Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 590
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 815

Ukryci w Paryzu - Corine Gantz

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :5.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Ukryci w Paryzu - Corine Gantz.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Corine Gantz
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 15 osób, 12 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 320 stron)

Moim trzem mężczyznom

A Prolog Paryż, dwa lata wcześniej nnie zauważyła, że Johnny zaczął się ubierać jak Francuz. Miał na sobie szpanerską sportową kurtkę, jakiej na pewno nie założyłby w Stanach. Natomiast bordowa suknia od Chantala Thomassa, jaką miała na sobie Annie, nie ukrywała jej obfitych kształtów – i w kuszących miejscach, i w mniej pożądanych. To zdecydowanie nie był francuski styl. Pocałowali synków na dobranoc i poprosili opiekunkę, żeby zagoniła ich do łóżek przed dziesiątą. Potem Johnny ruszył do wyjścia, a po jego sylwetce, a przede wszystkim sile, jaką włożył w pchnięcie masywnych drzwi ich paryskiego domu, Annie poznała, że mąż kipi ze złości. Nie wiedziała tylko, na co lub na kogo jest wściekły. Miała nadzieję, że nie na nią. Otuliło ją wieczorne powietrze, ciepłe i wilgotne, gdy w milczeniu przemierzali rue Nicolo, zalaną światłem staromodnych latarni. Wzięła Johnny’ego za rękę, lecz uwolnił się po chwili. – Prowadź – powiedział, zatrzymując się przed jej minivanem. – Masz mocniejszą głowę. Siadła za kierownicą, a on w fotelu pasażera. Opuściła szybę i wystawiła gołą rękę na dotyk powietrza. Jechali rue de Passy w stronę Trocadéro. Był dwudziesty pierwszy czerwca, przesilenie letnie i Święto Muzyki, czyli noc tańca na ulicy, noc ivresse i amour, i Annie miała wielką nadzieję, że zakosztuje obu – upojenia i miłości. Johnny spoglądał na standardowy bałagan panujący w samochodzie – masa papierków po cukierkach i fragmenty zepsutych zabawek. – Wszystko w porządku? – spytała ostrożnie. Wzruszył tylko ramionami. Rue de Boulainvilliers i Avenue Mozart roiły się od pieszych. Wokół panowała elektryzująca atmosfera. Jakaś kobieta kręciła biodrami w rytm dźwięków bongo, na którym grał blondyn z podskakującymi w rytm uderzeń dredami. – Pójdźmy gdzieś potańczyć po kolacji – zaproponowała. – W taką noc nie można się nie ruszać. Nie doczekała się reakcji. Z Place Rodin płynęły melodie jazzowe. Na Place Costa Rica dziwny facet w wyświechtanym smokingu, ten sam, którego spotkała, kiedy gwizdał klasykę na stacji metra Ranelagh, ryczał na całe gardło arię „Nessun Dorma”, stojąc pośrodku chodnika. – Chyba jednak coś ci jest – zagadnęła znowu. – Annie, musimy porozmawiać. Kiedy rozmowa się skończyła, Annie była całkiem roztrzęsiona. Johnny milczał, siedząc z rękami na kolanach i pochyloną głową – jak udające skruchę dziecko. Nie była w stanie dojechać do Pól Elizejskich. Zaparkowała samochód najlepiej, jak umiała, na Avenue Victor Hugo, po czym oparła łokcie i czoło o kierownicę. Serce biło jej jak szalone. Zebranie myśli wymagało olbrzymiego wysiłku, z trudem oddychała. Chwilę później owładnął nią gniew. Chwytała co popadnie – zabawki, komórkę, starą mapę, cokolwiek, na co trafiła ręką – i ciskała tym w Johnny’ego. Uniósł dłonie w geście poddania, ponad stukilowy goryl, ofiara przemocy domowej. – Annie…

– Wysiadaj! Już! – wrzasnęła. – Posłuchaj… – Spieprzaj z mojego auta! – Annie, lepiej się uspokój – powiedział tym swoim ciepłym, rozsądnym głosem, głosem jak wykwintne czerwone wino. Jednak rękę na wszelki wypadek trzymał już na klamce. Wychyliła się z fotela i zaczęła okładać go pięściami. – Wynoś się, do cholery! Johnny wysiadł, zatrzasnął drzwiczki i zaczął odchodzić, nie odwracając chociażby raz głowy. – Dupek! – krzyknęła za nim, gdy zaczął rozmywać się w mroku. Jechała przed siebie bez celu. Zmysły jakby przestały jej funkcjonować – nie rozpoznawała ulic, nie słyszała muzyki z radia. Prowadziła samochód przez godzinę, może dłużej, zalewając się łzami jak dziecko. Wieki całe objeżdżała osiedle, bo łzy utrudniały znalezienie miejsca do zaparkowania. Dom. Potrzebowała być w domu. Zsunęła z nóg dziesięciocentymetrowe szpilki od Manolo Blahnika, kupione specjalnie na tę noc, i poszła boso, czując chłód asfaltu pod stopami. Potem usiadła na kamiennym stopniu, popłakała jeszcze chwilę, a wreszcie wytarła oczy i weszła po schodach. Po drugiej stronie Paryża Johnny i Steve opuszczali bar przy rue des Pyrénées. Zanosili się śmiechem. Steve ledwo trzymał się na nogach. Johnny siadł za kierownicą jego jaguara i z piskiem opon ruszył w stronę obwodnicy. W tej właśnie chwili, gdy Annie przekraczała próg domu, Johnny i Steve już nie żyli.

D Styczeń 1 ziesięć lat wcześniej jeszcze w kraju cheeseburgerów i donutów Annie nie przywiązywała wagi do tego, co ma na talerzu. Teraz jedzenie zaś zajmowało niezwykle ważne miejsce w jej życiu. Rozmowy o jedzeniu, jego przyrządzanie, w końcu spożywanie – wszystko to stało się wręcz obsesją. Okupiła to odpowiednią tuszą, a raczej stanowczo nieodpowiednią – przynajmniej wedle paryskich standardów. Parę dni wcześniej zafundowała sobie Bible du Beurre, czyli książkę kucharską poświęconą wyłącznie masłu. To nie tyle biblia, co oda na cześć masła. Zeszłego wieczora, położywszy chłopców spać, zebrała się na odwagę, żeby zerknąć do przepisu na croissanty. Czy przeraziło ją odkrycie, że niewinnie wyglądający wypiek, którym objadała się bez umiaru przez ostatnią dekadę, składał się w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach z masła? Skądże. Czy powstrzymało ją to przed rzuceniem się w wir przygotowań do zrobienia własnych croissantów? Absolutnie nie. Więc może na tym polegała jej terapia? Masło. Potrzebowała go, jak sobie tłumaczyła, i to w niemałych ilościach. Było jej niezbędne do życia, bo była w żałobie. Jednak nie była pewna, czy odczuwa żal, czy może raczej wściekłość. Wolała myśleć, że to nie złość, a smutek spowodował, że od tamtej nocy przybyło jej piętnaście kilo i wszystko wskazywało na to, iż utyje jeszcze bardziej. Wolała bólem, a nie gniewem tłumaczyć to, że od lat nie pamiętała o pomalowaniu ust czy wizycie u fryzjera. Usilnie wpatrywała się w okno, ale Paryż uparcie nie chciał się obudzić. Była szósta rano, a świt nie mógł się przebić przez szarówkę. Dziś po raz kolejny zbudziła się o czwartej, niespokojna, sama. Uczucie osamotnienia było tak mocne, że poważnie rozważała pokonanie schodów, by zbudzić synów na bardzo, bardzo wczesne śniadanie. Była nadal w szlafroku, nieuczesana i nieumyta, ale prysznic musiał poczekać. Rury w domu po odkręceniu wody wyły jak kotka w rui, a dzieci potrzebowały snu. Przyjrzała się kuchni, żeby znaleźć sobie jakieś zajęcie, choćby i wyczerpujące, które pochłonęłoby ją przez najbliższą godzinę. Jednak stara, wyłożona płytkami podłoga była nieskazitelnie czysta. Kolekcja zdobyczy z pchlich targów była pedantycznie ułożona na półkach. Obok, uszeregowane od najjaśniejszego po najciemniejszy, stały szklane słoje z orzechami, ziarnami i strączkami. Zdecydowanie nie należało nic zmieniać. Na staromodnej kuchence pyrkotał rosół, a na marmurowym blacie pyszniło się dwanaście uroczych miniaturowych croissantów, przyszykowanych minionego wieczora, jeszcze surowych, ale niemogących się doczekać, by wskoczyć do piekarnika, a stamtąd prosto do ust. Ranek mijał przy akompaniamencie bulgoczącej zupy, a w kuchni unosił się aromat drożdży, gotowanej włoszczyzny i świeżo zaparzonej kawy. Annie niemal automatycznie sięgnęła na półkę po książkę kucharską i wysłużony słownik francusko-angielski, usiadła przy ustawionym centralnie masywnym stole i zaczęła z niecierpliwością kartkować tom. Wreszcie jej uwagę przyciągnęło zdjęcie ryby polanej czymś białym. Bar de mer dans sa croûte de sel – tak brzmiała nazwa potrawy. Dla pewności sprawdziła w słowniku słowo croûte. Skórka, skorupka. Okoń morski zapiekany w soli. Potrzebny był kilogram gruboziarnistej soli morskiej z regionu Guérande – najwyraźniej użycie nędznej zwykłej soli kuchennej było wedle francuskich autorów książek kucharskich niewskazane,

a wręcz karalne. Przepis stanowił nie lada wyzwanie. Był pracochłonny, potrzebne były też specjalne składniki. Czyli w sam raz. Chwyciła kalkulator z pokemonami i zaczęła przeliczać. Mieszkała we Francji od dziesięciu lat, a nadal przekładała miary z przepisów na anglosaskie – grammes na uncje, centilitres na filiżanki. Nie chodziło o to, że nie potrafiła przyswoić sobie pewnych rzeczy. Po prostu taki miała system i nie zamierzała go zmieniać. Kalkulator był nieustannie w kuchennym użyciu, więc kiedy wciskała klawisze, odpryskiwały z nich okruchy zaschniętego jedzenia. Annie z uśmiechem pomyślała, że jej liczydło też jest en croûte. Decyzja o podjęciu kolejnego kulinarnego wyzwania wprawiła ją w dobry nastrój. Może i spędzi cały dzień na planowaniu, kupowaniu składników i przyrządzaniu pieczonego okonia morskiego, którego nikt nie zje, ale przynajmniej będzie miała zajęcie, które zaprzątnie jej umysł. Nie będzie miała czasu martwić się o pieniądze, albo raczej o ich brak. A może nawet uda się zapomnieć o meczu ping-ponga, który nieprzerwanie jest rozgrywany w jej głowie – piłeczka nigdy nie przestaje się odbijać i nikt nie zdobywa punktów. Teraz, po śmierci Johnny’ego, już zawsze będzie to jego odpowiedzialność, jej odpowiedzialność, jego wina, jej wina, jego zdrada, jej zdrada, tam i z powrotem, na wieki wieków. Wypadek był w pewnym sensie wynikiem prostego rachunku: alkohol plus prędkość równa się śmierć. Nikt o zdrowych zmysłach nie mieszałby w to przypadku. Jednak tych wszystkich słów, które padły tej nocy, nie dało się cofnąć… I to można określić jako pechowy zbieg okoliczności. To przekonanie zżerało jej serce, psuło krew i powodowało senne koszmary. • Od strony drzwi wejściowych dobiegł lekki hałas. Lucas! W tej chwili przypomniało jej się, że poprzedniego wieczora nie zamknęła domu na klucz – znowu. Oh mon Dieu, mój Boże, zaraz Lucas wejdzie i będzie się użalał z powodu tego jej zatrważającego niedbalstwa, po ichniemu négligence alarmante. Mógł oczywiście skorzystać z tylnego wejścia, kuchennego, jak właściwie wszyscy, ale nie, musiał sprawdzić drzwi od frontu, żeby mieć się do czego przyczepić. Cholera wie, kto nałożył na niego ten święty obowiązek, szczególnie że to nie było byle jakie miejsce, tylko szesnasta dzielnica Paryża, a ulica w dodatku zamknięta dla ruchu. Słyszała, jak walczy z drzwiami, jak kręci gałką, a potem napiera całym ciężarem na wypaczone drewno, by ustąpiło. Niestety większość sprzętów u niej trzeba było siłą zmuszać do posłuszeństwa. Lucas uwielbiał wytykać jej, że dom popada w ruinę, a ona odbierała to jako krytykę sposobu prowadzenia nie gospodarstwa, a własnego życia. Annie poprawiła bladoróżowy, ozdobiony serduszkami szlafrok frotté – prezent od chłopców na Dzień Matki. Był straszny i właścicielka wyglądała w nim jak trzydrzwiowa szafa, ale co mogła zrobić jako mama? Wydali przecież na to szkaradztwo całe kieszonkowe. Przygładziła włosy, żeby Lucas nie zobaczył „mamirokeza”, jak określali ten typ fryzury synowie, po czym przygotowała się na atak świętego oburzenia francuskiego przyjaciela. Niechybnie pojawi się w progu odziany w kaszmir, gładko ogolony i w dodatku pysznie wypachniony wodą Guerlain Habit Rouge. Ona natomiast cuchnęła zupą i przypominała jedną z bezdomnych, jakie błąkają się po ulicach Paryża i gadają do siebie. Lucas wpuścił powiew styczniowego wiatru i przez chwilę siłował się z drzwiami, zanim udało

mu się je zamknąć. Chuchnął w dłonie, po czym wcisnął je w kieszenie czarnego płaszcza i podreptał w stronę kuchenki. Miał teraz wygląd zziębniętego pingwina. – Och, daj spokój! – prychnęła Annie. Gość stanął przy piecu, z wyraźną podejrzliwością powąchał gotujący się rosół i przez kilka sekund grzał ręce nad garnkiem. Potem zdjął okrycie i usadowił tyczkowate ciało na krześle. – Masz trochę tej niedobrej amerykańskiej kawy? – spytał wreszcie. Lucas naprawdę nieźle władał angielskim, ale jego akcent trudno było strawić. Annie wstała, odwracając się do mężczyzny plecami, głównie po to, by ukryć uśmiech – w końcu oficjalnie była na niego obrażona, on na nią też. Wyjęła z szafki kubek z Myszką Miki i postawiła go na stole razem z dzbankiem kawy, cały czas martwiąc się rozmiarem swojego tyłka, spotęgowanym feralnym szlafrokiem. Nie trzasnęła kubkiem o blat, ale trudno byłoby doszukać się delikatności w sposobie, w jaki nalewała gościowi kawy. Powtarzała sobie w głowie, że przecież Lucas ma tylko na względzie jej dobro. Przyszedł, bo wiedział o jej bezsenności i wszystkim innym. No, prawie wszystkim. Wpadł przed pracą napić się kawy i sprawdzić, jak podejrzewała, w jakim jest stanie, oraz upewnić się, że założy normalne ubranie, a może nawet uczesze włosy. Na ogół udawało mu się zrealizować plan – nie ma skuteczniejszego sposobu, by postawić kogoś na nogi i zagonić pod prysznic niż elegancki Francuz unoszący brew w wyrazie dezaprobaty. Nieraz zastanawiała się, dlaczego Lucas w ogóle zawraca sobie nią głowę, ale jeszcze częściej, a szczególnie dziś rozważała, dlaczego sama nie da sobie spokoju z nim. Od śmierci Johnny’ego wyrzuciła z życia mnóstwo osób o jak najlepszych intencjach. Tłumaczyła chłopcom, że lepiej żyć w pojedynkę niż z niewłaściwym człowiekiem. Ale tak, zdawała sobie sprawę, że to ją można by uznać za niewłaściwą. Lucas uważnie przyglądał się kubeczkowi, szukając śladów bakterii bądź też słów zagajenia. – Celujesz do posłańca – powiedział. – Strzelasz! Mówi się: strzelasz do posłańca! – No i znowu. Czuła, jak rozpiera ją gniew niczym para tender parowozu. Lucas ma wybitny talent do wkurzania jej. Nie chodziło o jakąś gromadzącą się złość, o nie – za każdym razem była nowiutka i świeża. I była pewna, że nie miało to nic wspólnego z faktem, że Lucas uniknął tamtego wypadku, a Johnny w nim zginął. Mąż Annie próbował namówić przyjaciela na wspólny wypad tamtego wieczora, ale Lucas wolał oglądać Fête de la Musique w telewizji w domowych pieleszach. Najlepszym sposobem na oparcie się Johnny’emu było udawanie martwego, więc Lucas nie odbierał telefonu. „Jedziemy po ciebie ze Steve’em” – brzmiała nagrana przez Johnny’ego wiadomość. – „Nie możesz przeżyć życia z nosem w ekranie, złamasie”. Zapewne nie doszłoby do wypadku, gdyby po niego nie pojechali, ale nie można obarczać winą Lucasa. Gazety określiły zderzenie dziesięciu samochodów mianem krwawej masakry. Spora dawka alkoholu we krwi spowolniła reakcje Johnny’ego. Tak więc zawiniły promile, ale może i nerwy spowodowane kłótnią z żoną. Nie, nie zarzucała niczego Lucasowi, to byłoby bez sensu. Powód, dla którego była zła na Lucasa – a w zasadzie kipiała z wściekłości – nie miał żadnego związku z wypadkiem. Mężczyzna był w stu procentach winny wsadzania nosa w sprawy należące bezsprzecznie tylko do niej oraz próby kontrolowania jej życia.

Lucas wrzucił do kawy kostkę cukru, zamieszał, uniósł kubek do ust i rozejrzał się wokół, jakby sam się dziwił, że wylądował znów w kuchni Annie. – Najlepiej by było, gdybyś wystawiła dom na sprzedaż w lutym – odezwał się, nie patrząc na nią. Annie poczuła w nosie delikatne drapanie, zapowiadające u niej łzy. Wskazała palcem ustawione na blacie tace, na których znajdowały się trzy równiutkie rządki maleńkich doniczek, wygrzewających się w bioświetle. – A moje sadzonki pomidorów? – spytała, wcale nie chcąc podnosić głosu, ale trudno, stało się – to był wrzask. – Co mam z nimi zrobić?! Nic dla ciebie nie znaczą?! – Nie masz… – zaczął Lucas i zawiesił głos. – Nie masz maszynki do pieniędzy, których potrzeba na wychowywanie trojga dzieci w prestiżowej paryskiej dzielnicy. – Znajdę pracę – wycedziła. Lucas przyjrzał się swoim zadbanym paznokciom. – Może się okazać, że nie masz pożądanych na rynku umiejętności. – Umiejętności, srumiejętności – przedrzeźniała, siląc się na imitację francuskiego akcentu komika Petera Sellersa. – Jestem matką trzech chłopców poniżej dziewiątego roku życia. Mam umiejętności pochodzące prosto z jin i jang. Na zakończenie szkoły wygłaszałam mowę jako najlepsza uczennica. To nic nie znaczy? – Nie – odparł szczerze. Jasne, że nie. Sama zdawała sobie z tego sprawę. Jej doskonałe stopnie nie liczyły się tu wcale, a biorąc pod uwagę, że otrzymała je dekadę temu i nie poszły za nimi jakiekolwiek doświadczenia w pracy, w Stanach też były bez wartości. – Dom to wszystko, co zostało nam po tragedii. – Od tragedii upłynęły trzy lata, Annie. Wszystko, co denerwowało ją w Lucasie, stanęło jej nagle przed oczami jak trójwymiarowa, kolorowa wersja starego filmu – począwszy od jego arystokratycznej postawy poprzez poważną twarz, skończywszy na dłoniach, którymi gestykulował podczas rozmowy. Tak irytująco, wyniośle, beznadziejnie francusko! Zatrzymała wzrok na jego szyi. – Dwa i pół roku! Dzieci są niemal tak samo niedojrzałe i delikatne jak wtedy, kiedy zginął ich ojciec. Lucas przyjrzał jej się uważnie. – Ty taka jesteś. Może ty. Ale chłopcy świetnie sobie radzą. – Nikt sobie nie radzi! Mamy niezagojone rany! Do końca życia będziemy nosić blizny! – Tu głos jej się załamał i zanim zdołała się powstrzymać, zgięła się nad stołem i załkała cicho. Lucas wyprostował się, wstał po chusteczkę i podał ją kobiecie. Wzgardziła nią, ale sięgnęła po leżący na stole papierowy ręcznik wątpliwej czystości, by wydmuchać w niego nos. Przyjaciel stanął przy niej i niezręcznie poklepał ją po łopatce. Jej łzy nie na długo zbiły go z tropu, już kładł jej rękę na ramieniu, mówiąc: – Annie, musisz sprzedać dom, bo inaczej ci go odbiorą i zostaniesz z niczym. Nie jesteś w stanie spłacić zadłużenia. Przykro mi, ale biorąc pod uwagę finanse – nie masz wyboru. Kobieta otarła oczy ręcznikiem i wyprostowała się gwałtownie.

– Jak to nie mam, do cholery?! – krzyknęła. Lucasowi ulżyło, że jednak przestała płakać, więc usiadł z powrotem i patrzył, jak Annie rzuca się do działania: otwiera szafki, z impetem trzaskając drzwiczkami, wyjmuje mąkę, masło i jajka, a potem ciska te wszystkie składniki na stół. Mężczyzna uniósł brwi. – A co to ma być? Co teraz robisz? Ciasto? Zacisnęła zęby tak mocno, że omal nie połamała trzonowców, i zajęła się odmierzaniem trzech szklanek mąki. Zrobiła na blacie górę z białego proszku, z satysfakcją patrząc, jak chmurka mąki narusza dystans intymny Lucasa. Odegnał obłoczek ręką. Annie zrobiła otwór w białej górze składników i zaczęła pakować do niego łyżką miękkie masło. – C’est beaucoup de beurre, non? To bardzo dużo masła, prawda? – skomentował Lucas. – Mam tysiące możliwości, całe miliony, do wyboru do koloru – powiedziała, rozbijając jajko po jajku i wylewając je z wysokości w środek tworzącej się masy. Plum, plum – wokół robił się bałagan, wynik jej determinacji. – Usiądź na chwilę, błagam cię. Zostaw te jajka – prosił. – Dasz sobie radę z jajami zamiast mnie? Pora zapłacić podatki! I rachunek za prąd! – prawie krzyczała. – A ja utrzymuję cały pieprzony dom! – Twoje miesięczne wydatki na jedzenie – zaczął Lucas – które, nawiasem mówiąc, są niebagatelne… Czy on jeszcze coś mówi? Nagle doznała olśnienia, właśnie wtedy, o szóstej trzydzieści rano. Wszystko złożyło się w całość – pozostawione na blacie idealne półksiężyce z ciasta, ubrany w markowy garnitur Lucas poruszający ustami, śpiące na górze dzieci, kubek z Myszką Miki, otwarta książka kucharska, lepka masa pośrodku drewnianego stołu. Nagle zamarła z uniesionymi, oblepionymi ciastem rękami. Miała przyprószone mąką włosy i zacięty wyraz twarzy. Lucas spojrzał na nią z niepokojem. – Co znowu? – Olśniło mnie, wiesz? – odparła Annie. Miała szeroko otwarte oczy, ale jednocześnie pobladła i wyglądała na chorą. Właśnie w tej sekundzie podjęła decyzję.

W 2 górnym odcinku rue de Cambronne ciężarówka zablokowała oba pasy ruchu. Dostawcy metodycznie rozładowywali towar, obojętni na trąbienie wściekłych kierowców. Jared obserwował tę scenę z okna swojego mieszkania, przyklejając czoło do chłodnej szyby, próbując otrząsnąć się ze snu i poszukując w pamięci źródła migreny i kaca. Dałby głowę, że nie spędził nocy sam, ale nigdzie nie było śladu żadnej kobiety. Mógłby być w kłopocie, jeśli kiedyś znów by ją spotkał. Merde, przeklął w myślach. Zeskrobał z ręki drobinki czerwonej farby olejnej. Najwyraźniej w nocy malował. Była druga po południu, więc nie miał większych szans na ciepłą wodę, najwyżej letni strumyczek, który będzie stanowił pokutę za nocne ekscesy. Pamiętał, że ostatnia maszynka rozpadła się mu w rękach w połowie golenia i że skończyły mu się papierosy. Jednak prysznic i golenie będą musiały zaczekać. Czerwoną farbę miał we włosach, na twarzy, a nawet na piersi, jakby grał w paintball na golasa. Próbował ją zmyć, ale woda była zbyt zimna. Ubranie, które założył poprzedniego wieczora, znalazł porozrzucane po sypialni, co potwierdzało, że jednak była jakaś kobieta. Przeczesał włosy mokrymi palcami i wyszedł z mieszkania. Dozorczyni, w podomce i kapciach, już na niego dybała, zastawiając wątłym ciałem drzwi windy. – Bonjour Madame Dumont! – zawołał wesoło, błyskawicznie zawracając na pięcie i kierując się ku schodom. Za sobą słyszał pełen złości stukot klapek starszej pani o drewnianą podłogę. – Mais c’est l’aprés midi, już popołudnie! Wydaje ci się, że jest ranek? Nie jest! I może sobie wyobrażasz, że jest grudzień, ale nie, jest styczeń i właścicielka chce dostać czynsz za nowy miesiąc! – Poważnie, nie jest rano? Faktycznie tak myślałem, skoro jest pani w kapciach… – rzucił z szelmowskim uśmiechem. – Ładnie pani w tym kolorze, podoba mi się. Dozorczyni omal się nie zarumieniła, zachichotała, ale zaraz się zmiarkowała. – Czynsz! La propriétaire żąda zapłaty! – Bien sûr, oczywiście, Madame Dumont. Demain, jutro – obiecał, pędem pokonując trzy schody. Zwolnił, gdy tylko wypadł na ulicę. Wstąpił zaraz do Café des Artistes, gdzie stanął przy kontuarze, wywracając kieszenie w poszukiwaniu gotówki. – Salut, Jared – mruknął Maurice. Zauważył czerwoną farbę na twarzy chłopaka. – Poderżnąłeś komuś gardło z samego rana? – Salut, Maurice. To co zwykle. – Jared przeliczył drobne. – Tylko dziś bez croissanta – powiedział. – Za to dorzuć paczkę gitanów. – Pas de croissant, bez croissanta? – Nie jestem głodny – skłamał. Maurice wyglądałby całkiem dostojnie, gdyby nie blizny po trądziku szpecące mu policzki. Niespiesznie wycierał z kurzu butelki alkoholu i odstawiał je, jedną po drugiej, na wiszące za barem półki: alcohol de framboise, z malin, pomarańczowy grand marnier, koniak courvoisier. Było coś szlachetnego w powtarzalności tej czynności i Maurice’owi wcale się nie spieszyło do obsługiwania Jareda czy kogokolwiek innego. W końcu łaskawie pchnął gitany po ladzie, jakby wydawał nagrodę za dobre sprawowanie. Jared otworzył paczkę, wsunął papierosa w usta

i pstryknął zapalniczką zippo, z której zalatywało paliwem lotniczym. Maurice postawił przed nim café au lait i dorzucił trzy kostki cukru w papierkach. Dym z papierosa snuł się pomału ponad palcami Jareda, a on popijał kawę pośród szumu ekspresu, ryku wyciskarki soku z pomarańczy i wściekłych klaksonów z ulicy. Aż podskoczył, kiedy zdał sobie sprawę, że Maurice coś do niego mówi. – Rozmowa o pracę! – powiedział barista z niewyjaśnioną złością. – Jak poszło? – Nie poszło. – To znaczy ty nie poszedłeś? Przecież miałeś tę robotę w garści! – Jeszcze nie przycisnęło mnie na tyle, żebym od samego południa podawał aperitify w smokingu – powiedział i jego wzrok natychmiast padł na dopasowaną białą koszulę i muszkę Maurice’a. Mężczyzna posłał mu mordercze spojrzenie. – Może trzeba było się trzymać tej nadzianej panienki, tej, która ciągle coś kupowała. – Nie była bogata, tylko dobrze ubrana. – Gdyby nadal była twoją dziewczyną, zamówiłbyś sobie croissanta – rzucił Maurice, wzruszając ramionami. – Półgłówki w smokingach wiedzą swoje na te tematy. Jared rzucił kilka wymiętych euro na ladę, zaciągnął się ostatni raz, po czym cisnął papierosa na ziemię i rozgniótł go podeszwą. Potem opuścił lokal. Maurice wyszedł zza baru z miotłą i zaczął sprzątać tuzin petów zalegających na podłodze kawiarni. – Connard, dupek! – gwizdnął przez zęby. – Crétin! – Jared wymamrotał pod nosem, kierując się w stronę stacji metra. Ludzie na ulicy ze zdumieniem patrzyli na szkarłatną farbę na dłoniach, włosach i nieogolonej twarzy Jareda. Dziewczynki w szkolnych mundurkach chichotały, a kobiety przypatrywały się z zaciekawieniem. Chłopak szedł długo. Zostawił za sobą zapachy kuchenne i wyziewy z rur wydechowych charakterystyczne dla jego osiedla i szedł w kierunku bulwarów i alei. Pół godziny później przemierzał już eleganckie ulice siedemnastej dzielnicy, otoczony imponującą architekturą. Wreszcie zatrzymał się na rue Montsouri przed okazałym trzypiętrowym budynkiem. Przycisnął jeden z trzech guzików na domofonie. Lucas D’Arbanville. Dzwonił tak długo, aż z głośniczka odezwał się poirytowany głos gospodarza: – Pali się? Kto tam, do cholery? – To ja. – Możesz przestać dzwonić? Wpuszczę cię! Lucas otworzył drzwi mieszkania. Miał na sobie wyprasowane dżinsy i koszulkę Lacoste w rzadko spotykanym odcieniu mango. Minęło już parę lat, odkąd stuknęła mu czterdziestka, ale w porównaniu z Jaredem wyglądał jak okaz zdrowia i dbałości o siebie. Wybuchnął śmiechem na widok chłopaka. – Wyglądasz koszmarnie! I… coś tu chyba śmierdzi? Jared zawrócił na pięcie i ruszył z powrotem po schodach w dół. – Daj spokój, stary, wejdź. Tylko żartowałem. – Nie jestem w nastroju.

– A, to widać! – potwierdził Lucas, nie przestając się śmiać. Chłopak ponownie się odwrócił. – Dobrze, już dobrze – Lucas chwycił Jareda za ramię i wciągnął go do mieszkania. Pocałowali się na powitanie w oba policzki. – Zrobię kawę. Jared rozejrzał się po wnętrzu. Lucas kolekcjonował empirowe meble, pasował mu ten dziewiętnastowieczny styl. Większość dostał w spadku, lecz te, które kupił sam, były także kunsztownej roboty. Na ścianie naprzeciwko kanapy wisiała akwarela Henry’ego Millera, co było szaleństwem jak na Lucasa, ale może to znak, że Annie ma na niego dobry wpływ. Pozostałe ściany zdobiło malarstwo dawne oraz, rzecz jasna, trzy spore płótna, które Lucas kupił od niego jeszcze w czasach, kiedy abstrakcyjne dzieła olejne Jareda sprzedawały się, zanim wyschła na nich farba. Na mahoniowym biurku z koronką złotych inkrustacji stał włączony laptop, obok leżało kilka kartek eleganckiej papeterii i pióro Mont Blanc – jedyne ślady ludzkiej bytności w tym miejscu. Jared poszedł usiąść w kuchni z szacunku dla cennych mebli Lucasa. Włożył rękę do kieszeni po swoje gitany, ale się rozmyślił. – Muszę zapalić – powiedział, opadając na krzesło. Lucas wszedł za nim do kuchni. – Staram się rzucić. Nie mam papierosów. Jared rzucił mu zrozpaczone spojrzenie. – No dobra, mam kilka paczek schowanych tylko i wyłącznie na czarną godzinę – westchnął Lucas. – Ale to jest sytuacja kryzysowa, prawda? – Merde, i to jak. Gospodarz włączył ekspres do kawy i pogrzebał w jednej z kuchennych szuflad. Po chwili wyjął z jej głębin nieotwartą paczkę papierosów i podał ją Jaredowi. – Marlboro? Lighty? Kupujesz amerykańskie marzenia i całą tę ściemę w jednym pakiecie. Chyba zrobiła ci pranie mózgu. Lucas puścił komentarz mimo uszu. Powalczył chwilę ze skomplikowanym urządzeniem, po czym wydobył skądś drewniane pudełko pełne saszetek delikatnego espresso, wyglądających jak wykwintne czekoladki. – Dmuchaj gdzie indziej, nie na mnie – upomniał Lucas. – Jeśli Annie wyczuje ode mnie papierosy, nigdy nie uwierzy, że naprawdę rzucam. Siedzieli naprzeciw siebie przy stole, bez słowa pijąc espresso z maleńkich filiżanek. Jared udawał, że nie widzi uśmiechu i pełnego sympatii spojrzenia Lucasa, którymi obdarzał go, ilekroć chłopak zachowywał się naprawdę nieznośnie. Przez chwilę słychać było tylko stukanie spodeczków, na które odstawiali kawę. Potem Jared wysilił się na uprzejmość. – Jak tam twoje życie miłosne? Wlazłeś już Annie do łóżka? – Wiesz co? Kocham cię, ale zaczynasz mi działać na nerwy. Ładujesz mi się do mieszkania, śmierdzisz jak nieboskie stworzenie, demolujesz mi domofon, podprowadzasz ostatnią paczkę papierosów, a teraz obrażasz Annie i mnie. – Mam zły dzień – skarcony wzruszył ramionami. – Najwyraźniej. – Jestem głodny. Potrzebuję kasy. Potrzebuję wystawy. Potrzebuję mieszkania. I dobrze działającego prysznica. I dziewczyny.

– Dla ciebie, trzydziestoletniego łamacza serc, to ostatnie nie stanowi chyba wyzwania. – Ale ja chcę prawdziwej dziewczyny. Takiej, która by coś znaczyła. – Jared musiał stawić czoła rozbawieniu, z którym Lucas bynajmniej się nie krył. – Wiem, wiem, to nowość – powiedział, uprzedzając komentarz przyjaciela. Starszy z mężczyzn wstał, wyjął z lodówki masło, kompot truskawkowy i organiczny sok pomarańczowy, przyniósł produkty do stołu, dorzucił jeszcze pół bagietki i nóż o ząbkowanym ostrzu. – Czy ja dobrze słyszę, że mój chrześniak prosi mnie o radę w kwestiach sercowych? – Daruj sobie. – To przynajmniej pozwól, że cię nakarmię, dobrze? Jared wyraził aprobatę dla śniadania, po raz kolejny zastanawiając się, dlaczego Lucas, człowiek różniący się od niego w każdym calu, tak inny od kogokolwiek w jego życiu, uparcie nie stawia na nim krzyżyka. • Annie siedziała przy trzymetrowym stole pośrodku swojej paryskiej kuchni i czuła mdłości na myśl o tym, co zamierza zrobić. Spędziła tak całe przedpołudnie, gdy dzieci były w szkole. Zbliżała się pora, kiedy należało je odebrać i przywieźć na lunch, tylko że ona nie przygotowała nic do jedzenia. Zimna zupa na kuchence wyglądała nader nieapetycznie, a pieczony okoń morski odpłynął w otchłań niespełnionych marzeń. Decyzja została podjęta, klamka zapadła. Zakręciło jej się w głowie jak człowiekowi na skraju przepaści, który spojrzy w dół. Wstała i włączyła grzanie pod zupą. Zagotuje ją ponownie, może to dobrze jej zrobi. Czuła rozpaczliwą potrzebę spożycia czegoś płynnego, gęstego, ciepłego i słonego jak płyn owodniowy, zanim pozwoli narodzić się potrzebie działania. Jej podświadomość najwyraźniej już wcześniej wiedziała, że powinna przyrządzić rosół dla przyszłej, zemdlonej świadomości. Kuchnię kochała najbardziej ze wszystkich pomieszczeń. Zbudowano ją jakieś dwieście lat temu, kiedy arystokratom rzadko zdarzało się zapuszczać do pomieszczeń służby. Miejsce to było w związku z tym mniej oficjalne niż pozostała część domu. Szklane drzwi prowadziły do niewielkiego ogrodu, pośrodku którego stała piękna kamienna fontanna. Były na stałe otwarte przez całą wiosnę i lato, dzięki czemu zieleń stanowiła naturalne przedłużenie kuchni. W sezonie Annie uprawiała mnóstwo różnych ziół, a także najlepsze pomidory po tej stronie Sekwany. Po południowej ścianie budynku pięły się maliny, a podparta w wielu miejscach prastara jabłonka rodziła słodziutkie owoce niespotykanej na rynku odmiany. Wystarczyło przejść przez próg i już można się było częstować. Jej własny raj. Nawet teraz, w styczniu, kiedy rośliny były uśpione, a drzwi do ogrodu zamknięte, przez szyby wlewało się słońce, sprawiając, że kuchnia stawała się najjaśniejszym i najprzytulniejszym pomieszczeniem w całym domu. Podjęta decyzja zupełnie do niej nie pasowała. Choć może? Chodziło o to, że istniały dwie Annie – przeszła i teraźniejsza – i sama nie była pewna, od której z nich pochodzi ten pomysł. Osoba, którą była przed śmiercią Johnny’ego, poradziłaby sobie z problemem, ale co z tą nową, która zagnieździła się w niej ostatnimi czasy i do której nie pałała sympatią? Do czego była zdolna nowa Annie? Czy to obecne „ja” – mroczniejsze, bardziej skore do złości, mniej ufne – nie było przypadkiem prawdziwsze i bliższe temu, kim lub czym się stała?

Miała na koncie różne straszliwe decyzje. Na przykład ostatnich dwanaście lat jej życia było konsekwencją jednego słowa, wypowiedzianego pod koniec pewnego posiłku. Miała wtedy dwadzieścia trzy lata, a Johnny dwadzieścia osiem. Kończył studia, jej zostały jeszcze trzy lata. Jedli obiad w dość obskurnej włoskiej knajpce przy kampusie. Pod osłoną ceraty w biało-czerwoną kratę delikatnie masowała stopą jego krocze. Wyglądał zupełnie jak Robert Redford w westernach Butch Cassidy i Sundance Kid – wspaniały i łobuzerski. Niesamowity, o nieodpartym uroku. Na zewnątrz kipiało lato. Poznali się na imprezie. Sprawiała, że się śmiał. Dawna Annie była radosna i wolna. Przez kilka miesięcy kochali się namiętnie i często, a uczyli rzadko. Fizycznie byli dobrani jak mało kto. Po dwóch dniach znajomości, niebędącej jeszcze związkiem, Annie wiedziała, że jest beznadziejnie zakochana, ale robiła, co mogła, żeby nie dać nic po sobie poznać. Nie była głupia – Johnny był gwiazdą uczelni, kapitanem drużyny lacrosse. Na jego widok dziewczynom uginały się kolana. Zdawała sobie sprawę, że ma tego chłopaka jedynie w tymczasowym posiadaniu. Upłynęło sześć miesięcy randek, a oni ani razu nie poruszyli sprawy przyszłości. Annie nie zająknęła się na ten temat i starała się o tym nawet nie myśleć. Wieczór, kiedy jej życie zmieniło się bezpowrotnie, był w jej przekonaniu jednym z ostatnich spędzanych wspólnie. Tydzień później Johnny miał się przenieść do Francji, by zostać partnerem w paryskiej firmie importowej należącej do jego starszego brata. Siedziała naprzeciw niego nad bakłażanami zapiekanymi z parmezanem. Annie ukrywała złamane serce pod maską nonszalancji. Johnny nalał wina i podał jej kieliszek. Poczekał, aż upije łyk. – No to co? – zagadnął z błąkającym się na ustach uśmieszkiem. – Chcesz wziąć ślub? Przełknęła wino i odkaszlnęła. – Chodzi ci o to, czy w ogóle? Pewnie tak, kiedyś, jak przyjdzie czas, z właściwym facetem. – Nie pytam ogólnie. Mam na myśli nas dwoje. W tym tygodniu. Tak, żołądek ścisnął jej się w ciaśniutki węzeł i opadł gdzieś do kostek. Poczuła, że policzki jej płoną, a ze wszystkich porów skóry wystąpił pot. Drżąca odpowiedź popłynęła wprost z serca: – Ja? Johnny roześmiał się szczerze. Czas w restauracji nagle zwolnił. Chłopak ujął jej dłoń, coś do niej włożył i zamknął jej palce wokół małego przedmiotu. Co miała nadzieję zobaczyć po otwarciu dłoni? – Czy to jakiś żart? – spytała, walcząc z drżeniem, które opanowało jej ciało od stóp do głów. Rozwarła palce. Na rozpostartej dłoni leżał pierścionek. Znad stołu, który stanowił w tej chwili jądro jej wszechświata, Johnny przyglądał jej się speszony. – No to jak? – naciskał, przekrzywiając głowę jak cocker spaniel. – Chcesz się hajtnąć i jechać ze mną do Paryża? – Ja… muszę się zastanowić – wydusiła Annie przez ściśnięte gardło. – No dobra, myśl – odparł. Dał jej sekundę. – No i? Zaśmiała się, jednocześnie starając się z całej siły pohamować łzy. Jeśli to był głupi dowcip, wolałaby zapaść się pod ziemię i nigdy więcej nie wyjść na światło dzienne. Łzy wypłynęły jej jednak spod powiek. – Nie mówisz poważnie.

On tymczasem wziął ją za rękę i powoli wsunął jej na palec pierścionek. – Bardzo poważnie. No dalej, zgódź się, nie znęcaj się tak nade mną. To wtedy padło to jedno słowo, które zmieniło bieg jej życia. – Tak – załkała. W ciągu tygodnia wzięli ślub, tak żeby pojechać do Francji już jako państwo Rolandowie. Nie było hucznego wesela, ale zupełnie jej go nie brakowało. Johnny musiał chwytać szansę pracy u boku brata zaraz po obronie pracy dyplomowej, nie mogło być mowy o zwłoce. Od lat uczył się francuskiego, przygotowując się do tego wyzwania. Annie nie znała jednak ani słowa po francusku, może z wyjątkiem bonbon, cukierek, i „wulewuparle”. Jej rodzicom pomysł z Francją nie podobał się w równym stopniu co pomysł z Johnnym. Szczególnie mama wpadła w furię. – Prawie go nie znasz! – Może tak, ale czy można powiedzieć „nie” wygranemu losowi na loterii? – Nie przemyślałaś tego. Na własne życzenie pakujesz rękę w maszynkę do mielenia mięsa! Zastanów się! – Daj spokój, mamo, Francuzi nie mogą być aż tacy straszni. – Nie mówiłam o Francuzach, do jasnej cholery! Ten… awanturnik! A twoje wykształcenie!? Po raz pierwszy w życiu usłyszała z ust matki przekleństwo. Okazało się, że jej rodzice, którzy większość życiowej energii zużywali na kłótnie i zwady, tym razem przyjęli wspólny front przeciwko Johnny’emu. Uparcie twierdzili, że chłopak jest wpatrzony w siebie, niedojrzały i nie można na nim polegać. Annie zastanawiała się, czy ich zarzuty mają związek z tym, że narzeczony jest po prostu zbyt przystojny, a wiadomo, że mężczyzna, który przewyższa żonę urodą, natychmiast staje się podejrzany. Nie była pewna, czy sama tak nie myśli. Wszystko działo się w zawrotnym tempie i Annie nie zachowała wielu wspomnień z tamtych dni. Obiecujące (i kosztowne!) studia zostały nagle przerwane. Rodziców Johnny’ego zobaczyła po raz pierwszy w dniu ślubu. I już się żegnali w strumieniach łez na lotnisku. Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, obudziła się w Paryżu jako mężatka. Ze studenckiego luźnego życia przeniosła się nagle w chaos, zamieszanie i bardzo ciężką pracę. Musiała przyswoić sobie zupełnie obcy język i poznać wyjątkowo obcą kulturę. Rozpracowywała wszystko sama, ucząc się rozróżniać baguette od ficelle i Roqueforta od Reblochona. Musiała nauczyć się żyć bez bliskiej rodziny. Ależ za nią tęskniła! I bez przyjaciół. Jak bardzo tęskniła za przyjaciółmi! Z jakim trudem przychodziło jej nawiązywanie nowych znajomości, kiedy komunikacja sprowadzała się do zdolności prezentowanych przez tresowanego szympansa. Trzeba się było przyzwyczaić do dbania o męża, który bez przerwy pracował. I nagle, zupełnie niepostrzeżenie, musiała wykombinować, jak wychować jedno, dwoje, a wreszcie troje dzieci. Do tego wypadało jeszcze zadbać o samą siebie. Przyszło jej się nauczyć ścielenia łóżek, prania, robienia zakupów, gotowania, zawożenia chorych maluchów do lekarza, jeżdżenia po Paryżu samochodem z ręczną skrzynią biegów. I wszędzie musiała mówić po francusku! Na szczęście rodzice nie mieli racji. Wszyscy byli w błędzie, czego dowodem było ich dziesięcioletnie małżeństwo. To prawda, Johnny był niedojrzały i niezależny, ale tylko w taki sposób, który z każdego dnia czynił przygodę. Nie był nieodpowiedzialny. Ufała mu. Przez całą dekadę przyzwyczajała się do nowego życia, ale wciąż nie czuła się całkiem u siebie.

A wtedy śmierć odebrała jej Johnny’ego. Zginął tak nagle. Makabrycznie. Szokując wszystkich. Jego odejście wydawało się niemożliwe, nierealne. Ból, który czuła, był paraliżujący, rozpacz dzieci – nie do zniesienia. W dodatku, i to w przeciągu kilku dni od nagłego wyrwania męża z jej życia, okazało się, że właściwie nigdy nie przeistoczyła się z dziewczyny w kobietę. Od przyjazdu do Francji polegała na Johnnym we wszystkich kwestiach niezwiązanych z domem. W jego naturze leżała dominacja i łatwiej jej było, kiedy trzymał stery. Pozwoliła, by zwalił ją z nóg, przeniósł do Paryża, a tam zapłodnił. Była wspaniałą matką – być może w tym jednym była dobra. Wszystkim innym zajmował się Johnny. Wraz z bratem rzucił się w wir pracy, rozkręcając interes, mnożąc pieniądze. Dużo podróżował zarówno po Francji, jak i za granicę. Mimo to skrupulatnie nadzorował ich domowe finanse, czego miała gorzko żałować po jego śmierci. Kupował i prowadził szybkie samochody, ubierał się w stylu bardziej francuskim niż Francuzi, stał się ekspertem od win, a ponieważ praca wymagała od niego zabawiania sporych grup ludzi, spędzał całe wieczory w najlepszych paryskich restauracjach. Nigdy nie była zwolenniczką utrwalania więzów biznesowych przez organizowanie spotkań towarzyskich, ale pewnego dnia przyszło jej na myśl, że mogłaby zapraszać ludzi do domu. W ten sposób przynajmniej ona i dzieci widywaliby częściej Johnny’ego. Z czasem nabyła sporej praktyki, a ponieważ odnalazła w gotowaniu również przyjemność, stała się wkrótce znakomitą kucharką. Do śmierci męża jej doświadczenia we Francji ograniczały się do rodzenia dzieci, karmienia piersią, pchania wózków i przyrządzania jedzenia. Gdy Johnny’ego zabrakło, poczuła się zagubiona. Znowu musiała do wszystkiego dojść sama. Niektóre sprawy nie doczekały się sensownego rozwiązania, na przykład utrzymanie interesu. Firma została zlikwidowana, a wraz z nią zniknęły jakiekolwiek dochody. Inne problemy, na które nie miała jeszcze pomysłu, dotyczyły dojścia do siebie po subtelniejszych stratach: Nie było już miejsca na beztroskę, wesołość, a także bezwarunkową wiarę w ludzi i świat. Teraz Annie była twarda – nie tylko silna, ale i mniej wrażliwa. Była twardą jak skała matką i twardą jak skała femme au foyer, czyli kimś, kogo Amerykanie nazywają „homemaker” – osobą tworzącą dom. To miano idealnie do niej pasowało, bo rzeczywiście stworzyła ten dom i nie zamierzała się poddawać, choćby miała zaharować się na śmierć. Dwa i pół roku później nie była już tą samą delikatną mamusią o krągłych biodrach i mlecznej piersi, chronioną przez opiekuńczego mężczyznę. Stała się smoczycą, której wszyscy z wyjątkiem jej dzieci (w każdym razie miała nadzieję, że nie dotyczyło to synków!) oraz niezmordowanego Lucasa bali się i unikali. Przeobraziła się w Sarę Connor remontów, szorstką jak skóra na dłoniach, ciężką jak worki gipsu, które własnoręcznie taszczyła po schodach, i twardą jak deski, które podsuwała pod zęby piły tarczowej. Poświęciła się cała budowaniu dla siebie i dzieci domu z czegoś trwalszego niż cegła; z czegoś na tyle mocnego, żeby już nigdy nie wdarł się do środka ból. I ognisko domowe, i dom jako budynek – to był jej Wielki Mur Chiński, jej linia Maginota. Te ściany dawały jej schronienie i jednocześnie ograniczały jak więzienie, były zarazem jej pasją i wrogiem, zbawieniem i upadkiem. Wtarła krem w dłonie, bo na nich skóra była najbardziej spierzchnięta. Wszystko w domu robiła sama. Choćby ten stół, przy którym siedziała. Własnoręcznie pokryła go czerwoną farbą o ciepłym odcieniu i skrupulatnie polakierowała, prawie mdlejąc od oparów. Kolejnym jej dziełem były schody, zrekonstruowane deska po desce, a także każde krzesło, kanapa i sofa – meble skądś

wygrzebane, od nowa pokryte tapicerką i odrestaurowane własnoręcznie przez szczęśliwą właścicielkę. Blade styczniowe światło pieściło każdy zakątek ukochanej kuchni, podkreślając jej atuty: blat z marmuru carrara, o który starannie dbała; starą, wyłożoną płytkami podłogę, w której sama poprawiała fugi, stosując spoiwo wykonane według stuletniej receptury (zmieszać piasek, klej i barwnik). Nawet wspaniałą ośmiopalnikową kuchenkę z trzema piekarnikami odnowiła sama. Światło i cisza sprawiały, że w pomieszczeniu panował nostalgiczny nastrój jak na jakimś starym obrazie. Godziny przed powrotem chłopców z lekcji były czasem samotności. Maxence miał już dziewięć lat, Laurent siedem, a Paul pięć. Uczęszczali do Lycée International kilka przecznic od domu, więc chodzili do szkoły piechotą. Francuski system kształcenia zakładał codzienne spożywanie lunchu w domu, w ten sposób mogła robić to, w czym była ekspertem – karmiła synków i zapieszczała ich niemal na śmierć – a oni w zamian nadawali sens jej istnieniu, stanowili cel jej życia. Wrogiem było Myślenie. Chociaż nie, najgorszy był Czas, przynajmniej wtedy, gdy było go za dużo, czyli kiedy chłopcy byli w szkole, a Paul w przedszkolu. Nadmiar czasu prowokował do myślenia, a na to zdecydowanie nie zamierzała sobie pozwalać. Już postanowiła, że jej następna terapia będzie zarówno tania, jak i brutalna. Chciała wykończyć podłogę z klonowych desek w przedsionku, które to zadanie wiązało się ze szlifowaniem, klejeniem, odnawianiem, farbowaniem, lakierowaniem; z kaszlem i płaczem. Jednak tego typu projekty nie stanowiły rozwiązania problemów – praca manualna nie ograniczała funkcjonowania mózgu, w dodatku myśli wirowały w ciasnym kręgu. Poza tym kończyły się jej pomysły. Kiedy już skończy podłogę – co dalej? A teraz, gdy nie miała już grosza przy duszy, było CO DALEJ? Wielkimi literami. Pieniądze dostali po ślubie od rodziny Johnny’ego. W tym czasie dolar stał mocno na rynku walutowym. Obejrzeli we dwoje dziesiątki mieszkań, penthouse'y z basenami i apartamenty z widokiem na Trocadéro i wieżę Eiffla. Agentka nieruchomości chodziła w piekielnie opiętych kostiumikach i w szpilkach, stawiając stopy równiutko jedna przed drugą, jakby po obu stronach grani miała strome przepaście. Annie wybornie naśladowała ją za jej plecami, doprowadzając Johnny’ego do śmiechu. Oglądali dom w promieniach wiosennego słońca. Pani w szpilkach spontanicznie zdecydowała, że ich tam zawiezie. – Wystawili go na sprzedaż dziś rano. Jeszcze go nie widziałam, ale proszę spojrzeć na opis – kamienica, osiem sypialni, własny ogród, i to w samym sercu szesnastej dzielnicy. Jest napisane, że wymaga niewielkiego remontu, ale już sama lokalizacja to skarb – zapewniała ich szeptem, który sugerował, że podziw i szacunek są w tym przypadku de rigeur, obowiązkowe. – Nie ma tamtędy przejazdu, ulica jest zamknięta bramą. – Paryżanie i ich odgradzane bramami światy – skomentował Johnny. – Z założenia jestem temu przeciwna – dodała Annie. Jednak kiedy znaleźli się na miejscu, śpiew ptaków i zapach jaśminu zastąpiły hałas i smród korków. Wzdłuż ulicy rosły posadzone przed wiekami pokrzywione sykomory. Przez ich delikatne, wiosenne listki przeświecało słońce. Sprawiało to, że okolica nabierała świeżości zielonej łąki. Stopy agentki nieruchomości wykręcały się pod mrożącymi krew w żyłach kątami, kiedy w szpilach

pokonywała brukowaną jezdnię. Annie po raz kolejny nie mogła wyjść z podziwu nad zaciętością, z jaką Francuzki poddawały się niewoli elegancji. Wszystkie budynki przy alei były hôtels particuliers, kamienicami, które w oczach Annie były miniaturowymi zamkami. Miały prześliczne fasady i gzymsy, okazałe dachy i wysokie okna z drewnianymi okiennicami, a także imponujące drzwi frontowe. Każdy następny hôtel particulier był piękniejszy od poprzedniego. Zostały wybudowane w epoce barona Haussmanna, czyli w XIX wieku. Wszystkie były doskonale utrzymane, ponieważ teraz miały status zabytków. Wszystkie – z wyjątkiem tego, przed którym zatrzymała się agentka. Wskazała palcem budynek, jednocześnie wbijając w niego oskarżycielskie spojrzenie. – Jaka szkoda! Quelle honte, hańba, non? – wyraziła potępienie i odwróciła się do nich. Johnny zrobił kwaśną minę i popatrzył na żonę. Annie stała zauroczona. Właśnie traciła serce i głowę. Wybrany hôtel particulier mógł stanowić podręcznikowy przykład ruiny. Miał powybijane szyby, brakowało okiennic, a dach wyglądał, jakby w kilku miejscach po prostu się zapadł. Ściany oplatał bluszcz japoński i wisteria albo, jak kto woli – glicynia, co nadawało budynkowi dzikiego, romantycznego charakteru. Właścicielce, une folle avec ses chats wariatce z kotami, jak określiła ją agentka, brakowało funduszy, ale uparcie odmawiała sprzedaży. Niedawno zmarła w tym domu, a jej ciało odnaleziono kilka dni po fakcie, otoczone przez miauczących towarzyszy. Makabryczność tej wizji oraz opłakany stan budynku czyniły go niemal niezbywalnym. – Bierzemy go – powiedziała Annie. Johnny przyjrzał jej się z rozbawieniem. – A czy ten dom ma coś w środku? Widząc minę Annie, pani w szpilkach zaczęła natychmiast urabiać Johnny’ego. Przekonywała, że wystarczy trochę pieniędzy i czasu, a to miejsce zyska klasę i najwyższy poziom luksusu, nawet jak na paryskie standardy. Johnny wraz z kobietą podejrzanie długo walczyli z drzwiami, ale kiedy wreszcie udało się je otworzyć, Annie miała wrażenie, że wkroczyła do jaskini Ali Baby. W środku były bardzo wysokie sufity, oryginalna sztukateria i podniszczone żyrandole, które od bardzo dawna nie były czyszczone. Stare łuszczące się tapety zwisały płatami, a smród kocich sików ściskał za gardło. Były tylko dwie łazienki, obie z niepraktycznymi wannami na nóżkach w kształcie łap, potłuczonymi bidetami i poobtłukiwanymi kranami. Ściany były wyłożone niewiarygodnie piękną mozaiką, której Annie postanowiła nigdy nie zedrzeć. Transakcja została sfinalizowana. „Trochę pieniędzy i czasu” stało się mottem nowych właścicieli. Trochę pieniędzy i czasu, a odtworzy się spękane stiuki. Trochę pieniędzy i czasu, a drewnianym podłogom przywróci się dawną świetność. Jeszcze trochę więcej, a piętra uda się połączyć nadającymi się do użytku schodami. Wyczerpanie zapasów czasu i pieniędzy nie było przewidywane. Teraz dostrzegała wyraźnie, że Johnny był całym jej światem, a teraz dom i chłopcy stali się jej kosmosem. Ukryta pośród tych ścian mimo trudności i ograniczeń czuła się bezpieczna. Tylko tu była panią swojego życia. Gotując i remontując, przy szorowaniu i szlifowaniu, miała poczucie, że posiada jakieś umiejętności i cel. Gdy skupiała się na tym, co w jej życiu było niezmienne – na domu i synkach – unikała zadawania sobie pytań o Johnny’ego, o to, jak potoczyłyby się jej losy,

gdyby nie zginął. Nie dopuszczała też rozważań na temat własnej wartości, ryzyka związanego z miłością i zaufaniem do drugiego człowieka, a także sensu życia pełnego miłości oraz miłości pozbawionego. Od czasu feralnej nocy sprzed dwóch i pół roku żyła jak człowiek skazany na mieszkanie na dachu, choć cierpi na lęk wysokości. Jak na kogoś, kto starannie unika kontaktu ze światem zewnętrznym, jej decyzja była zaskakująca. Jednak tak naprawdę miała pozwolić jej na zachowanie status quo poprzez stosunkowo drobną, jej zdaniem, modyfikację dotychczasowego życia. Przede wszystkim zostanie w domu. Tylko tego pragnęła – nie opuszczać swojej ostoi. Jak staruszka, która zmarła pośród swoich kotów.

L 3 ola otworzyła na oścież okno głównej sypialni, tak jak zalecają mistrzowie feng shui, ale raptem przypomniała sobie artykuł, w którym czytała, że powietrze w południowej Kalifornii jest najbardziej zanieczyszczone w kraju, więc z powrotem szybko okno zamknęła. Na pewno mylą się co do Bel Air, przecież tyle tu drzew. Pewnie chodziło im o okolicę portu albo dolinę San Fernando. Rozwinęła matę i usiadła na niej, żeby przez kilka minut pomedytować. Przygryzła dolną wargę, wciąż spuchniętą i obolałą po zastrzyku sprzed dwóch dni. Z kuchni na dole dobiegał odgłos mielenia kawy i stukanie patelni. Pomoc domowa, Serena, szykowała śniadanie. Lola wyprostowała plecy, przymknęła oczy. Teraz wdech. A teraz wydech. Słysząc, jak Mark szamocze się w garderobie, wiedziała, że jest zły i coraz bardziej się nakręca. – Dlaczego, do cholery, nie da się nic znaleźć w tym domu? – warknął. Rozluźniła mięśnie ramion i położyła dłonie na kolanach spodem do góry. Teraz wdech. A teraz wydech. Cokolwiek było potrzebne, na pewno było gdzie indziej, gdzieś daleko i z pewnością nie w spodziewanym miejscu. Gosposia i niania rywalizowały ze sobą w kwestii prowadzenia gospodarstwa domowego i każda miała własny system korzystania z garderoby i szaf, wiedziona sobie tylko znaną logiką, sprzeczną z wizją konkurentki. Charakter Loli nie pozwalał jej dyrygować i zarządzać, aby przedmioty były odkładane w konkretne miejsca, a prace wykonywane w skoordynowany sposób. Zamiast tego wiecznie przystosowywała i prowadziła za rękę swój „personel”. Nie sprawdzała się w roli gospodyni, pani domu, a nawet „prezesa gospodarstwa domowego” czy „żony na służbie”, jak żartobliwie nazywał ją Mark. – Lola! – wrzasnął teraz. Wstała i uciekła do swojej łazienki. Stanęła przed lustrem i poklepała wargi koniuszkiem palca. Były jak z drewna. Wyglądała lepiej czy idiotycznie? Na rozwieszonych wokół okładkach „Cosmopolitan”, „Elle” i „Marie Claire” widniała jej własna twarz. Dwadzieścia lat życia zamknięte w czterech ścianach jej łazienki. Przez ostatni rok postarzała się jak przez trzy z powodu tych wszystkich problemów z Simonem, ale na szczęście miała naturalne, piękne rysy. Czarne jak atrament włosy nosiła krótko obcięte według najnowszej mody. Była wysoka i szczupła i miała imponujący biust – opłacony gotówką, jak lubił powtarzać Mark. Prawie już czterdziestoletnia nadal przyciągała spojrzenia. Pozostawiając Marka samego na polu bitwy, wyszła na paluszkach z łazienki i ubrana na jogę skierowała kroki na dół. Stukanie patelni rozbrzmiewało echem po klatce schodowej. Może to z powodu wysokich sufitów, ale żadne dywany i makaty nie były w stanie wyciszyć dziwnego pogłosu. Poza tym Mark lubił, żeby cała willa, każdy z jej sześciuset osiemdziesięciu ośmiu metrów kwadratowych był nieskazitelnie czysty. Obiecał kiedyś, że nigdy niczego nie będzie Loli brakowało. Rzecz jasna, mówił o rzeczach materialnych. W kuchni Tamara, dwudziestopięcioletnia niania z Republiki Południowej Afryki, karmiła unieruchomionego w dziecięcym krzesełku Simona. Lia była dopiero do połowy ubrana do szkoły i miała nierozczesane włosy. Lola pomogła dziewięciolatce wybrać dwa różne stroje na ten dzień, żeby uniknąć porannego chaosu, ale mała miała na sobie jeszcze inny zestaw ubrań. W tej chwili dłubała łyżką w misce płatków śniadaniowych, unikając kontaktu wzrokowego. Czy złość dziedziczy się, czy nabywa? Lola pocałowała Simona, jednocześnie zlizując z jego policzka odrobinę budyniu. – Pyszniutki dziś jesteś – powiedziała.

– Mamo, to obrzydliwe! – wyraziła potępienie Lia. Lola ucałowała córkę w czubek głowy. Nagle z góry dobiegł ryk Marka. – Gdzie jest ta pieprzona koszula od Donny Karan? Wszyscy zebrani w kuchni – Lola, dzieci, Serena i Tamara – na ułamek sekundy zamarli. – Jest na wierzchu, w garderobie – odkrzyknęła Lola. – Nie ta, do cholery! Ta biała! Gdzie ona jest, bo zaraz szlag mnie trafi! – wrzeszczał pan domu ze szczytu schodów. Lola posłała blady uśmiech Serenie, unikającej jej wzroku. Simon zamachał rączkami do matki. – Na rącki. – Nie będę cię teraz nosić, kochanie. Musisz dokończyć śniadanko. W jednej chwili chłopczyk wyswobodził się z zabezpieczeń krzesełka, co groziło, że zaraz runie wraz z meblem. – Na rącki! Na rącki! Wreszcie Tamara wyjęła go z fotela i postawiła na ziemi. Pediatra nie potrafił stwierdzić, czy Simon cierpi na nocne koszmary, czy lęki. Zresztą co za różnica? W trakcie poprzedniej wizyty u lekarza Lola przedstawiła długą listę niepokojących ją u syna objawów i zrobiła z siebie idiotkę. Specjalista przyjrzał jej się długo i uważnie, po czym zalecił dużo miłości i unikanie stresu. Lola poczuła się jak toksyczna matka, którą w dodatku ktoś właśnie rozpracował. Zastosowała się do poleceń i przez większą część dnia trzymała Simona w domu razem z nianią. Ograniczyła wyjścia do pobliskiego parku i zrezygnowała z zajęć „mama i ja”. Żłobek najwyraźniej nie wchodził w rachubę. Rączki malucha były całe w budyniu czekoladowym, więc przechwyciła go, zanim dopadł białego obicia kuchennych krzeseł. Jeszcze tego brakowało, żeby Serena z Tamarą zaczęły się kłócić, do której należy czyszczenie plam. Uniesiony pod pachy Simon wił się wściekle, kiedy mama niosła go w stronę zlewu. Głos Marka grzmiał z sypialni na piętrze. Lola oparła sobie synka na kolanie. Kiedy myła rączkę dziecka ciepłą wodą, nagle zaświtała jej myśl, że poszukiwana koszula jest w pralni. Poczuła grozę. Wytarła Simonowi dłonie podaną przez Tamarę ściereczką i główkowała gorączkowo. – A ta od Armaniego, skarbie? – zawołała z płaczliwą nutką w głosie. – Albo ta druga, którą stale nosisz? Są czyste, wyprasowane, możesz włożyć. Schody zadudniły pod ciężkimi krokami zbiegającego na dół Marka. Zjawił się w kuchni czerwony na twarzy i z pół tuzinem wieszaków z białymi koszulami w dłoniach. Tamara i Serena rozstąpiły się przed nim. Zatrzymał się gwałtownie przed żoną, odgrodzony od niej kuchenną wyspą. – Chcesz powiedzieć, że moja biała koszula jest nieuprana? Lola postawiła Simona na podłodze i odepchnęła go leciutko, ale on oplótł się mocno wokół jej nogi. – A te dwie nowiutkie, wiesz, te… – Jadę właśnie na cholernie ważne spotkanie – ryknął mąż. – Jedyne, o co proszę, to odpowiednie ubranie! Lola posłała błagalne spojrzenie Tamarze. Chodziło o to, żeby wyprowadziła Simona do innego

pokoju. Działając instynktownie, opiekunka już od kilku chwil przyzywała chłopca gestem, ale Simon zacieśnił tylko uścisk na nodze matki. Tamara bezskutecznie próbowała odczepić go od niej, a tymczasem Mark zbliżył się do żony na centymetry, tak że czuła jego pachnący pastą do zębów oddech i widziała wyraźnie pory jego skóry. Miała przed sobą zbliżenie jego przystojnej, opalonej, gładko ogolonej twarzy, widziała dokładnie wybielone zęby – oto oblicze zwycięzcy. – Czy jesteś upośledzona w jakiś szczególny sposób, o którym powinienem wiedzieć? – szydził. Lola zerknęła na zegar, objęła wzrokiem Simona wyjącego w objęciach Tamary i Lię, która nieśmiało przekraczała próg, żeby poprosić o zawiązanie butów, po czym znów spojrzała na zegar. Mark też popatrzył na córkę. – A ty czego chcesz? – Lia spuściła wzrok na plączące się sznurowadła. – Dziewięć lat i nie umiesz zawiązać sznurówek? Czy cała ta rodzina jest nienormalna? – Lia schyliła się i w mgnieniu oka poradziła sobie z butami. – Potrzebna mi ta koszula! – wrzasnął. – Znajdź mi ją natychmiast! – Jest w pralni – powiedziała Lola. – Za momencik ją przywiozę. Nawet się przeze mnie nie spóźnisz. Widziała, że Mark kipi ze złości. – Już się przez ciebie spóźniłem! Mam zero wsparcia w tym domu! Wszystko na moich barkach, z twoją nieudolnością na czele! Gdyby znęcał się nad nią fizycznie, chyba byłoby łatwiej. Ta obecna sytuacja była szalenie niejasna. Po południu nazwą poranne zajście „wyładowaniem”. Może nawet będą się z tego śmiać. Ona będzie się śmiać. Jednak w tej chwili czuła strach. Tylko przed czym? Może przed tym, że patrzą na to wszystko Simon i Lia? Lub przed tym, co jeszcze może powiedzieć lub zrobić Mark? A może bała się, że ma co do niej rację? Z jakiegoś powodu jej milczenie jeszcze wzmagało jego gniew, ale nie wiedziała, co odpowiedzieć, szczególnie przy dzieciach. Im większa była jego wściekłość, tym bardziej ją paraliżowała. – Uspokój się, błagam – poprosiła wreszcie. – Bo co? – nie hamował się. Szukała słów, jakiejś odpowiedzi. – Bo ja… ja… sobie z tym nie radzę? – wydukała w końcu. Tak, wypowiedziała to jako pytanie i doczekała się riposty. – Z czym sobie nie radzisz? Może ze swoją podstawową funkcją mojej żony? – zniżył głos i mówił jej teraz wprost do ucha przez zaciśnięte zęby, pokazując, że panuje nad sobą wystarczająco, żeby oszczędzić dzieci. – Jeśli nie dajesz sobie rady, to weź pieprzony rozwód. Tak robią wszystkie twoje kumpelki, duszą z mężulków ostatni grosz, te pijawki! Nie wiem nawet, na co, kurwa, czekasz. Rozwód to straszne słowo. Znów padało, rzucone bez powodu. Wreszcie zdała sobie sprawę, że Markowi nie chodzi już o koszulę, ale o to, że po raz kolejny odmówiła mu rano seksu. A to podstawowa funkcja żony. Lia stała przy drzwiach wyjściowych, nagle gotowa do szkoły. Cud. Udało jej się uczesać włosy z przodu głowy, choć tył nadal stanowił splątany gąszcz. Odnalazła plecak, a nawet kurtkę. Twarzyczkę miała bladą, spiętą. Simon wył w tle jak syrena. Wciąż walczył, by wydostać się z objęć

Tamary. Serena z zapałem wycierała granitowy blat. – Jadę po koszulę – oznajmiła Lola i parę sekund później wraz z Lią rzuciły się do drzwi. Simonowi udało się wyswobodzić i uchwycić nogę mamy, więc wzięła go na ręce, przytuliła mocno i chwyciła torebkę. We troje popędzili do jej auta, pozostawiając Marka ciskającego koszule, wieszaki i przekleństwa po całej kuchni. Gdy tylko usiadła za kierownicą i zatrzasnęła drzwiczki, ogarnęła ją ulga. Musiała tylko odebrać koszulę, podrzucić ją do domu, a potem zawieźć córkę do szkoły. Nie zajmie to więcej niż dziesięć minut. Lia dostanie uwagę za spóźnienie, ale to już trudno. Powoli wycofała z podjazdu. Teraz wdech. A teraz wydech. Oczyszczający oddech, oddech z jogi. Najgorsze chwile poranka już za nią. Wieczorem Mark będzie się zachowywał, jakby nic się nie stało, albo jakoś na ten temat zażartuje. Frustracja rodząca się z unikania przez Lolę seksu nigdy nie zostanie wspomniana. Mark ze spokojem wyjaśni, dlaczego naprawdę był zły. Przedstawi listę jej niedociągnięć, a ona we wszystko uwierzy. Teraz wdech. A teraz wydech. Tej nocy będą się kochać. Przełknęła łzy. Spokój. Wyszeptała to słowo. Do mnie należy decyzja o tym, co czuję. To ja dobieram swoje słowa, jestem panią swoich myśli. Zerknęła przez wsteczne lusterko na dzieci. Lia siedziała sztywno wyprostowana, z bladą buzią i zaciśniętymi w linijkę ustami. Simon żuł rękaw bluzki, który już ociekał śliną. Lola skręciła w Sunset Boulevard, wioząc ze sobą budzące dreszcz uczucie, które ostatnio nie odstępowało jej na krok, lecz które na próżno usiłowała zdefiniować. • Althea pozwoliła sobie wreszcie na jabłko, wokół którego myśli krążyły przez cały ranek. Udała się do kuchni, gdzie nigdy nie ugotowała nic poza wodą na herbatę, i otworzyła lodówkę. Cytryny, jabłka, proszek do pieczenia. Zaniosła owoc do stolika kawowego, jedynego stołu w całym mieszkaniu. Położyła go na talerzu. Włączyła telewizor i wpatrzona w ekran pokroiła owoc na ćwiartki, a potem na jeszcze mniejsze kawałki, obracając je w długich, zręcznych palcach, które wydawały jej się jakieś obce. Przez następne pół godziny powoli żuła przekąskę, świadoma najdrobniejszych doznań i wrażeń. Później, w drodze do rodziców, nie spotkała żywej duszy. Połowa Ohio została spacyfikowana przez niosącą gołoledź burzę, a teraz wiał bezlitosny wiatr. Szła blisko ścian budynków, chroniąc się przed wichurą, ale i tak długie, rude włosy chłostały ją po twarzy. Była tak lekka, że jakiś mocny podmuch mógłby ją porwać. Leciutka i niewysoka, ale nigdy wystarczająco chuda. Nie miała jeszcze dwudziestu pięciu lat, ale wyczerpanie i stres sprawiały, że każdy krok był jak podniesienie bryły ołowiu, a ona czuła się, jakby miała osiemdziesiątkę na karku. Przez kilka sekund stała pod drzwiami, potem wreszcie sobie otworzyła i weszła. Ojciec spał w przekrzywionych okularach przed ryczącym na cały regulator telewizorem. Althea zastanowiła się, od kiedy tata ucina sobie drzemki przed lunchem. Z kuchni dobiegały jakieś dźwięki. To Pamela, jej matka. Pewnie gotowała. Althea zebrała się w sobie i nacisnęła klamkę. Mama poruszała się jak zawsze sztywno, stąpając ciężko po kuchni w stanie tłumionej złości. Córka starała się omijać wzrokiem jej uda i wydatny brzuch. Całus, który złożyła na matczynym policzku, nie doczekał się żadnej reakcji. – Co ci, do cholery, tak długo zeszło? Teraz nie siądziemy do stołu przed trzynastą! Cały dzień

zmarnowany! Nie będziemy głodni, jak przyjdzie pora obiadu! Althea nie wnikała w powody, dla których pory podania posiłków były tak istotne. Przecież między lunchem a wieczornym obiadem i tak nie miało się wydarzyć nic ważnego. Były to jednak rozważania niedozwolone, nie wolno jej było tak myśleć. – W sumie nie jestem taka głodna. Może zjemy teraz tylko jakąś sałatkę, wtedy moglibyśmy zacząć obiad od razu? – zasugerowała. – Przyrządzam kaczkę à l’orange, w pomarańczach! Francuskie danie. Do mięsa jest słodki sos pomarańczowy. Robię jeszcze pudding z makaronu. – Przeszyła córkę wzrokiem z ostrzeżeniem wymalowanym na twarzy. – Twój ulubiony. Althea przychodziła tylko raz w tygodniu, zatem pozbawiała matkę jej jedynej radości – dokarmiania córki. – Dzięki, mamuś – powiedziała, zastanawiając się, jak przełknie to coś. – Obierz pomarańcze, dobrze? Althea umościła się z podwiniętymi nogami na krześle, wzięła od Pameli ostry nożyk i zaczęła przekrawać skórki owoców. Potem kciukami ściągała łupki i odkładała je na stole. Gorączkowo przeszukiwała pamięć, żeby wynaleźć coś ciekawego do powiedzenia. – Sandra mi powiedziała, że podsłuchała, że w tym roku nie dostanę premii. Wymyśli wszystko, żeby mi dopiec. – Sandra? To ta z idealną cerą? – skojarzyła matka. – To ta dziewczyna, która jest o mnie zazdrosna, wiesz, bo sama jest taka otyła. Pamela szybkim ruchem zebrała skórki pomarańczy ze stołu i wrzuciła je do kosza na śmieci. Althea intensywnie myślała, starając się zgadnąć, co w tym, co powiedziała, nie spodobało się mamie. Podała Pameli ostatni obrany owoc i położyła obie dłonie płasko na blacie. Tak naprawdę cytowana wymiana zdań z Sandrą nigdy nie miała miejsca; przez pięć lat wspólnej pracy w firmie nie zamieniła z dziewczyną ani słowa. Dzieliły po prostu jeden boks. Althea przyjeżdżała do matki, żeby przełknąć parę kęsów przyrządzonego przez nią posiłku i przynieść garść wieści z zewnętrznego świata, czyli nadać sens jej życiu. Niestety sama czuła się tak bardzo wyalienowana ze świata, o którym miała opowiadać, że po drodze wymyślała różne historie, bo inaczej naprawdę nie miałaby po co meldować się u rodziców co tydzień. – Sandra w ogóle nie panuje nad tym, co je. Tragedia! – ciągnęła. – Ale ma taką śliczną buzię! – Mama zawsze brała w obronę zupełnie obcych ludzi. – Potrafi wbić nóż w plecy – Althea protestowała słabo. – Tobie każdy może to zrobić. Pamela ułożyła surową kaczkę w naczyniu żaroodpornym, w którym rozpuściła wcześniej masło i podgrzała oliwę. Tłuszcz miał złocistobrązową barwę, jednak okolica kuchenki była nim spryskana. Althea wzdrygnęła się na swoim krześle. – Jak się ostatnio sprawuje ten twój eks? – chciała wiedzieć matka. – Może rozsiewać paskudne plotki na twój temat. – Tom był zerem. Miałaś co do niego rację. – Od razu mówiłam, że to nie przetrwa – rozchmurzyła się Pamela. Zmyślonego Toma rzeczywiście trzeba było rzucić. Związek ze świata fantazji zrobił się zbyt