Gorąco dziękuję Stéphanie Ricordel i Élodie Dusseaux z wydawnictwa
Eyrolles za wiarę w mój pomysł i pomoc w jego realizacji.
Z całego serca dziękuję Stéphanie, mojej siostrze bliźniaczce, a także mojej
mamie, które ogromnie mi pomogły i wspierały życzliwymi, konstruktywnymi
uwagami, kiedy pisałam tę książkę.
Dziękuję Régisowi, mojemu pełnemu pomysłów ukochanemu, który
podpowiedział mi, jak ją zatytułować.
I wreszcie, dziękuję mojemu synowi Vadimowi, za to, że jest taki, jaki jest i że
daje mi tyle szczęścia.
Marzę, by każdy mógł docenić własne zdolności
i wziąć odpowiedzialność za swoje szczęście.
Bo nic nie jest tak ważne jak to,
żeby przeżywać własne życie skrojone
na miarę marzeń z dzieciństwa…
Cudownej podróży –
Raphaëlle
1
CORAZ WIĘKSZE KROPLE DESZCZU rozbijały się o przednią szybę
samochodu. Wycieraczki piszczały, a ja, zaciskając ręce na kierownicy, zgrzytałam
zębami… Wkrótce strumienie wody stały się tak potężne, że instynktownie
zmniejszyłam nacisk na pedał gazu. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby zdarzył mi
się teraz wypadek! Czy żywioły sprzysięgły się przeciwko mnie? Puk, puk, Noe!
Co ma znaczyć ten potop?
Żeby uniknąć korków w ten piątkowy wieczór, postanowiłam jechać
bocznymi drogami. Wszystko wydawało mi się lepsze od udręki zatłoczonych
węzłów komunikacyjnych i tańca po pasach bardziej przypominającego grę na
akordeonie niż jazdę! Ani mi się śniło bawić w Yvette Horner autostrad! Moje oczy
na próżno usiłowały dojrzeć tablice informacyjne, kiedy tam w górze gromada
bogów doskonale się bawiła, dmuchając na szyby samochodu parą, żeby
kompletnie mnie pogrążyć. A jak by tego było mało, w środku ciemnego lasu GPS
postanowił nagle, że dalej nie będzie ze mną podróżował. To był rozwód
technologiczny ze skutkiem natychmiastowym – jechałam prosto, a on kręcił się
w kółko. Albo raczej coś mu się pokręciło!
Trzeba przyznać, że stamtąd, skąd jechałam, GPS-y nie wracały. Albo
wracały pokiereszowane. Miejsce, z którego wracałam, było swego rodzaju białą
plamą na mapach, a być tam, oznaczało nie być nigdzie. A jednak… Funkcjonował
tam niewielki kompleks przedsiębiorstw, nieprawdopodobne skupisko SARL[1]
(Spółek Arcyrzadko Lukratywnych), najwyraźniej stanowiący w oczach mojego
szefa potencjał handlowy wart tyle, by mnie tam wydelegować. Być może szef
kierował się jeszcze jakimś mniej racjonalnym względem. Odkąd zgodził się,
żebym wyrabiała tygodniowy czas pracy w cztery dni, miałam przykre wrażenie, że
każe mi płacić za tę łaskę i powierza zadania, których inni nie chcieli się podjąć. To
wyjaśniało, dlaczego znalazłam się w tej szafie na kółkach i tłukłam się po
paryskich przedmieściach, wykonując drobne zlecenia.
Daj spokój, Camille… Przestań się nad sobą użalać i skup się na drodze!
Nagle coś strzeliło… To był przerażający huk, który sprawił, że serce
uderzało mi ze sto dwadzieścia razy na minutę i że straciłam kontrolę nad
samochodem. Uderzyłam głową o przednią szybę i ze zdumieniem stwierdziłam, że
opowieści o życiu, które w ułamku sekundy przewija się przed oczyma, to nie
bajki. Po krótkim zamroczeniu otrząsnęłam się i dotknęłam czoła… Nic lepkiego.
Tylko potężny guz. Błyskawiczny przegląd – nie, nic innego mnie nie bolało. Na
szczęście tylko najadłam się strachu!
Wysiadłam z auta, okrywając się płaszczem nieprzemakalnym, i zabrałam
się do oględzin: przebita opona i wgniecenie na drzwiach. Kiedy minęła już
początkowa panika, w miejsce strachu pojawiła się złość. Przeklęty wieczór! Ile
może spaść na człowieka w ciągu jednego jedynego dnia? Chwyciłam za telefon,
jakby był kołem ratunkowym. No jasne, brak zasięgu! Właściwie mnie to nie
zaskoczyło, bo jak pech, to pech!
Minuty mijały, a na drodze wciąż nie było żywego ducha. Zostałam zupełnie
sama, zagubiona pośród lasów. Znów ogarniał mnie lęk, czułam suchość w gardle,
już nie tylko z pragnienia.
Rusz się, zamiast panikować! W pobliżu muszą być jakieś domy…
Zdecydowałam się opuścić bezpieczną kabinę, żeby odważnie zmierzyć się
z żywiołami, wystrojona w niezwykle twarzową kamizelkę odblaskową. Na wojnie
jak na wojnie! Zresztą, szczerze mówiąc, w tych okolicznościach niewiele mnie
obchodziło, w jakim stopniu spełniam wymogi glamour…
Po dziesięciu minutach, które wydawały mi się wiecznością, zobaczyłam
przed sobą ogrodzenie posesji. Wcisnęłam guzik wideofonu, jakbym wybierała
numer sto dwanaście.
Na mój sygnał odpowiedział zdystansowany męski głos, w którym
pobrzmiewało to, co zwykle przeznaczamy dla natrętów.
– Tak? O co chodzi?
Zaciskałam kciuki – oby mieszkańcy tego domu okazali się gościnni i choć
trochę życzliwi!
– Dobry wieczór panu… Przepraszam, że przeszkadzam, ale miałam
wypadek samochodowy w lesie, niedaleko stąd… Złapałam gumę, a mój telefon
nie ma tu zasięgu, więc nie mogłam wezwać pomocy…
Drgnęłam, zaskoczona metalicznym zgrzytem otwierającej się bramy. Nie
wiem, czy to moja mina zrozpaczonego spaniela, czy wygląd rozbitka sprawiły, że
pan domu postanowił udzielić mi azylu. To bez znaczenia. Uszczęśliwiona,
wśliznęłam się przez bramę i ujrzałam wspaniały, nietuzinkowy dom otoczony
ogrodem, który nie tylko starannie zaprojektowano, ale i troskliwie pielęgnowano.
Istna perła na tym morzu błota!
2
NA GANKU ZAPALIŁO SIĘ ŚWIATŁO, potem otworzyły się drzwi, do
których zmierzałam alejką. Postawny mężczyzna zbliżał się do mnie pod
ogromnym parasolem. Kiedy podszedł, zobaczyłam jego pociągłą, harmonijną
twarz o wyrazistych rysach. Należał do tych, którym zmarszczki nie szkodzą.
Francuski Sean Connery. Moją uwagę zwróciły dwa dołki w kształcie przecinków
po obu stronach ust, które – co zdradzał układ ich kącików – musiały się często
uśmiechać. Wszystko to nadawało jego fizjonomii sympatyczny wyraz, jakby
zachęcający do rozmowy. Prawdopodobnie szedł przez życie do sześćdziesiątki,
jakby grał w klasy: wesoło, skacząc na złączonych nogach. Piękne, jasnoszare oczy
– przenikliwe i ciekawe świata – lśniły jak szklane kulki, które przed chwilą
wypolerował mały chłopiec. Szpakowate włosy były zadziwiająco bujne jak na ten
wiek i tylko tuż nad czołem nieco się cofnęły. Bardzo krótka broda, przystrzyżona
równie starannie jak krzewy w ogrodzie, była kwintesencją stylu tego zadbanego
człowieka.
Zaprosił mnie do domu. Cóż, mój wygląd nie wymagał komentarza.
– Niech pani wejdzie! Przemokła pani do suchej nitki!
– Dzię… Dziękuję! To bardzo miłe z pana strony. I jeszcze raz przepraszam
za kłopot.
– Nie ma za co. To żaden kłopot. Proszę, niech pani usiądzie, przyniosę
ręcznik, żeby się pani trochę osuszyła.
W tej chwili elegancka kobieta, jak się domyśliłam, jego żona, podeszła do
nas. Wdzięk jej ładnej twarzy na krótką chwilę przygasł, gdy zmarszczyła brwi,
jednak widząc mnie w progu, odprężyła się.
– Wszystko w porządku, kochanie?
– Tak, tak. Pani miała wypadek samochodowy, a w lesie nie mogła chwycić
zasięgu. Musi zadzwonić po pomoc i trochę się rozgrzać.
– No tak, oczywiście…
Widząc, że jestem zziębnięta, uprzejmie zaproponowała mi filiżankę herbaty.
Nie dałam się długo prosić.
Kiedy zniknęła w kuchni, jej mąż schodził już po schodach z ręcznikiem.
– Bardzo panu dziękuję.
– Claude. Mam na imię Claude.
– Tak… A ja Camille.
– Proszę, Camille. Jeśli pani chce zadzwonić, to telefon jest tam.
– Tak, ale załatwię to szybko.
– Proszę się nie krępować.
Podeszłam do aparatu stojącego na eleganckim meblu z drewna, nad którym
królowało dzieło sztuki współczesnej. Właściciele tego domu, niewątpliwie
zamożni, byli też ludźmi o wyrobionych gustach. To wielka ulga trafić w takie
miejsce, a nie do jaskini ogra – pożeracza zdesperowanych gospodyń domowych!
Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer serwisu mojego ubezpieczyciela.
Nie byłam w stanie dokładnie wskazać miejsca, w którym pozostawiłam
samochód, zaproponowałam więc, żeby pomoc drogowa najpierw podjechała po
mnie do domu moich wybawców – oczywiście zapytawszy ich o zgodę.
Usłyszałam, że czas oczekiwania wyniesie około godziny. Odetchnęłam z ulgą
– wreszcie wszystko zaczynało się układać. Potem zadzwoniłam do domu. Claude
taktownie się oddalił i zajął podsycaniem ognia płonącego w kominku na drugim
końcu pokoju. Mój mąż odebrał dopiero po ośmiu przeciągłych sygnałach. Słysząc
jego głos, domyśliłam się, że zdrzemnął się przed telewizorem. Mimo wszystko nie
sprawiał wrażenia zaskoczonego czy zaniepokojonego moim telefonem. Przywykł
do moich późnych powrotów. Opowiedziałam mu o swoich kłopotach. Każde moje
zdanie kwitował pełnymi znużenia onomatopejami i dezaprobatą wyrażoną
mlaśnięciami. Potem zadał mi kilka technicznych pytań. Jak długo muszę czekać
na pomoc? Ile to będzie kosztowało? Byłam u kresu wytrzymałości nerwowej,
a jego zachowanie doprowadzało mnie do furii! Czy naprawdę choć raz nie mógł
okazać mi odrobiny empatii? Wściekła, zakończyłam rozmowę, mówiąc mu, że
jakoś sobie poradzę, a on może spokojnie iść spać.
Chociaż starałam się nad sobą panować, drżały mi ręce, a łzy cisnęły się do
oczu. Nie usłyszałam, jak Claude do mnie podszedł, więc drgnęłam, kiedy położył
mi rękę na ramieniu.
– Wszystko w porządku? Dobrze się pani czuje? – zapytał życzliwie, tonem,
jakiego przed chwilą oczekiwałam od męża.
Przykucnął, żeby spojrzeć mi w oczy, i powtórzył:
– Dobrze się pani czuje?
I wtedy coś we mnie pękło – drżały mi usta, nie mogłam dłużej hamować łez
cisnących się do oczu. Makijaż rozpłynął mi się po policzkach, kiedy dałam upust
frustracji nagromadzonej przez ostatnie godziny, ostatnie tygodnie, a może nawet
miesiące.
3
POCZĄTKOWO MILCZAŁ. Po prostu był obok – nieruchomy, z ciepłą
dłonią na moim ramieniu, okazywał mi empatię.
Kiedy już się wypłakałam, jego żona, która przed chwilą postawiła przede
mną filiżankę gorącej herbaty i przyniosła chusteczki, poszła na górę, uznając
zapewne, że jej obecność mogłaby zakłócić zbawienną spowiedź.
– Prze… przepraszam, to żałosne! Nie wiem, co się ze mną dzieje… Nie
panuję już nad nerwami, a ten potworny dzień przelał czarę goryczy!
Claude usiadł w fotelu naprzeciwko mnie i uważnie słuchał. Miał w sobie
coś, co skłaniało do zwierzeń. Patrzył mi w oczy, ale ani nachalnie, ani jakby chciał
przeniknąć moje myśli. Po prostu otulił mnie życzliwym spojrzeniem jak uściskiem
ramion.
Wpatrując się w niego, czułam, że nie muszę oszukiwać. Że mogę zrzucić
maskę. Kłódki, którymi zamykałam się przed światem, spadały jedna po drugiej.
Trudno. A może: nareszcie?
Opisałam mu swoje główne rozterki, wyjaśniłam, jak nawarstwiające się
drobne frustracje zaczęły zatruwać we mnie radość życia, chociaż w zasadzie
miałam wszystko, czego trzeba do spełnienia…
– Nie wiem, czy pan rozumie – nie twierdzę, że jestem nieszczęśliwa, ale też
nie czuję się naprawdę szczęśliwa… A wrażenie, że szczęście wymknęło mi się
z rąk, jest okropne! Nie mam najmniejszej ochoty zasięgać porady lekarza, bo
jeszcze uznałby, że cierpię na depresję i faszerowałby mnie lekami! Nie, to tylko
rodzaj znużenia, nic poważnego, ale jednak… Wydaje mi się, że nie mam już serca
do pewnych spraw i sama nie wiem, czy to wszystko ma sens!
Moje słowa chyba bardzo go poruszyły i przyszło mi nawet na myśl, że
przypomniały mu o jakichś osobistych przeżyciach. Chociaż znaliśmy się od
niespełna godziny, nawiązała się między nami zadziwiająca więź porozumienia.
Jeszcze przed chwilą byłam mu obca, a teraz pokonywałam błyskawicznie kolejne
szczeble zażyłości, zwierzając mu się i nieco pochopnie doszukiwałam się
wspólnoty naszych doświadczeń.
To, co powiedziałam o sobie, wyraźnie trąciło w nim czułą strunę
i zmobilizowało go, by mi pomóc.
– „Racja bytu potrzebna jest nam tak samo jak środki do życia”, twierdził
ojciec Piotr[2]. Nie wolno nam mówić, że to nie ma znaczenia. Wręcz przeciwnie,
ma, i to wielkie! Cierpień duchowych nie można lekceważyć. Słuchając pani,
odniosłem nawet wrażenie, że wiem, na co pani cierpi…
– Tak, naprawdę?! – zapytałam, pociągając nosem.
– Tak.
Zawiesił głos, niepewny, czy powinien mówić dalej, jakby próbował
rozpoznać, czy jestem skłonna go wysłuchać. Chyba uznał, że tak, ponieważ podjął
cicho:
– Prawdopodobnie dotknął panią pewien rodzaj ostrego rutynizmu.
– Czego?
– Ostrego rutynizmu. To choroba duszy, dręcząca coraz więcej ludzi,
zwłaszcza w cywilizacji Zachodu. Symptomy prawie zawsze są takie same: spadek
motywacji, chroniczne zniechęcenie, utrata punktów odniesienia i poczucia sensu
życia, trudność w osiąganiu szczęścia mimo dostatku dóbr materialnych,
rozczarowanie, znużenie…
– Ale… skąd pan to wszystko wie?
– Jestem rutynologiem.
– Rutyno… kim?
To wszystko było surrealistyczne!
Musiał być przyzwyczajony do takich reakcji, ponieważ z cechującą go
flegmą i pogodnym dystansem wyjaśnił mi w kilku zdaniach, czym jest
rutynologia, nowatorska i wciąż jeszcze słabo znana we Francji dyscyplina
naukowa, która zyskała już popularność w innych regionach świata. Mówił, jak
praktycy i naukowcy stwierdzili, że ten syndrom dotyka coraz liczniejsze rzesze
ludzi. Jak, nie popadając w depresję, można się zmagać jednak z poczuciem pustki,
z potężną falą, która zalewa duszę i wzbudza przykre wrażenie, że mamy wszystko,
czego trzeba do szczęścia, ale brakuje nam klucza, by otworzyć temu szczęściu
drzwi.
Słuchałam z wytrzeszczonymi oczyma, spijając słowa z jego ust, bo tak
trafnie opisywał to, co czułam, a on, widząc moją reakcję, kontynuował:
– Widzi pani, rutynizm na pierwszy rzut oka wydaje się łagodną
dolegliwością, a tymczasem może czynić wielkie szkody społeczne, wywołując
epidemie ponuractwa i istne tsunami dusz, katastrofalne huragany wisielczego
humoru. Wkrótce uśmiech będzie zjawiskiem zanikającym! Proszę się nie śmiać, to
szczera prawda. Nie wspomnę nawet o efekcie motyla! Im bardziej szerzy się to
zjawisko, tym liczniejsza jest populacja, którą ogarnia. Źle leczony rutynizm może
odbić się negatywnie na nastroju całego państwa!
Wyraźnie wyczuwałam, że przybrał tak patetyczny ton, żeby wywołać
uśmiech na mojej twarzy.
– Mam wrażenie, że troszeczkę pan to wyolbrzymia…
– Jeśli tak, to tylko troszeczkę. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak wielu jest
wśród nas analfabetów szczęścia. Nie wspomnę już o ignorancji emocjonalnej. To
istna plaga. Nie sądzi pani, że nie ma nic gorszego od poczucia, że człowiek
przechodzi obok własnego życia tylko dlatego, że zabrakło mu odwagi, żeby
kształtować je zgodnie ze swymi pragnieniami, że nie pozostał wierny wartościom,
które były dla niego ważne, dziecku, jakim był, swoim marzeniom?
– Hm… Oczywiście…
– Niestety, rozwijanie umiejętności osiągania szczęścia nie jest czymś, czego
uczymy się w szkole. A przecież znane są pewne techniki… Można mieć mnóstwo
pieniędzy i być najnieszczęśliwszym człowiekiem świata, albo przeciwnie – mieć
ich mało, ale umieć cieszyć się każdą chwilą życia. Zdolność przeżywania
szczęścia można w sobie rozwijać, ćwiczyć ją dzień za dniem. Wystarczy przyjrzeć
się swojemu systemowi wartości, zrewidować podejście do życia i zdarzeń, jakie
niesie.
Wstał i wziął ze stołu miseczkę ze słodyczami, a potem zaproponował,
żebym wybrała coś do herbaty. Sam też zajadał, kontynuując rozmowę, w którą
mocno się zaangażował. Słuchając, jak mówi o znaczeniu powrotu do własnego ja,
pokochania siebie po to, żeby móc odnaleźć swoją drogę i szczęście i roztaczać je
wokół, zastanawiałam się, co musiał przeżyć, żeby podchodzić do tego z taką
powagą.
Widziałam, jak się zapala, starając się mnie przekonać do swoich poglądów.
Nagle zawiesił głos, zwrócił na mnie badawcze spojrzenie życzliwych oczu, które
zdawały się czytać jak z otwartej książki.
– Widzi pani, Camille, większość tego, co spotyka panią w życiu, zależy od
tego, co dzieje się na górze – ciągnął, wskazując palcem czoło. – W pani głowie.
Potęga myśli jest zdumiewająca! Nawet pani sobie nie wyobraża, jak bardzo myśli
wpływają na rzeczywistość… To zjawisko przypomina opisane przez Platona
w Jaskini – uwięzieni w grocie ludzie wyrabiają sobie fałszywy obraz
rzeczywistości, ponieważ znają tylko jej zdeformowane odbicie, jakie widzą na
ścianie, w blasku płonącego za nimi ogniska.
W milczeniu delektowałam się urokami tej chwili. Muszę bowiem przyznać,
że nie spodziewałam się filozoficznych dyskusji w przytulnym salonie, kiedy przed
godziną opuściłam uszkodzony samochód!
– Dostrzega pan paralele między platońską Jaskinią a sposobem
funkcjonowania naszego umysłu? No, no…
Skwitował moją reakcję uśmiechem.
– Oczywiście! Dostrzegam tu podobieństwo do myśli tworzących filtr
między rzeczywistością a nami i przekształcających ją zależnie od wierzeń,
przekonań i osądów. A kto to wszystko tworzy? Nasz umysł! Tylko i wyłącznie
nasz umysł! Nazywam to „fabryką myśli”. To potężna wytwórnia! Dobra
wiadomość jest taka, że mamy moc odmieniania tych myśli. To, czy patrzymy na
świat przez różowe, czy przez czarne okulary, nie jest niezależne od naszej woli…
Można pracować nad mentalnością, aby nie robiła nam kawałów – wystarczą
odrobina wytrwałości, inteligencji i dobra metoda…
Byłam oszołomiona. Nie wiedziałam już, czy uznać go za szaleńca, czy też
bić mu gorące brawa za ten wykład. Nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego,
poprzestając na kiwaniu głową na znak pełnej zgody.
Chyba wyczuł, że na razie otrzymałam wystarczającą porcję informacji
i muszę je przetrawić.
– Ale przepraszam, może zanudzam panią tymi teoriami?
– Skądże znowu! Przeciwnie, bardzo mnie pan zainteresował. Po prostu
jestem trochę zmęczona, ale to nic…
– To zrozumiałe. Jeżeli pani zechce, kiedyś z przyjemnością przedstawię
pani tę metodę… Naprawdę doskonale się sprawdza i pomogła już wielu ludziom
w odnalezieniu sensu i realizacji planu rozwoju życiowego.
Wstał i podszedł do uroczego sekretarzyka z wiśniowego drewna. Wyjął
z niego wizytówkę i wręczył mi ją.
– Proszę mnie kiedyś odwiedzić – powiedział z łagodnym uśmiechem na
twarzy.
Przeczytałam:
Claude DUPONTEL
Rutynolog
Rue de la Boétie 15
75008 Paryż
0678475018
Wzięłam wizytówkę, nie wiedząc na razie, co o tym sądzić. Przez
grzeczność powiedziałam, że o tym pomyślę. Nie nalegał i można było odnieść
wrażenie, że moja decyzja nie ma dla niego większego znaczenia. Jako
profesjonalny handlowiec nie potrafiłam tego zrozumieć: ktoś, kto prowadzi
działalność na własny rachunek, zwykle stara się pozyskać nowych klientów. Tak
mało agresywna autopromocja świadczyła chyba o niespotykanej wierze w siebie.
I właśnie to przekonało mnie, że jeśli nie skorzystam z takiej okazji, to stracę na
tym ja i tylko ja.
Tymczasem jednak nie uwolniłam się jeszcze od emocji tego wieczoru, nie
zapomniałam ani o tym głupim wypadku, ani o równie głupiej burzy, które
przypominały początek idiotycznego filmu grozy. A teraz jeszcze rutynolog! Może
po prostu miałam halucynacje… Za kilka minut pojawią się kamerzyści, a ktoś
zawoła: „Jesteś w ukrytej kamerze!”.
Usłyszałam dzwonek. Ale w drzwiach nie pojawiła się ani kamera, ani
dziennikarz, a tylko mechanik samochodowy, który właśnie przyjechał.
– Może z panią pojechać? – zapytał uprzejmie Claude.
– Nie, dziękuję, nie ma potrzeby. Poradzę sobie. Okazali mi państwo tyle
życzliwości, że doprawdy nie wiem, jak dziękować…
– Nie ma za co. To normalne, że pomaga się ludziom w takiej sytuacji.
Proszę tylko wysłać nam SMS-a, kiedy już dotrze pani do domu.
– Na pewno. Do widzenia i jeszcze raz dziękuję!
Usiadłam obok mechanika, żeby pokazać mu drogę do miejsca postoju
mojego samochodu, i zobaczyłam, jak małżonkowie, czule się obejmując, machają
mi na pożegnanie. Emanowała od nich miłość i głębokie wzajemne porozumienie!
Mając przed oczyma ten obraz spokojnego szczęścia, dałam się zabrać
w ciemność podskakującym na wybojach wozem, który przypominał mi o realności
moich kłopotów…
4
NAZAJUTRZ RANO OBUDZIŁAM SIĘ z potworną migreną. Setki
młoteczków miały niestety przez cały dzień grać w mojej głowie Woody’ego
Woodpeckera! Spałam niespokojnie, rozmyślając o tym, co powiedział Claude
Dupontel. Czy naprawdę popadłam w ostry rutynizm? Czy fale zniechęcenia, które
ogarniały mnie od kilku tygodni, były już powodem, by zwrócić się o pomoc do
specjalisty? O co właściwie chodziło, na co się uskarżałam? Miałam wspaniałego
męża, ukochanego syna, pracę, która zapewniała mi stabilizację… A może
powinnam po prostu wziąć się w garść i nie szukać dziury w całym? Jednak mój
mały spleen kobiety przed czterdziestką już mi dogryzał. Wielokrotnie próbowałam
się od niego uwolnić, ale na próżno.
Chwilami starałam się mimo wszystko spojrzeć na swoje życie z dystansem.
„Wznieść się ponad codzienność”, jak pisuje się w poradach psychologicznych
z magazynów ilustrowanych. Przypominałam sobie o wszystkich stopniach
ludzkich cierpień. O ludziach, na których spadały bomby. O dotkniętych ciężkimi
chorobami. O bezdomnych, bezrobotnych, niekochanych… Na tym tle moje
problemy wydawały się błahe! Jak jednak powiedział Claude Dupontel, nie można
porównywać nieporównywalnego. Skala szczęścia i nieszczęścia nie jest
jednakowa dla wszystkich. Nie znałam tego człowieka, ale wydawał mi się tak
zrównoważony, tak… stateczny! Właśnie, „stateczny” to odpowiednie słowo.
Rzecz jasna, nie wierzyłam w cudowne recepty, które mogą odmienić czyjeś życie
jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale kiedy mówił o zmianach, był taki
przekonujący! Twierdził, że rutyna i monotonia nie są nam pisane, że można
podjąć decyzję, by nie stać się człowiekiem udręczonym przez codzienność i żyć
pełnią życia. Uczynić to życie dziełem sztuki… Taki projekt wydawał się z zasady
mało realny, dlaczego jednak przynajmniej nie spróbować, nie dążyć do tego celu?
Teoretycznie chciałam tego. Ale w praktyce? „Kiedyś zacznę żyć w Teorii,
bo w Teorii wszystko jest zawsze jak należy…” Tylko jak przejść do czynu
i pokonać etap od wołu do sokoła? Z tym pytaniem w głowie ciężko dźwignęłam
się z łóżka. Miałam przykre wrażenie, że przez całą noc ktoś okładał mnie
pięściami. Co gorsza, bezmyślnie dotknęłam podłogi najpierw lewą nogą. To tylko
głupi przesąd, ale ja natychmiast uznałam to za zły znak – mój przytłoczony
negatywnymi myślami mózg bezwiednie tak właśnie zareagował: dzień zapowiadał
się fatalnie…
Sébastien, mój ponoć ukochany i kochający małżonek, ledwie raczył bąknąć
mi dzień dobry. Próbował okiełznać niepokorny krawat, a – o ile dobrze
zrozumiałam – pomiędzy dwoma przekleństwami wspomniał, że spóźni się na
zebranie. Wniosek narzucał się sam – dziś znowu nie odwiezie Adriena do szkoły.
Westchnęłam, odpowiedziało mi jego ciężkie westchnienie.
Adrien, nasz syn, miał już dziewięć lat, sześć miesięcy, dwanaście dni
i osiem godzin, jakby wam powiedział. Ten pośpiech, by stać się dużym, rozczulał
mnie, a zarazem przerażał. Wszystko toczyło się tak szybko! Za szybko. Zresztą
Adrien od początku robił wszystko z wyprzedzeniem. Przychodząc na świat,
zapukał do drzwi dużo za wcześnie. Niezwykle żywotny, już w moim brzuchu był
ruchliwy, jakby grał w miniaturowego squasha. Jedynym sposobem na utrzymanie
go w miejscu byłoby przywiązanie go do krzesła. Ale i to na nic by się nie zdało.
Bardzo wcześnie musieliśmy pogodzić się z rzeczywistością: nasz syn należał do
kategorii „dzieciaków Duracell” – niezmordowanych.
A ja nie byłam niezmordowana. Chociaż kochałam go nad życie, zdarzały się
dni, kiedy mówiłam sobie, że ten mały musi mieć ukryty pod T-shirtem
minipochłaniacz energii, i używa go, kiedy chce, do spełniania własnych
zachcianek małego tyrana.
Choć byliśmy nowoczesnymi rodzicami, a sami chowaliśmy się na butelce
Françoise Dolto i przyjęliśmy bez zastrzeżeń jej credo: „Dziecko jest pełnoprawną
osobą”, to uświadomiliśmy sobie w końcu, że nasz system wychowawczy jest zbyt
zdominowany przez przyzwolenie. Pod pretekstem posługiwania się dialogiem
i poszanowania osobowości dziecka za bardzo popuściliśmy mu cugli…
– Granice! – powtarzała mi raz po raz matka.
I oczywiście miała rację.
Granice – to właśnie próbowałam wytyczyć od kilku miesięcy, żeby nadać
kierunek swobodnie dryfującej łodzi. Zrobiłam nawet gwałtowny zwrot,
przechodząc ze skrajności w skrajność. Z pewnością zbyt brutalnie… Ale przecież
każdy radzi sobie jak potrafi, prawda? Wciąż karciłam Adriena, żeby narzucić mu
pewne zasady. A on się złościł, ale w końcu słuchał. Mimo pewnych cech
„bezstresowego dziecka” miał na szczęście dobry charakter.
Zdawałam sobie sprawę, że za bardzo go pilnuję – dla jego dobra, jak
myślałam, chwilami czując, że zamieniam się w megafon wygłaszający niemiłe
komunikaty. Nie odpowiadała mi ta rola. „Posprzątaj rzeczy, weź prysznic, zgaś
światło, odrób lekcje, opuszczaj klapę w toalecie…” Odwiesiłam do szafy kostium
matki kumpelki, a przywdziałam uniform matki wychowawczyni. I choć wygrałam
poukładane skarpetki, to zdecydowanie przegrałam na polu wzajemnych
kontaktów. Wytworzyła się między nami relacja sił, powstało napięcie. Byliśmy
jak pies i kot. Drapaliśmy, warczeliśmy. Jakbyśmy nie potrafili się już porozumieć.
Jak to jednak możliwe, że zachowania okresu dojrzewania pojawiły się u niego,
zanim skończył dziesięć lat? Snując takie rozważania, weszłam do jego pokoju. Do
wyjścia zostało dziesięć minut, a on grał w ping-ponga, odbijając piłkę o ścianę
i nawet nie skończył się jeszcze ubierać. Na nogach miał dwie skarpetki różnego
koloru, zamiast uczesać włosy, raczej je potargał, a pokój bez cienia skrupułów
zostawiał w stanie przypominającym Bejrut z lat siedemdziesiątych…
Zwrócił na mnie duże, lśniące jak kasztany, figlarne oczy o niesamowicie
długich rzęsach. Przez moment przypatrywałam się jego pulchnej buzi o subtelnych
rysach i ładnie zarysowanych ustach, które już ułożyły się w buntowniczy grymas.
Nawet rozwichrzone, jego włosy miały miękkość jedwabiu i aż chciało się je
głaskać. Wyrastał na ładnego chłopaka! Oparłam się pokusie pocałowania go, by
przywrócić ład w tym chaosie. W końcu to ja nosiłam czapkę surowego kapitana, ja
musiałam go okiełznać.
– Ale maaamooo…! Dlaczego się złościsz? Wyluzuj! – odparł, podkreślając
słowa gestami rapera z ulubionego w tym momencie klipu.
Jego buntownicza postawa w takich chwilach błyskawicznie wyprowadzała
mnie z równowagi. Wciąż prawiąc mu kazania i musztrując, weszłam do łazienki
i zamknęłam za sobą drzwi, żeby błyskawicznie wziąć prysznic. Mydliłam się zbyt
energicznie, bo humor zepsuła mi myśl o liście zadań dnia.
Kiedy wyszłam z kabiny i zobaczyłam swoje odbicie w lustrze,
zmarszczyłam brwi. Głęboka, gniewna bruzda, iście lwia, przecinała mi czoło.
Wolałam te czasy, kiedy byłam gazelą…
Patrzyłam na twarz, która kiedyś była ładna i może nadal mogłaby taka być,
gdyby nie blada cera, gdyby nie te głębokie cienie pod zielonymi oczami, niegdyś
uwodzicielskimi. Tak samo jak jasne, jedwabiste włosy, kiedy jeszcze poświęcałam
im trochę czasu i dbałam o fryzurę dobraną do okrągłej twarzy. Dziś zbyt okrągłej.
Wszystko przez tych kilka zbędnych kilogramów, których nie pozbyłam się po
ciąży, a potem jeszcze pomnożyłam, podjadając słodycze. Kiedy było mi smutno,
sięgałam po takie pocieszacze i połykałam je za szybko, nie licząc się z nadmiarem
kalorii i skalą czynionych sobie szkód. To ostatecznie popsuło mi humor!
Szybko wróciłam do sypialni, żeby się ubrać, i przez nieuwagę strąciłam
zdjęcie z nocnej szafki. Podniosłam je i chciałam odstawić na miejsce. To było
ładne zdjęcie pary z tych czasów, kiedy nocą potrafiliśmy jeszcze ścigać się
z księżycem i śmiać z gwiazdami… Gdzie się podział ten przystojny mężczyzna
o roziskrzonym spojrzeniu, który potrafił zawrócić mi w głowie i szeptał czułe
słówka do ucha? Od jak dawna nie zdobył się na żaden uwodzicielski gest? Ale
przecież był miły. Piekielnie miły. Na wspomnienie tej chłodnej czułości, tego
przyjacielskiego podejścia, które niepostrzeżenie zajęło miejsce namiętności,
zrobiło mi się niedobrze. Niegdyś dzika, soczysta dżungla naszych uczuć
z upływem czasu przeistoczyła się w ogród w stylu francuskim – przewidywalny,
uporządkowany, bez jednego za wysokiego źdźbła trawy.
A przecież miłość musi wrzeć, bulgotać, kipieć, prawda?
Tak nam się przynajmniej wydawało. Kiedy to się zmieniło? Po narodzinach
Adriena? Po awansie Sébastiena? Trudno powiedzieć… Tak czy inaczej, efekt był
ten sam: zanurzona w małżeńskim bajorku, uwięziona w zbyt dobrze naoliwionej
machinie codzienności, stwierdziłam, że skończyły się czasy szalonej pary, tak jak
zbyt długo przeżuwana guma traci smak.
Odsunęłam od siebie te przykre myśli machnięciem ręki i zakryłam ciało
pierwszymi lepszymi ciuchami, które wpadły mi w ręce. Do diabła z elegancją
i wdziękiem! Zresztą, po co i dla kogo? Odkąd byłam mężatką, nikogo już nie
interesowałam. Toteż najważniejsza była wygoda…
Szybko odprowadziłam syna do szkoły, po drodze wciąż go poganiając.
„Szybko” stało się wielkim wodzem naszego życia. Narzucało nam swoje prawo,
rządziło jak potężny tyran i poddawało nas miażdżącej władzy wskazówek.
Wystarczyło popatrzeć na ludzi gotowych zadeptać innych, żeby tylko dostać się
do przepełnionego metra. Nikt nie chciał czekać przez trzy długie minuty na
następne! Kierowcy przejeżdżali na czerwonym świetle, żeby zyskać kilka sekund
i lekceważyli ryzyko wypadku. Prawie każdemu zdarzało się dzwonić i pisać
SMS-y, równocześnie paląc i jedząc…
Nie różniłam się od nich wszystkich. Nie miałam samochodu, więc
pobiegłam do metra i o mało nie zjechałam po schodach.
Genialny pomysł – połamię sobie nogi, byle tylko nie uciekło mi metro!
Zadyszana i spocona mimo chłodu osunęłam się na ławkę, zastanawiając się,
jak zdołam przeżyć ten dzień.
5
TYDZIEŃ TEMU, wychodząc od Claude’a Dupontela, wsunęłam jego
wizytówkę do kieszeni płaszcza. Odtąd codziennie jej dotykałam, bawiłam się nią,
obracałam, ale nigdy jej nie wyjęłam i nie zadzwoniłam. Dopiero dziewiątego dnia,
po burzliwym zebraniu w biurze, gdy szef publicznie mnie ofuknął, uznałam, że
dłużej tak być nie może. Musiałam coś zmienić! Prawdę mówiąc, nie wiedziałam
jak, nie miałam pojęcia, od czego zacząć, ale pomyślałam, że może Claude będzie
wiedział…
Wykorzystałam przerwę obiadową, żeby do niego zadzwonić. Po porannym
zebraniu wciąż ściskało mnie w żołądku.
Odebrał po kilku sygnałach.
– Pan Dupontel?
– Tak, słucham?
– Mówi Camille, pamięta mnie pan?
– Oczywiście. Dzień dobry, Camille. Jak się pani miewa?
– Dziękuję, dobrze. Ale… Prawdę mówiąc, nie za dobrze. Właśnie dlatego
do pana dzwonię.
– W takim razie: słucham.
– Proponował mi pan, że moglibyśmy porozmawiać o pańskiej metodzie.
A ona naprawdę mnie interesuje. Gdyby miał pan wolną chwilę…
– Zaraz sprawdzę. Chwileczkę… W piątek o dziewiętnastej… Czy to pani
odpowiada?
Przez moment zastanawiałam się, co zrobię z Adrienem… Potem
pomyślałam, że mógłby zostać przez chwilę sam, do powrotu ojca z pracy.
– Dobrze, jakoś to zorganizuję… Dziękuję bardzo. Do zobaczenia w piątek.
– Tak, do zobaczenia, Camille. A do tego czasu proszę o siebie dbać!
Proszę o siebie dbać… Te słowa dźwięczały mi w uszach, kiedy szłam
w stronę biura. Jak dobrze wiedzieć, że ktoś choć trochę się o mnie troszczy! Kilka
gramów życzliwości w tym brutalnym świecie! Dobrze znałam ten świat, będąc
jedyną kobietą w grupie ośmiorga handlowców. Przekleństwa sypały się od rana do
wieczora, a szczeniackie żarty czasem przechodziły w zjadliwą ironię. Po pewnym
czasie zaczynało mnie to męczyć. Naprawdę pragnęłam czegoś innego, może
bardziej naturalnych, szczerych relacji. Oczywiście byłam zadowolona, że mam tę
pracę. Matka wciąż mi powtarzała, że w naszych czasach umowa o pracę na czas
nieokreślony to prawdziwy luksus.
Tak, moja matka… Ojciec zostawił ją tuż po moim urodzeniu i chociaż nie
zniknął bez śladu, od czasu do czasu udzielając jej skromnej pomocy finansowej,
sama musiała zadbać o utrzymanie domu i zawsze robiła na mnie wrażenie bardzo
zaradnej. Kiedy nadeszła pora, bym dokonała wyboru zawodu, nawet nie przyszło
mi na myśl, by podążyć inną drogą niż ta, która jej zdaniem otwierała przede mną
najlepsze perspektywy. Musiałam mieć zawód gwarantujący dobre zarobki, żebym,
cokolwiek przyniesie życie, była niezależna finansowo… Choć od zawsze moją
pasją był rysunek, odłożyłam swoje piękne projekty do kartonowych pudeł
i z żalem podjęłam studia handlowe. Szło mi dobrze, przynajmniej na pozór, bo
wewnętrznie czułam się rozdarta. Dziecięce marzenia, które trzeba porzucić, to
gwarantowane skrzywienie duchowe!
Dzień wręczenia dyplomów z pewnością był dla mojej matki
najpiękniejszym dniem życia od chwili moich narodzin. Otwierała się przede mną
lepsza przyszłość niż niegdyś przed nią. Jej radość działała jak balsam na moją
niewidoczną ranę i w końcu zdołałam sobie wmówić, że wcale nie jest tak źle.
Początki kariery miałam zresztą bardzo obiecujące dzięki łatwości nawiązywania
kontaktów z ludźmi. Potem małżeństwo i narodziny Adriena przyhamowały moje
ambicje. Nie chcąc być matką, która wpada do domu jak wicher, a karierę stawia
ponad wszystko, postanowiłam pracować na niepełnym etacie, żeby cieszyć się
synkiem. Naiwnie sądziłam, że wybrałam najlepsze rozwiązanie. Nie wzięłam pod
uwagę wad takiej sytuacji – nie dość, że trudno mi było zrobić w cztery dni to, na
co inni mieli ich pięć, to jeszcze wyraźnie czułam, że straciłam nieco uznania
kolegów i przełożonych. Poddano mnie swego rodzaju dewaluacji, co uznałam za
niesprawiedliwość.
Umowa na czas nieokreślony w życiu zawodowym zaczęła się równocześnie
z umową na czas nieokreślony w życiu osobistym. Dwanaście dość pogodnych lat,
oczywiście ze wzlotami i z upadkami, ale bez czarnych chmur na niebie. Na progu
czterdziestki, bo miałam dokładnie trzydzieści osiem lat i trzy miesiące (Boże, skąd
to wrażenie, że ziarenka piasku w klepsydrze przesypują się z każdym rokiem
coraz szybciej?), bilans nie wypadał źle: mąż trwał u mego boku i chyba udało mi
się uniknąć rodzinnej klątwy kobiety porzuconej, choć myślałam czasem, że ten
miecz Damoklesa wciąż nade mną wisi; wspaniałe dziecko, wprawdzie istne
półdiablę, czyż jednak nie świadczyło to tylko o jego żywotności; a do tego praca,
która doskonale spełniała funkcję źródła dochodów i czasami przynosiła
dodatkowe gratyfikacje, jeśli udało mi się zawrzeć korzystny kontrakt z klientem.
Wszystko toczyło się więc całkiem dobrze. Nieźle. I właśnie to „nieźle”
sprawiło, że tak bardzo chciałam pomówić z Claude’em Dupontelem. Takie małe
słówko kryło w sobie wielki znak zapytania, poważne „dlaczego” i cały szereg
wątpliwości, jakby wkrótce miało się coś stać.
W dniu naszego spotkania zatrzymałam się przed budynkiem o wspaniałej
haussmannowskiej fasadzie z ciosanego kamienia, z balkonami z kutego żelaza,
bogato zdobionej. Weszłam do eleganckiego holu, zerkając na obserwującą mnie
kariatydę. Nieco onieśmielona przemknęłam po cichu na wewnętrzny dziedziniec,
starannie wybrukowany i otoczony zadbanymi klombami kwiatów, które witały
gości szeroką gamą barw i kształtów. W miejskiej dżungli była to cudowna, cicha
przystań. „Pierwsze drzwi na lewo, w głębi podwórza”, powiedział Claude
Dupontel.
Ledwie zdążyłam dotknąć dzwonka, a niska, bardzo drobna kobieta
otworzyła drzwi, jakby na mnie czekała z ręką na klamce.
– Jak się domyślam, Camille? – zapytała bez zbędnych wstępów i szeroko
się uśmiechnęła.
– Tak, tak, to ja – odparłam nieco zaskoczona.
Poprowadziła mnie długim korytarzem, a ja miałam wrażenie, że zerka na
mnie z ciekawością i rozbawieniem. Mijając lustro, mimowolnie sprawdziłam, czy
nie rozmazała mi się szminka albo nie przekrzywiła któraś część garderoby. Ale
nie, wszystko było w porządku. Kobieta zostawiła mnie w poczekalni, gdzie stały
miękkie, luksusowe fotele, i zapewniła, że pan Dupontel za chwilę mnie poprosi.
Moją uwagę przykuły dzieła współczesnej sztuki zdobiące ściany. Były pięknie
oprawione i tworzyły subtelną harmonię barw. Asystentka wkrótce wróciła,
prowadząc nowo przybyłą. Młoda kobieta, moim zdaniem najwyżej
trzydziestoletnia, usiadła w fotelu na lewo ode mnie. Była atrakcyjną brunetką.
Zazdrościłam jej figury i elegancji modnego stroju. Dostrzegłszy, że się jej
przypatruję, uśmiechnęła się do mnie.
– Pani do Claude’a?
– Tak.
– To pani pierwsza wizyta?
– Tak.
– Zobaczy pani, że jest nadzwyczajny. Ze mną dokonał cudów… Oczywiście
jego metoda początkowo może się wydawać dziwna, ale…
Przechyliła się, najwyraźniej chcąc mi coś jeszcze powiedzieć, ale właśnie
wtedy otworzyły się drzwi i stanął w nich Claude Dupontel.
– A, Sophie, już pani jest… Dzień dobry, Camille. Przepraszam, to zajmie
tylko chwilkę, musimy załatwić kwestie papierkowe i już jestem do pani
dyspozycji.
Młoda kobieta poszła za nim krokiem osoby gotowej iść za swym
przewodnikiem na koniec świata. W korytarzu rozbrzmiał jej perlisty śmiech.
Najwyraźniej znali się jak łyse konie. Drzwi pokoju zamknęły się i zapanowała
cisza. Niedługo ponownie się otworzyły i znów usłyszałam śmiech. Moja kolej…
Dyskretnie otarłam rękę o płaszcz, mając nadzieję, że dokładnie osuszę
zdradziecki pot. Trzeba być gęsią, żeby mieć tremę przed takim spotkaniem,
przecież przyszłam tu głównie z ciekawości!
– Camille, zapraszam tędy…
Szłam za nim do gabinetu, którego gustowny wystrój znów mnie zaskoczył.
– Proszę usiąść. Cieszę się, że panią widzę – powiedział z uśmiechem, który
potwierdzał słowa. – Ale skoro pani tu przyszła, to chyba chce pani coś zmienić
w swoim życiu?
– Tak, tak mi się wydaje… To, co pan powiedział tamtego wieczoru,
wzbudziło moje zainteresowanie. Chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej
o pańskiej metodzie.
– Powiem krótko, że jest to metoda niekonwencjonalna, opiera się bowiem
raczej na doświadczalnym niż teoretycznym podejściu do zmiany. Wychodzimy
z założenia, że osoba, która pragnie się zmienić, nie odnajdzie swojej prawdy
w czterech ścianach gabinetu i nie tu zrozumie, jaki sens chce nadać swemu życiu.
Dokonuje się tego w działaniu, w starciu z konkretem, poprzez doświadczenie…
Dodam, że inspiracją tej metody stały się różne nurty myśli filozoficznej,
duchowej, a także naukowej, a wzoruje się ona na sprawdzonych technikach
rozwoju osobistego z całego świata. To kondensacja najlepszych pomysłów na
pozytywny rozwój.
– Rozumiem… Powiedział pan „nadać sens swojemu życiu”… Oczywiście,
to do mnie przemawia, bo przecież wszyscy tego chcemy. To trochę jak
z Graalem… Wydaje mi się jednak, że trudno odnaleźć ów sens i sama nie
wiedziałabym, jak się do tego zabrać!
– Proszę się nie martwić. Nadanie sensu życiu to czerwona nić zmiany.
W praktyce dokonuje się tego etapami.
– Etapami?
– Tak. Jest zrozumiałe, że nie zdobywa się „czarnego pasa przemiany” z dnia
na dzień. Dlatego stosuję teorię małych kroków, prowadząc moich adeptów
stopień po stopniu. Kiedy mówimy o zmianie, wiele osób wyobraża sobie coś
gigantycznego, radykalnego, ale decydujące zmiany w życiu zaczynają się od
drobnych, na pozór nieznaczących modyfikacji… Moje rady mogą czasami
wydawać się oczywiste, wręcz banalne. Proszę się nie dać zwieść – trudność nie
tkwi w jednorazowym zrobieniu czegoś, ale w tym, żeby z powodzeniem robić tak
na co dzień. Jesteśmy tym, co w swoim życiu powtarzamy, twierdzi Arystoteles. To
głęboka prawda! Stać się człowiekiem lepszym, szczęśliwszym, zrównoważonym
– to wymaga pracy i stałego wysiłku. Przekona się pani, że trudność nie tkwi
w ustaleniu, co należałoby zrobić, żeby miewać się lepiej, ale w wytrwałości
i przejściu od teorii do praktyki.
– A co pana zdaniem świadczy o tym, że byłabym zdolna do takiej
przemiany?
– Nie ja mam być o tym przekonany, ale pani! A zamiast zastanawiać się,
czy potrafi pani tego dokonać, proszę najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie, czy
pani tego chce. Więc Camille, chce pani tego?
– Taak… Myślę, że tak.
Uśmiechnął się do mnie wyrozumiale, a potem poprosił, żebym zerknęła na
dokumentację rozwieszoną na ścianie przy jego biurku. Podeszłam bliżej.
Były tam zdjęcia zadowolonych ludzi, fotografowanych w dobrze
prosperujących firmach, które zapewne sami założyli. Karty pocztowe
z podziękowaniami, przesyłane czasem z odległych miejsc, z luksusowych hoteli,
i najrozmaitsze dowody wdzięczności.
– Oni także nie byli pewni, kiedy zaczynali. Tak jak pani. To zupełnie
normalne. Żeby zacząć, trzeba mieć przede wszystkim silną motywację! Czuje się
pani zmotywowana do zmiany, Camille?
Usiłowałam zajrzeć do swojego wnętrza.
– Tak, owszem! Co prawda trochę się boję, ale naprawdę pragnę, żeby coś
drgnęło! Jakby… Ale to jeszcze trochę niewyraźne!
– Klasyka. Żeby uzyskać dokładniejszy obraz sytuacji, mogłaby pani
wykonać proste ćwiczenie, które do niczego nie zobowiązuje. Spróbuje pani? To
zajmie tylko chwilę.
– Tak, właściwie dlaczego nie?
– Dobrze. W takim razie proponuję, żeby spisała pani czarno na białym
wszystko, co chciałaby pani zmienić w swoim życiu. Podkreślam: wszystko, od
błahostek po rzeczy najistotniejsze. Tylko proszę niczego nie cenzurować, dobrze?
Czy to pani odpowiada?
– Jak najbardziej.
Posadził mnie przy małym biurku w rogu pokoju, gdzie różne pióra
i długopisy oraz kartki czekały na dążących do lepszego życia.
– Zostawiam panią. Zaraz wrócę – powiedział, uśmiechając się.
Uznałam, że to ćwiczenie jest proste, i zaczęłam zapisywać wszystko, co
nasuwało mi się na myśl. Przeczesywałam całe swoje życie. Cieszyło mnie, że
mam mnóstwo pomysłów, natomiast nie to, że po kilku minutach moja lista była
już długa i wciąż się wydłużała. Dopiero teraz zaczęłam sobie uświadamiać, z jak
wielu rzeczy jestem niezadowolona. To był prawdziwy szok.
Po powrocie Claude Dupontel okazał sporo delikatności, bez zmrużenia oka
patrząc na tak długą listę. Powiedział tylko:
– Bardzo dobrze.
Poczułam wtedy głupiutką radość gimnazjalistki, która uzyskała pochwałę
profesora.
Bzdury! Naprawdę nie ma powodu cieszyć się tak długą listą frustracji!
Chyba czytał w moich myślach, bo dorzucił:
– Powinna pani być z siebie dumna. Bardzo trudno zdobyć się na odwagę, by
przelać na papier to, co nie wyszło nam w życiu. Może sobie pani pogratulować.
– Prawdę mówiąc, z trudem przychodzi mi być dumną z siebie…
– To akurat szybko może się zmienić.
– Dziś trudno mi w to uwierzyć.
– Ale to właśnie pierwsza rzecz, o którą panią poproszę – niech pani w to
uwierzy. Jest pani na to gotowa?
– Tak… Chyba tak… To znaczy, chciałam powiedzieć, że jestem tego
pewna!
– Najwyższy czas! Zmiana to drzwi, które otwierają się tylko od wewnątrz,
jak powiedział Tom Peters. A to znaczy, że tylko pani może zdecydować
o zmianie. Ja pani w tym pomogę, jednak konieczne jest pani pełne zaangażowanie.
– Co pan nazywa pełnym zaangażowaniem? – zapytałam nieco
zaniepokojona.
– Innymi słowy, musi pani całkowicie oddać się grze, przez którą będę panią
prowadził i wszystko wykonywać. Proszę się nie obawiać – to nigdy nie będzie ani
niebezpieczne, ani poza zakresem pani możliwości. Będziemy współpracować,
przestrzegając zasad etyki i szanując rytm pani przemian. Jedynym celem jest
wzbudzenie w pani pozytywnych reakcji otwarcia na zmiany w życiu.
– A gdyby jednak ta metoda mi się nie spodobała?
– Nic nie zobowiązuje pani do kontynuacji. Jeżeli zechce pani się wycofać,
po prostu się pani wycofa. Jeżeli jednak zdecyduje się pani na kontynuację, to będę
wymagał zaangażowania na czterysta procent. Tylko w ten sposób można uzyskać
najlepsze efekty.
– Jak długo trwa wspólna praca tą metodą?
– Tyle, ile dana osoba potrzebuje na ponowne nakreślenie planów życia,
które da jej szczęście.
– Hm… Rozumiem. I jeszcze jedno – nie rozmawialiśmy o kosztach, więc
nie wiem, czy mnie stać na taką kurację.
– Rutynologia funkcjonuje na wyjątkowych i na tym etapie bardzo
specyficznych zasadach, które doskonale się sprawdzają – zapłaci mi pani tyle, ile
sama uzna pani za słuszne, i dopiero wówczas, kiedy odniesie pani sukces. Gdyby
moja metoda okazała się nieskuteczna i gdyby nie była pani zadowolona, nic pani
nie zapłaci.
– Słucham? To jakieś szaleństwo? Z czego w takim razie pan żyje? I skąd
pewność, że ludzie okażą się na tyle uczciwi, żeby kiedyś panu zapłacić?
– Camille, w tej chwili ma pani taką wizję świata. Zapewniam panią jednak,
że warto postawić na zaufanie i inne wartości, jak dzielenie się wiedzą czy
bezwarunkowe wsparcie, i wiem, że ci, którym pomogłem, okażą się wobec mnie
uczciwi, a doświadczenie pokazało, że są więcej niż hojni, gdy osiągają już swoje
cele. Wierzę w możliwość odniesienia sukcesu przez każdego, pod warunkiem że
będzie szanował własną osobowość i wyznawane wartości. Wystarczy stworzyć
plan życia przystający do prawdziwej natury jednostki. To wymaga autentycznego
zaangażowania, metody i wielu starań. Ale nagroda jest tego warta!
– Zdarzyły się panu jakieś porażki?
– Nigdy.
– …
– Dobrze. Dziś na tym skończymy. Proszę spokojnie sobie to wszystko
przemyśleć. Może pani też zdecydować się na rozpoczęcie pierwszego etapu, żeby
się przekonać, jak to działa. Jeśli wyniki panią zadowolą, będzie pani
kontynuowała, w przeciwnym razie wycofa się pani.
– Zastanowię się, Claude. Dziękuję.
Odprowadził mnie do drzwi i mocno uścisnął moją dłoń. Wyczuwało się, że
to człowiek, który wie, czego chce od życia. Zazdrościłam mu.
– Niedługo znów przyjdę, żeby panu powiedzieć… Do zobaczenia, Claude.
– Proszę się nie spieszyć, Camille. Do zobaczenia.
Gorąco dziękuję Stéphanie Ricordel i Élodie Dusseaux z wydawnictwa Eyrolles za wiarę w mój pomysł i pomoc w jego realizacji. Z całego serca dziękuję Stéphanie, mojej siostrze bliźniaczce, a także mojej mamie, które ogromnie mi pomogły i wspierały życzliwymi, konstruktywnymi uwagami, kiedy pisałam tę książkę. Dziękuję Régisowi, mojemu pełnemu pomysłów ukochanemu, który podpowiedział mi, jak ją zatytułować. I wreszcie, dziękuję mojemu synowi Vadimowi, za to, że jest taki, jaki jest i że daje mi tyle szczęścia.
Marzę, by każdy mógł docenić własne zdolności i wziąć odpowiedzialność za swoje szczęście. Bo nic nie jest tak ważne jak to, żeby przeżywać własne życie skrojone na miarę marzeń z dzieciństwa… Cudownej podróży – Raphaëlle
Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 Małe wademekum rutynologii
1 CORAZ WIĘKSZE KROPLE DESZCZU rozbijały się o przednią szybę samochodu. Wycieraczki piszczały, a ja, zaciskając ręce na kierownicy, zgrzytałam zębami… Wkrótce strumienie wody stały się tak potężne, że instynktownie zmniejszyłam nacisk na pedał gazu. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby zdarzył mi się teraz wypadek! Czy żywioły sprzysięgły się przeciwko mnie? Puk, puk, Noe! Co ma znaczyć ten potop? Żeby uniknąć korków w ten piątkowy wieczór, postanowiłam jechać bocznymi drogami. Wszystko wydawało mi się lepsze od udręki zatłoczonych węzłów komunikacyjnych i tańca po pasach bardziej przypominającego grę na akordeonie niż jazdę! Ani mi się śniło bawić w Yvette Horner autostrad! Moje oczy na próżno usiłowały dojrzeć tablice informacyjne, kiedy tam w górze gromada bogów doskonale się bawiła, dmuchając na szyby samochodu parą, żeby kompletnie mnie pogrążyć. A jak by tego było mało, w środku ciemnego lasu GPS postanowił nagle, że dalej nie będzie ze mną podróżował. To był rozwód technologiczny ze skutkiem natychmiastowym – jechałam prosto, a on kręcił się w kółko. Albo raczej coś mu się pokręciło! Trzeba przyznać, że stamtąd, skąd jechałam, GPS-y nie wracały. Albo wracały pokiereszowane. Miejsce, z którego wracałam, było swego rodzaju białą plamą na mapach, a być tam, oznaczało nie być nigdzie. A jednak… Funkcjonował tam niewielki kompleks przedsiębiorstw, nieprawdopodobne skupisko SARL[1] (Spółek Arcyrzadko Lukratywnych), najwyraźniej stanowiący w oczach mojego szefa potencjał handlowy wart tyle, by mnie tam wydelegować. Być może szef kierował się jeszcze jakimś mniej racjonalnym względem. Odkąd zgodził się, żebym wyrabiała tygodniowy czas pracy w cztery dni, miałam przykre wrażenie, że każe mi płacić za tę łaskę i powierza zadania, których inni nie chcieli się podjąć. To wyjaśniało, dlaczego znalazłam się w tej szafie na kółkach i tłukłam się po paryskich przedmieściach, wykonując drobne zlecenia. Daj spokój, Camille… Przestań się nad sobą użalać i skup się na drodze! Nagle coś strzeliło… To był przerażający huk, który sprawił, że serce uderzało mi ze sto dwadzieścia razy na minutę i że straciłam kontrolę nad samochodem. Uderzyłam głową o przednią szybę i ze zdumieniem stwierdziłam, że opowieści o życiu, które w ułamku sekundy przewija się przed oczyma, to nie bajki. Po krótkim zamroczeniu otrząsnęłam się i dotknęłam czoła… Nic lepkiego. Tylko potężny guz. Błyskawiczny przegląd – nie, nic innego mnie nie bolało. Na szczęście tylko najadłam się strachu! Wysiadłam z auta, okrywając się płaszczem nieprzemakalnym, i zabrałam
się do oględzin: przebita opona i wgniecenie na drzwiach. Kiedy minęła już początkowa panika, w miejsce strachu pojawiła się złość. Przeklęty wieczór! Ile może spaść na człowieka w ciągu jednego jedynego dnia? Chwyciłam za telefon, jakby był kołem ratunkowym. No jasne, brak zasięgu! Właściwie mnie to nie zaskoczyło, bo jak pech, to pech! Minuty mijały, a na drodze wciąż nie było żywego ducha. Zostałam zupełnie sama, zagubiona pośród lasów. Znów ogarniał mnie lęk, czułam suchość w gardle, już nie tylko z pragnienia. Rusz się, zamiast panikować! W pobliżu muszą być jakieś domy… Zdecydowałam się opuścić bezpieczną kabinę, żeby odważnie zmierzyć się z żywiołami, wystrojona w niezwykle twarzową kamizelkę odblaskową. Na wojnie jak na wojnie! Zresztą, szczerze mówiąc, w tych okolicznościach niewiele mnie obchodziło, w jakim stopniu spełniam wymogi glamour… Po dziesięciu minutach, które wydawały mi się wiecznością, zobaczyłam przed sobą ogrodzenie posesji. Wcisnęłam guzik wideofonu, jakbym wybierała numer sto dwanaście. Na mój sygnał odpowiedział zdystansowany męski głos, w którym pobrzmiewało to, co zwykle przeznaczamy dla natrętów. – Tak? O co chodzi? Zaciskałam kciuki – oby mieszkańcy tego domu okazali się gościnni i choć trochę życzliwi! – Dobry wieczór panu… Przepraszam, że przeszkadzam, ale miałam wypadek samochodowy w lesie, niedaleko stąd… Złapałam gumę, a mój telefon nie ma tu zasięgu, więc nie mogłam wezwać pomocy… Drgnęłam, zaskoczona metalicznym zgrzytem otwierającej się bramy. Nie wiem, czy to moja mina zrozpaczonego spaniela, czy wygląd rozbitka sprawiły, że pan domu postanowił udzielić mi azylu. To bez znaczenia. Uszczęśliwiona, wśliznęłam się przez bramę i ujrzałam wspaniały, nietuzinkowy dom otoczony ogrodem, który nie tylko starannie zaprojektowano, ale i troskliwie pielęgnowano. Istna perła na tym morzu błota!
2 NA GANKU ZAPALIŁO SIĘ ŚWIATŁO, potem otworzyły się drzwi, do których zmierzałam alejką. Postawny mężczyzna zbliżał się do mnie pod ogromnym parasolem. Kiedy podszedł, zobaczyłam jego pociągłą, harmonijną twarz o wyrazistych rysach. Należał do tych, którym zmarszczki nie szkodzą. Francuski Sean Connery. Moją uwagę zwróciły dwa dołki w kształcie przecinków po obu stronach ust, które – co zdradzał układ ich kącików – musiały się często uśmiechać. Wszystko to nadawało jego fizjonomii sympatyczny wyraz, jakby zachęcający do rozmowy. Prawdopodobnie szedł przez życie do sześćdziesiątki, jakby grał w klasy: wesoło, skacząc na złączonych nogach. Piękne, jasnoszare oczy – przenikliwe i ciekawe świata – lśniły jak szklane kulki, które przed chwilą wypolerował mały chłopiec. Szpakowate włosy były zadziwiająco bujne jak na ten wiek i tylko tuż nad czołem nieco się cofnęły. Bardzo krótka broda, przystrzyżona równie starannie jak krzewy w ogrodzie, była kwintesencją stylu tego zadbanego człowieka. Zaprosił mnie do domu. Cóż, mój wygląd nie wymagał komentarza. – Niech pani wejdzie! Przemokła pani do suchej nitki! – Dzię… Dziękuję! To bardzo miłe z pana strony. I jeszcze raz przepraszam za kłopot. – Nie ma za co. To żaden kłopot. Proszę, niech pani usiądzie, przyniosę ręcznik, żeby się pani trochę osuszyła. W tej chwili elegancka kobieta, jak się domyśliłam, jego żona, podeszła do nas. Wdzięk jej ładnej twarzy na krótką chwilę przygasł, gdy zmarszczyła brwi, jednak widząc mnie w progu, odprężyła się. – Wszystko w porządku, kochanie? – Tak, tak. Pani miała wypadek samochodowy, a w lesie nie mogła chwycić zasięgu. Musi zadzwonić po pomoc i trochę się rozgrzać. – No tak, oczywiście… Widząc, że jestem zziębnięta, uprzejmie zaproponowała mi filiżankę herbaty. Nie dałam się długo prosić. Kiedy zniknęła w kuchni, jej mąż schodził już po schodach z ręcznikiem. – Bardzo panu dziękuję. – Claude. Mam na imię Claude. – Tak… A ja Camille. – Proszę, Camille. Jeśli pani chce zadzwonić, to telefon jest tam. – Tak, ale załatwię to szybko. – Proszę się nie krępować.
Podeszłam do aparatu stojącego na eleganckim meblu z drewna, nad którym królowało dzieło sztuki współczesnej. Właściciele tego domu, niewątpliwie zamożni, byli też ludźmi o wyrobionych gustach. To wielka ulga trafić w takie miejsce, a nie do jaskini ogra – pożeracza zdesperowanych gospodyń domowych! Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer serwisu mojego ubezpieczyciela. Nie byłam w stanie dokładnie wskazać miejsca, w którym pozostawiłam samochód, zaproponowałam więc, żeby pomoc drogowa najpierw podjechała po mnie do domu moich wybawców – oczywiście zapytawszy ich o zgodę. Usłyszałam, że czas oczekiwania wyniesie około godziny. Odetchnęłam z ulgą – wreszcie wszystko zaczynało się układać. Potem zadzwoniłam do domu. Claude taktownie się oddalił i zajął podsycaniem ognia płonącego w kominku na drugim końcu pokoju. Mój mąż odebrał dopiero po ośmiu przeciągłych sygnałach. Słysząc jego głos, domyśliłam się, że zdrzemnął się przed telewizorem. Mimo wszystko nie sprawiał wrażenia zaskoczonego czy zaniepokojonego moim telefonem. Przywykł do moich późnych powrotów. Opowiedziałam mu o swoich kłopotach. Każde moje zdanie kwitował pełnymi znużenia onomatopejami i dezaprobatą wyrażoną mlaśnięciami. Potem zadał mi kilka technicznych pytań. Jak długo muszę czekać na pomoc? Ile to będzie kosztowało? Byłam u kresu wytrzymałości nerwowej, a jego zachowanie doprowadzało mnie do furii! Czy naprawdę choć raz nie mógł okazać mi odrobiny empatii? Wściekła, zakończyłam rozmowę, mówiąc mu, że jakoś sobie poradzę, a on może spokojnie iść spać. Chociaż starałam się nad sobą panować, drżały mi ręce, a łzy cisnęły się do oczu. Nie usłyszałam, jak Claude do mnie podszedł, więc drgnęłam, kiedy położył mi rękę na ramieniu. – Wszystko w porządku? Dobrze się pani czuje? – zapytał życzliwie, tonem, jakiego przed chwilą oczekiwałam od męża. Przykucnął, żeby spojrzeć mi w oczy, i powtórzył: – Dobrze się pani czuje? I wtedy coś we mnie pękło – drżały mi usta, nie mogłam dłużej hamować łez cisnących się do oczu. Makijaż rozpłynął mi się po policzkach, kiedy dałam upust frustracji nagromadzonej przez ostatnie godziny, ostatnie tygodnie, a może nawet miesiące.
3 POCZĄTKOWO MILCZAŁ. Po prostu był obok – nieruchomy, z ciepłą dłonią na moim ramieniu, okazywał mi empatię. Kiedy już się wypłakałam, jego żona, która przed chwilą postawiła przede mną filiżankę gorącej herbaty i przyniosła chusteczki, poszła na górę, uznając zapewne, że jej obecność mogłaby zakłócić zbawienną spowiedź. – Prze… przepraszam, to żałosne! Nie wiem, co się ze mną dzieje… Nie panuję już nad nerwami, a ten potworny dzień przelał czarę goryczy! Claude usiadł w fotelu naprzeciwko mnie i uważnie słuchał. Miał w sobie coś, co skłaniało do zwierzeń. Patrzył mi w oczy, ale ani nachalnie, ani jakby chciał przeniknąć moje myśli. Po prostu otulił mnie życzliwym spojrzeniem jak uściskiem ramion. Wpatrując się w niego, czułam, że nie muszę oszukiwać. Że mogę zrzucić maskę. Kłódki, którymi zamykałam się przed światem, spadały jedna po drugiej. Trudno. A może: nareszcie? Opisałam mu swoje główne rozterki, wyjaśniłam, jak nawarstwiające się drobne frustracje zaczęły zatruwać we mnie radość życia, chociaż w zasadzie miałam wszystko, czego trzeba do spełnienia… – Nie wiem, czy pan rozumie – nie twierdzę, że jestem nieszczęśliwa, ale też nie czuję się naprawdę szczęśliwa… A wrażenie, że szczęście wymknęło mi się z rąk, jest okropne! Nie mam najmniejszej ochoty zasięgać porady lekarza, bo jeszcze uznałby, że cierpię na depresję i faszerowałby mnie lekami! Nie, to tylko rodzaj znużenia, nic poważnego, ale jednak… Wydaje mi się, że nie mam już serca do pewnych spraw i sama nie wiem, czy to wszystko ma sens! Moje słowa chyba bardzo go poruszyły i przyszło mi nawet na myśl, że przypomniały mu o jakichś osobistych przeżyciach. Chociaż znaliśmy się od niespełna godziny, nawiązała się między nami zadziwiająca więź porozumienia. Jeszcze przed chwilą byłam mu obca, a teraz pokonywałam błyskawicznie kolejne szczeble zażyłości, zwierzając mu się i nieco pochopnie doszukiwałam się wspólnoty naszych doświadczeń. To, co powiedziałam o sobie, wyraźnie trąciło w nim czułą strunę i zmobilizowało go, by mi pomóc. – „Racja bytu potrzebna jest nam tak samo jak środki do życia”, twierdził ojciec Piotr[2]. Nie wolno nam mówić, że to nie ma znaczenia. Wręcz przeciwnie, ma, i to wielkie! Cierpień duchowych nie można lekceważyć. Słuchając pani, odniosłem nawet wrażenie, że wiem, na co pani cierpi… – Tak, naprawdę?! – zapytałam, pociągając nosem.
– Tak. Zawiesił głos, niepewny, czy powinien mówić dalej, jakby próbował rozpoznać, czy jestem skłonna go wysłuchać. Chyba uznał, że tak, ponieważ podjął cicho: – Prawdopodobnie dotknął panią pewien rodzaj ostrego rutynizmu. – Czego? – Ostrego rutynizmu. To choroba duszy, dręcząca coraz więcej ludzi, zwłaszcza w cywilizacji Zachodu. Symptomy prawie zawsze są takie same: spadek motywacji, chroniczne zniechęcenie, utrata punktów odniesienia i poczucia sensu życia, trudność w osiąganiu szczęścia mimo dostatku dóbr materialnych, rozczarowanie, znużenie… – Ale… skąd pan to wszystko wie? – Jestem rutynologiem. – Rutyno… kim? To wszystko było surrealistyczne! Musiał być przyzwyczajony do takich reakcji, ponieważ z cechującą go flegmą i pogodnym dystansem wyjaśnił mi w kilku zdaniach, czym jest rutynologia, nowatorska i wciąż jeszcze słabo znana we Francji dyscyplina naukowa, która zyskała już popularność w innych regionach świata. Mówił, jak praktycy i naukowcy stwierdzili, że ten syndrom dotyka coraz liczniejsze rzesze ludzi. Jak, nie popadając w depresję, można się zmagać jednak z poczuciem pustki, z potężną falą, która zalewa duszę i wzbudza przykre wrażenie, że mamy wszystko, czego trzeba do szczęścia, ale brakuje nam klucza, by otworzyć temu szczęściu drzwi. Słuchałam z wytrzeszczonymi oczyma, spijając słowa z jego ust, bo tak trafnie opisywał to, co czułam, a on, widząc moją reakcję, kontynuował: – Widzi pani, rutynizm na pierwszy rzut oka wydaje się łagodną dolegliwością, a tymczasem może czynić wielkie szkody społeczne, wywołując epidemie ponuractwa i istne tsunami dusz, katastrofalne huragany wisielczego humoru. Wkrótce uśmiech będzie zjawiskiem zanikającym! Proszę się nie śmiać, to szczera prawda. Nie wspomnę nawet o efekcie motyla! Im bardziej szerzy się to zjawisko, tym liczniejsza jest populacja, którą ogarnia. Źle leczony rutynizm może odbić się negatywnie na nastroju całego państwa! Wyraźnie wyczuwałam, że przybrał tak patetyczny ton, żeby wywołać uśmiech na mojej twarzy. – Mam wrażenie, że troszeczkę pan to wyolbrzymia… – Jeśli tak, to tylko troszeczkę. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak wielu jest wśród nas analfabetów szczęścia. Nie wspomnę już o ignorancji emocjonalnej. To istna plaga. Nie sądzi pani, że nie ma nic gorszego od poczucia, że człowiek przechodzi obok własnego życia tylko dlatego, że zabrakło mu odwagi, żeby
kształtować je zgodnie ze swymi pragnieniami, że nie pozostał wierny wartościom, które były dla niego ważne, dziecku, jakim był, swoim marzeniom? – Hm… Oczywiście… – Niestety, rozwijanie umiejętności osiągania szczęścia nie jest czymś, czego uczymy się w szkole. A przecież znane są pewne techniki… Można mieć mnóstwo pieniędzy i być najnieszczęśliwszym człowiekiem świata, albo przeciwnie – mieć ich mało, ale umieć cieszyć się każdą chwilą życia. Zdolność przeżywania szczęścia można w sobie rozwijać, ćwiczyć ją dzień za dniem. Wystarczy przyjrzeć się swojemu systemowi wartości, zrewidować podejście do życia i zdarzeń, jakie niesie. Wstał i wziął ze stołu miseczkę ze słodyczami, a potem zaproponował, żebym wybrała coś do herbaty. Sam też zajadał, kontynuując rozmowę, w którą mocno się zaangażował. Słuchając, jak mówi o znaczeniu powrotu do własnego ja, pokochania siebie po to, żeby móc odnaleźć swoją drogę i szczęście i roztaczać je wokół, zastanawiałam się, co musiał przeżyć, żeby podchodzić do tego z taką powagą. Widziałam, jak się zapala, starając się mnie przekonać do swoich poglądów. Nagle zawiesił głos, zwrócił na mnie badawcze spojrzenie życzliwych oczu, które zdawały się czytać jak z otwartej książki. – Widzi pani, Camille, większość tego, co spotyka panią w życiu, zależy od tego, co dzieje się na górze – ciągnął, wskazując palcem czoło. – W pani głowie. Potęga myśli jest zdumiewająca! Nawet pani sobie nie wyobraża, jak bardzo myśli wpływają na rzeczywistość… To zjawisko przypomina opisane przez Platona w Jaskini – uwięzieni w grocie ludzie wyrabiają sobie fałszywy obraz rzeczywistości, ponieważ znają tylko jej zdeformowane odbicie, jakie widzą na ścianie, w blasku płonącego za nimi ogniska. W milczeniu delektowałam się urokami tej chwili. Muszę bowiem przyznać, że nie spodziewałam się filozoficznych dyskusji w przytulnym salonie, kiedy przed godziną opuściłam uszkodzony samochód! – Dostrzega pan paralele między platońską Jaskinią a sposobem funkcjonowania naszego umysłu? No, no… Skwitował moją reakcję uśmiechem. – Oczywiście! Dostrzegam tu podobieństwo do myśli tworzących filtr między rzeczywistością a nami i przekształcających ją zależnie od wierzeń, przekonań i osądów. A kto to wszystko tworzy? Nasz umysł! Tylko i wyłącznie nasz umysł! Nazywam to „fabryką myśli”. To potężna wytwórnia! Dobra wiadomość jest taka, że mamy moc odmieniania tych myśli. To, czy patrzymy na świat przez różowe, czy przez czarne okulary, nie jest niezależne od naszej woli… Można pracować nad mentalnością, aby nie robiła nam kawałów – wystarczą odrobina wytrwałości, inteligencji i dobra metoda…
Byłam oszołomiona. Nie wiedziałam już, czy uznać go za szaleńca, czy też bić mu gorące brawa za ten wykład. Nie zrobiłam ani jednego, ani drugiego, poprzestając na kiwaniu głową na znak pełnej zgody. Chyba wyczuł, że na razie otrzymałam wystarczającą porcję informacji i muszę je przetrawić. – Ale przepraszam, może zanudzam panią tymi teoriami? – Skądże znowu! Przeciwnie, bardzo mnie pan zainteresował. Po prostu jestem trochę zmęczona, ale to nic… – To zrozumiałe. Jeżeli pani zechce, kiedyś z przyjemnością przedstawię pani tę metodę… Naprawdę doskonale się sprawdza i pomogła już wielu ludziom w odnalezieniu sensu i realizacji planu rozwoju życiowego. Wstał i podszedł do uroczego sekretarzyka z wiśniowego drewna. Wyjął z niego wizytówkę i wręczył mi ją. – Proszę mnie kiedyś odwiedzić – powiedział z łagodnym uśmiechem na twarzy. Przeczytałam: Claude DUPONTEL Rutynolog Rue de la Boétie 15 75008 Paryż 0678475018 Wzięłam wizytówkę, nie wiedząc na razie, co o tym sądzić. Przez grzeczność powiedziałam, że o tym pomyślę. Nie nalegał i można było odnieść wrażenie, że moja decyzja nie ma dla niego większego znaczenia. Jako profesjonalny handlowiec nie potrafiłam tego zrozumieć: ktoś, kto prowadzi działalność na własny rachunek, zwykle stara się pozyskać nowych klientów. Tak mało agresywna autopromocja świadczyła chyba o niespotykanej wierze w siebie. I właśnie to przekonało mnie, że jeśli nie skorzystam z takiej okazji, to stracę na tym ja i tylko ja. Tymczasem jednak nie uwolniłam się jeszcze od emocji tego wieczoru, nie zapomniałam ani o tym głupim wypadku, ani o równie głupiej burzy, które przypominały początek idiotycznego filmu grozy. A teraz jeszcze rutynolog! Może po prostu miałam halucynacje… Za kilka minut pojawią się kamerzyści, a ktoś zawoła: „Jesteś w ukrytej kamerze!”. Usłyszałam dzwonek. Ale w drzwiach nie pojawiła się ani kamera, ani
dziennikarz, a tylko mechanik samochodowy, który właśnie przyjechał. – Może z panią pojechać? – zapytał uprzejmie Claude. – Nie, dziękuję, nie ma potrzeby. Poradzę sobie. Okazali mi państwo tyle życzliwości, że doprawdy nie wiem, jak dziękować… – Nie ma za co. To normalne, że pomaga się ludziom w takiej sytuacji. Proszę tylko wysłać nam SMS-a, kiedy już dotrze pani do domu. – Na pewno. Do widzenia i jeszcze raz dziękuję! Usiadłam obok mechanika, żeby pokazać mu drogę do miejsca postoju mojego samochodu, i zobaczyłam, jak małżonkowie, czule się obejmując, machają mi na pożegnanie. Emanowała od nich miłość i głębokie wzajemne porozumienie! Mając przed oczyma ten obraz spokojnego szczęścia, dałam się zabrać w ciemność podskakującym na wybojach wozem, który przypominał mi o realności moich kłopotów…
4 NAZAJUTRZ RANO OBUDZIŁAM SIĘ z potworną migreną. Setki młoteczków miały niestety przez cały dzień grać w mojej głowie Woody’ego Woodpeckera! Spałam niespokojnie, rozmyślając o tym, co powiedział Claude Dupontel. Czy naprawdę popadłam w ostry rutynizm? Czy fale zniechęcenia, które ogarniały mnie od kilku tygodni, były już powodem, by zwrócić się o pomoc do specjalisty? O co właściwie chodziło, na co się uskarżałam? Miałam wspaniałego męża, ukochanego syna, pracę, która zapewniała mi stabilizację… A może powinnam po prostu wziąć się w garść i nie szukać dziury w całym? Jednak mój mały spleen kobiety przed czterdziestką już mi dogryzał. Wielokrotnie próbowałam się od niego uwolnić, ale na próżno. Chwilami starałam się mimo wszystko spojrzeć na swoje życie z dystansem. „Wznieść się ponad codzienność”, jak pisuje się w poradach psychologicznych z magazynów ilustrowanych. Przypominałam sobie o wszystkich stopniach ludzkich cierpień. O ludziach, na których spadały bomby. O dotkniętych ciężkimi chorobami. O bezdomnych, bezrobotnych, niekochanych… Na tym tle moje problemy wydawały się błahe! Jak jednak powiedział Claude Dupontel, nie można porównywać nieporównywalnego. Skala szczęścia i nieszczęścia nie jest jednakowa dla wszystkich. Nie znałam tego człowieka, ale wydawał mi się tak zrównoważony, tak… stateczny! Właśnie, „stateczny” to odpowiednie słowo. Rzecz jasna, nie wierzyłam w cudowne recepty, które mogą odmienić czyjeś życie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale kiedy mówił o zmianach, był taki przekonujący! Twierdził, że rutyna i monotonia nie są nam pisane, że można podjąć decyzję, by nie stać się człowiekiem udręczonym przez codzienność i żyć pełnią życia. Uczynić to życie dziełem sztuki… Taki projekt wydawał się z zasady mało realny, dlaczego jednak przynajmniej nie spróbować, nie dążyć do tego celu? Teoretycznie chciałam tego. Ale w praktyce? „Kiedyś zacznę żyć w Teorii, bo w Teorii wszystko jest zawsze jak należy…” Tylko jak przejść do czynu i pokonać etap od wołu do sokoła? Z tym pytaniem w głowie ciężko dźwignęłam się z łóżka. Miałam przykre wrażenie, że przez całą noc ktoś okładał mnie pięściami. Co gorsza, bezmyślnie dotknęłam podłogi najpierw lewą nogą. To tylko głupi przesąd, ale ja natychmiast uznałam to za zły znak – mój przytłoczony negatywnymi myślami mózg bezwiednie tak właśnie zareagował: dzień zapowiadał się fatalnie… Sébastien, mój ponoć ukochany i kochający małżonek, ledwie raczył bąknąć mi dzień dobry. Próbował okiełznać niepokorny krawat, a – o ile dobrze zrozumiałam – pomiędzy dwoma przekleństwami wspomniał, że spóźni się na
zebranie. Wniosek narzucał się sam – dziś znowu nie odwiezie Adriena do szkoły. Westchnęłam, odpowiedziało mi jego ciężkie westchnienie. Adrien, nasz syn, miał już dziewięć lat, sześć miesięcy, dwanaście dni i osiem godzin, jakby wam powiedział. Ten pośpiech, by stać się dużym, rozczulał mnie, a zarazem przerażał. Wszystko toczyło się tak szybko! Za szybko. Zresztą Adrien od początku robił wszystko z wyprzedzeniem. Przychodząc na świat, zapukał do drzwi dużo za wcześnie. Niezwykle żywotny, już w moim brzuchu był ruchliwy, jakby grał w miniaturowego squasha. Jedynym sposobem na utrzymanie go w miejscu byłoby przywiązanie go do krzesła. Ale i to na nic by się nie zdało. Bardzo wcześnie musieliśmy pogodzić się z rzeczywistością: nasz syn należał do kategorii „dzieciaków Duracell” – niezmordowanych. A ja nie byłam niezmordowana. Chociaż kochałam go nad życie, zdarzały się dni, kiedy mówiłam sobie, że ten mały musi mieć ukryty pod T-shirtem minipochłaniacz energii, i używa go, kiedy chce, do spełniania własnych zachcianek małego tyrana. Choć byliśmy nowoczesnymi rodzicami, a sami chowaliśmy się na butelce Françoise Dolto i przyjęliśmy bez zastrzeżeń jej credo: „Dziecko jest pełnoprawną osobą”, to uświadomiliśmy sobie w końcu, że nasz system wychowawczy jest zbyt zdominowany przez przyzwolenie. Pod pretekstem posługiwania się dialogiem i poszanowania osobowości dziecka za bardzo popuściliśmy mu cugli… – Granice! – powtarzała mi raz po raz matka. I oczywiście miała rację. Granice – to właśnie próbowałam wytyczyć od kilku miesięcy, żeby nadać kierunek swobodnie dryfującej łodzi. Zrobiłam nawet gwałtowny zwrot, przechodząc ze skrajności w skrajność. Z pewnością zbyt brutalnie… Ale przecież każdy radzi sobie jak potrafi, prawda? Wciąż karciłam Adriena, żeby narzucić mu pewne zasady. A on się złościł, ale w końcu słuchał. Mimo pewnych cech „bezstresowego dziecka” miał na szczęście dobry charakter. Zdawałam sobie sprawę, że za bardzo go pilnuję – dla jego dobra, jak myślałam, chwilami czując, że zamieniam się w megafon wygłaszający niemiłe komunikaty. Nie odpowiadała mi ta rola. „Posprzątaj rzeczy, weź prysznic, zgaś światło, odrób lekcje, opuszczaj klapę w toalecie…” Odwiesiłam do szafy kostium matki kumpelki, a przywdziałam uniform matki wychowawczyni. I choć wygrałam poukładane skarpetki, to zdecydowanie przegrałam na polu wzajemnych kontaktów. Wytworzyła się między nami relacja sił, powstało napięcie. Byliśmy jak pies i kot. Drapaliśmy, warczeliśmy. Jakbyśmy nie potrafili się już porozumieć. Jak to jednak możliwe, że zachowania okresu dojrzewania pojawiły się u niego, zanim skończył dziesięć lat? Snując takie rozważania, weszłam do jego pokoju. Do wyjścia zostało dziesięć minut, a on grał w ping-ponga, odbijając piłkę o ścianę i nawet nie skończył się jeszcze ubierać. Na nogach miał dwie skarpetki różnego
koloru, zamiast uczesać włosy, raczej je potargał, a pokój bez cienia skrupułów zostawiał w stanie przypominającym Bejrut z lat siedemdziesiątych… Zwrócił na mnie duże, lśniące jak kasztany, figlarne oczy o niesamowicie długich rzęsach. Przez moment przypatrywałam się jego pulchnej buzi o subtelnych rysach i ładnie zarysowanych ustach, które już ułożyły się w buntowniczy grymas. Nawet rozwichrzone, jego włosy miały miękkość jedwabiu i aż chciało się je głaskać. Wyrastał na ładnego chłopaka! Oparłam się pokusie pocałowania go, by przywrócić ład w tym chaosie. W końcu to ja nosiłam czapkę surowego kapitana, ja musiałam go okiełznać. – Ale maaamooo…! Dlaczego się złościsz? Wyluzuj! – odparł, podkreślając słowa gestami rapera z ulubionego w tym momencie klipu. Jego buntownicza postawa w takich chwilach błyskawicznie wyprowadzała mnie z równowagi. Wciąż prawiąc mu kazania i musztrując, weszłam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi, żeby błyskawicznie wziąć prysznic. Mydliłam się zbyt energicznie, bo humor zepsuła mi myśl o liście zadań dnia. Kiedy wyszłam z kabiny i zobaczyłam swoje odbicie w lustrze, zmarszczyłam brwi. Głęboka, gniewna bruzda, iście lwia, przecinała mi czoło. Wolałam te czasy, kiedy byłam gazelą… Patrzyłam na twarz, która kiedyś była ładna i może nadal mogłaby taka być, gdyby nie blada cera, gdyby nie te głębokie cienie pod zielonymi oczami, niegdyś uwodzicielskimi. Tak samo jak jasne, jedwabiste włosy, kiedy jeszcze poświęcałam im trochę czasu i dbałam o fryzurę dobraną do okrągłej twarzy. Dziś zbyt okrągłej. Wszystko przez tych kilka zbędnych kilogramów, których nie pozbyłam się po ciąży, a potem jeszcze pomnożyłam, podjadając słodycze. Kiedy było mi smutno, sięgałam po takie pocieszacze i połykałam je za szybko, nie licząc się z nadmiarem kalorii i skalą czynionych sobie szkód. To ostatecznie popsuło mi humor! Szybko wróciłam do sypialni, żeby się ubrać, i przez nieuwagę strąciłam zdjęcie z nocnej szafki. Podniosłam je i chciałam odstawić na miejsce. To było ładne zdjęcie pary z tych czasów, kiedy nocą potrafiliśmy jeszcze ścigać się z księżycem i śmiać z gwiazdami… Gdzie się podział ten przystojny mężczyzna o roziskrzonym spojrzeniu, który potrafił zawrócić mi w głowie i szeptał czułe słówka do ucha? Od jak dawna nie zdobył się na żaden uwodzicielski gest? Ale przecież był miły. Piekielnie miły. Na wspomnienie tej chłodnej czułości, tego przyjacielskiego podejścia, które niepostrzeżenie zajęło miejsce namiętności, zrobiło mi się niedobrze. Niegdyś dzika, soczysta dżungla naszych uczuć z upływem czasu przeistoczyła się w ogród w stylu francuskim – przewidywalny, uporządkowany, bez jednego za wysokiego źdźbła trawy. A przecież miłość musi wrzeć, bulgotać, kipieć, prawda? Tak nam się przynajmniej wydawało. Kiedy to się zmieniło? Po narodzinach Adriena? Po awansie Sébastiena? Trudno powiedzieć… Tak czy inaczej, efekt był
ten sam: zanurzona w małżeńskim bajorku, uwięziona w zbyt dobrze naoliwionej machinie codzienności, stwierdziłam, że skończyły się czasy szalonej pary, tak jak zbyt długo przeżuwana guma traci smak. Odsunęłam od siebie te przykre myśli machnięciem ręki i zakryłam ciało pierwszymi lepszymi ciuchami, które wpadły mi w ręce. Do diabła z elegancją i wdziękiem! Zresztą, po co i dla kogo? Odkąd byłam mężatką, nikogo już nie interesowałam. Toteż najważniejsza była wygoda… Szybko odprowadziłam syna do szkoły, po drodze wciąż go poganiając. „Szybko” stało się wielkim wodzem naszego życia. Narzucało nam swoje prawo, rządziło jak potężny tyran i poddawało nas miażdżącej władzy wskazówek. Wystarczyło popatrzeć na ludzi gotowych zadeptać innych, żeby tylko dostać się do przepełnionego metra. Nikt nie chciał czekać przez trzy długie minuty na następne! Kierowcy przejeżdżali na czerwonym świetle, żeby zyskać kilka sekund i lekceważyli ryzyko wypadku. Prawie każdemu zdarzało się dzwonić i pisać SMS-y, równocześnie paląc i jedząc… Nie różniłam się od nich wszystkich. Nie miałam samochodu, więc pobiegłam do metra i o mało nie zjechałam po schodach. Genialny pomysł – połamię sobie nogi, byle tylko nie uciekło mi metro! Zadyszana i spocona mimo chłodu osunęłam się na ławkę, zastanawiając się, jak zdołam przeżyć ten dzień.
5 TYDZIEŃ TEMU, wychodząc od Claude’a Dupontela, wsunęłam jego wizytówkę do kieszeni płaszcza. Odtąd codziennie jej dotykałam, bawiłam się nią, obracałam, ale nigdy jej nie wyjęłam i nie zadzwoniłam. Dopiero dziewiątego dnia, po burzliwym zebraniu w biurze, gdy szef publicznie mnie ofuknął, uznałam, że dłużej tak być nie może. Musiałam coś zmienić! Prawdę mówiąc, nie wiedziałam jak, nie miałam pojęcia, od czego zacząć, ale pomyślałam, że może Claude będzie wiedział… Wykorzystałam przerwę obiadową, żeby do niego zadzwonić. Po porannym zebraniu wciąż ściskało mnie w żołądku. Odebrał po kilku sygnałach. – Pan Dupontel? – Tak, słucham? – Mówi Camille, pamięta mnie pan? – Oczywiście. Dzień dobry, Camille. Jak się pani miewa? – Dziękuję, dobrze. Ale… Prawdę mówiąc, nie za dobrze. Właśnie dlatego do pana dzwonię. – W takim razie: słucham. – Proponował mi pan, że moglibyśmy porozmawiać o pańskiej metodzie. A ona naprawdę mnie interesuje. Gdyby miał pan wolną chwilę… – Zaraz sprawdzę. Chwileczkę… W piątek o dziewiętnastej… Czy to pani odpowiada? Przez moment zastanawiałam się, co zrobię z Adrienem… Potem pomyślałam, że mógłby zostać przez chwilę sam, do powrotu ojca z pracy. – Dobrze, jakoś to zorganizuję… Dziękuję bardzo. Do zobaczenia w piątek. – Tak, do zobaczenia, Camille. A do tego czasu proszę o siebie dbać! Proszę o siebie dbać… Te słowa dźwięczały mi w uszach, kiedy szłam w stronę biura. Jak dobrze wiedzieć, że ktoś choć trochę się o mnie troszczy! Kilka gramów życzliwości w tym brutalnym świecie! Dobrze znałam ten świat, będąc jedyną kobietą w grupie ośmiorga handlowców. Przekleństwa sypały się od rana do wieczora, a szczeniackie żarty czasem przechodziły w zjadliwą ironię. Po pewnym czasie zaczynało mnie to męczyć. Naprawdę pragnęłam czegoś innego, może bardziej naturalnych, szczerych relacji. Oczywiście byłam zadowolona, że mam tę pracę. Matka wciąż mi powtarzała, że w naszych czasach umowa o pracę na czas nieokreślony to prawdziwy luksus. Tak, moja matka… Ojciec zostawił ją tuż po moim urodzeniu i chociaż nie zniknął bez śladu, od czasu do czasu udzielając jej skromnej pomocy finansowej,
sama musiała zadbać o utrzymanie domu i zawsze robiła na mnie wrażenie bardzo zaradnej. Kiedy nadeszła pora, bym dokonała wyboru zawodu, nawet nie przyszło mi na myśl, by podążyć inną drogą niż ta, która jej zdaniem otwierała przede mną najlepsze perspektywy. Musiałam mieć zawód gwarantujący dobre zarobki, żebym, cokolwiek przyniesie życie, była niezależna finansowo… Choć od zawsze moją pasją był rysunek, odłożyłam swoje piękne projekty do kartonowych pudeł i z żalem podjęłam studia handlowe. Szło mi dobrze, przynajmniej na pozór, bo wewnętrznie czułam się rozdarta. Dziecięce marzenia, które trzeba porzucić, to gwarantowane skrzywienie duchowe! Dzień wręczenia dyplomów z pewnością był dla mojej matki najpiękniejszym dniem życia od chwili moich narodzin. Otwierała się przede mną lepsza przyszłość niż niegdyś przed nią. Jej radość działała jak balsam na moją niewidoczną ranę i w końcu zdołałam sobie wmówić, że wcale nie jest tak źle. Początki kariery miałam zresztą bardzo obiecujące dzięki łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi. Potem małżeństwo i narodziny Adriena przyhamowały moje ambicje. Nie chcąc być matką, która wpada do domu jak wicher, a karierę stawia ponad wszystko, postanowiłam pracować na niepełnym etacie, żeby cieszyć się synkiem. Naiwnie sądziłam, że wybrałam najlepsze rozwiązanie. Nie wzięłam pod uwagę wad takiej sytuacji – nie dość, że trudno mi było zrobić w cztery dni to, na co inni mieli ich pięć, to jeszcze wyraźnie czułam, że straciłam nieco uznania kolegów i przełożonych. Poddano mnie swego rodzaju dewaluacji, co uznałam za niesprawiedliwość. Umowa na czas nieokreślony w życiu zawodowym zaczęła się równocześnie z umową na czas nieokreślony w życiu osobistym. Dwanaście dość pogodnych lat, oczywiście ze wzlotami i z upadkami, ale bez czarnych chmur na niebie. Na progu czterdziestki, bo miałam dokładnie trzydzieści osiem lat i trzy miesiące (Boże, skąd to wrażenie, że ziarenka piasku w klepsydrze przesypują się z każdym rokiem coraz szybciej?), bilans nie wypadał źle: mąż trwał u mego boku i chyba udało mi się uniknąć rodzinnej klątwy kobiety porzuconej, choć myślałam czasem, że ten miecz Damoklesa wciąż nade mną wisi; wspaniałe dziecko, wprawdzie istne półdiablę, czyż jednak nie świadczyło to tylko o jego żywotności; a do tego praca, która doskonale spełniała funkcję źródła dochodów i czasami przynosiła dodatkowe gratyfikacje, jeśli udało mi się zawrzeć korzystny kontrakt z klientem. Wszystko toczyło się więc całkiem dobrze. Nieźle. I właśnie to „nieźle” sprawiło, że tak bardzo chciałam pomówić z Claude’em Dupontelem. Takie małe słówko kryło w sobie wielki znak zapytania, poważne „dlaczego” i cały szereg wątpliwości, jakby wkrótce miało się coś stać. W dniu naszego spotkania zatrzymałam się przed budynkiem o wspaniałej haussmannowskiej fasadzie z ciosanego kamienia, z balkonami z kutego żelaza, bogato zdobionej. Weszłam do eleganckiego holu, zerkając na obserwującą mnie
kariatydę. Nieco onieśmielona przemknęłam po cichu na wewnętrzny dziedziniec, starannie wybrukowany i otoczony zadbanymi klombami kwiatów, które witały gości szeroką gamą barw i kształtów. W miejskiej dżungli była to cudowna, cicha przystań. „Pierwsze drzwi na lewo, w głębi podwórza”, powiedział Claude Dupontel. Ledwie zdążyłam dotknąć dzwonka, a niska, bardzo drobna kobieta otworzyła drzwi, jakby na mnie czekała z ręką na klamce. – Jak się domyślam, Camille? – zapytała bez zbędnych wstępów i szeroko się uśmiechnęła. – Tak, tak, to ja – odparłam nieco zaskoczona. Poprowadziła mnie długim korytarzem, a ja miałam wrażenie, że zerka na mnie z ciekawością i rozbawieniem. Mijając lustro, mimowolnie sprawdziłam, czy nie rozmazała mi się szminka albo nie przekrzywiła któraś część garderoby. Ale nie, wszystko było w porządku. Kobieta zostawiła mnie w poczekalni, gdzie stały miękkie, luksusowe fotele, i zapewniła, że pan Dupontel za chwilę mnie poprosi. Moją uwagę przykuły dzieła współczesnej sztuki zdobiące ściany. Były pięknie oprawione i tworzyły subtelną harmonię barw. Asystentka wkrótce wróciła, prowadząc nowo przybyłą. Młoda kobieta, moim zdaniem najwyżej trzydziestoletnia, usiadła w fotelu na lewo ode mnie. Była atrakcyjną brunetką. Zazdrościłam jej figury i elegancji modnego stroju. Dostrzegłszy, że się jej przypatruję, uśmiechnęła się do mnie. – Pani do Claude’a? – Tak. – To pani pierwsza wizyta? – Tak. – Zobaczy pani, że jest nadzwyczajny. Ze mną dokonał cudów… Oczywiście jego metoda początkowo może się wydawać dziwna, ale… Przechyliła się, najwyraźniej chcąc mi coś jeszcze powiedzieć, ale właśnie wtedy otworzyły się drzwi i stanął w nich Claude Dupontel. – A, Sophie, już pani jest… Dzień dobry, Camille. Przepraszam, to zajmie tylko chwilkę, musimy załatwić kwestie papierkowe i już jestem do pani dyspozycji. Młoda kobieta poszła za nim krokiem osoby gotowej iść za swym przewodnikiem na koniec świata. W korytarzu rozbrzmiał jej perlisty śmiech. Najwyraźniej znali się jak łyse konie. Drzwi pokoju zamknęły się i zapanowała cisza. Niedługo ponownie się otworzyły i znów usłyszałam śmiech. Moja kolej… Dyskretnie otarłam rękę o płaszcz, mając nadzieję, że dokładnie osuszę zdradziecki pot. Trzeba być gęsią, żeby mieć tremę przed takim spotkaniem, przecież przyszłam tu głównie z ciekawości! – Camille, zapraszam tędy…
Szłam za nim do gabinetu, którego gustowny wystrój znów mnie zaskoczył. – Proszę usiąść. Cieszę się, że panią widzę – powiedział z uśmiechem, który potwierdzał słowa. – Ale skoro pani tu przyszła, to chyba chce pani coś zmienić w swoim życiu? – Tak, tak mi się wydaje… To, co pan powiedział tamtego wieczoru, wzbudziło moje zainteresowanie. Chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o pańskiej metodzie. – Powiem krótko, że jest to metoda niekonwencjonalna, opiera się bowiem raczej na doświadczalnym niż teoretycznym podejściu do zmiany. Wychodzimy z założenia, że osoba, która pragnie się zmienić, nie odnajdzie swojej prawdy w czterech ścianach gabinetu i nie tu zrozumie, jaki sens chce nadać swemu życiu. Dokonuje się tego w działaniu, w starciu z konkretem, poprzez doświadczenie… Dodam, że inspiracją tej metody stały się różne nurty myśli filozoficznej, duchowej, a także naukowej, a wzoruje się ona na sprawdzonych technikach rozwoju osobistego z całego świata. To kondensacja najlepszych pomysłów na pozytywny rozwój. – Rozumiem… Powiedział pan „nadać sens swojemu życiu”… Oczywiście, to do mnie przemawia, bo przecież wszyscy tego chcemy. To trochę jak z Graalem… Wydaje mi się jednak, że trudno odnaleźć ów sens i sama nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać! – Proszę się nie martwić. Nadanie sensu życiu to czerwona nić zmiany. W praktyce dokonuje się tego etapami. – Etapami? – Tak. Jest zrozumiałe, że nie zdobywa się „czarnego pasa przemiany” z dnia na dzień. Dlatego stosuję teorię małych kroków, prowadząc moich adeptów stopień po stopniu. Kiedy mówimy o zmianie, wiele osób wyobraża sobie coś gigantycznego, radykalnego, ale decydujące zmiany w życiu zaczynają się od drobnych, na pozór nieznaczących modyfikacji… Moje rady mogą czasami wydawać się oczywiste, wręcz banalne. Proszę się nie dać zwieść – trudność nie tkwi w jednorazowym zrobieniu czegoś, ale w tym, żeby z powodzeniem robić tak na co dzień. Jesteśmy tym, co w swoim życiu powtarzamy, twierdzi Arystoteles. To głęboka prawda! Stać się człowiekiem lepszym, szczęśliwszym, zrównoważonym – to wymaga pracy i stałego wysiłku. Przekona się pani, że trudność nie tkwi w ustaleniu, co należałoby zrobić, żeby miewać się lepiej, ale w wytrwałości i przejściu od teorii do praktyki. – A co pana zdaniem świadczy o tym, że byłabym zdolna do takiej przemiany? – Nie ja mam być o tym przekonany, ale pani! A zamiast zastanawiać się, czy potrafi pani tego dokonać, proszę najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie, czy pani tego chce. Więc Camille, chce pani tego?
– Taak… Myślę, że tak. Uśmiechnął się do mnie wyrozumiale, a potem poprosił, żebym zerknęła na dokumentację rozwieszoną na ścianie przy jego biurku. Podeszłam bliżej. Były tam zdjęcia zadowolonych ludzi, fotografowanych w dobrze prosperujących firmach, które zapewne sami założyli. Karty pocztowe z podziękowaniami, przesyłane czasem z odległych miejsc, z luksusowych hoteli, i najrozmaitsze dowody wdzięczności. – Oni także nie byli pewni, kiedy zaczynali. Tak jak pani. To zupełnie normalne. Żeby zacząć, trzeba mieć przede wszystkim silną motywację! Czuje się pani zmotywowana do zmiany, Camille? Usiłowałam zajrzeć do swojego wnętrza. – Tak, owszem! Co prawda trochę się boję, ale naprawdę pragnę, żeby coś drgnęło! Jakby… Ale to jeszcze trochę niewyraźne! – Klasyka. Żeby uzyskać dokładniejszy obraz sytuacji, mogłaby pani wykonać proste ćwiczenie, które do niczego nie zobowiązuje. Spróbuje pani? To zajmie tylko chwilę. – Tak, właściwie dlaczego nie? – Dobrze. W takim razie proponuję, żeby spisała pani czarno na białym wszystko, co chciałaby pani zmienić w swoim życiu. Podkreślam: wszystko, od błahostek po rzeczy najistotniejsze. Tylko proszę niczego nie cenzurować, dobrze? Czy to pani odpowiada? – Jak najbardziej. Posadził mnie przy małym biurku w rogu pokoju, gdzie różne pióra i długopisy oraz kartki czekały na dążących do lepszego życia. – Zostawiam panią. Zaraz wrócę – powiedział, uśmiechając się. Uznałam, że to ćwiczenie jest proste, i zaczęłam zapisywać wszystko, co nasuwało mi się na myśl. Przeczesywałam całe swoje życie. Cieszyło mnie, że mam mnóstwo pomysłów, natomiast nie to, że po kilku minutach moja lista była już długa i wciąż się wydłużała. Dopiero teraz zaczęłam sobie uświadamiać, z jak wielu rzeczy jestem niezadowolona. To był prawdziwy szok. Po powrocie Claude Dupontel okazał sporo delikatności, bez zmrużenia oka patrząc na tak długą listę. Powiedział tylko: – Bardzo dobrze. Poczułam wtedy głupiutką radość gimnazjalistki, która uzyskała pochwałę profesora. Bzdury! Naprawdę nie ma powodu cieszyć się tak długą listą frustracji! Chyba czytał w moich myślach, bo dorzucił: – Powinna pani być z siebie dumna. Bardzo trudno zdobyć się na odwagę, by przelać na papier to, co nie wyszło nam w życiu. Może sobie pani pogratulować. – Prawdę mówiąc, z trudem przychodzi mi być dumną z siebie…
– To akurat szybko może się zmienić. – Dziś trudno mi w to uwierzyć. – Ale to właśnie pierwsza rzecz, o którą panią poproszę – niech pani w to uwierzy. Jest pani na to gotowa? – Tak… Chyba tak… To znaczy, chciałam powiedzieć, że jestem tego pewna! – Najwyższy czas! Zmiana to drzwi, które otwierają się tylko od wewnątrz, jak powiedział Tom Peters. A to znaczy, że tylko pani może zdecydować o zmianie. Ja pani w tym pomogę, jednak konieczne jest pani pełne zaangażowanie. – Co pan nazywa pełnym zaangażowaniem? – zapytałam nieco zaniepokojona. – Innymi słowy, musi pani całkowicie oddać się grze, przez którą będę panią prowadził i wszystko wykonywać. Proszę się nie obawiać – to nigdy nie będzie ani niebezpieczne, ani poza zakresem pani możliwości. Będziemy współpracować, przestrzegając zasad etyki i szanując rytm pani przemian. Jedynym celem jest wzbudzenie w pani pozytywnych reakcji otwarcia na zmiany w życiu. – A gdyby jednak ta metoda mi się nie spodobała? – Nic nie zobowiązuje pani do kontynuacji. Jeżeli zechce pani się wycofać, po prostu się pani wycofa. Jeżeli jednak zdecyduje się pani na kontynuację, to będę wymagał zaangażowania na czterysta procent. Tylko w ten sposób można uzyskać najlepsze efekty. – Jak długo trwa wspólna praca tą metodą? – Tyle, ile dana osoba potrzebuje na ponowne nakreślenie planów życia, które da jej szczęście. – Hm… Rozumiem. I jeszcze jedno – nie rozmawialiśmy o kosztach, więc nie wiem, czy mnie stać na taką kurację. – Rutynologia funkcjonuje na wyjątkowych i na tym etapie bardzo specyficznych zasadach, które doskonale się sprawdzają – zapłaci mi pani tyle, ile sama uzna pani za słuszne, i dopiero wówczas, kiedy odniesie pani sukces. Gdyby moja metoda okazała się nieskuteczna i gdyby nie była pani zadowolona, nic pani nie zapłaci. – Słucham? To jakieś szaleństwo? Z czego w takim razie pan żyje? I skąd pewność, że ludzie okażą się na tyle uczciwi, żeby kiedyś panu zapłacić? – Camille, w tej chwili ma pani taką wizję świata. Zapewniam panią jednak, że warto postawić na zaufanie i inne wartości, jak dzielenie się wiedzą czy bezwarunkowe wsparcie, i wiem, że ci, którym pomogłem, okażą się wobec mnie uczciwi, a doświadczenie pokazało, że są więcej niż hojni, gdy osiągają już swoje cele. Wierzę w możliwość odniesienia sukcesu przez każdego, pod warunkiem że będzie szanował własną osobowość i wyznawane wartości. Wystarczy stworzyć plan życia przystający do prawdziwej natury jednostki. To wymaga autentycznego
zaangażowania, metody i wielu starań. Ale nagroda jest tego warta! – Zdarzyły się panu jakieś porażki? – Nigdy. – … – Dobrze. Dziś na tym skończymy. Proszę spokojnie sobie to wszystko przemyśleć. Może pani też zdecydować się na rozpoczęcie pierwszego etapu, żeby się przekonać, jak to działa. Jeśli wyniki panią zadowolą, będzie pani kontynuowała, w przeciwnym razie wycofa się pani. – Zastanowię się, Claude. Dziękuję. Odprowadził mnie do drzwi i mocno uścisnął moją dłoń. Wyczuwało się, że to człowiek, który wie, czego chce od życia. Zazdrościłam mu. – Niedługo znów przyjdę, żeby panu powiedzieć… Do zobaczenia, Claude. – Proszę się nie spieszyć, Camille. Do zobaczenia.