trzeba przyznać, że Dorotka już dawno się tyle nie nachodziła. Zwłaszcza w plenerze. Za to po swoim mieszkaniu lubi się kręcić godzinami. Gdyby zliczyć, zebrać razem wszystkie te kroczki, które Dorotka drobi w nudne, deszczowe niedziele, okazałoby się, że pod względem długości trasy przebija samego Felicjana, męża Dulskiej. – Tak ogólnie mówiłam – mruknęła. – O różnych nieudanych związkach. – Nieudanych? – parsknął kowboj. – Przecież nawet jeszcze... – Wcale nie myślałam o tobie. – W ostatniej chwili zrezygnowała ze słowa „nas”. – Co za egocentryzm! – Nawet nie znamy swoich imion – dokończył spokojnie. Przygryzła koniuszek ust, stropiona. Nie znosiła u siebie tej miny, kojarzyła jej się z kiepską grą aktorów z Zaćmienia. Tylko że u nich była wystudiowana, a u Dorotki wyskakiwała niemal bezwiednie, w najmniej oczekiwanym momencie. – I jeszcze nie wiesz, dlaczego wyciągnąłem cię nad Wilgę – dodał. Może w gruncie rzeczy potrzeba mu psa, z którym mógłby się włóczyć zarośniętymi ścieżkami. Ale że w jego zawodzie to dosyć problematyczne, szuka wyjść awaryjnych. – Tum cię zażył – skwitował, wyciągając zadbaną dłoń o starannie wyciętych skórkach. – Igo. – Po prostu Dorotka. Próbowała z przeróżnymi nickami, ale nie przyjął się żaden. – Igo, to z angielska Ego? – spytała całkiem serio. – Kombinujesz jak szefowa mojej agencji – odparł równie poważnym tonem. – Dobrze rokuje na przyszłość. Komplement czy niekoniecznie? Zignorować, uznała wreszcie. – A poza nickiem masz jakieś imię? – Igor, po dziadku. Przystanął, żeby pokazać jej zdziczałą, dopiero rozkwitającą wiśnię. – Kawałek Japonii na Ludwinowie – zażartowała. – Bóg cię kocha. Naprawdę. Kiedyś zapytałaby, czy sam wierzy w Boga aż tak, by przekonywać innych, ale dziś tylko wzruszyła ramionami. – Wspaniale – mruknęła. – Miałem na myśli widoczek – wyjaśnił. – Kojarzysz te książeczki w sklepach z dewocjonaliami? Zbiór przesłodzonych widoczków opatrzonych cytatami, które można sprowadzić do jednego. – „Bóg cię kocha” – dokończyła Dorotka. W życiu nie podejrzewałaby, że ktoś taki jak Igo bywa w podobnych sklepach, a co dopiero że zna ich asortyment. – Lubię kicz – wyjaśnił, niespeszony. – I słodkie do bólu zębów widoczki. Kiedyś próbowałem im robić zdjęcia. Żeby utrwalić to, co nietrwałe. Ale to jak z flirtami albo...

wytryskiem. Nie ma co przedłużać na siłę – zaśmiał się i nagle wzięło go na wspominki. – Kiedy trafiłem do mediolańskiej agencji ze swoim marniutkim portfolio, byłem tak zdygany, że zbyt cicho wymówiłem swoje imię. Szefowa zrozumiała to po swojemu, i natychmiast jej się spodobało. Mnie także, bo zachwycona nickiem nawet nie zerknęła do portfolio. A poza tym – zniżył głos, jakby zdradzał wielką tajemnicę – w mojej branży świetny nick to piętnaście procent sukcesu. A dobry wygląd jakieś dwadzieścia siedem. Reszta to spryt, i szeroko pojęty fuks. Rozłożone po równo. U mnie wygląd nieco przeważa nad sprytem, ale nie narzekam. A jak jest u ciebie? Wygląd raczej się nie liczy, wystarczy mieć dobre oko, pewną rękę i dryg do rysunków. Ten ostatni Dorotka wyssała z mlekiem matki. A oczy ma podobno po tamtej, nieznajomej babci. – Też nie narzekam – odparła. I nie żałuje. Choć zdaniem matki powinna, na przykład przerwanych w połowie studiów. – Rzuciłam tuż po sesji zimowej. Sama nie wie, czemu to powiedziała. Na ogół nie ma potrzeby chwalić się przeszłością. Czy biadolić przy świadkach. – Musieli wam dokopać na egzaminach – zażartował. – Zdałam wszystkie z wyróżnieniem – podkreśliła. Jakby było czym się chełpić. Przecież wiadomo, że najtrudniejszy egzamin na ASP to ten wstępny. Na pierwszym roku troszkę cisną dla zasady jak wszędzie, a potem już z górki. I właśnie wtedy rzuciła indeksem. – Poleciałam na Sycylię uzupełnić niedobory witaminy D. Choć jej terapeuta wygrzebał inne powody. „Otóż Sycylia – zaczął, pieszcząc szczupłymi palcami kozią bródkę – kojarzy się z silną rodziną”. Mafijną, pomyślała zaraz Dorotka, pozwalając terapeucie na dalsze analizy. Zawsze wzruszało ją, kiedy ludzie fantazjowali na jej temat. – Nie wróciłaś? Nie żałujesz? Mogłaś osiągnąć sukces, może nawet sławę. Sława to przydatna rzecz, parsknęła Dorotka, zwłaszcza w urzędach. Ale poza tym służy głównie postronnym. Dzięki cudzej sławie mogą podpompować własne przywiędłe ego, napomykając niby od niechcenia, że do ich siłowni zagląda ten Iks, a z Igrekiem jedli ostatnio przy sąsiednich stolikach. Dosłownie metr od siebie, mogli więc zapuścić żurawia do talerza Igreka i przy okazji ocenić jego smak. Krytycznie, więc samopoczucie skacze o kilka punktów w górę. – Znasz jakiegoś malarza sławnego dzięki ukończonej ASP? – rzuciła nie bez ironii. – Ale przynajmniej zostałabyś mala... – urwał. – Z twojego roku nikt nie zrobił kariery? Jacek, przypomniała sobie po chwili. Znali się jeszcze z ogniska plastycznego w podstawówce. Dorotka zakończyła właśnie etap rysowania elfów według Cicely Mary Barker i zachłysnęła się subtelną kreską Szancera. Natomiast Jacek z uporem maniaka malował turpistyczne wieże. Na tle księżyca w pełni, pod burzowymi chmurami, o świcie, płonące niczym żyrafy. Niższe, wyższe, futurystyczne lub nadgryzione zębem czasu. Zawsze wieże. Chłopak wie, czego chce, powtarzał zadowolony nauczyciel rysunku. W szóstej klasie startowali razem w konkursie na cały region. Wygrała praca Jacka: dwie romańskie wieże obwieszone czaszkami, a dookoła kikuty drzew we mgle. Całość wykonana temperami. Na odwrocie Jacek napisał: „Wizja powstała, kiedy słuchałem Ody żałobnej Bacha. Przed moimi oczami pojawił się obraz zmurszałych wież jako symbolu przemijania. Podczas Tańca Anitry Griega zobaczyłem coś jeszcze: spalony las jako zapowiedź apokalipsy. Właśnie zaczął padać rzęsisty deszcz, a ja poczułem, że muszę, po prostu muszę to wszystko przelać na papier, temperami równie nostalgicznymi jak koncerty Rachmaninowa. Dojrzewa we mnie też inny obraz, pełen krwi, zwłaszcza kiedy słucham Beethovena, ale nie jestem jeszcze gotów, by się z nim zmierzyć”.

Dorotka namalowała drewnianą marionetkę o uśmiechniętej, nazbyt ludzkiej twarzy, obok pustego kieliszka. Komponując całość, połączyła magiczny styl Szancera z melancholią Egona Schielego. Dlaczego tak, nie umiałaby wyjaśnić. Dlatego na odwrocie napisała tylko „moja pierwsza pijąca absynt” – Dorotka Paciorek, VI b. Nad ranem tytuł wydał jej się bufoński, zwlokła się więc z tapczanu i skreśliła dwa pierwsze wyrazy. W konkursie zajęła drugie miejsce. W uzasadnieniu wyniku jury napisało, że zwycięzca zachwyca wyobraźnią plastyczną. I dobrze rokuje. Piętnaście lat później Jacek został sensacją weneckiego biennale. Po trzeciej udanej wystawie w Nowym Jorku zyskał przydomek Poeta Wież. Sława trwa, a wielu ludzi z radością odkrywa, że jada w tym samym co Jacek sushi-barze. – Ziemia do Dorotki. – Igo pstryknął jej palcami tuż nad uchem. – Sorki, zamyśliłam się. – Często ci się to zdarza? Takie odloty? – Zanim zdążyła odpowiedzieć, zmienił temat. – Patrz! Na upartego mogłabyś mi się zmieścić pod pachą. To banalne odkrycie tak go rozbawiło... No cóż, pomyślała Dorotka, nie tracąc godności, po tych wszystkich strzelistych modelkach... – Chyba wiem, czemuś mnie wyciągnął na wał – rzuciła. – Żeby dla odmiany poparadować obok kogoś małego. – Było kilka innych powodów. – Lekko dotknął swojej szyi. – Kiedy poznam, że się zagoiło? – Jak przestanie cię boleć... – Już nie boli – przerwał zniecierpliwiony. – Za to swędzi jak diabli. – Właśnie chciałam powiedzieć. Po bólu przychodzi swędzenie. Nie przestajesz smarować czymś łagodzącym, z alantoiną – przypomniała. – Potem świąd mija, ale nadal sprawdzasz, czasem jeszcze nie dowierzasz, że to na zawsze. Aż wreszcie przestajesz zauważać, nawet w cudzym lustrze. Wtedy pora na następny tatuaż. * – Z miłością jest identycznie – przekonywała nowa. Wchodząc do studia, przedstawiła się jak wszyscy, ale Dorotka nie ma głowy do imion. Do twarzy też nie, pamięta za to każdy zrobiony przez siebie tatuaż. Począwszy od pierwszego: balonika nad kostką Iwany, z którą dzieliła wynajętą w Brugii garsonierę. Poznałaby ten balonik wśród dziewięćdziesięciu dziewięciu niemal identycznych. – Oczywiście można sobie zafundować dwa romanse jednocześnie – ciągnęła nowa – ale bynajmniej zabawa nie jest podwójna. Za to stres i owszem. Pewnych rzeczy nie powinno się łączyć – orzekła wreszcie. Dorotka nie skomentowała. Bo czy w wypadku dwóch równoległych historii można mówić o łączeniu? Raczej chodzi o to, by nie doszło do przecięcia się trakcji, uznała, kalkując przyniesiony przez nową motyw. Dwa krwawiące serca owinięte zbyt zielonym bluszczem, którego końce trzymają cztery błękitne jaskółki. A powyżej uśmiechnięta czaszka w przechylonym cylindrze i z żółtą różą w zębach. Ulubiony motyw gwiazdy tatuażystów, Eda Hardy’ego. Spotykany na kurtkach celebrytek, ekskluzywnych podkoszulkach i tenisówkach, za które płaci się jak za dziesięć par zwyczajnych. Ale w tym wydaniu... Ed Hardy by się załamał, oceniła Dorotka. Oczywiście sporo zależy od noszącego. Trafia się klient, który potrafi nadać banałowi nowy, smakowity wymiar. Ale ten motyw z czaszką i różą, przypomniała sobie zaraz, najczęściej wybierają mainstreamowe blogerki oraz cwaniacy żyjący z trzeciego sektora. I może dlatego Dorotka za nim nie przepada. – Na przykład kurczak z ryżem. Fatalne połączenie.