Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 937
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 108

Stephen King - Bastion

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :4.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Stephen King - Bastion.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Stephen King Stephen King 50 książek
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 47 stron)

STEPHEN KING BASTION (THE STAND) Wydanie oryginalne: 1993 Wydanie polskie: 2000

Dla Tabby Mrocznego kufra pełnego cudów

Na zewnątrz ulica płonie ogarnięta walcem śmierci Pomiędzy światem realnym a ułudą A poeci tu, na dole Nie piszą nic – zupełnie Po prostu czekają na uboczu na dalszy ciąg wydarzeń I nagle, gdzieś pośród nocy Odnajdują swą doniosłą chwilę Próbują wtedy stworzyć bastion uczciwości Ale ranni skręcają się z bólu Nawet nie martwi Dziś wieczorem w Krainie Dżungli Bruce Springsteen To oczywiste, że nie mogła iść dalej! Drzwi były otwarte i wdarł się wiatr Zgasły świece a potem znikły Zasłony uniosły się wysoko i wtedy pojawił się ON, Powiedział: – Nie bój się Podejdź, Mary. I strach ją opuścił I podbiegła do niego A potem wzbił się w powietrze... Wzięła go za rękę... – Chodź, Mary Nie obawiaj się Żniwiarza! Blue Oyster Cult Co to za czar? Co to za czar? Co to za czar? Country Joe and the Fish

KRĄG SIĘ OTWIERA Potrzebujemy pomocy, zauważył Poeta Edward Dorn – Sally. Mruknięcie. – Obudź się, Sally. Głośne mruknięcie: – Zooostaw mnie! Potrząsnął nią mocniej. – Obudź się. Musisz się obudzić! Charlie. Głos Charliego. Wołał ją. Od jak dawna? Sally wysunęła się z objęć snu. Najpierw spojrzała na zegarek na nocnym stoliku; kwadrans po drugiej w nocy. Charliego nie powinno tu być – powinien być teraz w pracy, na nocnej zmianie. A potem po raz pierwszy przyjrzała mu się uważniej i coś w jej wnętrzu drgnęło – ogarnęło ją jakieś dziwne uczucie. Jej mąż był śmiertelnie blady. Miał błędny wzrok. Oczy wychodziły mu z orbit. W jednej ręce trzymał kluczyki od samochodu. Drugą w dalszym ciągu nią tarmosił, pomimo że miała otwarte oczy. Zupełnie jakby nie zauważył, że się obudziła. – Charlie, o co chodzi? Co się stało? Sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. Jego jabłko Adama daremnie podrygiwało w górę i w dół, ale jedynym słyszalnym odgłosem jaki rozlegał się wewnątrz

niewielkiego, służbowego bungalowu, było tykanie zegara. – Pali się? – spytała. To była jedyna rzecz jaka przyszła jej na myśl, a która mogłaby doprowadzić go do takiego stanu. Wiedziała, że jego rodzice zginęli podczas pożaru domu. – W pewnym sensie – odparł. – W pewnym sensie to coś o wiele gorszego. Musisz się ubrać kochanie. Zabierz małą LaVon. Musimy się stąd zrywać. – Dlaczego? – spytała, wstając z łóżka. Ogarnął ją paniczny strach. Coś było nie w porządku. To było niczym senny koszmar. – Gdzie? Powinniśmy wyjść na podwórze na tyłach domu? Ale wiedziała, że nie chodziło mu o wyjście na podwórze. Jeszcze nigdy nie widziała Charliego równie przerażonego. Wzięła głęboki oddech, jednak nie wyczuła dymu ani spalenizny. – Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy się stąd wynieść. Wyjechać. Daleko stąd. Po prostu zabierz małą i ubierz ją. – Ale czy... czy mamy dostatecznie dużo czasu bym mogła spakować trochę rzeczy? Jej słowa sprawiły, że znieruchomiał. Zupełnie jakby zbiła go z pantałyku. Miała wrażenie, że jej strach sięgnął zenitu, ale najwidoczniej się myliła. Uświadomiła sobie nagle że to, co uważała za przerażenie było czystą paniką. Przesunął drżącą dłonią po włosach i odparł: – Nie wiem. Będę musiał sprawdzić kierunek wiatru. Wyszedł, pozostawiając ją z tym dziwacznym stwierdzeniem, które nic dla niej nie znaczyło. Była zziębnięta, przerażona i zdezorientowana, a do tego bosa i ubrana jedynie w krótką nocną koszulkę. Zupełnie jakby stracił rozum. Co mogło mieć wspólnego sprawdzanie kierunku wiatru z tym czy miała czas na spakowanie paru walizek? I co oznaczało określenie: „daleko”? Reno? Vegas? Salt Lake City? I... Przyłożyła dłoń do szyi i wtem, przyszła jej do głowy całkiem nowa myśl. DEZERCJA. Wyjazd w środku nocy oznaczał, że Charlie zamierzał ZDEZERTEROWAĆ. SAMOWOLNE ODDALENIE. Weszła do małego pokoiku dziecinnego i przez chwilę stała nieruchomo, niezdecydowana, patrząc na śpiące dziecko otulone różowym kocykiem. Wciąż jeszcze miała słabą nadzieję, że to jedynie koszmarny sen, bardziej wyrazisty niż inne. Ale to minie, a ona obudzi się, jak zwykle o siódmej rano, nakarmi małą i sama coś przekąsi, poogląda pierwszą godzinę programu „Today”, a potem, kiedy Charlie o ósmej wróci z nocnej zmiany w północnej wieży Rezerwatu, usmaży mu jajecznicę. Za dwa tygodnie znów wróci na dzienną zmianę, przestanie się dziwnie zachowywać, a kiedy ponownie zacznie spędzać noce u jej boku, nie będzie już miewała równie szalonych snów jak ten i... – Pospieszże się! – syknął, pozbawiając ją wszelkiej nadziei. – Mamy niewiele czasu.

Tylko tyle aby zgarnąć trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na miłość Boską, kobieto, jeżeli ją kochasz – wskazał na leżące w łóżeczku dziecko – ubierz ją! Kaszlnął nerwowo, zasłaniając usta dłonią. Zaczął wyrzucać rzeczy z szuflad komody i upychać je bezładnie do paru starych walizek. Sally obudziła małą LaVon, próbując ją uspokoić, najlepiej jak tylko potrafiła. Trzyletnie dziecko było zdziwione i zaskoczone faktem, iż obudzono je w środku nocy, a kiedy Sally ubrała ją w majteczki, bluzeczkę i kombinezon, zaczęła płakać. Płacz dziecka przeraził ją bardziej niż kiedykolwiek. Skojarzyła to z innymi przypadkami, kiedy mała LaVon, zazwyczaj aniołek, płakała w nocy jak bóbr. Przyczyny były różne – wysypka, ząbkowanie, krup, kolka. Strach powoli zmieniał się w gniew, kiedy zobaczyła, że Charlie prawie biegiem wpadł do pokoju, niosąc dwa naręcza jej bielizny. Ramiączka biustonoszy unosiły się za nim niczym wstęgi noworocznych serpentyn. Wrzucił je do jednej z walizek i zatrzasnął wieko. Rąbek jej najlepszej halki wystawał na zewnątrz i mogła się założyć, że materiał został rozerwany. – O co chodzi? – krzyknęła, a podniesiony ton jej głosu sprawił, że dziecko, które jeszcze przed chwilą pochlipywało cichutko, na nowo wybuchnęło płaczem. – Czyś ty oszalał? Charlie, wyślą za nami żołnierzy! ŻOŁNIERZY! – Nie wyślą. Nie dzisiejszej nocy – powiedział i pewność w jego głosie wprawiła ją w jeszcze większe zdenerwowanie. – Sęk w tym słodziutka, że jak szybko nie weźmiemy dupy w troki, to w ogóle nie wydostaniemy się z bazy. Właściwie nie mam pojęcia, jak to się stało, że zdołałem opuścić wieżę. Chyba coś się gdzieś spieprzyło. W sumie, dlaczego by nie? Wszystko inne spieprzyło się równo. Mówiąc to, wybuchnął przeciągłym, obłąkańczym śmiechem, który wystraszył ją bardziej niż wszystko, co zrobił do tej pory. – Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzuć parę jej ubranek do drugiej walizki. Resztę spakuj do niebieskiej torby podróżnej. Jest w szafie. Zrób to i wynośmy się stąd. Wydaje mi się, że mamy szansę. Dzięki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachód. Ponownie kaszlnął w dłoń. – Tatusiu! – zawołała stanowczo mała LaVon, unosząc do góry rączki. – Chcę tatusia! Pewno! Chcę na konika, tatusiu! Na konika! Pewno! – Nie teraz – rzekł Charlie i zniknął w kuchni. W chwilę potem Sally usłyszała brzęk naczyń. Wybierał jej oszczędności z niebieskiej wazy stojącej na górnej półce. Jakieś trzydzieści, czterdzieści dolarów, które zdołała odłożyć. JEJ OSZCZĘDNOŚCI. A więc sprawa była poważna. Cokolwiek to było, sprawa musiała być naprawdę poważna. Mała, której tatuś odmówił przejażdżki „na koniku”, choć przecież bardzo rzadko – jeżeli w ogóle kiedykolwiek jej czegoś odmawiał – ponownie zaczęła płakać. Sally z trudem zdołała ubrać małą w cienką kurteczkę, a potem bezładnie wrzuciła większość jej ubranek do torby. Pomysł dokładania czegokolwiek do drugiej walizki wydał

się idiotyczny – walizka po prostu by pękła. Musiała przydusić ją kolanem aby zatrzasnąć zamki. Uświadomiła sobie, że dziękuje Bogu, iż mała LaVon była na tyle duża, że nie trzeba było martwić się o pieluchy. Charlie wrócił do sypialni i tym razem rzeczywiście biegł. W dalszym ciągu wpychał pomięte banknoty jedno i pięciodolarowe do przedniej kieszeni „suntanów”. Sally wzięła małą na ręce. LaVon była już na dobre obudzona i mogła iść sama, ale Sally chciała czuć ją w swoich ramionach. Pochyliła się i podniosła torbę podróżną. – Dokąd idziemy tatusiu? – spytała mała LaVon – Spałam. – Dziecko może spać w samochodzie – rzekł Charlie, biorąc dwie walizki. Rąbek wystającej z walizki halki zatrzepotał gwałtownie. Jego oczy wciąż wydawały się mętne, jak gdyby zapatrzone gdzieś w dal. W umyśle Sally zaczęła świtać pewna myśl, przeradzająca się wolno w pewność. – Był jakiś wypadek? – wyszeptała. – Jezus, Maria, Józefie Święty! Zdarzył się wypadek, zgadza się? Wypadek. TAM. – Układałem właśnie pasjansa – powiedział. – Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że cyfry zegara zmieniły się z zielonych na czerwone. Włączyłem monitor. Sally, okazało się, że oni wszyscy... – Przerwał, spojrzał w oczy małej LaVon, które pomimo iż rozszerzone i zaczerwienione od łez, pełne były zaciekawienia. – Oni wszyscy tam, na dole NIE ŻYJĄ – dodał – oprócz jednego, może dwóch, ale do tej pory oni też już na pewno wyzionęli ducha. – Co to znaczy „nie szyją”, tatusiu? – spytała mała LaVon. – Nieważne, kochanie – powiedziała Sally. Miała wrażenie jakby jej głos dochodził z głębi przepastnego kanionu. Charlie przełknął ślinę. Coś strzyknęło mu w gardle. – Kiedy zapalają się czerwone cyfry, wszystko powinno być automatycznie zablokowane. Mają tam komputer firmy Chubb, który zarządza całym tym miejscem, dzięki czemu powinno ono być maksymalnie zabezpieczone. Zobaczyłem co było na monitorze i natychmiast wybiegłem z pomieszczenia. Bałem się, że drzwi przetną mnie na pół. Powinny zostać zamknięte w momencie gdy włączył się alarm, a nie wiem od jak dawna palił się wskaźnik zanim uniosłem wzrok i zauważyłem co się dzieje. Ale nim usłyszałem szczęk zamykanych automatycznie drzwi, byłem już prawie na parkingu. Prawdopodobnie, gdybym uniósł wzrok trzydzieści sekund później, siedziałbym teraz w pomieszczeniu kontrolnym wieży, jak owad w butelce. – Co to jest? Co się... – Nie wiem i NIE CHCĘ wiedzieć. Wiem tylko tyle, że to coś ZABIŁO ich błyskawicznie. Jeżeli chcą mnie dostać, będą musieli mnie złapać. Fakt, płacą mi dodatek za ryzykowną pracę, ale nie dość duży żebym miał tu zostawać. Wiatr wieje na zachód. Pojedziemy na wschód. Chodź. Czas ruszać w drogę. Sally w dalszym ciągu na wpół zaspana, z wrażeniem jakby utkwiła w samym sercu

jakiegoś upiornego, nie kończącego się koszmaru, wyszła na podjazd, gdzie, rdzewiejąc spokojnie pośród kalifornijskiej, pustynnej nocy stał ich piętnastoletni chevy. Charlie wrzucił walizki do bagażnika, a torbę podróżną na tylne siedzenie. Sally stała przez chwilę przy drzwiach od strony pasażera i, trzymając dziecko w ramionach, spoglądała na bungalow, w którym spędzili ostatnie cztery lata. Uświadomiła sobie, że kiedy się tu wprowadzili mała LaVon rosła wewnątrz jej ciała, a wszystkie przejażdżki „na koniku” były jeszcze przed nią. – No chodź! – powiedział. – Wsiadaj, kobieto! Zrobiła, co kazał. Wycofał wóz, przez moment snop światła z reflektorów chevy omiótł ścianę domku. Ich refleksy w szybach wyglądały jak ślepia ogromnej, drapieżnej bestii. Pochylił się nad kierownicą w pełnym skupieniu. W świetle bijącym z urządzeń znajdujących się na desce rozdzielczej, jego twarz wydawała się bardzo spięta i zmęczona. – Jeżeli brama bazy jest zamknięta, spróbuję się przez nią przebić. I rzeczywiście miał taki zamiar. Sally poczuła nagle, że miękną jej kolana. Okazało się jednak, że tak desperackie rozwiązanie nie było konieczne. Brama bazy była otwarta. Jeden ze strażników pochylał głowę nad jakimś czasopismem. Nie zauważyła drugiego. Być może przebywał teraz w głównej kwaterze. To była zewnętrzna część bazy – konwencjonalny magazyn pojazdów wojskowych. Tych mężczyzn nie interesowało, co działo się w sercu kompleksu. „Uniosłem wzrok i nagle zobaczyłem, że cyfry zegara zmieniły się z zielonych na czerwone”. Zadrżała i położyła dłoń na jego nodze. Mała LaVon ponownie usnęła. Charlie poklepał ją lekko po ręce i powiedział: – Będzie dobrze, kochanie. O świcie, przemierzając terytorium Nevady, w dalszym ciągu podążali na wschód, a Charliego męczył dokuczliwy, silny kaszel.

KSIĘGA PIERWSZA KAPITAN TRIPS 16 CZERWCA – 4 LIPCA, 1990 Zadzwoniłem do lekarza Mówię: Doktorze, proszę. Cały się trzęsę, dygoczę i kręcę Powiedz mi, co to może być? Czy to jakaś nowa choroba? The Sylvers Mała, czy możesz polubić swojego faceta? To porządny gość Mała, czy możesz polubić swojego faceta? Larry Underwood

ROZDZIAŁ 1 Należąca do Texaco stacja Hapscomba mieściła się przy drodze numer 93 na północ od Arnette, mieściny gdzie „diabeł mówi dobranoc”, leżącej o sto mil od Houston. Dziś wieczorem byli tam sami stali bywalcy, którzy, siedząc przy kasie, popijali piwo, prowadzili leniwe pogawędki i patrzyli na muchy wlatujące do ogromnego, podświetlanego neonu firmy. Była to stacja Billa Hapscomba, toteż tamci odnosili się do niego z szacunkiem, pomimo iż był zupełnym kretynem. Oczekiwaliby takiego samego poważania, gdyby spotkanie miało miejsce w ich pracy. Tyle tylko, że wszyscy byli bezrobotni. W Arnette nastały ciężkie czasy. W 1980 roku miasto miało dwa zakłady przemysłowe – fabrykę produkującą wyroby papierowe (głównie na pikniki i rodzinne przyjęcia) i wytwórnię kalkulatorów. Obecnie fabrykę wyrobów papierowych zamknięto na cztery spusty, a wytwórni kalkulatorów też nie wiodło się najlepiej – okazało się, że dużo tańsze produkowano na Tajwanie, podobnie jak rzecz się miała z przenośnymi telewizorami i radiami tranzystorowymi. Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali niegdyś w zakładzie wyrobów papierowych; obecnie żyli z pomocy opieki społecznej, gdyż już od dawna nie przysługiwał im zasiłek dla bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w wytwórni kalkulatorów, ale rzadko przepracowywali więcej niż trzydzieści godzin tygodniowo. Victor Palfrey był na emeryturze i palił ohydnie cuchnące skręty – jedyne papierosy na jakie mógł sobie teraz pozwolić. – Mówię wam – powiedział Hap, opierając dłonie na kolanach i pochylając się do przodu – powinni olać całą tę inflację. Pal licho dług narodowy. Mamy prasy i papier. Wydrukowałoby się pięćdziesiąt milionów banknotów tysiącdolarowych i puściło je w obieg. Palfrey, który do 1984 roku był maszynistą, jako jedyny spośród obecnych miał dość ikry i szacunku względem siebie aby wyrazić sprzeciw wobec ewidentnie idiotycznych stwierdzeń Hapa. Teraz, rolując w palcach kolejnego, cuchnącego jak stare skarpety skręta, oznajmił: – Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. Byłoby zupełnie jak w Richmond w dwóch ostatnich latach wojny secesyjnej. Kiedy miałeś ochotę na piernika, płaciłeś piekarzowi konfederackiego dolara, a on wycinał ci należny kawałek. Wielkości dolarówki. Wiecie, forsa to tylko papier.

– Wiem, że niektórzy się z tobą nie zgadzają – powiedział z goryczą Hap. – Mam dług wobec tych ludzi. A oni zaczynają być pod tym względem coraz bardziej drażliwi. Stuart Redman, który był najprawdopodobniej najbardziej cichym mężczyzną w Arnette, siedział na popękanym plastikowym krześle typu Woolco z puszką pabsta w dłoni i wyglądał przez ogromne okno budynku stacji benzynowej. Stu znał smak biedy. Dorastał w tym mieście. Był synem dentysty; ojciec zmarł kiedy Stu miał siedem lat, pozostawiając żonę i dwoje dzieci oprócz Stu. Jego matka dostała pracę w Red Ball Truck Stop na przedmieściach Arnette – Stu mógłby z tego miejsca zobaczyć ów budynek, gdyby Red Ball nie spłonął doszczętnie w 1979 roku. Matka zarabiała dostatecznie dużo, by cała czwórka miała co zjeść, ale nic poza tym. Mając dziewięć lat, Stu poszedł do pracy – najpierw do Roga Tuckera, właściciela Red Ball, gdzie pomagał po zajęciach szkolnych rozładowywać ciężarówki za trzydzieści pięć centów na godzinę, a następnie do pobliskiego Braintree, gdzie, aby móc harować do utraty sił po dwadzieścia godzin tygodniowo, musiał zawyżyć swój wiek. Teraz kiedy słuchał jak Hap i Vic Palfrey kłócą się na temat pieniędzy i tajemniczego sposobu w jaki wyparowały, przypomniał sobie pierwszy okres pracy w rzeźni i swoje dłonie krwawiące od nie kończącego się ciągania ciężkich wózków załadowanych skórami i wnętrznościami. Próbował zataić to przed matką, ale domyśliła się wszystkiego w niecały tydzień. Popłakała nieco nad ich losem, jednak nie należała do kobiet, które często i łatwo roniły łzy. Nie poprosiła go aby rzucił pracę. Wiedziała, jak przedstawiała się ich sytuacja. Była realistką. Po części jego milczenie wynikało z faktu, że nigdy nie miał przyjaciół, albo nie miał dla nich czasu. Dla niego istniały tylko szkoła i praca. Jego najmłodszy brat, Dev, zmarł na zapalenie płuc w tym samym roku, w którym Stu zaczął pracować w rzeźni. Stu nigdy nie otrząsnął się z tego do końca. Przypuszczał, że dręczyło go poczucie winy. Najbardziej kochał Deva... ale jego śmierć oznaczała, że było o jedną gębę mniej do wykarmienia. W liceum odkrył futbol i to dodało jego matce otuchy, mimo że musiał przez to zmniejszyć liczbę godzin pracy. – Graj – powiedziała. – Jeżeli możesz w jakiś sposób się stąd wydostać, to właśnie dzięki futbolowi, Stuart. Graj! Pamiętaj o Eddiem Warfieldzie. Eddie Warfield był lokalnym bohaterem. Pochodził z jeszcze biedniejszej rodziny niż Stu i okrył się chwałą jako quarterback okręgowej licealnej drużyny futbolowej, po czym wyjechał do Teksasu na stypendium sportowe i przez dziesięć lat grał w drużynie Green Bay Packers, głównie jako quarterback, ale kilkakrotnie stawał nawet na pozycji rozgrywającego. Eddie był teraz właścicielem sieci barów szybkiej obsługi na zachodzie i południowym zachodzie, a w Arnette stał się niemal legendą. W Arnette, kiedy mówiłeś „sukces” miałeś na myśli Eddiego Warfielda.

Stu nie grał jako quarterback i nie był również Warfieldem. Mimo to, w liceum doszedł do wniosku, że warto byłoby wywalczyć sportowe stypendium... a potem pojawiły się różne uczelniane programy i opiekun wydziałowy opowiedział mu o NDEA. Matka Stu zachorowała i nie mogła już pracować. Rak. Na dwa miesiące przed ukończeniem przez Stu liceum umarła, pozostawiając opiece Stuarta jego brata, Bryce’a. Stu zrezygnował ze sportowego stypendium i podjął pracę w wytwórni kalkulatorów. Ale to właśnie Bryce’owi się udało. Odniósł sukces. Był teraz w Minnesocie, gdzie pracował dla IBM jako analityk systemów komputerowych. Nie pisywał często, a ostatni raz widzieli się na pogrzebie żony Stu, która zmarła na tę samą chorobę, co jego matka – na raka. Przyszło mu na myśl, że Bryce być może również nosi swój krzyż... i że może przepełnia go poczucie winy wynikające z faktu, iż jego brat zmienił się w jeszcze jednego swojskiego chłopaka w dogorywającym teksańskim miasteczku, spędzającego dni w fabryce kalkulatorów a wieczory u Hapa albo w Indian Head przy kuflu piwa marki Lone Star. Małżeństwo było dla niego najlepszym okresem, a trwało jedynie osiemnaście miesięcy. Łono jego młodej żony wydało na świat jedno, posępne i złośliwe dziecko. To było cztery lata temu. Od tej pory myślał tylko o opuszczeniu Arnette w poszukiwaniu czegoś lepszego, jednak nie pozwalało mu na to jego małomiasteczkowe myślenie, znajome miejsca i twarze. Był w Arnette powszechnie lubiany, a Vic Palfrey obdarzył go kiedyś prawdziwym komplementem, nazywając „Starym Twardzielem”. Kiedy Vic i Hap zakończyli dysputę, wciąż jeszcze zmierzchało, ale okolica tonęła już pośród głębokich cieni. Teraz szosą numer 93 nie przejeżdżało wiele wozów, skutkiem czego Hap miał sporo nie zapłaconych rachunków. Ale oto właśnie zbliżał się jakiś samochód. Stu go zauważył. Wciąż był jeszcze ćwierć mili stąd, ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały słabe refleksy na chromowane, nie pokryte kurzem części wozu. Stu miał wyśmienity wzrok, rozpoznał starego chevroleta rocznik być może 75. Chevy, bez włączonych świateł, jadący z prędkością nie większą niż piętnaście mil na godzinę, sunął ostrym zygzakiem. Nikt prócz Stu jeszcze go nie zauważył. – Powiedzmy, że masz zastaw hipoteczny na tę stację – ciągnął Vic – i powiedzmy, że spłacasz go po pięćdziesiąt dolarów miesięcznie... – Dużo więcej stary. Dużo więcej. – No dobra, ale załóżmy, że spłacasz miesięcznie po pięć dych. A teraz powiedzmy, że rząd poszedł ci na rękę i wydrukował dla ciebie całą ciężarówkę szmalu. Gdyby tak się stało, jestem pewny, że ci z banku natychmiast wyczuliby pismo nosem i zażądaliby od ciebie PÓŁTOREJ PACZKI. Oskubaliby cię, stary, jak amen w pacierzu. I wszystko byłoby po staremu. – To fakt – dodał Henry Carmichael. Hap spojrzał na niego, wyraźnie poirytowany. Tak się składało, że wiedział iż Hank miał w zwyczaju bez płacenia wyciągać z automatu puszki z colą i, co więcej, Hank wiedział, że

on o tym wie. Toteż jeśli Hank miał się opowiedzieć po którejkolwiek ze stron, powinien poprzeć właśnie jego. – Niekoniecznie musi tak być – mruknął Hap, czerpiąc ze skarbnicy swego dziewięcioklasowego wykształcenia. Zaczął wyjaśniać, dlaczego tak uważa. Stu, który jako jedyny rozumiał powagę ich obecnej sytuacji, przestał wsłuchiwać się w głos Hapa i patrzył jak chevy sunie zakosami wzdłuż drogi. Stu zdawał sobie sprawę, że wóz w ten sposób nie zajedzie zbyt daleko. Samochód zjechał w lewo przekraczając białą linię, a jego koła wzbiły z pobocza tumany kurzu. Znów wyjechał na szosę, ale już w chwilę potem o mało nie wpakował się do rowu. Następnie, zupełnie jakby kierowca obrał sobie za cel szyld stacji benzynowej, samochód potoczył się w jej stronę. Przypominał pocisk balistyczny, który wytracił niemal całą prędkość. Stu słyszał teraz głuchy, znużony łoskot silnika, jednostajne rzężenie i jęk dogorywającego gaźnika i obluzowanych zaworów. Wóz ominął podjazd i z głośnym stukotem wjechał na krawężnik. Fluorescencyjne pręty nad dystrybutorami odbijały się w brudnej szybie samochodu, tak że trudno było zauważyć, kto znajdował się wewnątrz. Niemniej jednak Stu zauważył jak ciało mężczyzny za kierownicą zakołysało się bezwładnie pod wpływem wstrząsu. Nie wyglądało na to, aby wóz miał zwolnić – nadal niewzruszenie sunął naprzód z prędkością piętnastu mil na godzinę. – Posłuchaj, mówię ci, że przy większej ilości pieniędzy znajdującej się w obiegu byłbyś... – Lepiej wyłącz dystrybutory, Hap – powiedział łagodnym tonem Stu. – Dystrybutory? Co? Norm Bruett odwrócił się aby wyjrzeć przez okno. – Chryste Panie – rzucił. Stu podniósł się z krzesła i, pochylając się nad Tommym Wannamakerem i Hankiem Carmichaelem, wyłączył jednocześnie wszystkie osiem przełączników – po cztery na jedną rękę. Dlatego tylko on jako jedyny nie widział, jak Chevy rąbnął w dystrybutory na górnej wysepce i przewrócił je. Wjechał w nie powoli, zdawałoby się z pełną, bezlitosną premedytacją, ale i dostojeństwem. Tommy Wannamaker następnego dnia w Indian Head zaklinał się, że w chevy ani razu, nawet na moment nie zapaliły się światła stopu. Samochód po prostu jechał jak na paradzie „Turnieju Róż”. Podwozie ze zgrzytem przetoczyło się po cementowej wysepce, a kiedy wóz wjechał na nią kołami, wszyscy, oprócz Stu, zobaczyli, jak głowa kierowcy zgoła bezwładnie przechyla się do przodu i uderza w przednią szybę, na której natychmiast pojawiła się, przypominająca gwiazdę, siateczka pęknięć. Chevy podskoczył jak kopnięty stary pies i ściął dystrybutor hi-test. Pompa pękła z trzaskiem i całe urządzenie runęło na ziemię, rozlewając drobną strużkę benzyny. Wąż dystrybutora spadł z zaczepu i leżał teraz na ziemi, błyszcząc w świetle neonu. Wszyscy

zauważyli iskry tryskające spod szorującej po cemencie rury wydechowej samochodu, a Hap, który widział eksplozję stacji benzynowej w Meksyku, instynktownie przymknął powieki, spodziewając się lada moment wybuchu i potwornej, oślepiającej kuli ognia. Zamiast tego jednak, tył chevy okręcił się wokół osi i zjechał z cementowej wysepki. Przód samochodu rąbnął w dystrybutor benzyny niskoołowiowej i zwalił go na ziemię przy wtórze głuchego „ba-bam!”. Prawie rozważnie Chevrolet zakończył obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, ponownie uderzając w wysepkę – tym razem jednak bokiem. Tył samochodu wjechał na podwyższenie, ścinając stojący tam dystrybutor ze zwykłą benzyną. Potem chevy zatrzymał się, ciągnąc za sobą przerdzewiałą rurę wydechową. Wóz zniszczył wszystkie trzy dystrybutory na najbliżej autostrady wysepce. Silnik krztusił się jeszcze przez kilka sekund, po czym umilkł. Cisza była tak ogłuszająca, że aż alarmująca. – Rany koguta! – powiedział Tommy Wannamaker z zapartym tchem. – Czy on wybuchnie, Hap? – Gdyby miał wybuchnąć, to już by wybuchł – stwierdził Hap, wstając. Uderzył ramieniem w mapę-układankę i jej części, między innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona rozsypały się na wszystkie strony. Hap w głębi duszy cieszył się. „Jakie dziwne uczucie!”. Jego dystrybutory były ubezpieczone, a polisy spłacone. Mary zawsze mu marudziła aby wszystko z góry ubezpieczył. – Facet musiał być nieźle naprany – stwierdził Norm. – Widziałem jego tylne światła – stwierdził Tommy piskliwym, pełnym podniecenia głosem. – Ani razu nie błysnęły! Rany koguta! Gdyby pruł sześćdziesiątką już byśmy nie żyli. Pospiesznie wyszli z biura – Hap pierwszy, Stu jako ostatni. Hap, Tommy i Norm dotarli do samochodu jednocześnie. Czuli woń benzyny i słyszeli powolne tykanie stygnącego silnika. Hap otworzył boczne drzwiczki samochodu i mężczyzna za kierownicą wypadł na zewnątrz jak worek ze starym praniem. – Niech to szlag! – powiedział głośno, prawie krzycząc Norm Bruett. Odwrócił się, zacisnął dłonie na swym obfitym kałdunie i zwymiotował. Mdłości nie spowodował mężczyzna, który wypadł z samochodu (Hap złapał go, zanim ten zdążył osunąć się na chodnik), ale ohydny fetor bijący z wnętrza wozu, duszący smród, będący mieszaniną woni krwi, fekaliów, wymiocin i rozkładających się ciał. Był to upiorny odór choroby i śmierci. W chwilę potem Hap odwrócił się i, chwytając kierowcę pod pachy, wyciągnął go z wozu. Tommy błyskawicznie złapał mężczyznę za nogi i obaj z Hapem przenieśli bezwładne ciało do biura. W świetle płynącym z neonu ich twarze przybrały barwę sera i były przepełnione obrzydzeniem. Hap zapomniał już o pieniądzach z ubezpieczenia. Pozostali zajrzeli do samochodu i naraz Hap odwrócił się, kładąc jedną rękę na ustach – mały palec jego dłoni sterczał sztywno, jakby mężczyzna uniósł właśnie do toastu kieliszek z

winem – podreptał na północny kraniec stacji benzynowej i zwymiotował całą kolację. Vic i Stu zaglądali do wnętrza samochodu przez dłuższą chwilę, po czym wymienili między sobą spojrzenia i ponownie zajrzeli do środka. Po stronie pasażera siedziała młoda kobieta. Miała wysoko zadartą sukienkę, odsłaniającą nagie uda. Opierało się o nią mniej więcej trzyletnie dziecko – chłopiec lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuchły niczym dętki a ciało nabrało fioletowo-czarnej barwy, jakby było pokryte sińcami. Również pod ich oczami zauważyli opuchliznę. Vic powiedział później, że przypominali graczy w baseball, którzy smarują sobie sadzą grube kreski pod oczami aby nie oślepiało ich światło. Niewidzące oczy kobiety i dziecka zdawały się wychodzić z orbit. Trzymali się za ręce. Z ich nosów wyciekł gęsty śluz, który obecnie już zakrzepł. Wokół nich z brzęczeniem krążyły muchy – podlatywały do śluzu, wlatywały do ich otwartych ust i zaraz z nich wylatywały. Stu był na wojnie, ale nigdy nie widział czegoś równie okropnego. To było straszne. Przez cały czas powracał spojrzeniem do tych splecionych w uścisku dłoni. Cofnęli się od samochodu i spojrzeli na siebie mętnym wzrokiem. Potem Vic i Stu wrócili do budynku stacji. Widzieli jak Hap mamrocze coś jak oszalały do słuchawki telefonu. Norm szedł nieco z tyłu za nimi i od czasu do czasu spoglądał przez ramię na wrak chevroleta. Boczne drzwiczki samochodu były otwarte. To był smutny widok. Z lusterka wstecznego zwisała para dziecięcych bucików. Hank stał przy drzwiach, ocierając usta brudną chusteczką. – Jezu, Stu – powiedział zmartwiony, a Stu pokiwał tylko głową. Hap odwiesił słuchawkę telefonu. Kierowca chevroleta leżał na podłodze. – Karetka przyjedzie tu za dziesięć minut. Czy jesteście pewni, że oni... Wskazał kciukiem samochód. – Oni nie żyją, to pewne – Vic skinął głową. Jego pokryta zmarszczkami twarz miała bladożółty odcień. Rozsypywał po całej podłodze tytoń, jakby próbował zrobić kolejny ze swoich obrzydliwych, cuchnących skrętów. – To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem. Spojrzał na Stu, a ten pokiwał głową, włożył ręce do kieszeni i przymknął oczy. Mężczyzna leżący na podłodze jęknął głośno, gardłowo, i wszyscy natychmiast spojrzeli na niego. Po chwili, kiedy stało się jasne, że mężczyzna mówi, a przynajmniej stara się coś powiedzieć, Hap ukląkł obok niego. W końcu ta stacja należała do niego. To samo, co uśmierciło kobietę i dziecko w samochodzie, dosięgło również tego mężczyznę. Ciekło mu z nosa, a kiedy oddychał z jego gardła dobywał się jakby płynący z głębi klatki piersiowej poświst. Pod dolnymi powiekami widać było obrzmienie, jeszcze nie czarne ale już fioletowe, jak sińce. Szyja sprawiała wrażenie zbyt grubej i napuchniętej. Wydawało się jakby mężczyzna miał niejeden ale trzy podbródki. Miał wysoką gorączkę; przebywając blisko niego, odnosiło się wrażenie jakby się stało przy dobrze rozpalonym ruszcie. – Pies – wymamrotał. – Wypuściłeś go? – Proszę pana – rzekł Hap, potrząsając nim delikatnie. – Wezwałem karetkę. Wyjdzie pan

z tego. – Cyfry zegara zmieniły się z zielonych na czerwone – wymamrotał mężczyzna leżący na podłodze, a potem zaczął kasłać. Kaszlał raz po raz, prawie bez przerwy, a z jego ust pryskały długie, lepkie, ciągnące się pasma gęstej flegmy i śliny. Hap odchylił się do tyłu, rozpaczliwie się wykrzywiając. – Lepiej przekręćmy go na bok – powiedział Vic – bo się jeszcze tym udławi. Jednak zanim zdążyli to uczynić, mężczyzna przestał kasłać. Jego oddech znów stał się nierówny i świszczący. Zamrugał powoli powiekami i powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go mężczyzn. – Gdzie... ja jestem? – W Arnette – odparł Hap. – Na stacji benzynowej Billa Hapscomba. Rozwalił pan kilka moich dystrybutorów. – Po czym dorzucił pospiesznie: – Nic się nie stało. Były ubezpieczone. Mężczyzna na podłodze próbował usiąść. Aby się podnieść musiał położyć dłoń na ramieniu Hapa. – Moja żona... moja mała córeczka... – Nic im nie jest – powiedział Hap, siląc się na uśmiech. – Wygląda na to, że jestem poważnie chory – stwierdził mężczyzna. Z jego ust, kiedy oddychał dobywał się ochrypły, jękliwy charkot. – One też były chore. To trwało już od dwóch dni. Od Salt Lake City. – Na chwilę przymknął powieki. – Zachorowaliśmy... a więc chyba nie byliśmy dość szybcy... Z oddali dochodził zbliżający się jęk syreny karetki. Chory ponownie otworzył oczy. Teraz malowało się w nich przejmujące, głębokie zatroskanie. Raz jeszcze zaczął się podnosić. Pot ściekał mu po twarzy. Zacisnął dłoń na ramieniu Hapa. – Czy Sally i małej LaVon nic nie jest? – zapytał z naciskiem. Kropelki śliny prysnęły z jego ust i Hap poczuł emanującą z ciała mężczyzny gorączkę. Był chory, na wpół szalony i cuchnął. Ten smród przypominał Hapowi woń starego koca, posłania dla psa. – Nic im nie jest – odparł z uporem w głosie, choć jakby trochę zbyt gwałtownie. – Proszę, niech się pan położy i leży spokojnie... dobrze? Mężczyzna położył się na ziemi. Jego oddech był teraz bardziej nierówny. Hap i Hank pomogli przetoczyć go na bok i wydawało się, że to przyniosło mu nieznaczną ulgę. – Aż do zeszłego wieczora czułem się całkiem nieźle – powiedział. – Kaszlałem, ale nic poza tym. Dopiero w nocy się pogorszyło. Obudziłem się i było ze mną źle. Nie zmyliśmy się stamtąd dostatecznie szybko. Czy z małą LaVon wszystko w porządku? Jego ostatnie słowa zmieniły się w bełkot, którego żaden z nich nie zdołał zrozumieć.

Syrena karetki zawodziła jękliwie, coraz głośniej i głośniej. Stu podszedł do okna, by obserwować zbliżający się ambulans. Pozostali klęczeli wokół mężczyzny leżącego na podłodze. – Co on złapał Vic, domyślasz się? – zapytał Hap. Vic pokręcił przecząco głową. – Nie wiem. – Może coś zjedli – stwierdził Norm Bruett. – Wóz ma tablice z Kalifornii więc musieli stołować się w różnych przydrożnych barach. Może zjedli nieświeżego hamburgera. To się zdarza. Karetka podjechała i, ominąwszy szerokim łukiem rozbitego chevy, zatrzymała się pomiędzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone światełko „koguta” na dachu, kręciło się w kółko, jak oszalałe. Było już całkiem ciemno. – Pomóżcie mi to was stąd wyciągnę! – krzyknął nagle mężczyzna leżący na podłodze i zaraz potem umilkł gwałtownie. – Zatrucie pokarmowe – stwierdził Vic. – Tak, to możliwe. Mam nadzieję, że to o to chodzi, bo... – Bo co? – zapytał Hank. – Bo jeśli nie, to mogliśmy coś od niego złapać. Vic spojrzał na nich, a w jego oczach malowało się zatroskanie. – W 1958 roku widziałem epidemię cholery w pobliżu Nogales i to wyglądało podobnie. Weszło trzech ludzi z noszami. – Hap – powiedział jeden z nich – masz szczęście, że uratowałeś ten swój pieprzony tyłek. Gdyby chevy wybuchł, wszyscy bylibyście teraz na łonie Abrahama. To ten facet, co? Rozstąpili się aby ich przepuścić. Billy Verecker, Monty Sullivan, Carlos Ortega – znali ich wszystkich. – W samochodzie jest jeszcze dwójka – powiedział Hap, odciągając Monty’ego na stronę. – Kobieta i mała dziewczynka. Nie żyją. – O kurde! Jesteś pewny? – Tak. Ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree? – Chyba tak – Monty spojrzał na niego z zakłopotaniem. – Ale co mam zrobić z tymi dwiema w wozie? Nie wiem jak mam załatwić tę sprawę, Hap. – Stu powiadomi gliny. Mogę pojechać z tobą? – Jasne, stary. Położyli mężczyznę na noszach i kiedy go wynieśli, Hap podszedł do Stu. – Jadę z tym gościem do Braintree. Powiadomisz gliny? – Nie ma sprawy. – I zadzwoń też do Mary. Powiedz jej, co się stało. – W porządku.

Hap podreptał wolno do ambulansu i wsiadł do środka. Billy Verecker zatrzasnął za nim drzwiczki, a potem zawołał pozostałą dwójkę. Mężczyźni z upiorną, chorobliwą fascynacją zaglądali do wnętrza rozbitego samochodu. Parę minut potem ambulans ruszył, przy wtórze jękliwego zawodzenia syreny; obracająca się lampa „koguta” na dachu samochodu rzucała krwawe refleksy na asfaltowy podjazd. Stu podszedł do automatu i wrzucił ćwierćdolarówkę. Mężczyzna z chevroleta zmarł dwadzieścia mil przed szpitalem. Wydał z siebie ostatnie, bulgoczące tchnienie, zakrztusił się i skonał. Hap wyjął portfel z kieszeni spodni mężczyzny i przejrzał jego zawartość. Było w nim siedemnaście dolarów w gotówce. Zgodnie z tym, co widniało w jego prawie jazdy, mężczyzna nazywał się Charles D. Campion. Hap znalazł również legitymację wojskową zmarłego i obłożone w plastik zdjęcia jego żony i córeczki. Hap nie chciał oglądać tych zdjęć. Włożył portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarłego i powiedział Carlosowi, że może wyłączyć syrenę. Było dziesięć po dziewiątej.

ROZDZIAŁ 2 Na plaży miejskiej w Ogunquit w stanie Maine, znajdowało się długie, kamienne molo obmywane z obu stron przez fale Atlantyku. Dziś kojarzyło się ono z oskarżycielsko wystawionym palcem i kiedy Frannie zatrzymała samochód na parkingu, dostrzegła Jessa siedzącego na samym jego końcu, niewyraźną sylwetkę skąpaną w promieniach popołudniowego słońca. Wysoko nad nim krążyły donośnie skrzeczące mewy – obraz Nowej Anglii namalowany przez samo Życie – i w głębi duszy wątpiła czy któryś z ptaków zepsuje go, brudząc białym, obrzydliwym guanem nieskalaną, błękitną bluzę Jessa Ridera. Był on wszak praktykującym poetą. Wiedziała, że to Jess, gdyż jego rower stał przymocowany do metalowego ogrodzenia za budynkiem dla dozorcy parkingu. GUS, łysiejący, jowialny grubasek wyszedł jej na spotkanie. Opłata dla gości wynosiła dolara od samochodu ale GUS wiedział, że Frannie była tutejsza, nie musiał nawet patrzeć na nalepkę z napisem REZYDENT, przyklejoną w rogu na szybie volvo. Fran przychodziła tu często. „Jasne – pomyślała Fran – przecież zaszłam w ciążę właśnie tu, na plaży, dwanaście stóp poza strefą przypływu. Drogi płodzie – zostałeś poczęty na wybrzeżu Maine, dwanaście stóp ponad linią przypływu, dwadzieścia jardów na wschód od falochronu. To miejsce jest oznaczone krzyżykiem”. GUS uniósł dłoń w jej stronę, w pokojowym powitaniu. – Pani chłopak jest na końcu mola, panno Goldsmith. – Dzięki, GUS. Jak interesy? – Uśmiechając się, wskazała na parking. Stały tam ze dwa tuziny samochodów, z czego większość miała niebiesko-białe nalepki z napisem REZYDENT. – Za wcześnie aby mówić o interesach. Ruch jest raczej niewielki – odparł GUS. Był siedemnasty czerwca. – Za jakieś dwa tygodnie podreperujemy miejską kasę. – Nie wątpię. Oczywiście jeżeli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie. GUS roześmiał się i wrócił do wnętrza budynku.

Frannie oparła się jedną ręką o nagrzany metal samochodu, zdjęła trampki i założyła sandały. Była wysoką dziewczyną o kasztanowych włosach sięgających do połowy pleców. Miała na sobie piaskowego koloru bluzkę. Jej figura była doskonała. Długie nogi przyciągały spojrzenia prima sort – jak mówili o nich chłopaki. – Spójrzcie, ale towar – niezła lala – nogi jak stąd aż do samej ziemi”. Miss college’u 1990. Roześmiała się w duchu, ale jej śmiech miał w sobie nutę goryczy. „Zachowujesz się tak – powiedziała do siebie – jakby to była wiadomość o znaczeniu dla całego świata”. Rozdział szósty: Hester Prynne przynosi wielebnemu Dinnesdale wieści o groźbie przybycia Pearl. Tyle tylko, że nie on był Dinnesdalem. Nazywał się Jess Rider, lat dwadzieścia, o rok młodszy od naszej bohaterki, małej Fran. Był studentem college’u, praktykującym poetą. Wystarczyło spojrzeć na jego nieskazitelną, błękitną, batystową koszulę i wszystko było jasne. Zatrzymała się na skraju plaży, czując gorący piasek nawet przez podeszwy sandałów. Postać na dalekim końcu mola w dalszym ciągu ciskała do wody kamyki. Myśl, która przyszła jej do głowy była po części zabawna, poniekąd zaś zatrważająca. „On dobrze wie, jak wygląda, siedząc tam, na końcu mola – stwierdziła w duchu. – Jak Lord Byron – samotny ale nieulękły. Siedzi sam i patrzy na morze, które gdzieś tam, daleko, obmywa brzegi Anglii. Ja wszakże, wygnaniec, już nigdy... O KURWA!” Ta myśl nie tyle wyrwała ją z zakłopotania, a raczej pomogła jej uświadomić drzemiące w niej odczucia. Młody mężczyzna, którego – jak sądziła – darzyła miłością, siedział nieopodal, a ona szydziła z niego, za jego plecami. Zaczęła iść wzdłuż mola, zgrabnie przestępując wystające kamienie i ziejące pomiędzy nimi szczeliny. To było stare molo – niegdyś stanowiło część falochronu. Teraz większość łodzi cumowała przy południowej części miasta, gdzie znajdowały się trzy mariny i siedem swojskich, marnej klasy motelików, w których każdego lata pełno było gości. Szła powoli, starając się zwalczyć myśl, że przez tych jedenaście dni, odkąd dowiedziała się, że jest „troszkę w ciąży” (jak to określiła Amy Lauder) mogła się w nim odkochać. No cóż, przecież to on sprawił, że to się stało, czyż nie? Ale nie tylko on – była tego pewna. Brała przecież pigułki. To była najprostsza rzecz na świecie. Poszła do kliniki w miasteczku akademickim, powiedziała lekarzowi, że ma bolesne miesiączki, robią się jej na skórze różne wypryski a doktorek przepisał jej wszystko czego potrzebowała. Dorzucił też za darmochę zapas na cały miesiąc. Ponownie się zatrzymała – była już przy końcu mola – po jej prawej i lewej stronie przesuwały się grzywiaste fale, ciągnące w stronę plaży. Nagle przyszło jej na myśl, że lekarze z kliniki musieli słyszeć historyjki o bolesnych miesiączkach i pryszczach na twarzy tak samo często, a może nawet częściej, niż aptekarze stwierdzenie, że „kupuję te kondomy dla mojego brata”. Zwłaszcza teraz, w tych czasach. Równie dobrze mogłaby pójść do niego i

powiedzieć: „Daj mi pigułkę. Będę się pieprzyć”. Miała już swoje lata. Dlaczego była taka nieśmiała? Spojrzała na plecy Jessa i westchnęła. Nieśmiałość była swego rodzaju sposobem na życie. Znów ruszyła przed siebie. Tak czy inaczej, pigułka zawiodła. Ktoś w wydziale kontroli jakości w starej dobrej fabryce Ovril zaspał przy kontrolce. To, albo może nie wzięła pigułki i zapomniała o tym. Podeszła do niego bezszelestnie i położyła mu obie dłonie na ramionach. Jess, który trzymał w lewej ręce kamyki a prawą ciskał je w fale Atlantyku, krzyknął głośno i gwałtownie poderwał się na nogi. Kamyki posypały się na wszystkie strony, a Jess popchnął Fran tak, że o mało nie spadła z mola. Niewiele brakowało a Jess też wpadłby do wody. Zachichotała bezwiednie i cofnęła się o krok, przykładając obie dłonie do ust, a on, rozwścieczony, odwrócił się w jej stronę. Był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną o czarnych włosach, noszącym okulary w złotych oprawkach. Jego regularne rysy, ku wiecznemu niezadowoleniu Jessa nigdy nie potrafiły należycie oddać głębi jego wewnętrznych odczuć. – Śmiertelnie mnie wystraszyłaś! – krzyknął. – Och, Jess – zachichotała. – Przepraszam, ale to było takie zabawne. Naprawdę. – Mało brakowało a wpadlibyśmy do wody – powiedział i groźnie postąpił krok w jej stronę. Frannie cofnęła się, potknęła o kamień i wylądowała ciężko na tyłku. Przy upadku mocno przygryzła sobie język. Poczuła ostry, przejmujący ból i jej chichot ucichł jak ucięty nożem. Nagła cisza, jaka zapadła – „wyłączyłeś mnie, zupełnie jakbym była radiem, przekręciłeś gałkę i już” – wydała jej się nagle niesamowicie zabawna i znów zaczęła chichotać wbrew temu, że krwawił jej język, a z kącików jej oczu płynęły łzy, wywołane bólem. – Nic ci nie jest, Frannie? – zatroskany, ukląkł obok niej. „Jednak go kocham” – pomyślała i to sprawiło jej pewną ulgę. To dobrze. – Ucierpiała tylko moja duma – powiedziała i pozwoliła aby pomógł jej wstać. – I przygryzłam sobie język. Widzisz? Wysunęła język i spodziewała się, że Jess uśmiechnie się do niej, ale on tylko się zasępił. – Jezu, Fran, leci ci krew. Naprawdę. Wyjął chusteczkę z tylnej kieszeni i przyjrzał się jej z powątpiewaniem. W chwilę później włożył ją z powrotem do kieszeni. W jej myślach pojawiła się wizja ukazująca ich oboje, parę kochanków idących w stronę parkingu, trzymających się za ręce, przy czym ona ma usta wypchane jego chusteczką. Unosi rękę do życzliwie uśmiechniętego dozorcy i mówi: „Tcho sze ma Guuus”. Znów zaczęła się śmiać, mimo że bolał ją język, a smak krwi w ustach zaczynał przyprawiać ją o mdłości. – Odwróć się – powiedziała łagodnym tonem. – To nie będzie zachowanie godne damy. Uśmiechając się pod nosem, Jess teatralnym gestem uniósł dłoń do oczu. Frann, opierając

się na jednej ręce, wystawiła głowę poza krawędź mola i splunęła. Ślina była jasnoczerwona. Eep. Jeszcze raz. I jeszcze. Wreszcie metaliczny smak w jej ustach nie był już tak intensywny i kiedy Fran odwróciła głowę w jego stronę zauważyła, że przyglądał się jej przez rozstawione palce. – Przepraszam – powiedziała. – Jestem taka głupia. – Nie – powiedział Jess, choć z pewnością tak myślał. – Pojedziemy na lody? – spytała. – Ty poprowadzisz, ja stawiam. – Umowa stoi. Podniósł się i pomógł jej wstać. Ponownie splunęła do wody. Ślina nadal była jasnoczerwona. Fran, nieco przestraszona zapytała: – Nie odgryzłam sobie koniuszka, co? – Nie wiem – odparł spokojnie Jess. – A czułaś, że coś połykasz? Przyłożyła dłoń do ust. Na jej twarzy malował się grymas obrzydzenia. – To nie jest zabawne. – Nie. Przepraszam. Po prostu go sobie przygryzłaś, Frannie. – Czy w języku są arterie? Szli wzdłuż mola, trzymając się za ręce. Fran raz po raz przystawała, żeby splunąć. Jasna czerwień. Nie miała zamiaru tego połykać. O nie. Ani odrobiny. – Nie. – To dobrze. – Ścisnęła jego dłoń i uśmiechnęła się uspokajająco. – Jestem w ciąży. – Naprawdę? To dobrze. Czy wiesz, kogo widziałem w Port... Przerwał i spojrzał na nią. Nagle jego oblicze stało się nieruchome, niczym kamienna maska. Przepełniał je wyraz niepewności i niepokoju. Miała wrażenie, że pęknie jej serce. – Co ty powiedziałaś? – Jestem w ciąży. – Uśmiechnęła się do niego promiennie, a potem jeszcze raz splunęła. Znowu ta jasna czerwień. – Kiepski żart, Frannie – rzucił niepewnym tonem. – To nie żart. Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę. Wreszcie ruszyli w stronę parkingu. Kiedy szli do samochodu, GUS stanął w drzwiach stróżówki i pomachał do nich. Frannie odpowiedziała mu tym samym. Jess również. Zatrzymali się przy lodziarni Dairy Queen przy szosie numer 1. Jess kupił sobie colę i, siedząc za kierownicą volvo, popijał napój w zamyśleniu. Fran zdecydowała się na deser lodowy Banana Boat i, opierając się plecami o drzwiczki, przedzielona od niego dwiema stopami siedzenia wyjadała z lodów orzeszki i krem ananasowy. – Wiesz – stwierdziła – te lody, to głównie bąbelki. Wiedziałeś? Większość ludzi o tym

nie wie. Jess spojrzał na nią, ale nic nie odpowiedział. – To prawda – stwierdziła. – Te wielkie maszyny lodowe produkują przede wszystkim bąbelki. Dużo powietrza i mało lodów. To dlatego w Dairy Queen lody są takie tanie. Dawali nam odbitki artykułów na temat teorii biznesu. Jest wiele sposobów na „oskórowanie kota”. Jess spojrzał na nią ale nic nie powiedział. – Jeśli masz ochotę spróbować prawdziwych lodów, powinieneś pójść do lodziarni Deering Ice Cream, a to... Wybuchnęła płaczem. Przysunął się na siedzeniu w jej stronę i objął ją ramionami za szyję. – Frannie, nie rób tego, proszę. – Lód mi się rozpływa. Pobrudzę się – powiedziała, w dalszym ciągu płacząc. Jess ponownie wyjął chusteczkę i tym razem zrobił z niej użytek. Prawie przestała płakać. Szloch zmienił się w pochlipywanie. – Banana Boat z krwawą polewą – powiedziała, przyglądając mu się zaczerwienionymi oczami. – Już nie mogę. Przepraszam, Jess. Wyrzucisz? – Jasne – odparł mechanicznie. Wziął od niej loda, wysiadł i wyrzucił do kosza na śmieci. Frannie stwierdziła, że szedł w bardzo zabawny sposób – zupełnie tak, jakby ktoś rąbnął go w to najczulsze u mężczyzny miejsce. W gruncie rzeczy przypuszczała, że był to dla niego solidny cios poniżej pasa. Jeśli jednak przyjrzeć się temu z innej perspektywy, w identyczny sposób chodziła po tym, jak straciła dziewictwo na plaży. Czuła się tak, jakby wyjątkowo silnie obtarła ją pielucha. Tyle tylko, że od obtarć nie zachodzi się w ciążę. Jess wrócił i wsiadł do samochodu. – Czy to prawda, Fran? – spytał nagle. – Tak. Naprawdę jestem w ciąży. – Jak to się stało? Myślałem, że brałaś pigułki. – No cóż, możliwości jest kilka. Pierwsza – ktoś w wydziale kontroli jakości starej, dobrej fabryki Ovril zasnął przy przełączniku, akurat kiedy na taśmie znajdował się „mój” zestaw pigułek. Druga – w stołówce uniwersyteckiej dają wam takie żarcie, że to powiększa liczbę plemników w spermie. Trzecia – zapomniałam wziąć pigułkę i zapomniałam, że zapomniałam. Uśmiechnęła się do niego promiennie, choć z pewnym wymuszeniem i miała wrażenie jakby nieznacznie się od niej odsunął. – Dlaczego się wściekasz Frannie? Tylko zapytałem. – No cóż, aby odpowiedzieć na twoje pytanie w inny sposób – w pewną ciepłą, kwietniową noc – to musiało być dwunastego, trzynastego albo czternastego, wsadziłeś swój członek w moją pochwę i doszedłeś do końca, a kiedy się we mnie spuściłeś, miliony

plemników w twojej spermie... – Przestań! – rzucił ostrym tonem. – Nie musisz... – Co nie muszę? Choć na zewnątrz zachowywała kamienny spokój, wewnątrz była przerażona. W najśmielszych wyobrażeniach na temat rozegrania tej sceny, nie przypuszczała, że może dojść do czegoś takiego. – Być taka wściekła – powiedział łamiącym się głosem. – Nie zamierzam z tobą zrywać. – Nie – powiedziała bardziej miękko. W tym momencie mogła zdjąć jedną jego rękę z kierownicy i przytrzymując ją, zaleczyć rozjątrzoną ranę. Ale nie mogła się zmusić, by to zrobić. Nie potrzebował pocieszenia. Nie miał w tym żadnego interesu, nawet jeżeli podświadomie tego pragnął. Nagle uświadomiła sobie, że przynajmniej na razie dni radości, beztroskiego śmiechu i szczęścia dobiegły końca. Ta myśl sprawiła, że ponownie zapragnęła płakać. Z ponurą miną starała się powstrzymywać łzy. Była Frannie Goldsmith, córką Petera Goldsmitha i nie miała zamiaru ryczeć jak bóbr na parkingu, przed cukiernią Dairy Queen w Ogunquit. – Co masz zamiar zrobić? – Spytał Jess, wyjmując papierosy. – A co TY masz zamiar zrobić? Zapalił zapalniczkę i przez moment, kiedy kłąb dymu uniósł się ku górze, widziała wyraźnie dwie osoby: mężczyznę i chłopca walczących o dominację nad tą samą twarzą. – Kurwa mać! – powiedział. – Jest kilka alternatyw. Możemy się pobrać i zatrzymać dziecko. Możemy się pobrać i oddać dziecko. Jak również możemy się nie pobrać i zatrzymać dziecko, albo... – FRANNIE... – Albo możemy się nie pobierać i nie zatrzymać dziecka. Mogłabym również poddać się zabiegowi. Czy to już wszystkie możliwości? Coś pominęłam? – Frannie, czy nie moglibyśmy po prostu porozmawiać... – Przecież rozmawiamy! – krzyknęła. – Miałeś swoją szansę i powiedziałeś tylko „kurwa mać”. To twoje słowa. Przedstawiłam ci nasze alternatywy. Oczywiście nie miałam zbyt wiele czasu aby przejrzeć całą listę. – Chcesz papierosa? – Nie, papierosy są szkodliwe dla dziecka. – Frannie, na miłość Boską! – Dlaczego krzyczysz? – spytała łagodnie. – Bo sprawiasz wrażenie, jakbyś za wszelką cenę chciała mnie wkurzyć – rzucił ostro Jess. Ale zaraz wziął się w garść. – Przepraszam. Po prostu nie uważam, aby to była moja wina. Nie potrafię o tym w ten sposób myśleć. – Nie? – Spojrzała na niego, marszcząc brwi. – A co to było – niepokalane poczęcie? – Musisz być tak cholernie wpieniająca? Powiedziałaś, że bierzesz pigułki. Wziąłem to za

pewnik. Czyżbym się mylił? – Nie. Nie mylisz się. Ale to nie zmienia faktu. – Chyba nie – powiedział ponuro i wyrzucił przez okno do połowy wypalonego papierosa. – No więc, co zrobimy? – Zadajesz mi pytania, Jesse. Powiedziałam ci jakie mamy możliwości wyboru. Myślałam, że może ty coś wymyślisz. Jest jeszcze samobójstwo, ale nie biorę tego teraz pod uwagę. Wybierz jedną z alternatyw i porozmawiajmy na ten temat. – Pobierzmy się – oznajmił, a w jego głosie pojawiła się nagle wewnętrzna moc. Sprawiał wrażenie mężczyzny, który uznał, że najlepszym sposobem rozwikłania węzła gordyjskiego jest jego przecięcie. Cała naprzód, a szczury lądowe niech gnieżdżą się pod pokładem. – Nie – powiedziała. – Nie chcę wyjść za ciebie. Miała wrażenie, jakby jego twarz była połączona w całość dziesiątkami niewidocznych śrub i nitów, które nagle zostały poluzowane i częściowo odkręcone. Kamienne oblicze pękło. Widok był tak komiczny, że musiała przesunąć zranionym językiem po podniebieniu, aby ponownie nie zachichotać. Nie chciała się śmiać z Jessa. – Dlaczego nie? – zapytał. – Fran... – Muszę dokładnie przemyśleć powody, dla których nie chcę za ciebie wyjść. Nie mam zamiaru wdawać się teraz w dyskusję na ten temat. Prawdę mówiąc, sama nie wiem, dlaczego. – Nie kochasz mnie – stwierdził posępnym tonem. – W większości przypadków miłość i małżeństwo wzajemnie się wykluczają. Zaproponuj coś innego. Milczał przez dłuższą chwilę. Bawił się wyjętym z paczki papierosem ale nie zapalił go. Wreszcie oznajmił: – Nie mogę ci zaproponować nic innego, bo nie chcesz rozmawiać ze mną na ten temat. Chcesz się na mnie zemścić. To ją nieco poruszyło. Skinęła głową. – Może masz rację. Przez ostatnich kilka tygodni zebrało się parę rachunków, które powinnam uregulować. I do tego jeszcze ty Jess, zachowujesz się jak tłuk – tępy, łajdacki, uczelniany kujon. Gdyby napadł cię jakiś bandzior z nożem, zapewne chciałbyś z miejsca zwołać tam seminarium. – Och, na litość Boską! – Zaproponuj coś innego. – Nie. Ty już powiedziałaś swoje. Może ja też potrzebuję trochę czasu do namysłu? – W porządku. Odwieziesz nas z powrotem na parking? Wysiądziesz tam, a ja załatwię jeszcze sprawunki. Spojrzał na nią ze zdumieniem. – Frannie, przyjechałem z Portland na rowerze. To kawał drogi. Wynająłem pokój w