Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Teresa_Ewa_Opoka_-_Zona_psychopaty

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Teresa_Ewa_Opoka_-_Zona_psychopaty.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Teresa Ewa Opoka
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 17 osób, 12 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

Podziękowania Ta książka nie zostałaby napisana, gdyby nie moje przyjaciółki: Joanna Hare i Krystyna Wrońska. To Joasia nakłoniła mnie, bym zmierzyła się z tym tematem, podtrzymywała na duchu, gdy opadałam z sił, dyscyplinowała i mobilizowała przez telefon i Skype’a, surowo sprawdzając: „Co dzisiaj robiłaś?”, „Ile napisałaś?”, „Kiedy mi przyślesz następny rozdział?”. Krysia czytała tę książkę na wczesnym etapie, życzliwie krytykując, ale i chwaląc, by dodać mi otuchy i energii. Dziękuję Wam z całego serca, Moje Niezwykłe Przyjaciółki. Pragnę również wyrazić wdzięczność i podziękować osobom, które szczodrobliwie poświęciły swój czas, by wesprzeć mnie swoją wiedzą z różnych dziedzin: Małgorzacie Mazur, Irenie Paździerz, Halinie Sowińskiej, Wandzie Nowik-Pali, Mirosławowi Strzałkowskiemu, Witoldowi Szuleckiemu, Łukaszowi Pastwie. Wielkie, wielkie dziękuję!

To, co czuje człowiek, który niewinnie cierpi, jest jak gdyby zbrodnią wyczuwalną. Prawdziwa zbrodnia nie jest wyczuwalna. Niewinny, cierpiąc, poznaje prawdę o swoim kacie, kat jej nie zna. Zło, który niewinny czuje w sobie samym, jest w kacie, ale nie jest dla niego wyczuwalne. Niewinny może poznać zło tylko pod postacią cierpienia. Dla zbrodniarza niewyczuwalna jest właśnie zbrodnia. Dla niewinnego niewyczuwalna jest niewinność. Właśnie niewinny może odczuć piekło. Simone Weil, Świadomość nadprzyrodzona

Rozdział 1 Nie może się już cofnąć. W drzwiach stoi uśmiechnięta pani Alina. Z każdego kilograma jej tęgiej postaci emanuje przyjazne ciepełko i wyrozumiałość dla świata, szczególnie dla dzieci, dlatego jest idealną nianią dla małego Tomka, który lgnie do niej jak do rodzonej babci, a nawet bardziej, bo babcia wpada tylko od czasu do czasu, jak właśnie teraz, jakże niefortunnie, gdyż od razu dostrzega mężczyznę, stojącego obok kanapy. Co za niemiła niespodzianka! Śnił jej się kilka dni temu i się wyśnił. Chłopczyk podbiega do niej uradowany, tupiąc skórzanymi bucikami. Ona schyla się, przytula go i całuje, a gdy dziecko uznaje, że już wystarczy tych czułości, odrywa się od niej, biegnie do mężczyzny, obejmuje go za nogi pod kolanami i zadziera do góry główkę. Mężczyzna jest zachwycony, jest wzruszony i spogląda z uśmiechem na kobietę, czy ona widzi tę scenę, czy docenia. Ten śliczny chłopczyk łączy ich jak most dwa brzegi rzeki, jak deszcz niebo z drzewem. Ma w sobie geny tego mężczyzny i jej. Zmienisz to? Ich wnuczek, który o niczym nie wie i nigdy się nie dowie. Elektroniczny zegar na czarnym szkle kuchenki wyświetla jedenastą zero zero.

Rozdział 2 Spotkali się jesienią tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku. Na listach przebojów Radia Luksemburg królowali wówczas Rolling Stonesi, Beatlesi i Dorsi. Gdy pchnęła szklane drzwi empiku i rozglądała się niepewnie po zadymionej sali, podniósł się natychmiast z niskiego fotela. Był wysoki, z bujną czupryną, miał na sobie sztruksową marynarkę z zamszowymi łatami na łokciach. Nieźle wyglądał, ale ona lepiej. Dziewczyny od razu czują takie rzeczy. – Majka? – zapytał głębokim, ciepłym głosem. – Edward? – Dziewczyna w niebieskim sweterku uśmiechnęła się. Usiedli naprzeciwko siebie przy niskim stoliku. – Nic się Paweł nie chwalił, że ma taką ładną siostrę. – Przyglądał jej się bezceremonialnie. – Napijesz się czegoś? Może pepsi, kawy? Mają tu dobrą kawę. – Wskazał na swoją szklankę wypełnioną w jednej trzeciej czarnym płynem. – Może ciastko? – Poproszę kawę. Rozmawiali długo. Zajmująco opowiadał o swoich znajomych, pracy, o swojej pasji teatralnej. Z każdym kwadransem imponował jej coraz bardziej. Grał w amatorskim teatrze studenckim Pod Jaszczurami. To znaczy teraz już zrezygnował, ale jeszcze do niedawna grał. Ma tam mnóstwo kumpli, spotykają się nadal, może w każdej chwili wrócić. Pewien reżyser, wymienił jego nazwisko, które i tak nic Majce nie mówiło, więc ten bardzo znany reżyser zaproponował mu przejście do zawodowego teatru, jednak się nie zdecydował. Cztery lata ciężkich studiów i dobry zawód wobec niepewnego losu aktora? Musiałby podjąć eksternistyczne studia w szkole teatralnej, zacząć inne życie. Po namyśle zdecydował, że nie zrezygnuje z wyuczonego zawodu ekonomisty, a teatr pozostanie jego szlachetną pasją. Majka została przyjęta na Wydział Geografii Uniwersytetu Jagiellońskiego, niestety, nie dostała akademika i poczuła się nagle w wielkim mieście bardzo osamotniona. Jej przyjaciółce z liceum, Zosi, zabrakło kilku punktów, by dostać się na medycynę. Na szczęście brat Majki przypomniał sobie o koledze z czasów studiów, który mieszkał i pracował w Krakowie. Spotkał go przypadkiem rok wcześniej i to gdzie!, w Warszawie, na jakiejś kursokonferencji ekonomistów. Wymienili się

numerami telefonów do pracy, nie sądząc, by kiedykolwiek im się na coś przydały. Paweł nie wyrzucił jeszcze ubiegłorocznego kalendarza i znalazł numer telefonu do kolegi, który od razu obiecał, że rozejrzy się za jakąś niedrogą stancją w pobliżu uczelni. Podeszła kelnerka i przesypała z ciężkiej szklanej popielnicy niedopałki na głęboki talerz z niedojedzonym kawałkiem sernika. Leciutki obłoczek radioaktywnego pyłu uniósł się nad stolikiem i mimo woli odchylili do tyłu głowy, by odczekać, aż opadnie. Załatwił jej stancję w nowym bloku, w pustym na razie mieszkaniu, do którego miała się sprowadzić za kilka miesięcy rodzina spod krakowskiej wsi. Właściciel codziennie dojeżdżał do zakładu, gdzie Edward był kierownikiem jakiegoś działu. Majka zajęła maleńki pokój z nowo poznaną koleżanką z roku. Joaśka przyjechała z Rzeszowa. Dogadały się w pięć minut. Łączyła je ta sama radość, że wyrwały się z rodzinnego domu i rozpoczną niezwykłe studenckie życie w Krakowie. I tak było. Nic a nic nie zawiódł ich Kraków – zaczarowana dorożka, zaczarowany koń, Piwnica pod Baranami, Demarczyk i Grechuta, krakowski deszcz i mgła. Ze względu na skromne kwoty przysyłane z domów na utrzymanie raczej musiały zadowolić się deszczem i mgłą. No i za darmo mogły się napatrzeć do woli na czarne dorożki. Kiedyś spotkały na Rynku Piotra Skrzyneckiego w otoczeniu artystów spod „Baranów” i miały o czym opowiadać w Kielcach i Rzeszowie. Majka zabrała z domu practicę i sprawiało jej dużo radości odkrywanie tajemnic aparatu. Była samoukiem, ponieważ ojciec zmarł, kiedy chodziła jeszcze do podstawówki, i niewiele zdążyła się od niego nauczyć. Zabierała aparat na ćwiczenia terenowe z geografii fizycznej i hydrogeografii, i jedyna z roku dokumentowała je zdjęciami. Była bardzo dumna, kiedy fotografie źródeł bijących w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej ukazały się na wystawie w Żaczku. A do tak wielu atrakcji studenckiego życia niemal od pierwszego dnia dołączyła się miłość. Na razie nieodwzajemniona, ponieważ Majce szkoda było czasu dla jednego chłopaka. Z Aśką prowadziły intensywne życie studenckie; zajęcia do południa, obiad w studenckiej stołówce na pół, to znaczy jedno drugie danie, bo zupę i chleb można było wziąć za darmo, potańcówki w akademiku, nowe znajomości, spotkania, rozmowy do pierwszej w nocy. No i oczywiście nauka, by zbyt szybko nie zostać wyrzuconą z tego pięknego świata. Co sobotę biegły na ubawy do Rotundy, Pod

Przewiązką lub Żaczka. Na drugim roku dostały akademik w sześcioosobowym pokoju. Piętrowe żelazne łóżka, wysoka szafa z wciąż otwierającymi się drzwiami. Edward je zreperował. Bo wciąż kręcił się wokół niej – dzwonił, czekał pod akademikiem, odchodził potulnie ze zwieszoną głową, jeśli Majka nie miała czasu. Taki obrazek. Na korytarzu stoją krzesła i szafki z pokoju numer szesnaście. Dziewczyny z tego pokoju i z sąsiednich zaglądają do środka, gdzie Edward na kolanach wiórkuje parkiet klepka po klepce. Dokładnie i metodycznie. Nawet sięga daleko pod łóżka. Później zamiata, ściera resztę pyłu w wilgotną ściereczkę, a następnie pastuje. Wychodzi na papierosa. Dziewczyny przynoszą mu kawę w pękatym kubku, któraś kładzie na parapecie herbatniki. Jedna, taka z końskim ogonem, z sąsiedniego pokoju, przynosi na talerzyku jajko w majonezie i kromkę chleba. Wszystkie zazdroszczą Majce. „Ale masz szczęście”, mówią i patrzą rozmarzonym wzrokiem na faceta, który froteruje do połysku parkiet, przesuwając się na szmatach w tył, w lewo, w prawo i do przodu. To cudowne być tak kochaną, uwielbioną, stać się dla kogoś tą jedną, jedyną. Czuje się przy nim jak wyjątkowa istota, której on pragnie jedynie usługiwać. Szkoda zmarnować tak wielką i piękną miłość. Więc w którymś momencie jej serce robi ten niezbędny obrót o kilka stopni. Pokochała nie samego Edwarda. Zakochała się w jego miłości. Siedzą w swojej ulubionej kawiarni Pod Szóstką na Sławkowskiej, ona bierze głębszy oddech i oświadcza: – Muszę ci coś powiedzieć. – Słucham. – Edward z uwagą patrzy jej w oczy. – Jestem w ciąży – cichutko wyznaje Majka, spuszczając wzrok na wzory sukienki, udzierganej szydełkiem przez ciotkę Stenię. Nie wie, jak i kiedy, sama jest zaskoczona, że tak łatwo zachodzi się w ciążę, jakby to było coś nieważnego. Owszem, patrzyli sobie w oczy, trzymali się za ręce, trochę poprzytulali i żeby od razu nowy człowiek? Ale nie czuje najmniejszego niepokoju. Z ufnością składa swój los w ręce Edwarda. – Nie ma szczęśliwszego człowieka na świecie – zapewnia ją półszeptem, pochyliwszy głowę nad stolikiem. – Zostaniesz moją żoną? – Ujmuje jej drobną dłoń w swoje mocne, męskie ręce i przyciska do ust. Podnosi zamglone ze wzruszenia oczy i patrzy z czułością na twarz dziewczyny. – Tak. – Majka z uśmiechem kiwa głową, lśniąca grzywka obcięta

równo z linią brwi drga lekko, skaczą po niej promyki z lampy zawieszonej na ścianie nad stolikiem. – Jesteś moją Gałązką Jabłoni – mówi Edward i głaszcze jej dłoń. Majka nie czytała Stachury, dopiero po kilku latach przekona się, że nie ona pierwsza nosi to cudne imię. Najważniejsze, że zachował się dokładnie tak, jak sobie wcześniej wyobraziła, i ani przez moment nie przeleciała jej przez głowę myśl, że może być inaczej. Wzięli ślub cywilny pod koniec lutego. Nikogo z rodziny nie zaprosili, ponieważ była to urzędowa formalność, prawdziwy ślub i wesele zaplanowali na święta wielkanocne w jej rodzinnym mieście, w Kielcach. Majka pożyczyła sukienkę od starszej siostry koleżanki z roku. Eleganckie przyjęcie w gronie przyjaciół odbyło się w klubie „Pod Jaszczurami”. Na czarno-białych fotografiach młodzi ludzie uśmiechają się za stołem, tańczą twista i jive’a. Po ślubie niewiele zmieniło się w rytmie ich życia. Byli nadal parą zakochanych narzeczonych mieszkających osobno, mimo że po ślubie spotykali się wieczorami lub wydzwaniali do siebie, jeśli Majka miała zbyt dużo nauki i musiała przysiąść fałdów. A nauka tak lekko wchodziła jej wtedy do głowy! Lekko i słodko! Jakby cały czas czekoladki zajadała, mimo że wcale nie zajadała. Kolega przyniósł jej fotografie ze ślubu i postanowiła pokazać je Edwardowi. Nie umówili się tego dnia i wpadła na pomysł, że zrobi mu niespodziankę. Wiedziała, gdzie mieszka jej ukochany. Kiedyś podjechali pod dom, gdzie wynajmował pokój z kolegą, Majka czekała wtedy na zewnątrz, bo on po coś tylko na chwilę wpadł do mieszkania. To był bardzo brzydki dom, klocowata bryła w zaniedbanym ogrodzie. Przyjechała więc i zadzwoniła do drzwi; otworzyła jej kobieta w średnim wieku, a kiedy Majka się przedstawiła i wyjaśniła, z czym przychodzi, tamta cofnęła się, by ją wpuścić do środka: – Aaaa, panna młoda! Proszę, proszę dalej, proszę zobaczyć, jak młody mąż mieszka – z przesadną wylewnością zapraszała ją gospodyni. Majka nie zwróciła uwagi na ton kobiety. Nawet jeśli coś ją zaniepokoiło, to pomyślała, że ten sarkazm był zwrócony przeciwko niej. Zdawała sobie sprawę, że bardzo młodo wygląda. Miała dwadzieścia jeden lat, a wyglądała na siedemnaście. Taka młoda mężatka mogła budzić śmiech. Kobieta poprowadziła ją do końca korytarza, zapukała, nacisnęła od razu klamkę i lekko popchnęła dziewczynę do środka. Czegoś takiego Majka jeszcze w życiu nie widziała. Z pokoju buchnęło ciężkim zapachem

brudnych skarpetek, nieświeżej pościeli o szarym odcieniu, skotłowanej na dwóch łóżkach, dymem i petami porozrzucanymi wszędzie. No i ten stół! Na gazecie leżała jakaś wędlina, walały się obierki od cebuli, skorupki jajek, części garderoby, a obok książka odwrócona do góry grzbietem. Edward leżał w ubraniu na łóżku, ale zerwał się natychmiast i wyprowadził ją na zewnątrz. Przeraziła się. Przez sekundę ujrzała coś, co pewnie pragnął przed nią ukryć. Zanim odwrócił głowę, zdążyła zobaczyć jego twarz, obracającą się ku gospodyni – górna warga uniosła się krzywo, odsłaniając zęby jak u psa, który ostrzega, że za moment rzuci się do gardła. Kobieta wcale się nie przestraszyła. – Dobrze, panie Edwardzie, na drugi raz każę żonie poczekać – powiedziała, uśmiechając się złośliwie. – Przecież małżeństwo nie powinno mieć przed sobą tajemnic – dodała. Majka była w szoku. Uciekać, uciekać, tłukło jej się po głowie. Dlaczego wtedy siebie nie posłuchała? Zgubiła ją nie ślepa miłość, bo w ułamku sekundy odzyskała wzrok i ujrzała rzeczy takimi, jakie były w istocie, lecz ciekawość: co dalej, co dalej? Jak to będzie zostać żoną kogoś, kto cię uwielbia? Jakie będą dni, jakie noce? Nie wyobrażała sobie, by Edward kiedykolwiek mógł się na nią zezłościć. A z brakiem nawyków higienicznych sobie poradzi, on w naturalny sposób się dostosuje, na tym polega podobno inteligencja. A czyż jej mąż nie jest nieprzeciętnie inteligentny? Czyż nie zna się na współczesnej poezji i teatrze? I w ogóle na wszystkim?

Rozdział 3 Majka zdejmuje płaszcz, mimo że przez moment ma ochotę powiedzieć: „Przepraszam, coś sobie przypomniałam, wpadnę innym razem”, a potem odwrócić się i wyjść. Przełamuje się jednak. Jest rozsądna. Jest dojrzałą kobietą. Powinnaś uciec wtedy, posłuchać ostrzegającego głosu podświadomości, Majka wypomina swojej poprzedniczce ten dzień, gdy zobaczyła wykrzywioną w furii twarz narzeczonego, a właściwie już męża. Następczyni tamtej głupiej Majki potrafi trzeźwo patrzeć i oceniać błędy życiowe młodej dziewczyny. Nażałowała jej się, nawspółczuła, napłakała nad nią, lecz nie ma zamiaru jej oszczędzać! Co to, to nie! Jest surowa, ale czyż nie sprawiedliwa? Byłaś głupia, beznadziejnie głupia. Kto lekceważy takie ostrzeżenia losu, niech później nie narzeka! I ma pretensje do siebie, najbardziej do siebie. Mogłaś pojechać do matki i szczerze opowiedzieć, co zobaczyłaś. Na pewno kazałaby ci natychmiast zerwać z Edwardem. Higiena i porządek u mamy były na drugim miejscu zaraz po Bogu. Że już wzięliście ślub cywilny? Nie miało to żadnego znaczenia. Ważny, święty i o nierozerwalnej mocy był tylko ten drugi, który miał się odbyć dopiero za dwa miesiące. Że spodziewałaś się dziecka? Trudno. „Poradzimy sobie, powiedziałaby mama. Nie ty pierwsza, nie ostatnia będziesz panną z dzieckiem”. Dlaczego się nie zerwałaś, nie rzuciłaś mu pod nogi tych fotografii ze ślubu i nie pobiegłaś na przystanek? Czemu zlekceważyłaś instynkt samozachowawczy? Znowu to samo. Jej poprzedniczka cofa się, cofa, dopóki nie poczuje za plecami twardej ściany – wtedy osuwa się i przysiada skulona. Tomek zagląda do dużej reklamówki. Majka wyciąga żółte plastikowe pudło i wręcza wnukowi, domagając się całusa. Chłopiec w pośpiechu cmoka powietrze, prawie nie dotykając jej policzka, chwyta pudło i pokazuje prezent dziadkowi.

Rozdział 4 Dzięki partii otrzymali przydział na mieszkanie. Jaka ta partia dobra! Jaki ten Edward zaradny! Niech matka z niesmakiem zaciska usta, że jeszcze w ich rodzinie, porządnej, katolickiej, nie było partyjnego. Że taki wstyd. Oj, mamo, zapisał się, bo wszyscy należą. Takie czasy. Nie, nie wszyscy. Jak ktoś się szanuje, nie należy. Oj, mamo, nikt partii nie traktuje poważnie, nikt nie jest komunistą, nikt nie bierze tych bzdur na serio. Po prostu tak trzeba, żeby mieć szansę na awans w pracy, na lepsze życie. Nazywanie mieszkaniem tej jamy czy wnęki o powierzchni osiemnastu metrów kwadratowych we wnętrznościach jednopiętrowej kamienicy byłoby nadużyciem. Dlatego młoda para żartowała sobie, że ich pierwsze mieszkanie to dziupla o iluzoryczno-imitacyjnym charakterze i oczywiste się wydawało, że nie spędzą tu więcej niż kilka miesięcy, w najgorszym wypadku rok. Pęknięta i lekko pochylona kamienica stała przy ślepej uliczce w robotniczej dzielnicy Grzegórzki, na końcu której mieścił się zakład wyrobów metalowych, gdzie pracował Edward. Sam wypatrzył ten pusty lokal na parterze, towarzysze z POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej) pomogli, wystąpili z pismem do Komitetu Miejskiego, popierając prośbę młodego towarzysza, który założył nową komórkę społeczną i chciałby się gdzieś podziać z młodą żoną, mieszkającą wciąż w akademiku. Na razie spotykali się w kawiarni, w klubie, pod kinem. Ile tak można? Partia zrozumiała i wyciągnęła pomocną dłoń. Do dziupli wchodziło się od razu z ulicy, wcześniej mieścił się tu sklepik z pasmanterią. Majka rozglądała się za jakimś kranem i zlewem, lecz daremnie. Do dwóch kamieniczek przy tej ulicy nie doprowadzono wody, ponieważ miały zostać w przyszłości wyburzone. Jedynym źródłem ciepła była kaflowa kuchnia. Na razie trwało lato i mieli czas, by przygotować na zimę swoje gniazdko. Kupili dwa wiadra. Na końcu uliczki znajdowała się studnia, a właściwie bocianek, jak nazywano w Kieleckiem rurę wystającą z ziemi, obudowaną deskami, a na zimę okręcaną szmatami. Edward pomalował ściany dziupli na żółto. W domu towarowym na Wiślnej znaleźli materiał na zasłonki. Wśród tkanin w picassy Majka wypatrzyła len w słoneczniki. Ich pierwszy wspólny zakup do wspólnego mieszkania. Co za radość! Bawiła się na poważnie w dom. Jak te słoneczniki pasowały do ścian, jakie były wesołe!

Taki obrazek. Okno otwarte na oścież, ona siedzi na rozkładanym fotelu zwanym amerykanką, a Edward maluje podłogę na jasny orzech, deska za deską, spokojnie, dokładnie. Majka z radością obserwuje pracę swojego mężczyzny. To mój mąż, myśli, mam męża, który bardzo mnie kocha i ja go kocham. Będziemy mieli dziecko, będziemy szczęśliwi. Kochając się, osiągniemy wszystko, cokolwiek sobie wymarzymy, zaplanujemy. Musimy kupić węgiel, muszę się nauczyć palić pod blachą. – Jak się napali zimą w kuchni, to będzie też można coś ugotować – mówi. – Jednocześnie – dodaje. – Co za bystre spostrzeżenie. – Edward odwraca się i patrzy na nią bez uśmiechu. W oczach ma złość. Podnosi się z kolan i zapala papierosa. Staje w otwartych na szeroko drzwiach. O tej porze na ulicy nie ma już ruchu. Edward lubi sprawiedliwość. Niesprawiedliwość budzi w nim gniew, który rośnie jak ciasto drożdżowe. Nagle robi krok do tyłu i staje nad nią. – Co się tak rozsiadłaś jak królowa? – pyta z najwyższym niezadowoleniem. Mierzy ją wzrokiem pełnym dezaprobaty. Majka po raz pierwszy widzi go rozgniewanego. Na nią. Nie wie, co ma powiedzieć. Jest zakłopotana. Właściwie to on ma rację. Rzeczywiście siedzi sobie wygodnie i paple, podczas gdy on macha pędzlem na kolanach od godziny. – Mogłabyś się ruszyć i trochę pomalować. – Oczywiście. Podrywa się. Że też wcześniej nie zaproponowała mu pomocy! Przecież to lekka praca, na pewno jej nie zaszkodzi. Wie, że dźwiganie jest niedobre dla kobiet w ciąży, ale mazanie pędzlem po podłodze? Trochę ruchu nie zaszkodzi. Kilka minut po dwudziestej drugiej praca jest skończona. Idą na spacer do parku tuż obok, zostawiając otwarte okno, żeby się wywietrzyło. Kładą się spać kwadrans po północy, bardzo zmęczeni, lecz zadowoleni z siebie. W środku nocy budzi ją rozrywający wnętrzności ból. Chwilę czeka, ale ból nie ustaje. Budzi Edwarda. Są przerażeni. Czyżby poród? W czwartym miesiącu? Edward ubiera się w pośpiechu. – Nie bój się, nie bój się. Wszystko będzie dobrze. Pobiegnę na portiernię do zakładu i zadzwonię po pogotowie. Nie bój się. – Wyciąga drżącymi palcami papierosa z czerwonej paczki i trzaska zapalniczką. – Już pędzę. Nie ruszaj się. Nie bój się. Ale od tych słów strach, zamiast przycichnąć, wybucha z jeszcze

większą siłą niczym ogień od podmuchu wiatru. Babcia Majki zmarła przy porodzie w wieku trzydziestu dwóch lat, co prawda w pierwszej połowie dwudziestego wieku, ale jej sąsiadka z kamienicy zmarła niedawno, około pięciu lat temu. Dostała krwotoku w trzecim miesiącu ciąży, zabrali ją do szpitala i tam umarła. Ładna blondynka, młodziutka żona Stefana, syna sąsiadów z parteru. Wraca Edward. – Zaraz przyjadą. – Nabiera z wiadra wody i jej podaje. – Nie, nie, dziękuję. – Majka boi się ruszyć. Zaczyna płakać. Edward siada obok, w jednej ręce trzyma papierosa, popiół spada na świeżo pomalowaną podłogę, a drugą głaszcze Majkę po głowie. – Od ciąży się nie umiera – próbuje ją pocieszyć, ale sam już dławi się łzami. Majka opowiada mu historię sąsiadki, która zmarła w kilka miesięcy po ślubie. Edward pakuje drobiazgi do szpitala, płacząc bezgłośnie; stara się, by tego nie zauważyła. Wreszcie cicho zajeżdża karetka pogotowia. Później na jakiś czas straciła przytomność. Tej nocy dyżur miała klinika uniwersytecka. Majkę badał siwy lekarz, do którego wszyscy zwracali się z szacunkiem „panie profesorze”. – Ciebie, dziewczyno, uratujemy, ale bądź przygotowana, że dziecko raczej nie przeżyje. Jak to, nie przeżyje? Skoro już jest w szpitalu i w dobrych rękach? – Panie profesorze – powiedziała półprzytomna. Usiłowała się skoncentrować, by wymyślić coś tak znaczącego i wyjątkowego, by w tym starym człowieku poruszyć najgłębsze pokłady wiedzy i doświadczenia. – Pan jest profesorem, pan jest bardzo mądry, pan może uratować i mnie, i dziecko. Uda się panu. Stary siwy mężczyzna patrzył na nią przez okulary zmęczonymi oczyma i słuchał z uwagą. Pomyślała, że jeszcze czeka na jakąś zachętę, na jakiś ważny argument. Takie zwykłe błagalne: „Niech pan doktor ratuje, proszę, niech mnie pan uratuje i moje dziecko”, słyszy pewnie kilka razy w tygodniu. Majka szukała rozpaczliwie w głowie jakiegoś niezwykłego argumentu i znalazła – malutki sweterek. – Moja koleżanka z roku już prawie zrobiła na drutach sweterek dla Kasi. Bo myślę, że to będzie dziewczynka. Mam takie przeczucie. Jeszcze zostały rękawy. Ale już jeden zaczęła, panie profesorze. Z tego pobytu w klinice zapamiętała jeszcze, że pytano ją, dlaczego nogi i ręce ma powalane olejną farbą. Kiedy wytłumaczyła, lekarz pokręcił głową z dezaprobatą: – Studentka.

Zostały uratowane. Majka była przekonana, że to dzięki białemu sweterkowi z pomarańczowym szlaczkiem na dole i przy rękawach; niestety, mimo że był taki ładny, nie mogła za często wkładać go Kasi, ponieważ od szorstkiej wełny córeczka dostawała czerwonej wysypki na szyi. Ze szpitala odebrał ją przejęty Edward. Przywiózł ją do urządzonej już dziupli. Zdążył przewieźć z Kielc podarowane przez mamę garnki, talerze i meble; starą, ale w dobrym stanie wersalkę, dwudrzwiową szafę, mały stolik, pralkę Franię, kilka talerzy, garnków. Ktoś podarował im dwa taborety. Na środkowej półce w szafie Majka ułożyła produkty żywnościowe, a na niższej garnki, bo nie było miejsca na żadną inną szafkę. Pomiędzy szafą a ścianą na taborecie stało wiadro czystej wody, a obok na podłodze drugie, na brudne zlewki, które wylewało się do kratki w jezdni kilka kroków od drzwi. Na ścianie wisiała półka zrobiona przez Edwarda, więc Majka miała gdzie położyć książki. Mąż wniósł do wspólnego gospodarstwa oprócz osobistych rzeczy i kilku książek turystyczną butlę na gaz, budzik, radio oraz nocną lampkę. Ten okres małżeństwa wspomina jako najsympatyczniejszy, mimo że czuła się osłabiona i śpiąca z powodu anemii. Do południa spędzała czas w bibliotece uniwersyteckiej, robiła notatki, pilnie uczęszczała na zajęcia, w zerowych terminach zdawała egzaminy, otrzymując znakomite oceny. On do piętnastej piętnaście pracował, a o piętnastej dwadzieścia pięć był już w domu. Popołudniami chodzili do kina (pamięta, jak bileterka nie chciała ich wpuścić na „Ptaki” Hitchcocka, bo Majka była już w zaawansowanej ciąży: „To straszny film, dziecko się przerazi”), do kawiarni, spotykali się z przyjaciółmi, oglądali wystawy fotograficzne, a właściwie raz wybrali się w tym czasie na głośną wystawę aktów Władysława Pawelca, która wywarła na Majce ogromne wrażenie, na Edwardzie również, domyślała się, że z innych powodów. Zwierzyła się mężowi ze swojej pasji i marzenia, by kiedyś z amatorki stać się zawodowym fotografikiem. Może będzie fotoreporterką podróżującą po różnych kontynentach? A może artystką wykonującą artystyczne fotografie znanym aktorkom, jak Nasierowska? Pociągała ją również architektura i miała przeczucie, że kiedyś wyda album ze zdjęciami Krakowa lub Kielc. Gdyby któraś z koleżanek odwiedzających ją w tamtym czasie miała pojęcie, ile ścieżynek wybiega z dziupli w różnych ciekawych kierunkach, pojęłaby, dlaczego Majka w ogóle nie przywiązuje wagi do warunków mieszkaniowych. Miała

codziennie inne pomysły i plany krążące wokół fotografii i starego aparatu taty, a wszystkie podobały się Edwardowi. – Na mojej Gałązce Jabłoni zakwita coraz więcej kwiatów – powiedział pewnego razu, patrząc na nią z czułością. – Cieszę się, kochanie, że masz tyle planów, jednak najpierw studia – upominał ją łagodnie. Sam także opowiadał jej o swojej pasji – teatrze i poezji. I tak wzrastało w nich miłe przekonanie, że nie są pospolitymi zjadaczami chleba. Ciąża miała na nią dobry wpływ; Majka stała się pilna i zdyscyplinowana jak nigdy. Edward również się starał. Zawsze przed pójściem do pracy przynosił dwa wiadra wody, wynosił śmieci, dbał o higienę. Te kilka miesięcy przed przyjściem na świat Kasi wspominała dobrze. Tylko raz dostała od męża reprymendę i nie było to przyjemne, lecz jego zdenerwowanie miało swoje uzasadnienie. Poszło o politykę. Akurat wypadł termin głosowania do Sejmu. Za komuny był również Sejm, a nie tylko przewodnia partia z pierwszym sekretarzem i wspierającą ją partią ludowców. Majka głosowała po raz pierwszy w życiu, bo niedawno uzyskała czynne prawo wyborcze. Edward, jako człowiek zaufany i sprawdzony towarzysz, mimo młodego wieku zasiadał gdzieś tam w komisji wyborczej, wybrała się więc na głosowanie sama, nie licząc Kasi pod sercem. Niby mogła nie iść, ale lepiej było iść. Dostała płachty z listą nazwisk i zamiast zrobić jak wszyscy bardziej świadomi obywatele, postąpiła, jak podpowiadała zwykła logika. Wzięła płachtę i znikła w kącie za czerwoną kotarą, gdzie na stoliku leżał długopis. Usiadła na krzesełku i przeleciała wzrokiem listę. Oczywiście nazwiska nic jej nie mówiły, postanowiła więc skreślić te z imionami, które jej się nie podobały: Józef, Marian, Mieczysław. – Jak mogłaś tak nierozsądnie postąpić? – krzyczał na nią Edward, gdy wieczorem przekroczył próg dziupli. Zrobiła wielkie oczy. – Jak mogłaś wejść za zasłonkę i coś kreślić na liście! – Miałam wziąć od komisji tę płachtę i od razu wrzucić do urny? Jak inni? – Właśnie tak! Jak inni! Po co się wychylać! Obserwuj zachowanie innych ludzi i rób to, co oni! – Przecież to wybory! Jak można kogoś wybrać, nikogo nie wybierając! – Ale jesteś tępa! Partia dokonała już wyboru, a partii jako

przewodniej sile narodu należy zaufać, bo jak chowasz się za zasłonką i coś skreślasz, to znaczy, że nie masz zaufania do partii, jesteś jej wrogiem, a więc wrogiem ustroju. Nie rozumiesz tego? – Nie. – Nie uczyli cię w szkole, że w demokracji socjalistycznej głosuje się bez skreśleń? – Nie pamiętam. – Ręce opadają. Przez ciebie musiałem się tłumaczyć przed towarzyszami, że moja żona jest jeszcze bardzo młoda i głupia. Bo ja zaraz dostałem telefon, ledwo wlazłaś za tę zasłonkę. – Jejku, jejku, ale ci wstydu narobiłam. – Żebyś wiedziała. Mniejsza o wstyd, najgorsze, że ty wcale sobie nie zdajesz sprawy z konsekwencji. – Ruszył w jej stronę długim krokiem i musiała się cofnąć i klapnąć na fotel, bo skończyła się podłoga. Stanął nad nią i wyliczał, odginając palce. – Nie ma mowy o przyspieszeniu przydziału mieszkania, szybszym awansie i o wielu innych takich sprawach. Szkodzisz naszej przyszłości. Następnym razem zapytaj, zanim zrobisz coś głupiego. Krążył po małej przestrzeni między meblami. Był w garniturze i białej koszuli. Poluzował krawat. Majka nie mogła przestać wodzić za nim wzrokiem. Był od niej starszy i mądrzejszy, lepiej orientował się w rzeczywistości. Czuła się jak mała dziewczynka przyłapana na złym uczynku i karcona przez kogoś dorosłego i surowego. Mogła mu przerwać, mówiąc, że śmieszy ją socjalistyczna demokracja i ma gdzieś łaskawość partii, co skończyłoby się kłótnią, lub przeczekać jego gniew. Przeczekała.

Rozdział 5 Majka składa życzenia wnukowi: żeby urósł duży, duży i miał wielu kolegów w przedszkolu. Pragnie go uściskać raz jeszcze, ale chłopiec wyciąga szyję w stronę pudła z klockami. Za każdym razem, gdy wchodzi do tego mieszkania, czuje się zdezorientowana i nie może go poznać, bo syn wyburzył prawą ścianę w przedpokoju (stojąc tyłem do drzwi wejściowych) i ściankę kuchni. W ten sposób z tego, co przedtem było przedpokojem, małym pokojem i kuchnią, utworzyła się duża otwarta przestrzeń. Edward uprzejmie odsuwa dla niej krzesło. Sam zajmuje miejsce na kanapie. Tomek wyrzuca z pudła kolorowe klocki na jasny dywan. Majka uważa, że jest kobietą silną psychicznie, tę siłę czerpie z nabytej wiedzy, wszystko to jednak nie przekłada się na funkcjonowanie jej ciała, które w ogóle jej nie słucha i reaguje jak spanikowane dzikie zwierzątko schwytane w sidła. Czuje, jak zaciska jej się krtań, i musi ustami zaczerpnąć powietrza, żeby coś dotarło do płuc i drżącego serca. Zaraz zacznie ją boleć. – Napije się pani kawy? – pyta pani Alina.

Rozdział 6 Bała się. Czy sobie poradzi z takim maleństwem? Chciałaby jak najdłużej pozostać w szpitalu, czuła się tu bezpiecznie pod okiem pielęgniarek i bardziej doświadczonych matek po drugim, trzecim porodzie, które leżały z nią w sali. Pokazywały, jak należy przewijać maleństwo, jak karmić i po karmieniu na chwilkę podnosić pionowo – ale przyszedł moment, że musiała wrócić do swojej dziupli. Edward poprosił o pomoc sąsiadkę zza ściany, panią Stasię, starszą kobietę, mającą kilkoro wnuków. Majka czytała w kółko książkę o pielęgnacji małego dziecka, by czegoś nie przeoczyć, nie zrobić źle. Miała kłopoty z prowadzeniem domu. Nigdy się nie zdarzyło, by jej się udało coś dobrze upiec lub ugotować za pierwszym razem. Nawet według najprostszego przepisu. Dni kapały jak krople z popsutego kranu, każdy taki sam jak poprzednie; pranie pieluch, gotowanie, sprzątanie, wieczorna kąpiel. Kiedy wreszcie miną trzy miesiące i z noworodka zrobi się niemowlę? Długo bała się ubierać maleństwo. To tak, jakby jej kazano ubrać pisklę wróbelka. Z podziwem patrzyła, jak pani Stasia bez wahania obraca kruszynę, nakłada kolejne kaftaniki, zawiązuje niektóre z tyłu na szyi, a inne zapina na guziczki z przodu i nigdy nie zwichnie małej rączki ani nóżki. Kasia ma zaledwie tydzień, leży w beciku na niezasłanej wersalce. Majka w koszuli nocnej i szlafroku kręci się po dziupli. Córeczka budzi się i zaczyna kwilić. Majka wsuwa się pod kołdrę, żeby nakarmić małą, i w tym momencie otwierają się szeroko drzwi, chłodne powietrze wpycha się do środka, a z nim Edward z dwoma kolegami. Są starsi od niego, podpici. Edward również. Uśmiechają się. Edward takim piwnym uśmiechem, którego Majka nie lubi. Wszyscy trzej gapią się na nią, stojąc w nogach wersalki. Mimo woli mocniej okrywa się szlafrokiem. – Wstydzi się – mówi łysawy kolega i śmieje się. – Nie wstydź się – zwraca się do niej drugi, z wąsem i tłustymi włosami zaczesanymi na bok przez czoło. – Pokaż cycuszka. Wszyscy trzej wybuchają niemiłym rechotem. Majka wpatruje się w twarzyczkę córeczki i milczy, powtarzając sobie, że ich tu nie ma, że ma jakieś omamy wzrokowo-słuchowe. Bierze głęboki oddech i koncentruje się na maleńkich usteczkach, drobniutkiej rączynie i ślicznych, bladoróżowych maciupeńkich paznokietkach. Udaje się. Jest teraz tylko matką, absolutnie pochłoniętą karmieniem i obserwowaniem swojego

dziecka. Gdy Kasia kończy ssać, sprytnie nasuwa koszulę na piersi, unosi małą pionowo i czeka, aż się jej odbije i uleje odrobinę mleka. Kładzie córeczkę ostrożnie obok siebie i wyciera maleńkie usteczka pieluchą. Ale tamci nie znikli. Wciąż stoją i ją obserwują. – Bolało? Co? Bolało? – pyta łysy. Nie wie, o co chodzi temu chudemu mężczyźnie we flanelowej koszuli i wyświechtanej marynarce. Powinna krzyknąć: Wynocha!, ale nie może. Krzyk ma wciśnięty gdzieś bardzo głęboko, w dół brzucha. Jakby jakaś pięść go tam wepchnęła. Milczy. Patrzy wymownie na Edwarda, by wyniósł się z kolegami, a on stoi szeroko uśmiechnięty, przygląda jej się z zaciekawieniem jak egzotycznemu ptakowi w klatce. – Ale już się zagoiło? Co? Psitka się zagoiła? – pyta ten z wąsem. Majka patrzy na Edwarda wzrokiem wołającym o ratunek. Prawdopodobnie nie potrafi tego przekazać wyraziście i jasno, bo mąż razem z tamtymi wybucha śmiechem. – Może nam pokażesz, co? – żartuje wąs. Niestety, do oczu napływają jej łzy, a pragnęła na nich patrzeć z wyższością i pogardą. Czuje, że jeśli wypowie nawet jedno słowo, jej głos zabrzmi piskliwie i słabo, a ona się rozpłacze i może sobie bełkotać, szlochając, co chce, i tak nikt nie zrozumie, a tamci będą mieli jeszcze lepszą zabawę. – Weź nam, Edek, pokaż, co tam żonka chowa. – Łysy podpuszcza Edwarda. Edward chwyta róg kołdry i z filuternym uśmieszkiem unosi nieco do góry. Koledzy buczą zachęcająco, ale to żart, chce ją tylko nastraszyć. Majka ma wrażenie, że ktoś położył jej zimne żelazko na klatce piersiowej. Czuje dreszcze i wyżej naciąga na siebie kołdrę. – Idziemy, chłopaki, bo zobaczcie, jak się naburmuszyła – mówi ubawiony Edward. Wychodzą wreszcie, a ona usiłuje sobie wmówić, że sobie wymyśliła tę scenkę. Takie urojenie poporodowe. Tego nie było. Z prostej przyczyny – coś tak strasznego, obrzydliwego stać się nie mogło, więc nie wydarzyło się na tym świecie. Uspokój się, Majka. Weź się w garść, uroiłaś sobie coś przez to siedzenie z noworodkiem w czterech ścianach. Zaraz wróci Edward, już powinien wrócić, dzisiaj wyjątkowo się spóźnia. Wszystko będzie jak przedtem. Jednak to zadanie jest bardzo, bardzo trudne; jak można wmówić sobie, że się nie stało, jeśli się stało. Zaczyna płakać, łkać rozpaczliwie. Dlaczego musiało jej się przydarzyć coś tak obrzydliwego? Co w niej jest

takiego, co ośmiela i wyzwala bydlęce reakcje? Nie było tego w żadnej książce. Nikt nie opowiadał jej o takiej sytuacji ani nawet podobnej. Nikt jej nie przygotował na taki cios, na taką ewentualność. Chodzili do kościoła na nauki przedmałżeńskie, ale ksiądz mówił zupełnie o czym innym; o miłości i odpowiedzialności. Co teraz? Spojrzała na kilkudniowe maleństwo. Dokąd ja z tobą, skarbie, ucieknę? Do matki, która tak się sprzeciwiała temu małżeństwu? Mama uprzedzała ją, błagała, by Majka nie robiła tego głupstwa. Mogła uciec przed zawarciem ślubu kościelnego, ale teraz? Nie może i nie chce martwić mamy. Przez pół godziny tkwiła w bezruchu, odrętwiała, wpatrując się w mleczną kulę pod sufitem. Edwardowi na chwilę odebrało rozum, chciał się popisać przed starszymi prymitywnymi kolegami z pracy, widocznie za dużo wypił. Palił ją wstyd. Wstydziła się podwójnie – za siebie, że nie potrafiła odpowiednio zareagować, i za swojego męża. Niestety, Edward był jej mężem, jej drugą połową i płynęły z tego nieuniknione konsekwencje. Gdyby popadł w długi, i ona by za nie odpowiadała, a jeśli on nie ma wstydu, ona musi się wstydzić za niego. Wymyśliła wreszcie, że powinna ten incydent ukryć przed światem w najodleglejszym zakamarku mózgu. Otoczy go wysokim murem, zasiekami, zasypie, żeby nic się nie przedostało na zewnątrz, nie zatruło dobrych ludzi. Na drugi dzień znowu wzeszło słońce. Wszystko było tak samo, poza jednym; ogarnęło ją przeświadczenie, że nagle wszystkie rośliny powiędły w Krakowie. Edward nigdy nie wspomniał o tym koszmarnym wydarzeniu ani nie przeprosił, bo musiałby wrócić do tego incydentu i zapewne wstydził się tak bardzo, że przerastało to jego siły. Był zakłopotany i całym swoim zachowaniem usiłował wynagrodzić żonie niefortunną wizytę kolegów. Udawała więc, że nic się nie stało. Ćwiczyła się w udawaniu. Odwiedziły ją koleżanki, Gośka i Aśka. Ucieszyła się z ich wizyty i z łatwością zamieniła się w dawną Majkę; beztroską i wesołą. Ta obecna, zhańbiona, została ukryta w szafie. Edward również przemienił się w dobrego i troskliwego męża, krzątającego się z wdziękiem i humorem pomiędzy czajnikiem na turystycznej butli z gazem a maleńkim stolikiem. Majka wysłała go do sklepu po zakupy, a wtedy szybko się ubrał i znikł, żeby sobie pogadały. Wychodząc, spojrzał z lekkim niepokojem na żonę, czy czasem nie poskarży się na niego, ale się uspokoił, widząc jej rozpromienioną twarz. A jej nawet nie przyszło do głowy, by komuś powiedzieć o czymś tak wstrętnym. Wstyd był jak kwas siarkowy, który

wypaliłby język, poparzył usta, gdyby tylko spróbowała o tym wspomnieć. Joaśka i Gośka stoją pochylone nad Kasią i przyglądają jej się z zachwytem. Jakie ma ślicznie wykrojone usteczka, jakie maluśkie rączki, stópki. Majka odwija z białego papieru prezent; biały sweterek z pomarańczowym szlaczkiem. Przykłada go do córeczki. Śmieją się. Będzie dobry za dwa, trzy miesiące. Dziewczyny opowiadają, co na uczelni, o swoich chłopakach, o nowych miłościach. Majka odgrywa zadowoloną młodą żonę i szczęśliwą matkę, bo tego od niej oczekują. Przyjechała mama. Majka znowu odwiesiła do szafy zhańbioną Majkę, bo miała zamiar sprawiać wrażenie zadowolonej mężatki. Bez słów zawarła z mężem porozumienie, że będą odgrywać szczęśliwą młodą parę, i jeszcze dzień przed przyjazdem teściowej Edward zamienił się w troskliwego i czułego małżonka i ojca, jakby wcześniej pragnął tę rolę przećwiczyć. Wyszedł po gościa na dworzec i przyniósł walizkę ubrań i skórzaną torbę pełną słoików z przetworami. Mama zaplanowała pobyt na dwa tygodnie, żeby pomóc Majce przy dziecku i wydobyć ją z anemii, odżywiając intensywnie wszystkim, co zawierało żelazo. Spały we trzy na wersalce, a Edward na rozkładanym fotelu. Przy wersalce stało wiklinowe łóżeczko, ale nie było sensu kłaść tam maleństwa, bo Kasia w nocy często się budziła. Po rozłożeniu amerykanki powierzchnia podłogi znikała niemal zupełnie. By w nocy wstać do wychodka, który mieścił się na podwórku z tyłu kamienicy, należało przejść przez Edwarda śpiącego na rozkładanym fotelu. Mama nie chciała załatwiać się do wiadra stojącego pomiędzy szafą a kuchnią, pomimo usilnych perswazji i zapewnień, że mają mocny sen i nic nie będą widzieli ani słyszeli. Tylko Majka z niego korzystała, bo Edward również wychodził za potrzebą na dwór, oczywiście dopóki była teściowa. Z samego rana mama pobiegła na targ po ryby, wątróbkę, owoce i sałatę. Wszystko, co miało w sobie żelazo. Gotowała na turystycznej kuchence z jednym palnikiem, energicznie przestawiała garnki na węglowej kuchni, opowiadając, co słychać w Kielcach – u jej przyjaciółek i w rodzinie. Starała się nie okazywać rozpaczy na widok warunków, w jakich zastała córkę i wnuczkę. Edward jej nie interesował, mimo że kiedy wracał z pracy, pierwsze kroki kierował ku córeczce i pochylał się nad nią z uśmiechem. – Jak minął dzień? – zwracał się do Majki i całował ją w policzek. – Jak Kasia? Była grzeczna? Ale kiedy chciał wziąć maleństwo na ręce, teściowa gwałtownie protestowała:

– Ej, ej, jesteś zimny! Nie można tak prosto z dworu! Zaziębisz ją! Ogrzej się najpierw, umyj ręce – strofowała go. – Kiedy masz dostać to mieszkanie? – zapytała o najważniejszą sprawę. – Może w przyszłym roku… – Co? W przyszłym roku? W tym, w tej… – Rozglądała się zrozpaczona po dziupli. – W tej norze z malutkim dzieckiem masz zamiar czekać spokojnie, aż Maja i dziecko się pochorują? Rób coś! Alarmuj tę swoją partię! Sprowadź jakąś komisję! Przecież to są warunki urągające elementarnym ludzkim potrzebom! – Niech mama nie krzyczy. Napisałem podanie ponaglające. – Trzeba iść osobiście, a nie pisać. Jak one przetrwają zimę! Przecież drzwi wychodzą od razu na ulicę! Owionie je obie mróz i zapalenie płuc murowane. Chyba nie zdajesz sobie sprawy z zagrożenia! – Założę taką zasłonę z koca, żeby zatrzymywała pierwsze uderzenie mrozu. – Koc. Koc zawiesi! – Mama usiadła na fotelu i ujęła siwą głowę w dłonie. – Ludzie żyją w gorszych warunkach – usiłował się bronić. – W gorszych? To mogą być jeszcze gorsze warunki? W nocy spali tylko Edward i Kasia, która zbudziła się na karmienie. Majka usnęła na kilka minut przed świtem. Taki obrazek. Pani Jadwinia siedzi w fotelu i rozgląda się po dziupli. Spogląda na córkę i Kasię, na miednicę z brudnymi naczyniami, na pieluchy, które przed chwilą zawiesiła na sznurku nad kuchnią. Na jej gładkich policzkach wykwitają ceglaste wypieki, co oznacza, że jest bardzo zdenerwowana. – Życie jest takie krótkie – mówi z goryczą. Majce ściska się serce. Wie, co myśli matka. Niejednokrotnie wygłaszała pochwałę tego etapu życia. Te pierwsze lata na emeryturze, gdy człowiek jest jeszcze zdrowy, pełen sił, są najlepszym odcinkiem drogi, która wkrótce pogrąży się w mroku chorób, żeby zwolnić i zastanowić się nad życiem i nadchodzącą śmiercią. Poświęciła się dzieciom, nie było lekko wychować i wykształcić ich dwoje, bo owdowiała, mając czterdzieści pięć lat, ale chciałaby wreszcie przestać się o nie zamartwiać. Po następnej nieprzespanej nocy matka skapitulowała. – Nie mogę dłużej. Muszę się wyspać we własnym łóżku. Mam zawroty głowy. Myślałam, że jak człowiek jest bardzo zmęczony, to zaśnie w każdych warunkach, ale nie mogę, córciu.

– Rozumiem, mamo. – Majka objęła ją uspokajająco. Nawet poczuła ulgę, że matka ich zostawi. Mama wprawnie i szybko ubrała Kasię, zapakowała do wózka i wybrały się spacerkiem na dworzec po bilet. Jesień tego roku zbyt wcześnie zaczęła wprowadzać swoje porządki, drzewa na Plantach stały ogołocone, trawniki pod grubą warstwą liści szykowały się do snu. – Zobacz, mamo, jaki ten Kraków piękny. – Owszem, Kraków jest piękny, ale nie uważasz, że to trochę za mało, moje dziecko? Pod wieczór Edward chwycił walizkę i odprowadził teściową do pociągu, a potem z ulgą jej pomachał. Na pewno modliła się za córkę i wnuczkę, na pewno dała za nie na mszę. Po wyjeździe matki Majka próbowała nadać rozdygotanym dniom i nocom stały rytm. Na szczęście miała się do kogo zwrócić w razie napadu paniki, pani Stasia przybiegała na każde wezwanie. Odwiedzały ją koleżanki z roku, przynosiły zabawki lub jakieś śpioszki czy kaftaniki, zachwycały się małą Kasią i ze zdziwieniem, a nawet pewnego rodzaju niedowierzaniem rozglądały się po dziupli. Majka lekceważąco machała ręką. Nie w takich warunkach ludzie żyją. Nie potrafiłaby określić, gdzie te warunki mogłyby być gorsze; w tekturowym pudle na ulicy, w leśnej ziemiance czy szałasie z gałęzi? W każdym razie nie przejmowała się codziennością bez wygód, ponieważ Edward zapewniał, że wkrótce partia da im mieszkanie poza kolejnością, bo według kolejki są wyznaczeni na lata osiemdziesiąte, nie wiadomo jeszcze czy na początek, czy pod koniec – wiele zależy od różnych poślizgów. Kiedy partia doceni młodego, zaangażowanego towarzysza? Może za pół roku, najwyżej rok. Da się wytrzymać. Uczyła się pilnie. Nie wzięła żadnego urlopu dziekańskiego, pragnęła jak najszybciej skończyć studia i podjąć pracę. Marzyła o dziennikarstwie. Chciałaby pisać reportaże, dokumentować je zdjęciami. Albo może przewodniki turystyczne z różnych stron świata. Pod tym marzeniem miała jeszcze drugie, znacznie głębiej ukryte; żeby podróżować jak Kapuściński po Afryce, po Azji, pisać reportaże i fotografować. Edward leciutko podśmiewał się z jej planów, nie zamierzała jednak z nich zrezygnować. Na razie. Uciekała w przyszłość, w marzenia, w inny świat, dużo czytała, dużo się uczyła, wracała też myślami do swojego dawnego życia w Kielcach, byle jak najmniej myśleć o teraźniejszości, która wydawała jej się nierealna, dziwaczna, coś jak senny koszmar, z którego przecież się w końcu obudzi.

Wtedy Edward zaczął jej wymyślać. Najpierw przeklinał różnych ludzi, którzy zaszli mu za skórę, a później coraz częściej ją obrzucał wyzwiskami. Nic nie mogła na to poradzić. Kuliła się w środku, jakby spadał na nią grad ciosów, i cokolwiek robiła, przerywała to zajęcie, bo ogarniał ją rodzaj paraliżu. Napady wściekłości męża tłumaczyła sobie, jak potrafiła najlepiej; on jest strasznie nerwowy. Po prostu trzeba bardziej uważać, żeby go nie irytować. Po kilku miesiącach wydawało jej się, że dokonała straszliwego odkrycia. O sobie. Już wiem, myślała. Pewnie jest we mnie coś, co się nie ujawniło w rodzinnym domu ani w szkole, bo tam mnie lubili, dopiero małżeństwo obnażyło ciemną stronę mojej natury, tę odpychającą, obrzydliwą – i czasem Edward nie wytrzymuje, musi się czuć strasznie zawiedziony i oszukany. Dlatego tak wybucha. Powinna się bardziej starać. Mama zawsze powtarzała, że trzeba nad sobą pracować. Niczym nagrobna płyta przywaliła ją świadomość, że w istocie musi mieć wstrętny charakter. Podczas bezsennych nocy zastanawiała się, od czego powinna zacząć pracę nad sobą. A może inni mężowie również tak się zachowują, a żony to ukrywają? Jak ona? Może w istocie małżeństwo jest czymś mrocznym i ponurym? Przypominała sobie jednak ojca, jak serdecznie zwracał się do mamy. Słyszała tylko: „Jadwiniu”, „Adasiu”. Czyżby rodzice też udawali? Niemożliwe.