Dla mojej córki, Shelby Katharine Cunningham.
Nie znajduję słów, by Cię opisać.
Powabna? Pełna życia? Czarująca?
Wszystko to, moja kochana, i jeszcze więcej.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Meredith Martin Delinn
Postanowiły nie rozmawiać, dopóki Meredithnie będzie bezpieczna wdomuna Nantucket.
Najpierwmusiały zmierzyć się zautostradą. Znała ją doskonale, tak jak każdy Amerykanin
posiadający dom(a wjej wypadku– trzy domy) pomiędzy Maine i Florydą. Minęły dziewięćdziesiąt
trzy nużące zjazdy wConnecticut, zanimprzekroczyły granicę Rhode Island i zaledwie godzinę
później Massachusetts. Gdy przejeżdżały przezmost Sagamore, wschodziło słońce, oblewając kanał
Cape Cod radosną, różową poświatą, od której Meredithażbolały oczy. Pomimo pierwszego dnia
lipca ruchna moście był niewielki; dlatego Connie lubiła jeździć nocą.
Wkońcudojechały do Hyannis, miasta, które Meredithodwiedziła zrodzicami we wczesnych
latachsiedemdziesiątych. Pamiętała, jak jej matka, Deidre Martin, nalegała, aby przejechali obok
posiadłości Kennedych. Stały tamstraże; było to zaledwie kilka lat po zabójstwie Bobby’ego.
Pamiętała też, jak jej ojciec, Chick Martin, zachęcał ją do zjedzenia kanapki zhomarem. Miała
zaledwie osiemlat, ale onwierzył wwytworne gusta córki. „Błyskotliwa i utalentowana – zwykł
przechwalać się bezwstydnie. – Ta dziewczyna jest doskonała”. Meredithspróbowała homara,
wypluła, a potempoczuła zażenowanie. Ojciec wzruszył ramionami i dokończył swoją kanapkę.
Nawet po tylulatachwspomnienie Hyannis napełniało ją poczuciemwstydu, spychając na drugi
planhańbę, jaka ją okryła, gdy jej męża, Freddy’ego Delinna, postawiono wstanoskarżenia.
WHyannis rozczarowała swego ojca.
Dzięki Bogu, że Chick nie może jej terazwidzieć.
Chociażpostanowiły nie rozmawiać o niczymistotnym, Meredithzwróciła się do Connie, która –
wbrewrozsądkowi – zgodziła się udzielić jej chwilowego schronienia, mówiąc:
– Dzięki Bogu, że mój ojciec nie może mnie widzieć.
Connie, która wjeżdżała właśnie na parking linii promowej Steamship Authority, westchnęła
wodpowiedzi.
– Och, Meredith.
Trudno było odczytać, co ma na myśli. „Och, Meredith, maszrację; co za szczęście, że Chick nie
żyje od trzydziestulat i nie musiał być świadkiemtwojego błyskawicznego wzlotui jeszcze bardziej
spektakularnego upadku”. Albo: „Och, Meredith, przestańużalać się nad sobą”. A może: „Och,
Meredith, myślałam, że zgodziłyśmy się, iżnie będziemy rozmawiać, dopóki nie dotrzemy do domu.
Ustaliłyśmy pewne zasady, a ty je łamiesz”.
Albo: „Och, Meredith, zamknij się, proszę”.
Rzeczywiście, wtonie głosuConnie, odkąd ją ocaliła o drugiej nad ranem, pobrzmiewało ledwie
skrywane... Co? Złość? Strach? Konsternacja? Czy Meredithmogła ją winić? Nie rozmawiała znią
od prawie trzechlat, a podczas ostatniej rozmowy powiedziały sobie potworne rzeczy; można by
rzec, że użyły palnika do rozerwania żelaznego łańcucha swojej przyjaźni. Albo: „Och, Meredith, co
ja zrobiłam? Dlaczego tujesteś? Chciałammieć beztroskie lato. Pragnęłamświętego spokoju.
A terazmamciebie, paskudny międzynarodowy skandal, na przednimsiedzeniuswojego
samochodu”.
Zdecydowała się przyjąć te słowa za dobrą monetę, uznać „Och, Meredith” za quasi-współczujący
brak odpowiedzi. Connie zatrzymała się przed bramą wjazdową i pokazała strażnikowi bilet na
prom; była roztargniona. Meredithmiała na sobie czapeczkę swego syna Carvera – bejsbolówkę
drużyny Choate – i optyczne przeciwsłoneczne okulary, które na szczęście były duże, okrągłe
i bardzo ciemne. Odwróciła głowę od strażnika. Nie mogła pozwolić, żeby ją rozpoznano.
Connie zatrzymała się na rampie prowadzącej do lukusamochodowego. Samochody wyglądały
wnimjak modele Matchboxa zapakowane wciasnej walizeczce. Był pierwszy lipca; nawet o tak
wczesnej porze na promie panował odświętny nastrój. Dżipy były wyładowane po dachręcznikami
plażowymi i przenośnymi grillami; przed jej wozemstał stary wagoneer ze zderzakiemoblepionym
co najmniej szesnastoma plażowymi winietami we wszystkichkolorachtęczy. Meredithmiała
poturbowane, złamane serce. Postanowiła nie myśleć o chłopcach, ale wszystko się znimi kojarzyło.
Przypomniała sobie, jak pakowali do range-rovera torby zkostiumami plażowymi, koszulkami do
surfingui klapkami, rękawice i korki do bejsbolu, aluminiowy futerał zzestawemdo badmintona,
nowe talie kart i baterie do latarek. Zamykała psa za kratką, mocowała deskę surfingową Carvera
na bagażnikui ruszali – dołączali odważnie do korka, który ciągnął się od Freeport przezcałą
drogę do Southampton. Jak zwykle źle wybrali moment i utknęli za jakimś minibusem. Ale było
zabawnie. Chłopcy zmieniali się przy radiu– Leo lubił folk rock, Counting Crows był jego
ulubionymzespołem, Carver zaś heavy metal, który prowokował psa do wycia – a Meredithczuła,
że imbyło goręcej i imdłużej jechali, tymbyli szczęśliwsi, dojeżdżając do Southampton. Słońce,
piasek, ocean. Zdejmijcie buty i otwórzcie okna. Freddy dojeżdżał wweekendy, a wnastępnych
latachprzylatywał helikopterem.
Leo! Carver! Leo. Biedny Leo – myślała Meredith, patrząc terazna rozbawionychletników.
Przezlata dorastania opiekował się Carverem. Chronił go, uczył, obejmował. A terazto Carver
podtrzymywał i wspierał brata. Modliła się, aby dobrze muszło.
Zgłośnika popłynął komunikat dotyczący zasad i przepisówobowiązującychna promie. Zaryczała
syrena i Meredithusłyszała odległe oklaski. Poczciwe, szczęśliwe dusze zmierzające tego pięknego
poranka na wyspę Nantucket witały owacją początek lata. Tymczasemona czuła się tak, jakby
wciążznajdowała się trzy stany stąd. Dokładnie wtymmomencie policja federalna mogła wchodzić
do jej penthouse’ una Park Avenue i zajmować dobytek. Meredithzdziwną obojętnością
zastanawiała się, jak to będzie wyglądać. Wyjeżdżając zConnie, zapakowała do jednej miękkiej
torby podróżnej proste letnie ubrania, a do kartonuosobiste rzeczy – fotografie, akt ślubu,
świadectwa urodzenia chłopców, kilka ulubionychpowieści wmiękkichokładkach, jedenszczególny
notes zpierwszego rokuwPrincetoni jedną płytę, oryginalne wydanie z1970 rokuSimona
i Garfunkela Bridge Over TroubledWater[1], której nie miała nadziei kiedykolwiek wysłuchać, ale
nie mogła jej zostawić.
Pozwolono jej zabrać okulary optyczne, okulary przeciwsłoneczne na receptę i czterokaratowy
zaręczynowy pierścionek zbrylantem. Odziedziczyła go po babce, AnnabethMartin; nie był
kupiony za brudne pieniądze. I jeszcze perły od matki, prezent zokazji ukończenia Princeton, które
należały do tej samej kategorii, ale terazMeredithnie widziała ichzastosowania. Nie założy pereł
wwięzieniu. Gdyby chciała być przezorna, mogła je oddać wzastaw, a pieniądze dołożyć do marnej
sumki, która jej została.
A co zresztą jej dobytku? Wyobraziła sobie ponurych, potężnychfacetówwczarnychuniformach,
zpistoletami wkaburach. Niemal widziała, jak któryś znichbierze zjej toaletki subtelną
buteleczkę zperfumami Shalimar i nie mogąc się powstrzymać, wdycha ichzapach. Inny zdejmuje
złóżka szwajcarską pościel wartą tysiące dolarów. Ale co znią zrobią? Oddadzą do pralni, odłożą,
sprzedadzą? Zabiorą jej rzeźbę Hostetlera i rysunki AndrewWyetha, zdejmą ruchomą przestrzenną
rzeźbę Caldera zsufituwsalonie. Przejrzą szafę i zapakują do kartonówbuty Louboutina i Sergia
Rossiego, zabiorą codzienne sukienki – Diane vonFurstenberg, Phillipa Lima – i suknie od Diora,
Chanel, Caroline Herreras. Federalni oświadczyli, że cały jej dobytek zostanie sprzedany na aukcji,
a dochód przekazany na funduszrestytucyjny dla poszkodowanychinwestorów. Pomyślała
o jasnoniebieskiej sukni od Diora, za którą zapłaciła dziewiętnaście tysięcy dolarów– teraz
uśmiechała się do siebie zpolitowaniem– i zastanawiała się, do kogo będzie należeć. Zapewne do
jakiejś drobnej osoby – Meredithmiała zaledwie metr pięćdziesiąt pięć wzrostui ważyła
czterdzieści pięć kilo. Tę suknię osobiście zaprojektował dla niej JohnGalliano. U kogo wylądują
miedziane garnki firmy All-Clad (używane tylko czasami przezdziewczynę Lea, Anais, która
uważała, że Meredithgrzeszy, nie gotując wswej wykwintnej, błyszczącej kuchni), a ukogo karafka
do whisky zrżniętego kryształu, zktórej Freddy nigdy nie nalewał sobie drinka, chyba że
wostatnichdniachprzed zdemaskowaniem. (To właśnie widok Freddy’ego wlewającego wsiebie
kolejno trzy szklanki whisky Macallana rocznik 1926 wprowadził ją wstannajwyższej czujności).
Wjej głowie, niczymwpuszce Pandory, uchyliło się wieko zoskarżeniami: „Nikt nie wie, jak onto
robi. Mówi, że to czarna magia, ale to nie może być zgodne zprawem. Onłamie prawo. Zostanie
złapany”).
Meredithwiedziała, że policjantównajbardziej zainteresuje prywatny gabinet Freddy’ego.
Zawsze zamykał go na klucz; zaczęło się to, gdy dzieci były małe i nie chciał, aby muprzeszkadzały
podczas rozmówtelefonicznych, i tak jużzostało. Drzwi pozostawały zamknięte – zarówno wtedy,
gdy był wgabinecie, jak i wtedy, gdy go tamnie było – nawet przed Meredith. Jeśli chciała wejść,
musiała pukać. Zeznała to pod przysięgą, ale władze jej nie uwierzyły. Jej odciski palców
(dosłownie) znajdowały się na klamce i (wprzenośni) na jednej znielegalnychtransakcji. Trzy dni
przezupadkiemDelinnEnterprises przetransferowała piętnaście milionówdolarówz„funduszu
łapówkowego” przedsiębiorstwa na osobisty rachunek maklerski, który dzieliła zmężem.
Federalni będą równieżzainteresowani osobistympokojemwypoczynkowymFreddy’ego. Ich
dekoratorka, Samantha Deuce, zaaranżowała go jako „bibliotekę dżentelmena” zpółkami pełnymi
książek zdziedziny finansów, kolekcją zabytkowychskarbonek i bejsbolowymi pamiątkami zgry
Babe’a Rutha wdrużynie Yankees. Freddy nawet nie kibicował Yankeesom, ale Samancie
pasowało, aby był fanemBabe’a Rutha, ponieważ, jak twierdziła, obydwaj byli ikonami swoich
czasów. Ikonami swoichczasów. Meredithuważała ją za mistrzynię przesady.
Mążprawie zawsze cieszył się tympokojemwsamotności; nie potrafiła sobie przypomnieć
nikogo, kto by odpoczywał wgłębokichskórzanychfotelachlub oglądał cokolwiek na ekranie
pięćdziesięciodwucalowego telewizora. Chłopcy nie lubili tamprzebywać; nawet zawody piłkarskie
woleli oglądać wkuchni zMeredith. Na tylnej ścianie ukryto tarczę do gry wrzutki, której – była
tego pewna – nigdy nie używano; rzutki nadal spoczywały wplastikowymopakowaniu.
Jedyną osobą, jaką przypominała sobie wpokojuFreddy’ego, była Samantha. Kilka lat
wcześniej zastała ichtamoboje, jak stali obok siebie, podziwiając myśliwską rycinę, którą
dekoratorka kupiła wdomuaukcyjnymChristie. (Wybór ryciny był nieco ironiczny, Freddie
bowiemnie polował i nienawidził broni: jego młodszy brat zginął od zabłąkanej kuli podczas
wojskowychćwiczeń). Trzymał wówczas rękę na pośladkachSamanthy. Gdy weszła Meredith, tak
raptownie cofnął dłoń, że samzwrócił jej uwagę na to, iżdotykał dziewczyny. Od tamtej pory często
o tymmyślała – ręka Freddy’ego na tyłkuSamanthy. Nic takiego, prawda? Tamta od lat była ich
dekoratorką. Mążi ona byli bliskimi, dobrymi przyjaciółmi. Gdyby on, ot tak, położył tamrękę,
Meredithwogóle by się nad tymnie zastanawiała. Dopiero jego gwałtowna reakcja skłoniła ją do
rozmyślań. Freddy nigdy nie okazywał strachu.
Promszarpnął do przodu. Connie zaklinowała swojego ciemnozielonego cadillaca
escalade’a pomiędzy ciężarówką supermarketuStop&Shop a czarnymrange-roverem, podobnym
do tego, którymMeredithjeździła do Hamptons. Wysiadła i zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Dokąd idziesz? – zapytała zprzerażeniemjej towarzyszka.
Connie nie odpowiedziała. Otworzyła tylne drzwi escalade’a i wsiadła do środka. Poszukała
poduszki i położyła się na siedzeniu.
– Jestemskonana – wyjaśniła.
– Oczywiście – przyznała Meredith.
Connie wyszła zdomuwczoraj o ósmej wieczorem, zaledwie cztery godziny po telefonie od niej.
Jechała sześć godzinna Manhattani kręciła się po ciemnymzaułkuna tyłach824 Park Avenue,
czekając na pojawienie się przyjaciółki. Za konteneremna śmieci stał fotoreporter, ale palił
papierosa i zdążył nastawić aparat dopiero wtedy, gdy Meredithbyła wsamochodzie, a kierująca
nimkobieta, niczymrabuś bankowy wfilmie akcji, zpiskiemoponruszała do tyłu. Pasażerka
schowała głowę pod deskę rozdzielczą.
– OJezu, Meredith– powiedziała Connie. – Widziałaś, co się dzieje przed frontowymwejściem?
Wiedziała, że kłębił się tamtłumreporterów, było mnóstwo kamer i wozówtransmisyjnych. Byli
tutaj wdniu, gdy wyprowadzano Freddy’ego zapartamentuwkajdankach, i rano, gdy Meredith
szła go odwiedzić wwięzieniu, a po raztrzeci prawie dwa dni później, gdy oczekiwali na usunięcie jej
samej zbudynkuprzezpolicję federalną. Publiczność chciała wiedzieć, dokąd się uda żona
finansowego oszusta wszechczasówpo wyrzuceniujej zpenthouse’una Park Avenue.
Meredithmiała dwóchadwokatów. Adwokat prowadzący nazywał się BurtonPenn;
zaproponował, aby zwracała się do niego: Burt. Nie znała go wcześniej. Mążwynajął dla siebie ich
długoletniego rodzinnego prawnika Richarda Cassela. Cholerny Freddy, wziął sobie najlepszego,
pozostawiając ją zprzedwcześnie łysiejącym, trzydziestosześcioletnimBurtonemPennem. Dobrze,
że przynajmniej skończył prawo wYale.
Drugi adwokat był jeszcze młodszy, miał ciemne kędzierzawe włosy i wystające siekacze, jak
jedenztychnastoletnichwampirów. Nosił okulary i mimochodemzwierzył się Meredith, że ma
astygmatyzm.
– Ja również– powiedziała; nosiła okulary wrogowychoprawkachod trzynastego rokużycia.
Bardziej się przywiązała do drugiego adwokata. Nazywał się DevonKasper. Poprosił, aby
nazywać go Dev. Powiedział jej prawdę. Wjego głosie brzmiało jednak współczucie, gdy oznajmił
Meredith, że trwa wjej sprawie śledztwo, ponieważprzelała piętnaście milionówdolarówna
wspólny, swój i Freddy’ego, rachunek maklerski, i możliwe, że zostanie oskarżona o współpracę
i posłana do więzienia. Wjego głosie brzmiało współczucie, gdy powiedział swej klientce, że
wsprawie jej syna Lea równieżwszczęto dochodzenie, ponieważpracował zFreddymwDelinn
Enterprises.
Chłopak miał dwadzieścia sześć lat. Pracował wlegalnymoddziale handlowymfirmy.
Dlaczego federalni wszczęli śledztwo przeciwko Leowi? Meredithnie wiedziała i starała się nie
panikować – panika nie jest dobrymdoradcą – ale przecieżchodziło o jej dziecko. Był jej
odpowiedzialnymsynem, tym, który poszedł do Dartmouth, został kapitanemdrużyny lacrosse
i wiceprzewodniczącymoddziałuAmnesty International; był tym, który ma stałą dziewczynę, tym,
który, ztego co wiedziała Meredith, nigdy nie złamał prawa – nigdy nie zwędził ze sklepupaczki
gumy do żucia, nie pił alkoholujako nieletni, nie dostał mandatuza złe parkowanie.
– Dlaczego prowadzą śledztwo wsprawie Lea? – spytała, czując pospieszne kołatanie serca. Jej
dziecko znalazło się wniebezpieczeństwie jak wybiegający na ulicę trzylatek.
– Cóż– odrzekł Dev – prowadzą śledztwo przeciwko niemu, ponieważinny handlowiec, ogólnie
szanowany weteranzdziesięcioletnimstażemna „legalnympiętrze” o nazwiskuDeaconRapp,
powiedział SEC[2] i FBI, że Leo uczestniczył wpiramidzie finansowej według schematuPonziego,
stworzonej przezojca. Deaconzeznał, że chłopak był wstałymkontakcie zkolegami
zsiedemnastego piętra, gdzie znajdowała się centrala tej piramidy.
Na siedemnastympiętrze Freddy miał mały gabinet orazsekretarkę. To było szokiemdla
Meredith. Nic nie wiedziała ani o istnieniusiedemnastego piętra, ani o sekretarce, pani Edith
Misurelli. Federalni nie mogli przesłuchać pani Misurelli, ponieważprzysługiwały jej miesiące
zaległego urlopui dzieńprzed wybuchemskandaluwyjechała do Włoch. Nikt nie wiedział, jak się
znią skontaktować.
Głos Deva brzmiał szczególnie współczująco, gdy powiedział Meredith, że do czasuzakończenia
śledztwa absolutnie nie może się kontaktować zżadnymzsynów; rozmowa pomiędzy nią i Leem
mogłaby zostać uznana za dowód spiskowania. A ponieważCarver i jego brat mieszkali wspólnie
wstarymwiktoriańskimdomuwGreenwich, który był poddawany renowacji, nie mogła zadzwonić
równieżdo Carvera. Burt i Dev spotkali się zadwokatemLea i obydwie strony doszły do wniosku,
że istnieje duże prawdopodobieństwo wzajemnego wpływania na siebie. Meredithpowinna zatem
pozostać wjednymobozie, chłopcy wdrugim. Chwilowo.
– Przykro mi, Meredith.
Dev często to powtarzał.
Wpatrywała się badawczo wConnie, która zwinęła swe długie, smukłe ciało, aby zmieścić się na
siedzeniu. Oczy miała zamknięte, jej głowa zapadła się wpoduszkę, a rudoblond włosy opadły na
twarz. ZdaniemMeredithwyglądała starzej i smutniej – jej mążWolf zmarł dwa i pół rokutemuna
raka mózgu– ale to nadal była ona, Constance Flute, zdomuO’Brien, najstarsza i kiedyś najbliższa
jej przyjaciółka. Jej przyjaciółka od zawsze.
Meredithzadzwoniła do niej, aby spytać, czy może się zatrzymać „na trochę” wjej domu
wBethesda. Connie zręcznie zbyła jej prośbę, mówiąc, że wybiera się na lato na Nantucket. Lipiec
był tuż-tuż– to całkowicie uszło uwagi Meredith, zamkniętej jak wpułapce wswoimapartamencie,
i straciła nadzieję.
– Maszkogoś innego na widoku? – spytała Connie.
– Nie mamnikogo innego – odparła tamta.
Nie powiedziała tego, aby wzbudzić współczucie, ale dlatego, że to była prawda. Zdumiało ją, że
jest taka samotna, opuszczona przezwszystkich, którzy przewijali się przezjej życie. Connie była jej
jedyną nadzieją. Pomimo że od trzechlat ze sobą nie rozmawiały, była, poza rodziną, najbliższą
osobą, jaką miała Meredith.
– Możeszzwrócić się do Kościoła – poradziła jej. – Wstąp do klasztoru.
Klasztor, owszem. Meredithrozważała to, gdy gwałtownie szukała wyjścia. Na Long Island,
wśród łagodnychwzgórz, znajdowały się klasztory, była tego pewna; gdy jeździła zchłopcami
autostradą do Hamptons, mijali jedenznich. Jako nowicjuszka zaczęłaby od szorowania podłóg, aż
kolana obtarłaby do krwi, ale być może pewnego dnia mogłaby uczyć.
– Meredith– odezwała się Connie. – Żartuję.
– Och.
Oczywiście, że przyjaciółka żartowała. Wdzieciństwie uczęszczały razemdo katolickichszkół, ale
Connie nigdy nie była szczególnie pobożna.
– Chyba mogę po ciebie wstąpić – oświadczyła.
– I co potem? – spytała Meredith. – Zabierzeszmnie na Nantucket?
– Jesteś mi winna rewizytę. Od osiemdziesiątego drugiego roku.
Jakże to było dawno. Meredithsię roześmiała. Tenśmiechzabrzmiał dziwnie wjej własnych
uszach.
– Możeszzostać dwa tygodnie, może dłużej – dodała Connie. – Zależy, jak się ułoży. Nie mogę ci
niczego obiecywać.
– Dziękuję – wyszeptała Meredith, przepełniona wdzięcznością.
– Zdajeszsobie sprawę, że nie dzwoniłaś do mnie od trzechlat?
Owszem, uświadamiała to sobie. Wgruncie rzeczy Connie chciała powiedzieć: „Nie zadzwoniłaś,
żeby przeprosić za to, co powiedziałaś o Wolfie, ani żeby osobiście złożyć mi kondolencje. Ale
dzwoniszteraz, gdy dopadły cię kłopoty i nie maszdokąd pójść”.
– Przepraszam– odrzekła Meredith. Nie powiedziała: „Ty teżdo mnie nie zadzwoniłaś. Nigdy
nie przeprosiłaś, że nazwałaś Freddy’ego oszustem”. Terazoczywiście nie było za co przepraszać.
Connie miała rację: Freddy był oszustem. – Mimo to przyjedzieszpo mnie?
– Przyjadę.
Meredithchciała terazobudzić Connie i zapytać: Czy wybaczyszmi to, co powiedziałam? Czy
możemy wszystko między nami naprawić?
Zastanawiała się, co policjanci pomyślą o lustrze, które rozbiła wgłównej łazience. Wnapadzie
wściekłości rzuciła wnie kubkiemzmiętową herbatą; rozkoszowała się hukiemi trzaskiem
rozbijanego szkła. Jej odbicie rozprysło się i spadło na granitowy blat przy umywalce męża. Do
diabła ztobą, Freddy! – pomyślała jużchyba zmilionrazy. Promkołysał się na falachi powieki jej
opadły. Przypuszczała, że jeśli pod czarnymi mundurami policjantówkryją się ludzkie serca,
zrozumieją.
[1] Mostnadwzburzoną wodą.
[2] Securities and Exchange Commission– amer. Komisja PapierówWartościowychi Giełd
(przypisy pochodzą od tłumacza).
Constance O’Brien Flute
Postanowiły nie rozmawiać o niczymistotnym, dopóki Meredithnie będzie bezpieczna wdomu
na Nantucket. Connie potrzebowała czasu, aby przetrawić to, co zrobiła. Co ona zrobiła? Podczas
sześciogodzinnej jazdy samochodemzBethesda na Manhattanwkółko zadawała sobie to pytanie.
Na drogachnie było ruchu; słuchała przezradio audycji Delilah. Wzruszające historie słuchaczy
poprawiły jej nastrój. Wiedziała, co to jest strata. Wolf nie żył od dwóchi pół roku, a ona nadal
czekała, ażból osłabnie. Minęło prawie tyle samo czasu, odkąd rozmawiała po razostatni zAshlyn,
ichcórką, chociażdzwoniła co niedziela pod numer jej komórki wnadziei, że pewnego razu
odbierze. Posyłała jej kwiaty na urodziny i talonupominkowy firmy J. Crewna Boże Narodzenie.
Czy Ashlyndarła taloni wyrzucała kwiaty do śmieci? Connie nie miała szansy się tego dowiedzieć.
A co terazzrobiła? Zgodziła się pojechać na Manhattan, aby zabrać swą najlepszą
eksprzyjaciółkę MeredithDelinn. Nazywała ją eksprzyjaciółką, ale wgłębi duszy wiedziała, że będą
na zawsze związane. Dorastały wMainLine wFiladelfii. W1960 rokuposzły do przedszkola
wTarleton, potemdo szkoły podstawowej, a później do średniej, MerionMercy Academy. Były
sobie bliskie jak siostry. Przezdwa lata szkoły średniej Meredithspotykała się zbratemConnie,
Tobym.
Connie musnęła palcami telefonkomórkowy leżący na konsoli wsamochodzie. Zastanawiała się,
czy nie zadzwonić do Toby’ego i nie powiedzieć mu, co postanowiła zrobić. Był jedynym
człowiekiem, który znał jej przyjaciółkę równie długo jak ona; jedynym, który mógł zrozumieć. Ale
Toby i Meredithmieli za sobą skomplikowaną historię. Onzłamał jej serce wszkole średniej,
a potemlatami ona pytała o niego, tak jak kobieta pyta o swą pierwszą prawdziwą miłość. Connie
opowiadała Mereditho jego podróżachdookoła świata jako kapitana jachtówpełnomorskich,
o jego wielce zabawowymstylużycia, co dwukrotnie doprowadziło go do ośrodka resocjalizującego,
o kobietach, które poznał, poślubił i porzucił, i o jego dziesięcioletnimterazsynu, który miał
zadatki, aby być równie uroczymi niebezpiecznymfacetemjak Toby. Meredithnie widziała się
znimod sześciulat, od pogrzebumatki Connie i Toby’ ego, Veroniki. Na pogrzebie doszło
pomiędzy nimi do pewnego zajścia, po którymMeredithwsiadła do czekającego na nią samochodu
i odjechała, zanimrozpoczęło się przyjęcie.
– Nie mogę przebywać obok niego – powiedziała później do przyjaciółki. – To zbyt bolesne.
Connie nie miała odwagi spytać, co dokładnie się wydarzyło. Postanowiła równieżnie dzwonić do
brata, choć czuła pokusę.
Zobaczyła MeredithwCNN wkwietniu, wdniu, gdy ta poszła odwiedzić Freddy’ego wwięzieniu.
Wyglądała na posiwiałą i wymizerowaną, zupełnie niepodobną do jasnowłosej bywalczyni salonów
ubranej wkreacje Diora, którą Connie ostatnio widywała na stronachtowarzyskich„NewYork
Timesa”. Miała na sobie dżinsy, białą rozpinaną koszulę i prochowiec; nurkowała do taksówki, ale
zanimzamknęła drzwi, reporter zdołał zadać pytanie:
– Pani Delinn, czy kiedykolwiek pani płacze zpowodutego, co się stało?
Gdy Meredithpodniosła wzrok, Connie nagle ją rozpoznała. Miała tensamzadziorny wyraz
twarzy. To była dziewczyna, którą znała ze szkoły średniej – ambitna zawodniczka hokeja na
trawie, mistrzyni skokówdo wody, stypendystka National Merit Scholarship.
– Nie – odpowiedziała.
Och, Meredith, zła odpowiedź– pomyślała Connie.
Wnastępnychdniachchciała do niej zadzwonić. Prasa była brutalna. (Nagłówek w„NewYork
Post” głosił: JEZUSPŁAKAŁ, ALE NIE PANI DELINN). Connie jużsięgała po telefon, by udzielić
przyjaciółce wsparcia, ale nie podniosła słuchawki. Nadal odczuwała gorycz, że Meredithpozwoliła,
by pieniądze zabiły ichprzyjaźń. A zresztą była zbyt pogrążona we własnej melancholii, by
zajmować się jej problemami.
Widziała zdjęcie Meredithpatrzącej badawczo zjednego zokienswego penthouse’u,
opublikowane w„People”. Podpis głosił: OŚWICIE MEREDITH DELINN WYGLĄDA NA ŚWIAT,
KTÓRY JUŻDŁUŻEJ NIE CHCE JEJ ZNAĆ.
Paparazzi przyłapali ją rano wszlafroku. Biedna Meredith! Connie znówzastanawiała się, czy
zadzwonić, ale tego nie zrobiła.
Potemzobaczyła artykuł w„NewYork Timesie”, na pierwszej stronie dodatku„Styl”,
zatytułowany „Najbardziej samotna kobieta wNowymJorku”. Opowiedziano wnimhistorię
niedoszłej wizyty wsalonie Pascala Blanca, wktórymMeredithod piętnastulat farbowała włosy.
Gazeta donosiła, że tygodniami dzwoniła do salonu, aby się umówić, ale recepcjonistka ją zbywała.
Wkońcuzatelefonował do niej właściciel Jean-Pierre zwyjaśnieniem, że nie może jej przyjąć
wswoimsalonie, ryzykowałby bowiemobrazą innychklientek, zktórychwiele było inwestorkami
Delinna. Wartykule napisano, że Meredithpoprosiła o terminpo godzinach, ale równieżodmówił.
Spytała, czy fryzjerka, która zazwyczaj farbowała jej włosy, mogłaby przyjść do jej mieszkania –
zapłaciłaby jej gotówką – ale Jean-Pierre znowuodmówił. Artykuł głosił również, że pani Delinnnie
jest jużmile widziana we włoskiej restauracji uRinalda, wktórej wrazzFreddymjadali dwa razy
wtygodniuprzezosiemlat. „Zawsze siadali przy tymsamymstoliku– cytowano słowa Dante
Rinaldiego. – Pani Delinnnieodmiennie zamawiała kieliszek ruffino chianti, ale panDelinnnigdy
nic nie pił. Nie mogę pozwolić, aby pani Delinntuprzychodziła, stracę bowieminnychklientów”.
Jasno ztego wynikało: wszyscy wNowymJorkujej nienawidzą i jeśli pokaże się publicznie, spotka
się zbojkotem.
Okropne – pomyślała Connie. Biedna Meredith. Po przeczytaniuartykułupodniosła słuchawkę
i odrętwiałymi palcami wykręciła numer do jej apartamentuna Park Avenue. Operator od razu
poinformował ją, że numer został zmieniony, a nowy jest zastrzeżony.
Oczywiście.
Connie się rozłączyła. Cóż, próbowałam– pomyślała.
A potem, tamtego dnia o pierwszej po południu, oglądała telewizję, pakując walizki na
Nantucket. To był dzieńwydania wyrokuwsprawie Freddy’ego. Gadające głowy wFox
przewidywały, że dostanie od dwudziestupięciudo trzydziestulat, chociażTucker Carlson
napomknął, że panDelinnma łebskichi doświadczonychadwokatów.
– Jego adwokat Richard Cassel – rzekł Carlson– prosi o siedemnaście lat, co oznacza dwanaście
przy dobrymsprawowaniu.
Ha, Richard Cassel! Connie piła znimpiwo zfajki piwnej, gdy przyjechała odwiedzić Meredith
wPrinceton. Próbował ją zwabić do swego pokoju, ale go odrzuciła. Był takimnonszalanckim
arystokratą wzwykłej rozpinanej koszuli zwystrzępionymkołnierzykiemi zdartychmokasynach.
Czy Meredithnie powiedziała jej, że Richard kiedyś oszukał na egzaminie? Wsamrazadwokat dla
Freddy’ego.
Wspomnienia Connie o Casseluprzerwał nagle komunikat, że Frederick Xavier Delinnzostał
skazany na sto pięćdziesiąt lat więzienia.
Ażprzysiadła. Sto pięćdziesiąt lat? Sędzia robi pokazówkę – pomyślała. No cóż, nie chciała tego
przyznać, ale Freddy sobie na to zasłużył. Pozostawił bezgrosza tak wieluludzi; legła wgruzachich
przyszłość, dzieci zostały zmuszone do zrezygnowania zcollege’ów, rodzinne domy zajęte,
osiemdziesięcioletnie kobiety wylądowały na łasce opieki społecznej i musiały żywić się puszkami.
Sto pięćdziesiąt lat. Biedna Meredith– pomyślała Connie.
Była zła na przyjaciółkę zosobistychpowodów, ale wprzeciwieństwie do innychnie obwiniała jej
za przestępstwa Freddy’ego. Ona nie mogła wiedzieć, co robi jej mąż. (Wiedziała? No dobrze,
zawsze pozostają wątpliwości). Ale gdy Connie zamknęła oczy i przeszukała pamięć, pomyślała:
„Wżadnymrazie Meredithnie wiedziała”. Wżadnymrazie nie zaakceptowałaby wswoimżyciu
oszustwa. Była prostolinijna. Connie wiedziała: gdy dorastały, doprowadzało ją to do szaleństwa.
A jednak, tak samo jak reszta świata, zastanawiała się, jak mogła nie wiedzieć? Meredithjest
inteligentną kobietą – była prymuską wMerionMercy, ukończyła Princeton. Jak mogła nie
widzieć przestępstwa pod własnymdachem? A więc wiedziała. Ale nie, nie mogła.
Connie zdążyła otworzyć oczy, aby zobaczyć, jak wymizerowany Freddy, ubrany wwymięty
garnitur i wyglądający, jakby miał mdłości, zostaje wyprowadzony zsąduzpowrotemdo celi.
Ty łajdaku– pomyślała.
Parę godzinpóźniej zadzwonił telefon. Na ekranie wyświetlił się komunikat: NUMER
NIEDOSTĘPNY, co zawsze wzbudzało wniej nadzieję, ponieważkażdy niezidentyfikowany numer
mógł być telefonemod Ashlyn.
Odebrała.
– Halo? – odezwała się.
– Connie? Con? – Znajomy kobiecy głos, chociażnie od razugo rozpoznała. To nie była jej córka,
nie Ashlyn, więc Connie natychmiast doznała rozczarowania, zanimzdała sobie sprawę... że
dzwoniącą kobietą jest jej dawna przyjaciółka.
– Meredith? – spytała.
– Dzięki Bogu, że odebrałaś.
*
Co ona najlepszego zrobiła? Dlaczego się zgodziła? To prawda, że od miesięcy myślała
o Meredith. Prawda, że jej współczuła. Prawda, że Meredithbyła najbliższą kobietą wcałymjej
życiu– bliższą niżmatka, bliższą niżwłasna córka. To prawda, że Connie była samotna. Tęskniła za
drugimczłowiekiemobok, za kimś, kto ją zna, kto ją rozumie. Cóż, nie wiedziała, dlaczego się
zgodziła, ale zrobiła to.
Wzdrygnęła się na widok tłumureporterówprzed domemDelinnów. Prawie odjechała, ale
wiedziała, że Meredithbędzie na nią czekać wciemnej uliczce na tyłachkamienicy, a pozostawienie
jej tambyłoby okrucieństwem.
Gdy Connie się zatrzymała, Meredithwybiegła tylnymi drzwiami zbudynkui wskoczyła do
samochodu. Była ubrana wtaką samą białą klasyczną bluzkę, dżinsy i baleriny jak na zdjęciu
zrobionymkilka miesięcy temu, gdy szła odwiedzić Freddy’ego wwięzieniu. Nie czekając, ażna
dobre zatrzaśnie drzwi, Connie wcisnęła gazi wycofała się. Jakiś reporter pstryknął fotkę
odjeżdżającego samochodu; na szczęście Meredithopuściła głowę. Przejechały na pełnymgazie
przezPark Avenue, chociażpoczuły się bezpiecznie dopiero, gdy zjechały ztrasy FDR i znalazły się
na autostradzie międzystanowej numer 95. Właśnie wtedy Meredithchciała porozmawiać, ale
Connie uniosła dłońi powiedziała:
– Nie mówmy o niczym, ażbędziemy bezpieczne wdomuna Nantucket.
Chociażchciała się oczywiście dowiedzieć o wielusprawach.
Gdy zgłośnikówoznajmiono, że promwpływa do portuwNantucket, Connie obudziła się
przestraszona. Meredithsiedziała na przednimsiedzeniu, a dwa kubki parującej kawy – lekkiej,
zcukrem– stały obok siebie na konsoli. Obie pijały taką samą kawę, czego nauczyły się wwieku
sześciulat podczas podwieczorkówubabki Meredith, AnnabethMartin, która wbrewprzyjętym
zasadomserwowała małymdziewczynkomprawdziwą kawę ze srebrnego dzbanka.
Meredithmiała na głowie bejsbolówkę, a na nosie przeciwsłoneczne okulary. Gdy zobaczyła, że
Connie się obudziła, powiedziała:
– Wzięłamkawę. Jakiś facet wkolejce mi się przyglądał, ale sądzę, że to cudzoziemiec.
Słyszałam, jak mówił po rosyjsku.
– Nie chcę cię nakręcać, ale...
– Wierzmi, nie nakręcamsię.
– Musiszbyć niewiarygodnie ostrożna – podjęła Connie. – Nikt nie może wiedzieć, że jesteś ze
mną. ŻadenRosjanin, żadenSzwed, absolutnie nikt.
– Próczmoichprawników. – Meredithwypiła łyk kawy. – Oni muszą wiedzieć, gdzie jestem. Cały
czas toczy się dochodzenie przeciwko mnie. Przeciwko mnie i Leowi.
– Och, Meredith. – Connie poczuła niepokój pomieszany ze złością. Przyjaciółka powinna jej to
powiedzieć, zanimją poprosiła, aby po nią przyjechać, nieprawdaż? Czy wtedy Connie zmieniłaby
zdanie? A biedny Leo, jej chrześniak, jedenznajwspanialszychdzieciaków, jakie znała. Nadal toczy
się dochodzenie? Ale dlaczego? Powstrzymała się przed zadaniemoczywistychpytań: Czy jest coś,
o co mogą was oskarżyć? Czy zostanę uznana za wspólnika? Zamiast tego powiedziała: – Wczoraj
o mały włos nie zadzwoniłamdo Toby’ego, żeby poinformować go, że cię tuzabieram.
– Do Toby’ego? – zdumiała się Meredith.
– Tak.
– Mogę spytać, gdzie onterazjest?
Connie wstrzymała na chwilę oddech, zanimodpowiedziała:
– WAnnapolis. Zwielkimpowodzeniemprowadzi tamfirmę czarterującą jachty i łodzie. Na zimę
ucieka wylegiwać się na Karaibach.
– Co oznacza, że sypia zo połowę młodszymi od siebie modelkami na Saint Barth–
zasugerowała Meredith.
Connie nie potrafiła stwierdzić, czy to było powiedziane żartobliwie, czy zgoryczą. Zdecydowała
się kontynuować wesołymtonem:
– Zpewnością. Wgruncie rzeczy nigdy nie dojrzał. Ale to wnimkochamy, prawda?
Meredithjęknęła wduchu. Ha. Connie jak zawsze miała mieszane uczucia, gdy myślała
o dawnymzwiązkupomiędzy nią i Tobym. Była to zazdrość – kiedy Meredithzakochała się
wTobym, stał się dla niej o wiele ważniejszy niżprzyjaciółka; było teżpoczucie winy, że brat tak
bezlitośnie podeptał uczucia Meredith, i niedowierzanie, że po tylulatachona wciążsię nim
interesuje. Nawet po ślubie zFreddym, żyjąc wniesłychanymluksusie ze swymi dwudziestoma
domami, flotą rolls-royce’ówi prywatnymodrzutowcemwdowolnymdniutygodnia, zawsze pytała:
„Co uToby’ego? Nadal jest żonaty? Spotyka się zkimś? Czy kiedykolwiek pyta o mnie?”.
– Posłuchaj – powiedziała Connie. Trochę dziwne było siedzieć tak obok Meredith. Dzieliły
razembardzo długą historię, lata, całe lata, a przezwiele ztychlat widywały się codziennie.
A jednak tyle się zmieniło. – Wiem, że nie maszdokąd pójść. Ale możliwe, że to się nie uda. Będę
przygnębiona, ty również, i nie zdołamy naprawić naszej przyjaźni. Prowadzą przeciwko tobie
dochodzenie, a ja nie chcę, aby mnie to spotkało. Rozumiesz? Jeśli stanie się coś nie po mojej myśli,
będzieszmusiała wyjechać. I radzić sobie sama.
Meredithpoważnie skinęła głową, a Connie znienawidziła się za te ostre słowa.
– Ale chcę spróbować – dodała. – Dać ci miejsce, gdzie mogłabyś się wyciszyć. Nie jestem
całkowicie bezinteresowna. Ja teżczuję się samotna. Od śmierci Wolfa jestemsamotna każdego
dnia. Ashlyntraktuje mnie jak obcą. Nie rozmawiamy. Na pogrzebie zaszło nieporozumienie. –
Pokręciła głową. Nie chciała o tymmyśleć. – Ona nie ma pojęcia, jaka jest okrutna. Nie zrozumie,
dopóki nie będzie miała własnychdzieci.
– Przykro mi – odrzekła Meredith. – Jeśli to sprawi, że poczujeszsię lepiej, to wiedz, że ze
względuna toczące się śledztwo nie wolno mi kontaktować się zżadnymzmoichchłopców.
A Freddy, chociażżyje, równie dobrze mógłby umrzeć.
Ichsytuacja była wpewnymsensie symetryczna, ale Connie nie chciała różnicować
i porównywać, czyja jest gorsza. Na szczęście wtymmomencie samochody stojące przed nią zaczęły
zjeżdżać zpromui ruszyła swoimescalade’emdo przodu. Odsłoniła się przed nimi panorama
Nantucket wpromieniachporannego słońca: niebieskie niebo, dachy pokryte szarą dachówką,
pozłacana kopuła wieży zegarowej kościoła unitariańskiego. Meredithposiadała domy
wreprezentacyjnychmiejscach– zanimzerwały kontakty, Connie odwiedzała ją wPalmBeachi w
Cap d’Antibes – ale widok wyspy Nantucket był dla niej najbardziej zapierającymdechwpiersiach
widokiemna świecie.
– Och! – wyszeptała.
– Pochyl się – poradziła Connie. – Na wszelki wypadek.
Nie było ani kamer, ani wozówtransmisyjnych, ani reporterów– tylko leniwy rytmpiątkowego
poranka wpierwszychdniachlipca na Nantucket. Byli turyści na Steamship Wharf i zwykły tłumna
głównej ulicy – ludzie zamawiający kanapki na plażę, wypożyczający rowery, odbierający
nawoskowane deski surfingowe wIndianSummer. Connie przejechała obok Muzeum
Wielorybnictwa. Wolf je uwielbiał, był maniakiemmarynistyki, czytał wszystkie książki Nathaniela
Philbricka i Patricka O’Briana. Rodzina Wolfa od pokoleńposiadała tuziemię i gdy dorobili się
zConnie pieniędzy, rozebrali niepozorny domek stojący na hektarowej nadmorskiej działce,
a następnie wybudowali porządny dom.
Posadowiony był przy plaży TomNevers. Gdy Connie i Wolf wspominali, że tammieszkają,
ludzie znający wyspę dziwili się:
– Naprawdę? Taki szmat drogi?
Według tutejszychkryteriówdo TomNevers rzeczywiście trzeba było przejechać szmat drogi,
czyli jakieś dziesięć kilometrówMilestone Road; nie było tuani tak szykownie jak wSconset, ani
tak prestiżowo jak wdomachzwidokiemna port. WTomNevers nie uświadczyło się restauracji
ani sklepu; po kawę czy gazetę Connie musiała jechać do Sconset. Ponieważosada TomNevers
znajdowała się na południowymwschodzie, często spowijała ją mgła, podczas gdy na pozostałej
części wyspy świeciło słońce. Ale ona kochała spokój i ciszę, pustą, surową plażę i przyjacielską fokę
pływającą przy brzegu. Kochała płaski horyzont i prostotę innychdomów. TomNevers nie należało
do wytwornychmiejsc, ale tubył jej dom.
Gdy Connie skręciła wdługi gruntowy wjazd (oznaczony spłowiałymdrewnianymdrogowskazem
znapisem„Flute”), powiedziała przyjaciółce, że może jużusiąść.
– Och! – westchnęła znówMeredith.
Wjazd był okolony zobustrontrawą morską i przygiętymi od wiatruhiszpańskimi drzewami
oliwnymi. Jechały dalej i Connie zastanawiała się, co jej towarzyszka myśli. Delinnowie nigdy nie
raczyli ichodwiedzić tu, na Nantucket, i był to drażliwy temat – jeszcze na długo przed tą sprawą
zWolfemi pieniędzmi. Meredithobiecała, że przyjedzie tego lata, gdy uzyskała dyplom
wcollege’u; była jużwdrodze, miała zarezerwowane bilety na autobus i prom, ale wostatniej chwili
odwołała przyjazd zpowoduFreddy’ego. A potem, gdy go poślubiła, wessał ją wir światowego życia
wHampton.
Odsłonił się widok na dom, a za nimna ocean.
– Omój Boże, Connie, jest ogromny – powiedziała Meredith. – Cudowny.
Connie poczuła przypływdumy, choć wiedziała, że powinna ją odrzucić. Przekonały się przecież,
że rzeczy materialne są ulotne. Kiedyś jej przyjaciółka miała wszystko na świecie; teraznie ma nic.
A jednak nie mogła stłumić uczucia pewnej satysfakcji. Zawsze było tak, że ją uważano za ładną,
a Meredithza mądrą. Connie dostała życie wypełnione miłością, Meredith– bogactwem:
pieniądze, rezydencje, rzeczy i doznania jak znajśmielszychsnów. Jej domwPalmBeachnależał
kiedyś do Pulitzerów. Przyjmowała na kolacji Donalda i Ivankę; na jej czterdziestychurodzinach
śpiewał Jimmy Buffett. Plotki głosiły, że jej imieniemnazwano nawet jedną zgwiazd na niebie.
Czy wobec tego można się dziwić, że Connie odczuła przyjemność, gdy jej domzrobił wrażenie na
Meredith? Że był „ogromny” i „cudowny”.
Był również, niestety, pusty.
Ta myśl przyszła jej do głowy, gdy otworzyła frontowe drzwi i kroki odbiły się echemwwysokim
na dwa piętra foyer. Podłogi były wyłożone białymi nieregularnymi kawałkami marmuru, po
prawej pięły się wzdłużściany schody, spiralnie skręcone wkształcie muszli nautilusa. Dom
zaprojektował Wolf.
Wolf nie żył. Nigdy jużtunie wejdzie. Tenfakt na nowo uderzył Connie niesprawiedliwością.
Minęło dwa i pół roku; przyjaciele i znajomi pocieszali, że zczasembędzie jej łatwiej, że smutek
zelżeje, ale tendzieńjakoś nie nadchodził.
Oddychała ciężko. Stojąca obok niej Meredithwyglądała na bardzo drobną i przybitą. Jesteśmy
jak dwa kłębki nerwów– pomyślała Connie. Ja, którą kiedyś uznano za najładniejszą i najbardziej
popularną, i ona, której wróżono, że zapewne osiągnie sukces.
– Pokażę ci dom– powiedziała.
Poprowadziła gościa przezhol do zalanego różowymświatłemporanka wielkiego pokoju,
rozciągającego się na całą długość domu. Kuchnia znajdowała się po lewej: szafki zklonowego
drewna ze szklanymi drzwiczkami, blaty zniebieskiego granitu. Wszystko tupochodziło
znajwyższej półki, gdyżConnie była wyśmienitą kucharką. Kuchenka zośmioma palnikami firmy
Garland, głęboki ceramiczny zlew, lodówka na wina, podwójny piekarnik, ekstraszeroka
zabudowana zmywarka, włoskie kobaltowo-białe kafelki nad blatem, które ona i Wolf znaleźli
podczas podróży przezCinque Terre. Kuchnia przechodziła wjadalnię zlśniącymstołemzdrewna
wiśniowego i tuzinemkrzeseł. Podwójne drzwi balkonowe, prowadzące na taras, oddzielały jadalnię
od salonu, równieżurządzonego na biało i niebiesko. Na końcupokojuznajdował się biały ceglany
kominek zmasywną półką zrobioną zkawałka drewna, które dziadek Wolfa znalazł na plaży po
huraganie Donna w1960 roku.
– Jest cudowny – powiedziała Meredith. – Kto go projektował?
– Ja – odparła Connie.
– Nigdy wżyciuniczego nie urządzałam. Zawsze mieliśmy do tego Samanthę. – Meredith
powędrowała wodległy koniec salonu, gdzie na półkachznajdowała się kolekcja barometrówWolfa.
– Wydawało się, że to przywilej, no wiesz, mieć dekoratorkę, która wybiera dla nas rzeczy, ustawia
je, tworzy naszstyl. Ale to oszustwo, jak wszystko inne. – Dotknęła grzbietówksiążek. – To mi się
o wiele bardziej podoba. Tenpokój to ty, Wolf i Ashlyn.
– Tak – potwierdziła Connie. – To prawda. Tak było. To trudne, rozumiesz. – Uśmiechnęła się
wzadumie. Była szczęśliwa, że nie jest sama, ale słuchanie Meredithpowtarzającej to, czego ona
sama nie mogła wypowiedzieć, stawało się nieznośne. – Może pójdziemy nad morze?
Przebywanie na plaży było szczególnie bolesne, tubowiemrozrzuciła prochy Wolfa ponad dwa
lata temuwobecności jego brata Jake’a, jego żony Iris i Toby’ego, który wykorzystał żałobną
ceremonię na Nantucket, by po razkolejny bezsensusię upić. Gdy obie zMeredithzostawiały
odciski stóp na mokrympiasku– był odpływ– Connie zastanawiała się, gdzie się terazznajdują
szczątki Wolfganga Charlesa Flute’a. Był żywotnym, ciepłym, kochającymmężczyzną imponującego
wzrostu– prawie dwa metry – miał barytonowy głos, bystry umysł i pierwszorzędne oko. Posiadał
firmę architektoniczną budującą biurowce wWaszyngtonie, uznawane za nowatorskie,
a jednocześnie dość tradycyjne, aby utrzymać własny styl wśród pomnikówarchitektury. Według
standardówwaszyngtońskichWolf nie należał do grubychryb ani teżdo bogaczy Wall Street, ale
był aktywnymi poważanymczłowiekiem. Najlepsze wnimbyło to, że potrafił dzielić uwagę
pomiędzy wszystkie aspekty swego życia. Pomagał Ashlynwtworzeniufantastycznychszkolnych
projektów; miksował szokująco zimne i pyszne martini; był fanatykiemjazdy na unicyklu(nauczył
się na nimjeździć podczas studiówlicencjackichna uniwersytecie Brown), jak równieżgry
wpaddleball i tenisa orazżeglowania. Kolekcjonował stare sekstansy i barometry. Studiował
astronomię i wierzył, że śledząc rozmieszczenie gwiazd, człowiek może się nauczyć projektowania
przestrzeni. Nawet gdy ścigały go terminy wpracy, zawsze był uczuciowo obecny wżyciuConnie.
Wdniach, gdy pracował do późna – zdarzało się to co dwa lub trzy miesiące – posyłał jej kwiaty
albo zamawiał jedzenie whinduskiej restauracji i zapraszał do biura na kolację przy świecach. Gdy
spotykała się gdzieś zprzyjaciółkami, zawsze przysyłał imwino do stolika i inne kobiety się
zachwycały, jakie Connie ma szczęście.
A gdzie był teraz? Zmarł na raka mózgui postąpiła zgodnie zjego życzeniem, kremując ciało
i rozrzucając prochy na plaży wTomNevers. Prochy się rozpadły, rozłożyły; stały się drobinkami
zawieszonymi wmorskiej wodzie. Wtenoto sposób ciało zamieszkiwane przezWolfa zniknęło;
wróciło zpowrotemdo ziemi. Ale ona myślała o nim, jakby gdzieś tubył, wfalachopływającychjej
kostki.
Meredithbrodziła wwodzie do pół łydki. Dla Connie woda była nadal za zimna, ale jej
przyjaciółce najwyraźniej sprawiała przyjemność. Wyrazmalujący się na jej twarzy był czymś
pośrednimpomiędzy uniesieniema załamaniem. Mówiła głosempełnymłez, chociaż, jak zapewniał
„NewYork Post”, jej oczy pozostawały suche.
– Nigdy nie myślałam, że jeszcze kiedyś zamoczę stopy woceanie. – Connie tylko skinęła głową.
– Jak ci się za to odwdzięczę? Nie mamnic.
Connie uściskała ją, myśląc, że jest filigranowa jak lalka. Kiedyś, wszkole średniej, gdy
Meredithupiła się na imprezie, zaniosła ją do domuna barana.
– Nic nie chcę – odpowiedziała.
To była urocza chwila nad wodą, jak zfilmuWariatki – pomyślała Connie, ciesząc się
ztowarzystwa i ztego, że Meredithjest jej dozgonnie wdzięczna; powoli jednak zaczynała do niej
docierać waga tego, co uczyniła. Jej najlepsza przyjaciółka zdzieciństwa jest żoną największego
oszusta wszechczasów. Wszędzie traktują ją jak persona nongrata. Ma miliony przeciwników
i tysiące wrogów. Nadal prowadzone jest przeciwniej dochodzenie. Dzięki słówku„nadal” zdawało
się, że śledztwo jest stanemtymczasowym, że zostanie oczyszczona A jeśli nie? Jeśli Meredith
zostanie uznana za winną? Jeśli naprawdę jest winna?
Co ja zrobiłam? – zastanawiała się Connie. Co najlepszego zrobiłam?
Meredithrozgościła się wswojej sypialni – prostymgościnnympokojuzbiałą boazerią i małą
własną łazienką. Oba pomieszczenia zostały pomalowane na różowo i urządzone osobiście przez
Connie zpomocą Wolfa i kobiety ze sklepuMarine Home Center. Francuskie drzwi otwierały się
na mały balkonik wstyluRomea i Julii. Meredithbardzo podobało się to wnętrze.
– Mój pokój jest na końcukorytarza – poinformowała Connie.
Pokój, o którymmówiła, był głównymapartamentem, zajmującymzachodnią część pierwszego
piętra. Znajdowała się tamsypialnia zdużymłożem, zktórego widać było ocean; łazienkę
wyposażono wgłęboką wannę jacuzzi, kabinę zdeszczownicą, dwie umywalki, lustrzaną ścianę
i wagę, która łaskawie pokazywała pół kilo lub kilogrammniej. Wpokojubyły dwie ogromne szafy.
(Zeszłego lata Connie wkońcuoddała letnie rzeczy męża do szpitalnego sklepucharytatywnego).
Wtej części domubył teżgabinet Wolfa zdeską kreślarską, oprawionymi mapami
oceanograficznymi i teleskopem, ustawionymdo oglądania najbardziej interesującychletnich
konstelacji. Connie nie miała na tyle siły ducha, aby pokazać Meredithgłówny apartament;
wrzeczywistości od śmierci Wolfa nie spędziła ani jednej nocy wswymłóżku. Podczas pobytu
wNantucket zasypiała na sofie na dole po dwóchlub trzechlampkachchardonnay, a kiedy miała
gości – na dole piętrowego łóżka wsypialni na drugimpiętrze, którą bezsensuurządziła dla
przyszłychwnuków.
Nie chciała spać wmałżeńskimłożubezWolfa. Tak samo było wdomu. Nie potrafiła tego
wyjaśnić. Przeczytała gdzieś, że śmierć współmałżonka znajduje się na pierwszymmiejsculisty
najbardziej stresującychwydarzeńwżyciu– a przecieżtego poranka wpuściła pod swój dachjeszcze
więcej stresu.
– Muszę pojechać po zakupy – powiedziała.
– Mogę ci towarzyszyć?
Connie obserwowała Meredith, podskakującą na palcach, jak kiedyś na trampolinie.
– Okej – zgodziła się. – Ale musiszzałożyć czapkę i okulary.
Śmiertelnie się bała. Co by się stało, gdyby ktoś odkrył, że pani Delinnjest właśnie tu, że
mieszka znią?
– Czapkę i okulary – powtórzyła Meredith.
Connie prowadziła dziewięć kilometrówdo Stop&Shop, podczas gdy jej towarzyszka sporządzała
listę zakupówna bloczkupapieruopartymna udzie. Strachustąpił i Connie ogarnęło tak dobre
samopoczucie, jakiego normalnie doświadczała dopiero po długimmasażui trzechkieliszkach
chardonnay. Otworzyła dach, świeże powietrze wpadło do środka; gdy włączyła radio, Queen
śpiewał We Are the Champions, hymndrużyny hokeja na trawie zMerionMercy, wktórej obie
przyjaciółki grały przezcztery lata. Terazjedna uśmiechnęła się szeroko, a druga wystawiła twarz
do słońca i chwilowo wsamochodzie zagościło szczęście.
Wsklepie Connie posłała Meredithpo pełnoziarniste tortille i grecki jogurt, podczas gdy sama
stanęła wkolejce do stoiska zdelikatesami. PotemMeredithudała się po proszek do prania,
gumowe rękawiczki i gąbki, ale zniknęła na tak długo, że Connie struchlała. Zaczęła biegać
zwózkiempo sklepie, starając się nie zderzyć zinnymi klientami orazichmałymi dziećmi, którzy
odurzeni morskimpowietrzemi słońcemporuszali się wślimaczymtempie. Gdzie ona się podziała?
Zastanawiała się, czy ją głośno zawołać. Mało prawdopodobne, żeby wyszła ze sklepu, a więc czego
Connie się obawiała? Bała się, że Meredithzostała zatrzymana przezagentówFBI. Powinna być
walejce ze środkami czyszczącymi i ręcznikami papierowymi, ale tamjej nie było, ani wnastępnej,
ani wkolejnej. Connie kilka godzintemuodzyskała swą starą przyjaciółkę, która znówzniknęła.
Nie była nawet pewna, czy chce, aby Meredithzostała – dlaczego więc panikowała, że zniknęła?
Wreszcie odnalazła ją stojącą ztorebką kajzerek przy regale zpieczywem.
Westchnęła zulgą. To śmieszne – pomyślała potem. Muszę się opanować.
– Och, dobrze, że jesteś – powiedziała. – Myślałam, że cię zgubiłam.
– Taki jedenfotograf z„USA Today” obserwował sklep Gristedes obok mojego domu, a drugi
z„National Enquirer” często odwiedzał D’Agostino, trochę dalej przy mojej ulicy. Nie mogłamwyjść
kupić jajek. Ani pasty do zębów.
Connie wyjęła bułki zrąk Meredithi włożyła je do wózka.
– Tutaj nikt cię nie śledzi.
– A jednak...
– Zgoda. Lepiej nie prowokujmy losu. – Connie skierowała się do kasy zadowolona, że nie zna
nikogo wsklepie.
Podjęli zWolfemświadomą decyzję nieangażowania się wżycie towarzyskie na Nantucket.
Przezcały rok wWaszyngtonie chodzili na przyjęcia, imprezy dobroczynne orazkolacje, a tutaj od
tego odpoczywali, pomimo że Wolf nadal miał na wyspie kilkuprzyjaciół zwczesnej młodości. Jego
rodzice i dziadkowie należeli do Nantucket Yacht Club i latemrazczy dwa był zapraszany na żagle
albo na przyjęcie koktajlowe lub grilla wogrodzie rodzinnego domuktóregoś zprzyjaciół. Chociaż
Connie przyjeżdżała na Nantucket od ponad dwudziestulat, czuła się tuanonimowo. Nikogo nie
znała i nikt nie znał jej.
Gdy stały wkolejce, Meredithwręczyła jej trzy banknoty dwudziestodolarowe.
– Chciałabymsię dorzucić do wydatków.
Connie rozważała przezchwilę, czy nie machnąć ręką na te pieniądze. Dziennikarze telewizyjni
wyłożyli sprawę jasno – jeśli pani Delinnnie ukrywa tajnego konta wjakimś zagranicznymbanku,
została bezgrosza.
– Jak uważasz– powiedziała wkońcu. – Ale to nie jest konieczne.
– Okej – szepnęła Meredith.
Wpowrotnej drodze do TomNevers Connie zauważyła jakieś zamieszanie na rondzie. Na
parkingumiejscowej gazety „Inquirer and Mirror” roiło się od wozówtransmisyjnych. Nie
zareagowała od razu. Czy to wozy telewizyjne?
– Pochyl się – rzuciła. – Reporterzy. – Sprawdziła wtylnymlusterku. – CNN, ABC.
Meredithzgięła się wpół tak nisko, jak tylko pozwalał pas.
– Żartujesz– powiedziała.
– Nie żartuję – odrzekła Connie.
– Nie mogę wto uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że interesuje ich, gdzie jestem. No tak,
oczywiście, wpewnymsensie ichto obchodzi. Cały świat powinienprzecieżwiedzieć, że spędzam
lato na Nantucket. Chodzi o to, by mnie obsmarować, pokazując, że nadal wiodę luksusowe życie.
– Bo to prawda. – Connie próbowała się uśmiechnąć.
– Dlaczego nie mieszkaszwjakimś okropnymmiejscu? – spytała Meredith. – Na przykład wEast
Saint Louis? Mogliby wtedy napisać, że pani Delinnspędza lato wgorącymi niebezpiecznymEast
Saint Louis!
– To nie jest śmieszne – zauważyła Connie. Sprawdziła wtylnymlusterku. Droga za nimi była
pusta. Sprawdziła jeszcze raz. – No dobra, wyobraźsobie, że nas nie śledzą.
– Nie?
Connie jechała dalej. Czuła się odrobinę rozczarowana.
– Fałszywy alarm, jak przypuszczam– powiedziała, starając się rozgryźć, dlaczego wozy TV stoją
przy rondzie, i nagle przypomniała sobie trzecią lub czwartą wiadomość dnia, zepchniętą na dół pod
wyrok na Freddy’ego Delinna. – Och, prawda! – zawołała. – Wtymtygodniuprzebywa tu
prezydent!
Meredithusiadła prosto.
– Przestraszyłaś mnie. – Wykonywała jakieś głośne oddechy według metody Lamaze’a, aby się
uspokoić.
Connie przypomniała sobie, jak Meredithleżała wszpitalupo urodzeniuLea. Razemzdwuletnią
Ashlynpojechała tam, aby zobaczyć przyjaciółkę i jej dziecko. Freddy, dumny jak jakiś cholerny
paw, wyciągnął wtedy kosztowne (nie wspominając, że nielegalne) kubańskie cygara i podał jej
jedno, mówiąc: „Weźi daj je Wolfowi. Będzie zachwycony”. Connie przypomniała sobie ukłucie
zazdrości, że Meredithurodziła ztaką łatwością. (Ona sama męczyła się zAshlynprawie dobę,
doznała pęknięcia macicy, co uniemożliwiło jej posiadanie następnychdzieci). Młoda matka
powiedziała wtedy: „Dzięki Bogu, że Freddy’emuurodził się chłopiec i czcigodne nazwisko Delinn
przetrwa”. To zdenerwowało Connie; poczuła się gorsza, że sama ma dziewczynkę i nie będzie mieć
więcej dzieci, które mogłyby nosić czcigodne nazwisko Flute. Ubodły ją te słowa i zurazą
pomyślała, że mogła przyjechać zBethesda do Nowego Jorku, aby odwiedzić Meredithwszpitalu,
podczas gdy ta nie pofatygowała się, aby odbyć podróżwodwrotną stronę dwa lata temu, gdy
urodziła się Ashlyn. Zdumiewające, jak nagle pojawiają się takie wspomnienia. Zadziwiające, że
wumyśle Connie pozostawały dobre i złe strony każdej relacji, wymieszane razemjak dziecięce
farby. Meredithbyć może pamięta tylko radość zjej przyjścia lub przypomina sobie śliczne
ubranko, które ona przyniosła. Gdy myśli o narodzinachsyna, pewnie przychodzi jej do głowy tylko
to, że „przeciwko Leowi prowadzone jest śledztwo”.
Connie skręciła na podjazd i zaparkowała przed domem. Meredithpoderwała się, aby wyjąć
zakupy zsamochodu.
– Idźodpocząć – powiedziała. – Ja się tymzajmę.
Connie się roześmiała.
– Nie jesteś tuna etacie służącej. Ale dzięki za pomoc.
Wróciła myślami do tamtego dnia wszpitalu. Meredithpozwoliła wtedy Ashlynpotrzymać swoje
nowo narodzone dziecko, pomimo że przełożona pielęgniarek protestowała. „Wszystko wporządku
– uspokoiła ją. – Ja i moja przyjaciółka czuwamy”. Osobiście zrobiła zdjęcia. Oprawiła jedno
i wysłała je Connie. A potem, oczywiście, poprosiła ją, żeby została chrzestną matką Lea.
– Miło mieć kogoś obok siebie – powiedziała Connie.
– Nawet mnie? – spytała Meredith.
– Nawet ciebie.
Elin Hilderbrand Srebrna dziewczyna Zangielskiego przełożyła Adela Drakowska
Dla mojej córki, Shelby Katharine Cunningham. Nie znajduję słów, by Cię opisać. Powabna? Pełna życia? Czarująca? Wszystko to, moja kochana, i jeszcze więcej.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Meredith Martin Delinn Postanowiły nie rozmawiać, dopóki Meredithnie będzie bezpieczna wdomuna Nantucket. Najpierwmusiały zmierzyć się zautostradą. Znała ją doskonale, tak jak każdy Amerykanin posiadający dom(a wjej wypadku– trzy domy) pomiędzy Maine i Florydą. Minęły dziewięćdziesiąt trzy nużące zjazdy wConnecticut, zanimprzekroczyły granicę Rhode Island i zaledwie godzinę później Massachusetts. Gdy przejeżdżały przezmost Sagamore, wschodziło słońce, oblewając kanał Cape Cod radosną, różową poświatą, od której Meredithażbolały oczy. Pomimo pierwszego dnia lipca ruchna moście był niewielki; dlatego Connie lubiła jeździć nocą. Wkońcudojechały do Hyannis, miasta, które Meredithodwiedziła zrodzicami we wczesnych latachsiedemdziesiątych. Pamiętała, jak jej matka, Deidre Martin, nalegała, aby przejechali obok posiadłości Kennedych. Stały tamstraże; było to zaledwie kilka lat po zabójstwie Bobby’ego. Pamiętała też, jak jej ojciec, Chick Martin, zachęcał ją do zjedzenia kanapki zhomarem. Miała zaledwie osiemlat, ale onwierzył wwytworne gusta córki. „Błyskotliwa i utalentowana – zwykł przechwalać się bezwstydnie. – Ta dziewczyna jest doskonała”. Meredithspróbowała homara, wypluła, a potempoczuła zażenowanie. Ojciec wzruszył ramionami i dokończył swoją kanapkę. Nawet po tylulatachwspomnienie Hyannis napełniało ją poczuciemwstydu, spychając na drugi planhańbę, jaka ją okryła, gdy jej męża, Freddy’ego Delinna, postawiono wstanoskarżenia. WHyannis rozczarowała swego ojca. Dzięki Bogu, że Chick nie może jej terazwidzieć. Chociażpostanowiły nie rozmawiać o niczymistotnym, Meredithzwróciła się do Connie, która –
wbrewrozsądkowi – zgodziła się udzielić jej chwilowego schronienia, mówiąc: – Dzięki Bogu, że mój ojciec nie może mnie widzieć. Connie, która wjeżdżała właśnie na parking linii promowej Steamship Authority, westchnęła wodpowiedzi. – Och, Meredith. Trudno było odczytać, co ma na myśli. „Och, Meredith, maszrację; co za szczęście, że Chick nie żyje od trzydziestulat i nie musiał być świadkiemtwojego błyskawicznego wzlotui jeszcze bardziej spektakularnego upadku”. Albo: „Och, Meredith, przestańużalać się nad sobą”. A może: „Och, Meredith, myślałam, że zgodziłyśmy się, iżnie będziemy rozmawiać, dopóki nie dotrzemy do domu. Ustaliłyśmy pewne zasady, a ty je łamiesz”. Albo: „Och, Meredith, zamknij się, proszę”. Rzeczywiście, wtonie głosuConnie, odkąd ją ocaliła o drugiej nad ranem, pobrzmiewało ledwie skrywane... Co? Złość? Strach? Konsternacja? Czy Meredithmogła ją winić? Nie rozmawiała znią od prawie trzechlat, a podczas ostatniej rozmowy powiedziały sobie potworne rzeczy; można by rzec, że użyły palnika do rozerwania żelaznego łańcucha swojej przyjaźni. Albo: „Och, Meredith, co ja zrobiłam? Dlaczego tujesteś? Chciałammieć beztroskie lato. Pragnęłamświętego spokoju. A terazmamciebie, paskudny międzynarodowy skandal, na przednimsiedzeniuswojego samochodu”. Zdecydowała się przyjąć te słowa za dobrą monetę, uznać „Och, Meredith” za quasi-współczujący brak odpowiedzi. Connie zatrzymała się przed bramą wjazdową i pokazała strażnikowi bilet na prom; była roztargniona. Meredithmiała na sobie czapeczkę swego syna Carvera – bejsbolówkę drużyny Choate – i optyczne przeciwsłoneczne okulary, które na szczęście były duże, okrągłe i bardzo ciemne. Odwróciła głowę od strażnika. Nie mogła pozwolić, żeby ją rozpoznano. Connie zatrzymała się na rampie prowadzącej do lukusamochodowego. Samochody wyglądały wnimjak modele Matchboxa zapakowane wciasnej walizeczce. Był pierwszy lipca; nawet o tak wczesnej porze na promie panował odświętny nastrój. Dżipy były wyładowane po dachręcznikami plażowymi i przenośnymi grillami; przed jej wozemstał stary wagoneer ze zderzakiemoblepionym co najmniej szesnastoma plażowymi winietami we wszystkichkolorachtęczy. Meredithmiała poturbowane, złamane serce. Postanowiła nie myśleć o chłopcach, ale wszystko się znimi kojarzyło. Przypomniała sobie, jak pakowali do range-rovera torby zkostiumami plażowymi, koszulkami do surfingui klapkami, rękawice i korki do bejsbolu, aluminiowy futerał zzestawemdo badmintona, nowe talie kart i baterie do latarek. Zamykała psa za kratką, mocowała deskę surfingową Carvera na bagażnikui ruszali – dołączali odważnie do korka, który ciągnął się od Freeport przezcałą drogę do Southampton. Jak zwykle źle wybrali moment i utknęli za jakimś minibusem. Ale było zabawnie. Chłopcy zmieniali się przy radiu– Leo lubił folk rock, Counting Crows był jego
ulubionymzespołem, Carver zaś heavy metal, który prowokował psa do wycia – a Meredithczuła, że imbyło goręcej i imdłużej jechali, tymbyli szczęśliwsi, dojeżdżając do Southampton. Słońce, piasek, ocean. Zdejmijcie buty i otwórzcie okna. Freddy dojeżdżał wweekendy, a wnastępnych latachprzylatywał helikopterem. Leo! Carver! Leo. Biedny Leo – myślała Meredith, patrząc terazna rozbawionychletników. Przezlata dorastania opiekował się Carverem. Chronił go, uczył, obejmował. A terazto Carver podtrzymywał i wspierał brata. Modliła się, aby dobrze muszło. Zgłośnika popłynął komunikat dotyczący zasad i przepisówobowiązującychna promie. Zaryczała syrena i Meredithusłyszała odległe oklaski. Poczciwe, szczęśliwe dusze zmierzające tego pięknego poranka na wyspę Nantucket witały owacją początek lata. Tymczasemona czuła się tak, jakby wciążznajdowała się trzy stany stąd. Dokładnie wtymmomencie policja federalna mogła wchodzić do jej penthouse’ una Park Avenue i zajmować dobytek. Meredithzdziwną obojętnością zastanawiała się, jak to będzie wyglądać. Wyjeżdżając zConnie, zapakowała do jednej miękkiej torby podróżnej proste letnie ubrania, a do kartonuosobiste rzeczy – fotografie, akt ślubu, świadectwa urodzenia chłopców, kilka ulubionychpowieści wmiękkichokładkach, jedenszczególny notes zpierwszego rokuwPrincetoni jedną płytę, oryginalne wydanie z1970 rokuSimona i Garfunkela Bridge Over TroubledWater[1], której nie miała nadziei kiedykolwiek wysłuchać, ale nie mogła jej zostawić. Pozwolono jej zabrać okulary optyczne, okulary przeciwsłoneczne na receptę i czterokaratowy zaręczynowy pierścionek zbrylantem. Odziedziczyła go po babce, AnnabethMartin; nie był kupiony za brudne pieniądze. I jeszcze perły od matki, prezent zokazji ukończenia Princeton, które należały do tej samej kategorii, ale terazMeredithnie widziała ichzastosowania. Nie założy pereł wwięzieniu. Gdyby chciała być przezorna, mogła je oddać wzastaw, a pieniądze dołożyć do marnej sumki, która jej została. A co zresztą jej dobytku? Wyobraziła sobie ponurych, potężnychfacetówwczarnychuniformach, zpistoletami wkaburach. Niemal widziała, jak któryś znichbierze zjej toaletki subtelną buteleczkę zperfumami Shalimar i nie mogąc się powstrzymać, wdycha ichzapach. Inny zdejmuje złóżka szwajcarską pościel wartą tysiące dolarów. Ale co znią zrobią? Oddadzą do pralni, odłożą, sprzedadzą? Zabiorą jej rzeźbę Hostetlera i rysunki AndrewWyetha, zdejmą ruchomą przestrzenną rzeźbę Caldera zsufituwsalonie. Przejrzą szafę i zapakują do kartonówbuty Louboutina i Sergia Rossiego, zabiorą codzienne sukienki – Diane vonFurstenberg, Phillipa Lima – i suknie od Diora, Chanel, Caroline Herreras. Federalni oświadczyli, że cały jej dobytek zostanie sprzedany na aukcji, a dochód przekazany na funduszrestytucyjny dla poszkodowanychinwestorów. Pomyślała o jasnoniebieskiej sukni od Diora, za którą zapłaciła dziewiętnaście tysięcy dolarów– teraz uśmiechała się do siebie zpolitowaniem– i zastanawiała się, do kogo będzie należeć. Zapewne do
jakiejś drobnej osoby – Meredithmiała zaledwie metr pięćdziesiąt pięć wzrostui ważyła czterdzieści pięć kilo. Tę suknię osobiście zaprojektował dla niej JohnGalliano. U kogo wylądują miedziane garnki firmy All-Clad (używane tylko czasami przezdziewczynę Lea, Anais, która uważała, że Meredithgrzeszy, nie gotując wswej wykwintnej, błyszczącej kuchni), a ukogo karafka do whisky zrżniętego kryształu, zktórej Freddy nigdy nie nalewał sobie drinka, chyba że wostatnichdniachprzed zdemaskowaniem. (To właśnie widok Freddy’ego wlewającego wsiebie kolejno trzy szklanki whisky Macallana rocznik 1926 wprowadził ją wstannajwyższej czujności). Wjej głowie, niczymwpuszce Pandory, uchyliło się wieko zoskarżeniami: „Nikt nie wie, jak onto robi. Mówi, że to czarna magia, ale to nie może być zgodne zprawem. Onłamie prawo. Zostanie złapany”). Meredithwiedziała, że policjantównajbardziej zainteresuje prywatny gabinet Freddy’ego. Zawsze zamykał go na klucz; zaczęło się to, gdy dzieci były małe i nie chciał, aby muprzeszkadzały podczas rozmówtelefonicznych, i tak jużzostało. Drzwi pozostawały zamknięte – zarówno wtedy, gdy był wgabinecie, jak i wtedy, gdy go tamnie było – nawet przed Meredith. Jeśli chciała wejść, musiała pukać. Zeznała to pod przysięgą, ale władze jej nie uwierzyły. Jej odciski palców (dosłownie) znajdowały się na klamce i (wprzenośni) na jednej znielegalnychtransakcji. Trzy dni przezupadkiemDelinnEnterprises przetransferowała piętnaście milionówdolarówz„funduszu łapówkowego” przedsiębiorstwa na osobisty rachunek maklerski, który dzieliła zmężem. Federalni będą równieżzainteresowani osobistympokojemwypoczynkowymFreddy’ego. Ich dekoratorka, Samantha Deuce, zaaranżowała go jako „bibliotekę dżentelmena” zpółkami pełnymi książek zdziedziny finansów, kolekcją zabytkowychskarbonek i bejsbolowymi pamiątkami zgry Babe’a Rutha wdrużynie Yankees. Freddy nawet nie kibicował Yankeesom, ale Samancie pasowało, aby był fanemBabe’a Rutha, ponieważ, jak twierdziła, obydwaj byli ikonami swoich czasów. Ikonami swoichczasów. Meredithuważała ją za mistrzynię przesady. Mążprawie zawsze cieszył się tympokojemwsamotności; nie potrafiła sobie przypomnieć nikogo, kto by odpoczywał wgłębokichskórzanychfotelachlub oglądał cokolwiek na ekranie pięćdziesięciodwucalowego telewizora. Chłopcy nie lubili tamprzebywać; nawet zawody piłkarskie woleli oglądać wkuchni zMeredith. Na tylnej ścianie ukryto tarczę do gry wrzutki, której – była tego pewna – nigdy nie używano; rzutki nadal spoczywały wplastikowymopakowaniu. Jedyną osobą, jaką przypominała sobie wpokojuFreddy’ego, była Samantha. Kilka lat wcześniej zastała ichtamoboje, jak stali obok siebie, podziwiając myśliwską rycinę, którą dekoratorka kupiła wdomuaukcyjnymChristie. (Wybór ryciny był nieco ironiczny, Freddie bowiemnie polował i nienawidził broni: jego młodszy brat zginął od zabłąkanej kuli podczas wojskowychćwiczeń). Trzymał wówczas rękę na pośladkachSamanthy. Gdy weszła Meredith, tak raptownie cofnął dłoń, że samzwrócił jej uwagę na to, iżdotykał dziewczyny. Od tamtej pory często
o tymmyślała – ręka Freddy’ego na tyłkuSamanthy. Nic takiego, prawda? Tamta od lat była ich dekoratorką. Mążi ona byli bliskimi, dobrymi przyjaciółmi. Gdyby on, ot tak, położył tamrękę, Meredithwogóle by się nad tymnie zastanawiała. Dopiero jego gwałtowna reakcja skłoniła ją do rozmyślań. Freddy nigdy nie okazywał strachu. Promszarpnął do przodu. Connie zaklinowała swojego ciemnozielonego cadillaca escalade’a pomiędzy ciężarówką supermarketuStop&Shop a czarnymrange-roverem, podobnym do tego, którymMeredithjeździła do Hamptons. Wysiadła i zatrzasnęła za sobą drzwi. – Dokąd idziesz? – zapytała zprzerażeniemjej towarzyszka. Connie nie odpowiedziała. Otworzyła tylne drzwi escalade’a i wsiadła do środka. Poszukała poduszki i położyła się na siedzeniu. – Jestemskonana – wyjaśniła. – Oczywiście – przyznała Meredith. Connie wyszła zdomuwczoraj o ósmej wieczorem, zaledwie cztery godziny po telefonie od niej. Jechała sześć godzinna Manhattani kręciła się po ciemnymzaułkuna tyłach824 Park Avenue, czekając na pojawienie się przyjaciółki. Za konteneremna śmieci stał fotoreporter, ale palił papierosa i zdążył nastawić aparat dopiero wtedy, gdy Meredithbyła wsamochodzie, a kierująca nimkobieta, niczymrabuś bankowy wfilmie akcji, zpiskiemoponruszała do tyłu. Pasażerka schowała głowę pod deskę rozdzielczą. – OJezu, Meredith– powiedziała Connie. – Widziałaś, co się dzieje przed frontowymwejściem? Wiedziała, że kłębił się tamtłumreporterów, było mnóstwo kamer i wozówtransmisyjnych. Byli tutaj wdniu, gdy wyprowadzano Freddy’ego zapartamentuwkajdankach, i rano, gdy Meredith szła go odwiedzić wwięzieniu, a po raztrzeci prawie dwa dni później, gdy oczekiwali na usunięcie jej samej zbudynkuprzezpolicję federalną. Publiczność chciała wiedzieć, dokąd się uda żona finansowego oszusta wszechczasówpo wyrzuceniujej zpenthouse’una Park Avenue. Meredithmiała dwóchadwokatów. Adwokat prowadzący nazywał się BurtonPenn; zaproponował, aby zwracała się do niego: Burt. Nie znała go wcześniej. Mążwynajął dla siebie ich długoletniego rodzinnego prawnika Richarda Cassela. Cholerny Freddy, wziął sobie najlepszego, pozostawiając ją zprzedwcześnie łysiejącym, trzydziestosześcioletnimBurtonemPennem. Dobrze, że przynajmniej skończył prawo wYale. Drugi adwokat był jeszcze młodszy, miał ciemne kędzierzawe włosy i wystające siekacze, jak jedenztychnastoletnichwampirów. Nosił okulary i mimochodemzwierzył się Meredith, że ma astygmatyzm. – Ja również– powiedziała; nosiła okulary wrogowychoprawkachod trzynastego rokużycia. Bardziej się przywiązała do drugiego adwokata. Nazywał się DevonKasper. Poprosił, aby nazywać go Dev. Powiedział jej prawdę. Wjego głosie brzmiało jednak współczucie, gdy oznajmił
Meredith, że trwa wjej sprawie śledztwo, ponieważprzelała piętnaście milionówdolarówna wspólny, swój i Freddy’ego, rachunek maklerski, i możliwe, że zostanie oskarżona o współpracę i posłana do więzienia. Wjego głosie brzmiało współczucie, gdy powiedział swej klientce, że wsprawie jej syna Lea równieżwszczęto dochodzenie, ponieważpracował zFreddymwDelinn Enterprises. Chłopak miał dwadzieścia sześć lat. Pracował wlegalnymoddziale handlowymfirmy. Dlaczego federalni wszczęli śledztwo przeciwko Leowi? Meredithnie wiedziała i starała się nie panikować – panika nie jest dobrymdoradcą – ale przecieżchodziło o jej dziecko. Był jej odpowiedzialnymsynem, tym, który poszedł do Dartmouth, został kapitanemdrużyny lacrosse i wiceprzewodniczącymoddziałuAmnesty International; był tym, który ma stałą dziewczynę, tym, który, ztego co wiedziała Meredith, nigdy nie złamał prawa – nigdy nie zwędził ze sklepupaczki gumy do żucia, nie pił alkoholujako nieletni, nie dostał mandatuza złe parkowanie. – Dlaczego prowadzą śledztwo wsprawie Lea? – spytała, czując pospieszne kołatanie serca. Jej dziecko znalazło się wniebezpieczeństwie jak wybiegający na ulicę trzylatek. – Cóż– odrzekł Dev – prowadzą śledztwo przeciwko niemu, ponieważinny handlowiec, ogólnie szanowany weteranzdziesięcioletnimstażemna „legalnympiętrze” o nazwiskuDeaconRapp, powiedział SEC[2] i FBI, że Leo uczestniczył wpiramidzie finansowej według schematuPonziego, stworzonej przezojca. Deaconzeznał, że chłopak był wstałymkontakcie zkolegami zsiedemnastego piętra, gdzie znajdowała się centrala tej piramidy. Na siedemnastympiętrze Freddy miał mały gabinet orazsekretarkę. To było szokiemdla Meredith. Nic nie wiedziała ani o istnieniusiedemnastego piętra, ani o sekretarce, pani Edith Misurelli. Federalni nie mogli przesłuchać pani Misurelli, ponieważprzysługiwały jej miesiące zaległego urlopui dzieńprzed wybuchemskandaluwyjechała do Włoch. Nikt nie wiedział, jak się znią skontaktować. Głos Deva brzmiał szczególnie współczująco, gdy powiedział Meredith, że do czasuzakończenia śledztwa absolutnie nie może się kontaktować zżadnymzsynów; rozmowa pomiędzy nią i Leem mogłaby zostać uznana za dowód spiskowania. A ponieważCarver i jego brat mieszkali wspólnie wstarymwiktoriańskimdomuwGreenwich, który był poddawany renowacji, nie mogła zadzwonić równieżdo Carvera. Burt i Dev spotkali się zadwokatemLea i obydwie strony doszły do wniosku, że istnieje duże prawdopodobieństwo wzajemnego wpływania na siebie. Meredithpowinna zatem pozostać wjednymobozie, chłopcy wdrugim. Chwilowo. – Przykro mi, Meredith. Dev często to powtarzał. Wpatrywała się badawczo wConnie, która zwinęła swe długie, smukłe ciało, aby zmieścić się na
siedzeniu. Oczy miała zamknięte, jej głowa zapadła się wpoduszkę, a rudoblond włosy opadły na twarz. ZdaniemMeredithwyglądała starzej i smutniej – jej mążWolf zmarł dwa i pół rokutemuna raka mózgu– ale to nadal była ona, Constance Flute, zdomuO’Brien, najstarsza i kiedyś najbliższa jej przyjaciółka. Jej przyjaciółka od zawsze. Meredithzadzwoniła do niej, aby spytać, czy może się zatrzymać „na trochę” wjej domu wBethesda. Connie zręcznie zbyła jej prośbę, mówiąc, że wybiera się na lato na Nantucket. Lipiec był tuż-tuż– to całkowicie uszło uwagi Meredith, zamkniętej jak wpułapce wswoimapartamencie, i straciła nadzieję. – Maszkogoś innego na widoku? – spytała Connie. – Nie mamnikogo innego – odparła tamta. Nie powiedziała tego, aby wzbudzić współczucie, ale dlatego, że to była prawda. Zdumiało ją, że jest taka samotna, opuszczona przezwszystkich, którzy przewijali się przezjej życie. Connie była jej jedyną nadzieją. Pomimo że od trzechlat ze sobą nie rozmawiały, była, poza rodziną, najbliższą osobą, jaką miała Meredith. – Możeszzwrócić się do Kościoła – poradziła jej. – Wstąp do klasztoru. Klasztor, owszem. Meredithrozważała to, gdy gwałtownie szukała wyjścia. Na Long Island, wśród łagodnychwzgórz, znajdowały się klasztory, była tego pewna; gdy jeździła zchłopcami autostradą do Hamptons, mijali jedenznich. Jako nowicjuszka zaczęłaby od szorowania podłóg, aż kolana obtarłaby do krwi, ale być może pewnego dnia mogłaby uczyć. – Meredith– odezwała się Connie. – Żartuję. – Och. Oczywiście, że przyjaciółka żartowała. Wdzieciństwie uczęszczały razemdo katolickichszkół, ale Connie nigdy nie była szczególnie pobożna. – Chyba mogę po ciebie wstąpić – oświadczyła. – I co potem? – spytała Meredith. – Zabierzeszmnie na Nantucket? – Jesteś mi winna rewizytę. Od osiemdziesiątego drugiego roku. Jakże to było dawno. Meredithsię roześmiała. Tenśmiechzabrzmiał dziwnie wjej własnych uszach. – Możeszzostać dwa tygodnie, może dłużej – dodała Connie. – Zależy, jak się ułoży. Nie mogę ci niczego obiecywać. – Dziękuję – wyszeptała Meredith, przepełniona wdzięcznością. – Zdajeszsobie sprawę, że nie dzwoniłaś do mnie od trzechlat? Owszem, uświadamiała to sobie. Wgruncie rzeczy Connie chciała powiedzieć: „Nie zadzwoniłaś, żeby przeprosić za to, co powiedziałaś o Wolfie, ani żeby osobiście złożyć mi kondolencje. Ale dzwoniszteraz, gdy dopadły cię kłopoty i nie maszdokąd pójść”.
– Przepraszam– odrzekła Meredith. Nie powiedziała: „Ty teżdo mnie nie zadzwoniłaś. Nigdy nie przeprosiłaś, że nazwałaś Freddy’ego oszustem”. Terazoczywiście nie było za co przepraszać. Connie miała rację: Freddy był oszustem. – Mimo to przyjedzieszpo mnie? – Przyjadę. Meredithchciała terazobudzić Connie i zapytać: Czy wybaczyszmi to, co powiedziałam? Czy możemy wszystko między nami naprawić? Zastanawiała się, co policjanci pomyślą o lustrze, które rozbiła wgłównej łazience. Wnapadzie wściekłości rzuciła wnie kubkiemzmiętową herbatą; rozkoszowała się hukiemi trzaskiem rozbijanego szkła. Jej odbicie rozprysło się i spadło na granitowy blat przy umywalce męża. Do diabła ztobą, Freddy! – pomyślała jużchyba zmilionrazy. Promkołysał się na falachi powieki jej opadły. Przypuszczała, że jeśli pod czarnymi mundurami policjantówkryją się ludzkie serca, zrozumieją. [1] Mostnadwzburzoną wodą. [2] Securities and Exchange Commission– amer. Komisja PapierówWartościowychi Giełd (przypisy pochodzą od tłumacza).
Constance O’Brien Flute Postanowiły nie rozmawiać o niczymistotnym, dopóki Meredithnie będzie bezpieczna wdomu na Nantucket. Connie potrzebowała czasu, aby przetrawić to, co zrobiła. Co ona zrobiła? Podczas sześciogodzinnej jazdy samochodemzBethesda na Manhattanwkółko zadawała sobie to pytanie. Na drogachnie było ruchu; słuchała przezradio audycji Delilah. Wzruszające historie słuchaczy poprawiły jej nastrój. Wiedziała, co to jest strata. Wolf nie żył od dwóchi pół roku, a ona nadal czekała, ażból osłabnie. Minęło prawie tyle samo czasu, odkąd rozmawiała po razostatni zAshlyn, ichcórką, chociażdzwoniła co niedziela pod numer jej komórki wnadziei, że pewnego razu odbierze. Posyłała jej kwiaty na urodziny i talonupominkowy firmy J. Crewna Boże Narodzenie. Czy Ashlyndarła taloni wyrzucała kwiaty do śmieci? Connie nie miała szansy się tego dowiedzieć. A co terazzrobiła? Zgodziła się pojechać na Manhattan, aby zabrać swą najlepszą eksprzyjaciółkę MeredithDelinn. Nazywała ją eksprzyjaciółką, ale wgłębi duszy wiedziała, że będą na zawsze związane. Dorastały wMainLine wFiladelfii. W1960 rokuposzły do przedszkola wTarleton, potemdo szkoły podstawowej, a później do średniej, MerionMercy Academy. Były sobie bliskie jak siostry. Przezdwa lata szkoły średniej Meredithspotykała się zbratemConnie, Tobym. Connie musnęła palcami telefonkomórkowy leżący na konsoli wsamochodzie. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić do Toby’ego i nie powiedzieć mu, co postanowiła zrobić. Był jedynym człowiekiem, który znał jej przyjaciółkę równie długo jak ona; jedynym, który mógł zrozumieć. Ale Toby i Meredithmieli za sobą skomplikowaną historię. Onzłamał jej serce wszkole średniej,
a potemlatami ona pytała o niego, tak jak kobieta pyta o swą pierwszą prawdziwą miłość. Connie opowiadała Mereditho jego podróżachdookoła świata jako kapitana jachtówpełnomorskich, o jego wielce zabawowymstylużycia, co dwukrotnie doprowadziło go do ośrodka resocjalizującego, o kobietach, które poznał, poślubił i porzucił, i o jego dziesięcioletnimterazsynu, który miał zadatki, aby być równie uroczymi niebezpiecznymfacetemjak Toby. Meredithnie widziała się znimod sześciulat, od pogrzebumatki Connie i Toby’ ego, Veroniki. Na pogrzebie doszło pomiędzy nimi do pewnego zajścia, po którymMeredithwsiadła do czekającego na nią samochodu i odjechała, zanimrozpoczęło się przyjęcie. – Nie mogę przebywać obok niego – powiedziała później do przyjaciółki. – To zbyt bolesne. Connie nie miała odwagi spytać, co dokładnie się wydarzyło. Postanowiła równieżnie dzwonić do brata, choć czuła pokusę. Zobaczyła MeredithwCNN wkwietniu, wdniu, gdy ta poszła odwiedzić Freddy’ego wwięzieniu. Wyglądała na posiwiałą i wymizerowaną, zupełnie niepodobną do jasnowłosej bywalczyni salonów ubranej wkreacje Diora, którą Connie ostatnio widywała na stronachtowarzyskich„NewYork Timesa”. Miała na sobie dżinsy, białą rozpinaną koszulę i prochowiec; nurkowała do taksówki, ale zanimzamknęła drzwi, reporter zdołał zadać pytanie: – Pani Delinn, czy kiedykolwiek pani płacze zpowodutego, co się stało? Gdy Meredithpodniosła wzrok, Connie nagle ją rozpoznała. Miała tensamzadziorny wyraz twarzy. To była dziewczyna, którą znała ze szkoły średniej – ambitna zawodniczka hokeja na trawie, mistrzyni skokówdo wody, stypendystka National Merit Scholarship. – Nie – odpowiedziała. Och, Meredith, zła odpowiedź– pomyślała Connie. Wnastępnychdniachchciała do niej zadzwonić. Prasa była brutalna. (Nagłówek w„NewYork Post” głosił: JEZUSPŁAKAŁ, ALE NIE PANI DELINN). Connie jużsięgała po telefon, by udzielić przyjaciółce wsparcia, ale nie podniosła słuchawki. Nadal odczuwała gorycz, że Meredithpozwoliła, by pieniądze zabiły ichprzyjaźń. A zresztą była zbyt pogrążona we własnej melancholii, by zajmować się jej problemami. Widziała zdjęcie Meredithpatrzącej badawczo zjednego zokienswego penthouse’u, opublikowane w„People”. Podpis głosił: OŚWICIE MEREDITH DELINN WYGLĄDA NA ŚWIAT, KTÓRY JUŻDŁUŻEJ NIE CHCE JEJ ZNAĆ. Paparazzi przyłapali ją rano wszlafroku. Biedna Meredith! Connie znówzastanawiała się, czy zadzwonić, ale tego nie zrobiła. Potemzobaczyła artykuł w„NewYork Timesie”, na pierwszej stronie dodatku„Styl”, zatytułowany „Najbardziej samotna kobieta wNowymJorku”. Opowiedziano wnimhistorię niedoszłej wizyty wsalonie Pascala Blanca, wktórymMeredithod piętnastulat farbowała włosy.
Gazeta donosiła, że tygodniami dzwoniła do salonu, aby się umówić, ale recepcjonistka ją zbywała. Wkońcuzatelefonował do niej właściciel Jean-Pierre zwyjaśnieniem, że nie może jej przyjąć wswoimsalonie, ryzykowałby bowiemobrazą innychklientek, zktórychwiele było inwestorkami Delinna. Wartykule napisano, że Meredithpoprosiła o terminpo godzinach, ale równieżodmówił. Spytała, czy fryzjerka, która zazwyczaj farbowała jej włosy, mogłaby przyjść do jej mieszkania – zapłaciłaby jej gotówką – ale Jean-Pierre znowuodmówił. Artykuł głosił również, że pani Delinnnie jest jużmile widziana we włoskiej restauracji uRinalda, wktórej wrazzFreddymjadali dwa razy wtygodniuprzezosiemlat. „Zawsze siadali przy tymsamymstoliku– cytowano słowa Dante Rinaldiego. – Pani Delinnnieodmiennie zamawiała kieliszek ruffino chianti, ale panDelinnnigdy nic nie pił. Nie mogę pozwolić, aby pani Delinntuprzychodziła, stracę bowieminnychklientów”. Jasno ztego wynikało: wszyscy wNowymJorkujej nienawidzą i jeśli pokaże się publicznie, spotka się zbojkotem. Okropne – pomyślała Connie. Biedna Meredith. Po przeczytaniuartykułupodniosła słuchawkę i odrętwiałymi palcami wykręciła numer do jej apartamentuna Park Avenue. Operator od razu poinformował ją, że numer został zmieniony, a nowy jest zastrzeżony. Oczywiście. Connie się rozłączyła. Cóż, próbowałam– pomyślała. A potem, tamtego dnia o pierwszej po południu, oglądała telewizję, pakując walizki na Nantucket. To był dzieńwydania wyrokuwsprawie Freddy’ego. Gadające głowy wFox przewidywały, że dostanie od dwudziestupięciudo trzydziestulat, chociażTucker Carlson napomknął, że panDelinnma łebskichi doświadczonychadwokatów. – Jego adwokat Richard Cassel – rzekł Carlson– prosi o siedemnaście lat, co oznacza dwanaście przy dobrymsprawowaniu. Ha, Richard Cassel! Connie piła znimpiwo zfajki piwnej, gdy przyjechała odwiedzić Meredith wPrinceton. Próbował ją zwabić do swego pokoju, ale go odrzuciła. Był takimnonszalanckim arystokratą wzwykłej rozpinanej koszuli zwystrzępionymkołnierzykiemi zdartychmokasynach. Czy Meredithnie powiedziała jej, że Richard kiedyś oszukał na egzaminie? Wsamrazadwokat dla Freddy’ego. Wspomnienia Connie o Casseluprzerwał nagle komunikat, że Frederick Xavier Delinnzostał skazany na sto pięćdziesiąt lat więzienia. Ażprzysiadła. Sto pięćdziesiąt lat? Sędzia robi pokazówkę – pomyślała. No cóż, nie chciała tego przyznać, ale Freddy sobie na to zasłużył. Pozostawił bezgrosza tak wieluludzi; legła wgruzachich przyszłość, dzieci zostały zmuszone do zrezygnowania zcollege’ów, rodzinne domy zajęte, osiemdziesięcioletnie kobiety wylądowały na łasce opieki społecznej i musiały żywić się puszkami. Sto pięćdziesiąt lat. Biedna Meredith– pomyślała Connie.
Była zła na przyjaciółkę zosobistychpowodów, ale wprzeciwieństwie do innychnie obwiniała jej za przestępstwa Freddy’ego. Ona nie mogła wiedzieć, co robi jej mąż. (Wiedziała? No dobrze, zawsze pozostają wątpliwości). Ale gdy Connie zamknęła oczy i przeszukała pamięć, pomyślała: „Wżadnymrazie Meredithnie wiedziała”. Wżadnymrazie nie zaakceptowałaby wswoimżyciu oszustwa. Była prostolinijna. Connie wiedziała: gdy dorastały, doprowadzało ją to do szaleństwa. A jednak, tak samo jak reszta świata, zastanawiała się, jak mogła nie wiedzieć? Meredithjest inteligentną kobietą – była prymuską wMerionMercy, ukończyła Princeton. Jak mogła nie widzieć przestępstwa pod własnymdachem? A więc wiedziała. Ale nie, nie mogła. Connie zdążyła otworzyć oczy, aby zobaczyć, jak wymizerowany Freddy, ubrany wwymięty garnitur i wyglądający, jakby miał mdłości, zostaje wyprowadzony zsąduzpowrotemdo celi. Ty łajdaku– pomyślała. Parę godzinpóźniej zadzwonił telefon. Na ekranie wyświetlił się komunikat: NUMER NIEDOSTĘPNY, co zawsze wzbudzało wniej nadzieję, ponieważkażdy niezidentyfikowany numer mógł być telefonemod Ashlyn. Odebrała. – Halo? – odezwała się. – Connie? Con? – Znajomy kobiecy głos, chociażnie od razugo rozpoznała. To nie była jej córka, nie Ashlyn, więc Connie natychmiast doznała rozczarowania, zanimzdała sobie sprawę... że dzwoniącą kobietą jest jej dawna przyjaciółka. – Meredith? – spytała. – Dzięki Bogu, że odebrałaś. * Co ona najlepszego zrobiła? Dlaczego się zgodziła? To prawda, że od miesięcy myślała o Meredith. Prawda, że jej współczuła. Prawda, że Meredithbyła najbliższą kobietą wcałymjej życiu– bliższą niżmatka, bliższą niżwłasna córka. To prawda, że Connie była samotna. Tęskniła za drugimczłowiekiemobok, za kimś, kto ją zna, kto ją rozumie. Cóż, nie wiedziała, dlaczego się zgodziła, ale zrobiła to. Wzdrygnęła się na widok tłumureporterówprzed domemDelinnów. Prawie odjechała, ale wiedziała, że Meredithbędzie na nią czekać wciemnej uliczce na tyłachkamienicy, a pozostawienie jej tambyłoby okrucieństwem. Gdy Connie się zatrzymała, Meredithwybiegła tylnymi drzwiami zbudynkui wskoczyła do samochodu. Była ubrana wtaką samą białą klasyczną bluzkę, dżinsy i baleriny jak na zdjęciu zrobionymkilka miesięcy temu, gdy szła odwiedzić Freddy’ego wwięzieniu. Nie czekając, ażna
dobre zatrzaśnie drzwi, Connie wcisnęła gazi wycofała się. Jakiś reporter pstryknął fotkę odjeżdżającego samochodu; na szczęście Meredithopuściła głowę. Przejechały na pełnymgazie przezPark Avenue, chociażpoczuły się bezpiecznie dopiero, gdy zjechały ztrasy FDR i znalazły się na autostradzie międzystanowej numer 95. Właśnie wtedy Meredithchciała porozmawiać, ale Connie uniosła dłońi powiedziała: – Nie mówmy o niczym, ażbędziemy bezpieczne wdomuna Nantucket. Chociażchciała się oczywiście dowiedzieć o wielusprawach. Gdy zgłośnikówoznajmiono, że promwpływa do portuwNantucket, Connie obudziła się przestraszona. Meredithsiedziała na przednimsiedzeniu, a dwa kubki parującej kawy – lekkiej, zcukrem– stały obok siebie na konsoli. Obie pijały taką samą kawę, czego nauczyły się wwieku sześciulat podczas podwieczorkówubabki Meredith, AnnabethMartin, która wbrewprzyjętym zasadomserwowała małymdziewczynkomprawdziwą kawę ze srebrnego dzbanka. Meredithmiała na głowie bejsbolówkę, a na nosie przeciwsłoneczne okulary. Gdy zobaczyła, że Connie się obudziła, powiedziała: – Wzięłamkawę. Jakiś facet wkolejce mi się przyglądał, ale sądzę, że to cudzoziemiec. Słyszałam, jak mówił po rosyjsku. – Nie chcę cię nakręcać, ale... – Wierzmi, nie nakręcamsię. – Musiszbyć niewiarygodnie ostrożna – podjęła Connie. – Nikt nie może wiedzieć, że jesteś ze mną. ŻadenRosjanin, żadenSzwed, absolutnie nikt. – Próczmoichprawników. – Meredithwypiła łyk kawy. – Oni muszą wiedzieć, gdzie jestem. Cały czas toczy się dochodzenie przeciwko mnie. Przeciwko mnie i Leowi. – Och, Meredith. – Connie poczuła niepokój pomieszany ze złością. Przyjaciółka powinna jej to powiedzieć, zanimją poprosiła, aby po nią przyjechać, nieprawdaż? Czy wtedy Connie zmieniłaby zdanie? A biedny Leo, jej chrześniak, jedenznajwspanialszychdzieciaków, jakie znała. Nadal toczy się dochodzenie? Ale dlaczego? Powstrzymała się przed zadaniemoczywistychpytań: Czy jest coś, o co mogą was oskarżyć? Czy zostanę uznana za wspólnika? Zamiast tego powiedziała: – Wczoraj o mały włos nie zadzwoniłamdo Toby’ego, żeby poinformować go, że cię tuzabieram. – Do Toby’ego? – zdumiała się Meredith. – Tak. – Mogę spytać, gdzie onterazjest? Connie wstrzymała na chwilę oddech, zanimodpowiedziała: – WAnnapolis. Zwielkimpowodzeniemprowadzi tamfirmę czarterującą jachty i łodzie. Na zimę ucieka wylegiwać się na Karaibach. – Co oznacza, że sypia zo połowę młodszymi od siebie modelkami na Saint Barth–
zasugerowała Meredith. Connie nie potrafiła stwierdzić, czy to było powiedziane żartobliwie, czy zgoryczą. Zdecydowała się kontynuować wesołymtonem: – Zpewnością. Wgruncie rzeczy nigdy nie dojrzał. Ale to wnimkochamy, prawda? Meredithjęknęła wduchu. Ha. Connie jak zawsze miała mieszane uczucia, gdy myślała o dawnymzwiązkupomiędzy nią i Tobym. Była to zazdrość – kiedy Meredithzakochała się wTobym, stał się dla niej o wiele ważniejszy niżprzyjaciółka; było teżpoczucie winy, że brat tak bezlitośnie podeptał uczucia Meredith, i niedowierzanie, że po tylulatachona wciążsię nim interesuje. Nawet po ślubie zFreddym, żyjąc wniesłychanymluksusie ze swymi dwudziestoma domami, flotą rolls-royce’ówi prywatnymodrzutowcemwdowolnymdniutygodnia, zawsze pytała: „Co uToby’ego? Nadal jest żonaty? Spotyka się zkimś? Czy kiedykolwiek pyta o mnie?”. – Posłuchaj – powiedziała Connie. Trochę dziwne było siedzieć tak obok Meredith. Dzieliły razembardzo długą historię, lata, całe lata, a przezwiele ztychlat widywały się codziennie. A jednak tyle się zmieniło. – Wiem, że nie maszdokąd pójść. Ale możliwe, że to się nie uda. Będę przygnębiona, ty również, i nie zdołamy naprawić naszej przyjaźni. Prowadzą przeciwko tobie dochodzenie, a ja nie chcę, aby mnie to spotkało. Rozumiesz? Jeśli stanie się coś nie po mojej myśli, będzieszmusiała wyjechać. I radzić sobie sama. Meredithpoważnie skinęła głową, a Connie znienawidziła się za te ostre słowa. – Ale chcę spróbować – dodała. – Dać ci miejsce, gdzie mogłabyś się wyciszyć. Nie jestem całkowicie bezinteresowna. Ja teżczuję się samotna. Od śmierci Wolfa jestemsamotna każdego dnia. Ashlyntraktuje mnie jak obcą. Nie rozmawiamy. Na pogrzebie zaszło nieporozumienie. – Pokręciła głową. Nie chciała o tymmyśleć. – Ona nie ma pojęcia, jaka jest okrutna. Nie zrozumie, dopóki nie będzie miała własnychdzieci. – Przykro mi – odrzekła Meredith. – Jeśli to sprawi, że poczujeszsię lepiej, to wiedz, że ze względuna toczące się śledztwo nie wolno mi kontaktować się zżadnymzmoichchłopców. A Freddy, chociażżyje, równie dobrze mógłby umrzeć. Ichsytuacja była wpewnymsensie symetryczna, ale Connie nie chciała różnicować i porównywać, czyja jest gorsza. Na szczęście wtymmomencie samochody stojące przed nią zaczęły zjeżdżać zpromui ruszyła swoimescalade’emdo przodu. Odsłoniła się przed nimi panorama Nantucket wpromieniachporannego słońca: niebieskie niebo, dachy pokryte szarą dachówką, pozłacana kopuła wieży zegarowej kościoła unitariańskiego. Meredithposiadała domy wreprezentacyjnychmiejscach– zanimzerwały kontakty, Connie odwiedzała ją wPalmBeachi w Cap d’Antibes – ale widok wyspy Nantucket był dla niej najbardziej zapierającymdechwpiersiach widokiemna świecie. – Och! – wyszeptała.
– Pochyl się – poradziła Connie. – Na wszelki wypadek. Nie było ani kamer, ani wozówtransmisyjnych, ani reporterów– tylko leniwy rytmpiątkowego poranka wpierwszychdniachlipca na Nantucket. Byli turyści na Steamship Wharf i zwykły tłumna głównej ulicy – ludzie zamawiający kanapki na plażę, wypożyczający rowery, odbierający nawoskowane deski surfingowe wIndianSummer. Connie przejechała obok Muzeum Wielorybnictwa. Wolf je uwielbiał, był maniakiemmarynistyki, czytał wszystkie książki Nathaniela Philbricka i Patricka O’Briana. Rodzina Wolfa od pokoleńposiadała tuziemię i gdy dorobili się zConnie pieniędzy, rozebrali niepozorny domek stojący na hektarowej nadmorskiej działce, a następnie wybudowali porządny dom. Posadowiony był przy plaży TomNevers. Gdy Connie i Wolf wspominali, że tammieszkają, ludzie znający wyspę dziwili się: – Naprawdę? Taki szmat drogi? Według tutejszychkryteriówdo TomNevers rzeczywiście trzeba było przejechać szmat drogi, czyli jakieś dziesięć kilometrówMilestone Road; nie było tuani tak szykownie jak wSconset, ani tak prestiżowo jak wdomachzwidokiemna port. WTomNevers nie uświadczyło się restauracji ani sklepu; po kawę czy gazetę Connie musiała jechać do Sconset. Ponieważosada TomNevers znajdowała się na południowymwschodzie, często spowijała ją mgła, podczas gdy na pozostałej części wyspy świeciło słońce. Ale ona kochała spokój i ciszę, pustą, surową plażę i przyjacielską fokę pływającą przy brzegu. Kochała płaski horyzont i prostotę innychdomów. TomNevers nie należało do wytwornychmiejsc, ale tubył jej dom. Gdy Connie skręciła wdługi gruntowy wjazd (oznaczony spłowiałymdrewnianymdrogowskazem znapisem„Flute”), powiedziała przyjaciółce, że może jużusiąść. – Och! – westchnęła znówMeredith. Wjazd był okolony zobustrontrawą morską i przygiętymi od wiatruhiszpańskimi drzewami oliwnymi. Jechały dalej i Connie zastanawiała się, co jej towarzyszka myśli. Delinnowie nigdy nie raczyli ichodwiedzić tu, na Nantucket, i był to drażliwy temat – jeszcze na długo przed tą sprawą zWolfemi pieniędzmi. Meredithobiecała, że przyjedzie tego lata, gdy uzyskała dyplom wcollege’u; była jużwdrodze, miała zarezerwowane bilety na autobus i prom, ale wostatniej chwili odwołała przyjazd zpowoduFreddy’ego. A potem, gdy go poślubiła, wessał ją wir światowego życia wHampton. Odsłonił się widok na dom, a za nimna ocean. – Omój Boże, Connie, jest ogromny – powiedziała Meredith. – Cudowny. Connie poczuła przypływdumy, choć wiedziała, że powinna ją odrzucić. Przekonały się przecież, że rzeczy materialne są ulotne. Kiedyś jej przyjaciółka miała wszystko na świecie; teraznie ma nic. A jednak nie mogła stłumić uczucia pewnej satysfakcji. Zawsze było tak, że ją uważano za ładną,
a Meredithza mądrą. Connie dostała życie wypełnione miłością, Meredith– bogactwem: pieniądze, rezydencje, rzeczy i doznania jak znajśmielszychsnów. Jej domwPalmBeachnależał kiedyś do Pulitzerów. Przyjmowała na kolacji Donalda i Ivankę; na jej czterdziestychurodzinach śpiewał Jimmy Buffett. Plotki głosiły, że jej imieniemnazwano nawet jedną zgwiazd na niebie. Czy wobec tego można się dziwić, że Connie odczuła przyjemność, gdy jej domzrobił wrażenie na Meredith? Że był „ogromny” i „cudowny”. Był również, niestety, pusty. Ta myśl przyszła jej do głowy, gdy otworzyła frontowe drzwi i kroki odbiły się echemwwysokim na dwa piętra foyer. Podłogi były wyłożone białymi nieregularnymi kawałkami marmuru, po prawej pięły się wzdłużściany schody, spiralnie skręcone wkształcie muszli nautilusa. Dom zaprojektował Wolf. Wolf nie żył. Nigdy jużtunie wejdzie. Tenfakt na nowo uderzył Connie niesprawiedliwością. Minęło dwa i pół roku; przyjaciele i znajomi pocieszali, że zczasembędzie jej łatwiej, że smutek zelżeje, ale tendzieńjakoś nie nadchodził. Oddychała ciężko. Stojąca obok niej Meredithwyglądała na bardzo drobną i przybitą. Jesteśmy jak dwa kłębki nerwów– pomyślała Connie. Ja, którą kiedyś uznano za najładniejszą i najbardziej popularną, i ona, której wróżono, że zapewne osiągnie sukces. – Pokażę ci dom– powiedziała. Poprowadziła gościa przezhol do zalanego różowymświatłemporanka wielkiego pokoju, rozciągającego się na całą długość domu. Kuchnia znajdowała się po lewej: szafki zklonowego drewna ze szklanymi drzwiczkami, blaty zniebieskiego granitu. Wszystko tupochodziło znajwyższej półki, gdyżConnie była wyśmienitą kucharką. Kuchenka zośmioma palnikami firmy Garland, głęboki ceramiczny zlew, lodówka na wina, podwójny piekarnik, ekstraszeroka zabudowana zmywarka, włoskie kobaltowo-białe kafelki nad blatem, które ona i Wolf znaleźli podczas podróży przezCinque Terre. Kuchnia przechodziła wjadalnię zlśniącymstołemzdrewna wiśniowego i tuzinemkrzeseł. Podwójne drzwi balkonowe, prowadzące na taras, oddzielały jadalnię od salonu, równieżurządzonego na biało i niebiesko. Na końcupokojuznajdował się biały ceglany kominek zmasywną półką zrobioną zkawałka drewna, które dziadek Wolfa znalazł na plaży po huraganie Donna w1960 roku. – Jest cudowny – powiedziała Meredith. – Kto go projektował? – Ja – odparła Connie. – Nigdy wżyciuniczego nie urządzałam. Zawsze mieliśmy do tego Samanthę. – Meredith powędrowała wodległy koniec salonu, gdzie na półkachznajdowała się kolekcja barometrówWolfa. – Wydawało się, że to przywilej, no wiesz, mieć dekoratorkę, która wybiera dla nas rzeczy, ustawia je, tworzy naszstyl. Ale to oszustwo, jak wszystko inne. – Dotknęła grzbietówksiążek. – To mi się
o wiele bardziej podoba. Tenpokój to ty, Wolf i Ashlyn. – Tak – potwierdziła Connie. – To prawda. Tak było. To trudne, rozumiesz. – Uśmiechnęła się wzadumie. Była szczęśliwa, że nie jest sama, ale słuchanie Meredithpowtarzającej to, czego ona sama nie mogła wypowiedzieć, stawało się nieznośne. – Może pójdziemy nad morze? Przebywanie na plaży było szczególnie bolesne, tubowiemrozrzuciła prochy Wolfa ponad dwa lata temuwobecności jego brata Jake’a, jego żony Iris i Toby’ego, który wykorzystał żałobną ceremonię na Nantucket, by po razkolejny bezsensusię upić. Gdy obie zMeredithzostawiały odciski stóp na mokrympiasku– był odpływ– Connie zastanawiała się, gdzie się terazznajdują szczątki Wolfganga Charlesa Flute’a. Był żywotnym, ciepłym, kochającymmężczyzną imponującego wzrostu– prawie dwa metry – miał barytonowy głos, bystry umysł i pierwszorzędne oko. Posiadał firmę architektoniczną budującą biurowce wWaszyngtonie, uznawane za nowatorskie, a jednocześnie dość tradycyjne, aby utrzymać własny styl wśród pomnikówarchitektury. Według standardówwaszyngtońskichWolf nie należał do grubychryb ani teżdo bogaczy Wall Street, ale był aktywnymi poważanymczłowiekiem. Najlepsze wnimbyło to, że potrafił dzielić uwagę pomiędzy wszystkie aspekty swego życia. Pomagał Ashlynwtworzeniufantastycznychszkolnych projektów; miksował szokująco zimne i pyszne martini; był fanatykiemjazdy na unicyklu(nauczył się na nimjeździć podczas studiówlicencjackichna uniwersytecie Brown), jak równieżgry wpaddleball i tenisa orazżeglowania. Kolekcjonował stare sekstansy i barometry. Studiował astronomię i wierzył, że śledząc rozmieszczenie gwiazd, człowiek może się nauczyć projektowania przestrzeni. Nawet gdy ścigały go terminy wpracy, zawsze był uczuciowo obecny wżyciuConnie. Wdniach, gdy pracował do późna – zdarzało się to co dwa lub trzy miesiące – posyłał jej kwiaty albo zamawiał jedzenie whinduskiej restauracji i zapraszał do biura na kolację przy świecach. Gdy spotykała się gdzieś zprzyjaciółkami, zawsze przysyłał imwino do stolika i inne kobiety się zachwycały, jakie Connie ma szczęście. A gdzie był teraz? Zmarł na raka mózgui postąpiła zgodnie zjego życzeniem, kremując ciało i rozrzucając prochy na plaży wTomNevers. Prochy się rozpadły, rozłożyły; stały się drobinkami zawieszonymi wmorskiej wodzie. Wtenoto sposób ciało zamieszkiwane przezWolfa zniknęło; wróciło zpowrotemdo ziemi. Ale ona myślała o nim, jakby gdzieś tubył, wfalachopływającychjej kostki. Meredithbrodziła wwodzie do pół łydki. Dla Connie woda była nadal za zimna, ale jej przyjaciółce najwyraźniej sprawiała przyjemność. Wyrazmalujący się na jej twarzy był czymś pośrednimpomiędzy uniesieniema załamaniem. Mówiła głosempełnymłez, chociaż, jak zapewniał „NewYork Post”, jej oczy pozostawały suche. – Nigdy nie myślałam, że jeszcze kiedyś zamoczę stopy woceanie. – Connie tylko skinęła głową. – Jak ci się za to odwdzięczę? Nie mamnic.
Connie uściskała ją, myśląc, że jest filigranowa jak lalka. Kiedyś, wszkole średniej, gdy Meredithupiła się na imprezie, zaniosła ją do domuna barana. – Nic nie chcę – odpowiedziała. To była urocza chwila nad wodą, jak zfilmuWariatki – pomyślała Connie, ciesząc się ztowarzystwa i ztego, że Meredithjest jej dozgonnie wdzięczna; powoli jednak zaczynała do niej docierać waga tego, co uczyniła. Jej najlepsza przyjaciółka zdzieciństwa jest żoną największego oszusta wszechczasów. Wszędzie traktują ją jak persona nongrata. Ma miliony przeciwników i tysiące wrogów. Nadal prowadzone jest przeciwniej dochodzenie. Dzięki słówku„nadal” zdawało się, że śledztwo jest stanemtymczasowym, że zostanie oczyszczona A jeśli nie? Jeśli Meredith zostanie uznana za winną? Jeśli naprawdę jest winna? Co ja zrobiłam? – zastanawiała się Connie. Co najlepszego zrobiłam? Meredithrozgościła się wswojej sypialni – prostymgościnnympokojuzbiałą boazerią i małą własną łazienką. Oba pomieszczenia zostały pomalowane na różowo i urządzone osobiście przez Connie zpomocą Wolfa i kobiety ze sklepuMarine Home Center. Francuskie drzwi otwierały się na mały balkonik wstyluRomea i Julii. Meredithbardzo podobało się to wnętrze. – Mój pokój jest na końcukorytarza – poinformowała Connie. Pokój, o którymmówiła, był głównymapartamentem, zajmującymzachodnią część pierwszego piętra. Znajdowała się tamsypialnia zdużymłożem, zktórego widać było ocean; łazienkę wyposażono wgłęboką wannę jacuzzi, kabinę zdeszczownicą, dwie umywalki, lustrzaną ścianę i wagę, która łaskawie pokazywała pół kilo lub kilogrammniej. Wpokojubyły dwie ogromne szafy. (Zeszłego lata Connie wkońcuoddała letnie rzeczy męża do szpitalnego sklepucharytatywnego). Wtej części domubył teżgabinet Wolfa zdeską kreślarską, oprawionymi mapami oceanograficznymi i teleskopem, ustawionymdo oglądania najbardziej interesującychletnich konstelacji. Connie nie miała na tyle siły ducha, aby pokazać Meredithgłówny apartament; wrzeczywistości od śmierci Wolfa nie spędziła ani jednej nocy wswymłóżku. Podczas pobytu wNantucket zasypiała na sofie na dole po dwóchlub trzechlampkachchardonnay, a kiedy miała gości – na dole piętrowego łóżka wsypialni na drugimpiętrze, którą bezsensuurządziła dla przyszłychwnuków. Nie chciała spać wmałżeńskimłożubezWolfa. Tak samo było wdomu. Nie potrafiła tego wyjaśnić. Przeczytała gdzieś, że śmierć współmałżonka znajduje się na pierwszymmiejsculisty najbardziej stresującychwydarzeńwżyciu– a przecieżtego poranka wpuściła pod swój dachjeszcze więcej stresu. – Muszę pojechać po zakupy – powiedziała. – Mogę ci towarzyszyć?
Connie obserwowała Meredith, podskakującą na palcach, jak kiedyś na trampolinie. – Okej – zgodziła się. – Ale musiszzałożyć czapkę i okulary. Śmiertelnie się bała. Co by się stało, gdyby ktoś odkrył, że pani Delinnjest właśnie tu, że mieszka znią? – Czapkę i okulary – powtórzyła Meredith. Connie prowadziła dziewięć kilometrówdo Stop&Shop, podczas gdy jej towarzyszka sporządzała listę zakupówna bloczkupapieruopartymna udzie. Strachustąpił i Connie ogarnęło tak dobre samopoczucie, jakiego normalnie doświadczała dopiero po długimmasażui trzechkieliszkach chardonnay. Otworzyła dach, świeże powietrze wpadło do środka; gdy włączyła radio, Queen śpiewał We Are the Champions, hymndrużyny hokeja na trawie zMerionMercy, wktórej obie przyjaciółki grały przezcztery lata. Terazjedna uśmiechnęła się szeroko, a druga wystawiła twarz do słońca i chwilowo wsamochodzie zagościło szczęście. Wsklepie Connie posłała Meredithpo pełnoziarniste tortille i grecki jogurt, podczas gdy sama stanęła wkolejce do stoiska zdelikatesami. PotemMeredithudała się po proszek do prania, gumowe rękawiczki i gąbki, ale zniknęła na tak długo, że Connie struchlała. Zaczęła biegać zwózkiempo sklepie, starając się nie zderzyć zinnymi klientami orazichmałymi dziećmi, którzy odurzeni morskimpowietrzemi słońcemporuszali się wślimaczymtempie. Gdzie ona się podziała? Zastanawiała się, czy ją głośno zawołać. Mało prawdopodobne, żeby wyszła ze sklepu, a więc czego Connie się obawiała? Bała się, że Meredithzostała zatrzymana przezagentówFBI. Powinna być walejce ze środkami czyszczącymi i ręcznikami papierowymi, ale tamjej nie było, ani wnastępnej, ani wkolejnej. Connie kilka godzintemuodzyskała swą starą przyjaciółkę, która znówzniknęła. Nie była nawet pewna, czy chce, aby Meredithzostała – dlaczego więc panikowała, że zniknęła? Wreszcie odnalazła ją stojącą ztorebką kajzerek przy regale zpieczywem. Westchnęła zulgą. To śmieszne – pomyślała potem. Muszę się opanować. – Och, dobrze, że jesteś – powiedziała. – Myślałam, że cię zgubiłam. – Taki jedenfotograf z„USA Today” obserwował sklep Gristedes obok mojego domu, a drugi z„National Enquirer” często odwiedzał D’Agostino, trochę dalej przy mojej ulicy. Nie mogłamwyjść kupić jajek. Ani pasty do zębów. Connie wyjęła bułki zrąk Meredithi włożyła je do wózka. – Tutaj nikt cię nie śledzi. – A jednak... – Zgoda. Lepiej nie prowokujmy losu. – Connie skierowała się do kasy zadowolona, że nie zna nikogo wsklepie. Podjęli zWolfemświadomą decyzję nieangażowania się wżycie towarzyskie na Nantucket. Przezcały rok wWaszyngtonie chodzili na przyjęcia, imprezy dobroczynne orazkolacje, a tutaj od
tego odpoczywali, pomimo że Wolf nadal miał na wyspie kilkuprzyjaciół zwczesnej młodości. Jego rodzice i dziadkowie należeli do Nantucket Yacht Club i latemrazczy dwa był zapraszany na żagle albo na przyjęcie koktajlowe lub grilla wogrodzie rodzinnego domuktóregoś zprzyjaciół. Chociaż Connie przyjeżdżała na Nantucket od ponad dwudziestulat, czuła się tuanonimowo. Nikogo nie znała i nikt nie znał jej. Gdy stały wkolejce, Meredithwręczyła jej trzy banknoty dwudziestodolarowe. – Chciałabymsię dorzucić do wydatków. Connie rozważała przezchwilę, czy nie machnąć ręką na te pieniądze. Dziennikarze telewizyjni wyłożyli sprawę jasno – jeśli pani Delinnnie ukrywa tajnego konta wjakimś zagranicznymbanku, została bezgrosza. – Jak uważasz– powiedziała wkońcu. – Ale to nie jest konieczne. – Okej – szepnęła Meredith. Wpowrotnej drodze do TomNevers Connie zauważyła jakieś zamieszanie na rondzie. Na parkingumiejscowej gazety „Inquirer and Mirror” roiło się od wozówtransmisyjnych. Nie zareagowała od razu. Czy to wozy telewizyjne? – Pochyl się – rzuciła. – Reporterzy. – Sprawdziła wtylnymlusterku. – CNN, ABC. Meredithzgięła się wpół tak nisko, jak tylko pozwalał pas. – Żartujesz– powiedziała. – Nie żartuję – odrzekła Connie. – Nie mogę wto uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że interesuje ich, gdzie jestem. No tak, oczywiście, wpewnymsensie ichto obchodzi. Cały świat powinienprzecieżwiedzieć, że spędzam lato na Nantucket. Chodzi o to, by mnie obsmarować, pokazując, że nadal wiodę luksusowe życie. – Bo to prawda. – Connie próbowała się uśmiechnąć. – Dlaczego nie mieszkaszwjakimś okropnymmiejscu? – spytała Meredith. – Na przykład wEast Saint Louis? Mogliby wtedy napisać, że pani Delinnspędza lato wgorącymi niebezpiecznymEast Saint Louis! – To nie jest śmieszne – zauważyła Connie. Sprawdziła wtylnymlusterku. Droga za nimi była pusta. Sprawdziła jeszcze raz. – No dobra, wyobraźsobie, że nas nie śledzą. – Nie? Connie jechała dalej. Czuła się odrobinę rozczarowana. – Fałszywy alarm, jak przypuszczam– powiedziała, starając się rozgryźć, dlaczego wozy TV stoją przy rondzie, i nagle przypomniała sobie trzecią lub czwartą wiadomość dnia, zepchniętą na dół pod wyrok na Freddy’ego Delinna. – Och, prawda! – zawołała. – Wtymtygodniuprzebywa tu prezydent! Meredithusiadła prosto.
– Przestraszyłaś mnie. – Wykonywała jakieś głośne oddechy według metody Lamaze’a, aby się uspokoić. Connie przypomniała sobie, jak Meredithleżała wszpitalupo urodzeniuLea. Razemzdwuletnią Ashlynpojechała tam, aby zobaczyć przyjaciółkę i jej dziecko. Freddy, dumny jak jakiś cholerny paw, wyciągnął wtedy kosztowne (nie wspominając, że nielegalne) kubańskie cygara i podał jej jedno, mówiąc: „Weźi daj je Wolfowi. Będzie zachwycony”. Connie przypomniała sobie ukłucie zazdrości, że Meredithurodziła ztaką łatwością. (Ona sama męczyła się zAshlynprawie dobę, doznała pęknięcia macicy, co uniemożliwiło jej posiadanie następnychdzieci). Młoda matka powiedziała wtedy: „Dzięki Bogu, że Freddy’emuurodził się chłopiec i czcigodne nazwisko Delinn przetrwa”. To zdenerwowało Connie; poczuła się gorsza, że sama ma dziewczynkę i nie będzie mieć więcej dzieci, które mogłyby nosić czcigodne nazwisko Flute. Ubodły ją te słowa i zurazą pomyślała, że mogła przyjechać zBethesda do Nowego Jorku, aby odwiedzić Meredithwszpitalu, podczas gdy ta nie pofatygowała się, aby odbyć podróżwodwrotną stronę dwa lata temu, gdy urodziła się Ashlyn. Zdumiewające, jak nagle pojawiają się takie wspomnienia. Zadziwiające, że wumyśle Connie pozostawały dobre i złe strony każdej relacji, wymieszane razemjak dziecięce farby. Meredithbyć może pamięta tylko radość zjej przyjścia lub przypomina sobie śliczne ubranko, które ona przyniosła. Gdy myśli o narodzinachsyna, pewnie przychodzi jej do głowy tylko to, że „przeciwko Leowi prowadzone jest śledztwo”. Connie skręciła na podjazd i zaparkowała przed domem. Meredithpoderwała się, aby wyjąć zakupy zsamochodu. – Idźodpocząć – powiedziała. – Ja się tymzajmę. Connie się roześmiała. – Nie jesteś tuna etacie służącej. Ale dzięki za pomoc. Wróciła myślami do tamtego dnia wszpitalu. Meredithpozwoliła wtedy Ashlynpotrzymać swoje nowo narodzone dziecko, pomimo że przełożona pielęgniarek protestowała. „Wszystko wporządku – uspokoiła ją. – Ja i moja przyjaciółka czuwamy”. Osobiście zrobiła zdjęcia. Oprawiła jedno i wysłała je Connie. A potem, oczywiście, poprosiła ją, żeby została chrzestną matką Lea. – Miło mieć kogoś obok siebie – powiedziała Connie. – Nawet mnie? – spytała Meredith. – Nawet ciebie.