Prolog
Mały miś do lasu bał się iść,
Ze strachu drżał jak liść, pluszowy miś
Mroczny las, tam wilki zjedzą nas…
Był środek nocy. Okrągły księżyc górował na gwieździstym niebie,
roztaczając swój blask nad ciemnym lasem. Drzewa piętrzące się wysoko w górę
wykrzywiały gałęzie w chaotycznym tańcu. Wiły się w każdą stronę i plotły ze
sobą. Tworzyły jedność, nierozerwalne sidła zamiast koron drzew. Litości nie
znały, grzechem zbrukane były ich pnie. I tylko wiatr miał przyzwolenie kołysać
nimi w rytm melodii szeptanej przez leśne zmory.
W dole nocna pora spowiła mgłą cierniste krzewy, wysokie trawy i wszelkie
rośliny porastające leśne runo. Zwierzęta już dawno okryła płaszczem snu. Tylko
niektóre, nocne marki, buszowały wśród opadłych liści w poszukiwaniu czegoś do
jedzenia. Ich szelesty były głuchym szeptem pośród obłędnej ciszy, jaka panowała
wokół.
Las. Coś w nim jest, coś niepojętego, niezbadanego wręcz. Gdzieś w odległej
jego części, nieistniejącej dla reszty świata, drzewa zostały wycięte, a na ich
miejscu powstał budynek. Duży, murowany budynek, niczym twierdza ukryta
w buszu. Czym był i co ukrywał w swym wnętrzu…
Chłód przenikał tu każdą cząsteczkę powietrza. Wodne drobinki płynęły
wolno niczym widmowy statek pośrodku oceanu. Mroku złączonego z szarością
mgły nie był w stanie rozświetlić nawet srebrzysty księżyc. Nic tylko pustka
panowała i strach, który dał się słyszeć nieopodal.
Postękiwanie dziecka przerywało grobową ciszę. Rozpaczliwy skowyt
próbującej uwolnić się z uwięzi dziewczynki. Na próżno. Wrzucona w klatkę
zbudowaną z metalowych prętów, specjalnie wzmocnionych, nie miała szans na
ratunek. Biedne dziecko. Nie poddawało się. Jej sine już ręce drętwiały od bólu,
lecz wciąż nie przestawała rozważać prętów klatki. Bo dlaczego była zamknięta jak
dzikie zwierzę? Ona, ośmioletnia dziewczynka nie mogła stanowić zagrożenia.
Gorzkie łzy spływały po jej zmarzniętych policzkach. Ubrana jedynie
w krótką sukienkę, którą dostała w prezencie komunijnym, drżała na całym ciele,
zziębnięta do szpiku kości. Tylko jej głowa rozpalała się przerażeniem i natłokiem
myśli kręcących się wokół mamy, której nie było obok.
I wtedy usłyszała hałas. Nagły, lecz cichy, dochodzący od strony budynku.
Natychmiast puściła metalowe pręty, wstrzymując przy tym oddech,
by przypadkiem nie wydać z siebie ani jednego jęku. Sekunda ciszy i znów. Jedno
szybkie skrzypnięcie drzwi. Ktoś tam był, wychodził z budzącej strach twierdzy.
I zbliżał się wolnymi, cichymi krokami.
Dziewczynka przesunęła się w głąb klatki. Skulona objęła gołe kolana,
a lodowate pręty ziębiły jej plecy. Oczami zalanymi od łez zapatrzyła się we mgłę,
czekając na to coś, co zaraz może ją skrzywdzić.
Niczym z innego świata, okrytego wieczną szarością i potępieniem, powoli
wyłoniła się mała postać. Był to chłopiec w wieku podobnym do uwięzionej.
Ubrany na czarno. Na głowie miał kaptur, a spod niego wystawały ciemne kosmyki
włosów. Jak mały złoczyńca podchodził do klatki bardzo obojętnym, lecz pewnym
sobie krokiem. Jakoby ta sytuacja nie była niczym nienormalnym. Jego twarz jak
na dziecko wyglądała bardzo dojrzale, a jego oczy, ogromne jak dwa czarne
kryształy stanowiły kolejną zagadkę. Nie patrzył wprost, nie spoglądał na ofiarę
zamkniętą tuż przed nim. Przystawił jedynie palec wskazujący do ust, a z kieszeni
swojej szerokiej bluzy wyjął srebrny kluczyk. A potem złapał za kłódkę i otworzył
klatkę.
— Uciekaj stąd! — szepnął rozkazująco, odsuwając się nieco w bok.
Ale dziewczynka nawet nie drgnęła. Wpatrzona w tajemniczego chłopca nie
była pewna, czy może mu zaufać. Był dla niej całkowicie obcy, budzący dziwną
trwogę, której nie rozumiała. Bała się całej sytuacji, także jego.
W końcu spojrzał na nią dużymi oczami. Bez uśmiechu, bez pogody na
twarzy. Zdjął kaptur z głowy. Jego włosy były poczochrane, jakby nie czesał ich od
kilku dni. Miał intrygującą urodę, skórę bez dotknięcia światła dnia. Ponownie
zrobił krok ku klatce i otworzył na oścież jej wyjście.
— Jak masz na imię? — zapytał.
Otarła twarz z łez i pociągnęła nosem. Objęła wzrokiem całą jego osobę
i dopiero po chwili wymówiła ochryple:
— Rosine.
— Uwalniam cię, Rosine.
Wyciągnął ku niej dłoń, małą rączkę podobną do niej samej, tylko miejscami
otartą, zadrapaną. Złapała ją, wychodząc z klatki z jego pomocą. I stanęła
naprzeciw, nie wiedząc, co dalej.
— Uciekaj. W tamtą stronę. — Wskazał ręką kierunek. — I pospiesz się.
— Chodź też — szepnęła.
— Gdzie?
— Do miasteczka. Ucieknij razem ze mną.
— Ja? — zdziwił się. — Ja należę do nich. Nie mogę opuścić lasu.
— Dlaczego? Ty nie jesteś zły.
Wpatrywał się przez moment w dziewczynkę w zielonej sukience. Byli tego
samego wzrostu, w podobnym wieku. Dwoje dzieci z dwóch różnych światów. On
pochodzący z dna piekieł, z najgłębszych zakamarków mroku. Ona jak niewinny
kwiat, delikatny, jaśniejący w blasku słońca. Niczym noc i dzień. Tak zostali
stworzeni, przeznaczeni do czegoś niepojętego.
Chłopiec pokręcił przecząco głową. Założył z powrotem kaptur i rzekł:
— Pospiesz się. Zanim po ciebie wrócą.
A potem zniknął, wbiegając w gęstą mgłę wprost do murowanego budynku
pośrodku lasu, który był jego domem.
*
Nastał brzask. Słońce wyłaniało się zza horyzontu, oświetlając opustoszałe
ulice zapomnianego przez resztę świata miasteczka. Była niedziela, dzień wolny od
wszelkiej pracy. Ludzie leżeli w swoich łóżkach wciąż zaklęci czarem snu. Nie
mieli powodu, by wcześnie wstawać. Jedynie ptaki obudziły się skoro świt
i śpiewały pieśni znane tylko sobie.
Wśród drzew stanowiących kraniec lasu, granicę z miasteczkiem Lunit
błąkała się jedna zagubiona dusza. Gdzieniegdzie ponuro pomrukiwały kruki i to za
ich wołaniem mała dziewczynka zaszła tak daleko. To dzięki ich tchnieniu zdołała
trafić do miejsca, w którym wczorajszego wieczora straciła świadomość.
Rosine wyszła na ulicę Le Bost. Była wyczerpana, brudna i pokaleczona.
Mechanicznie stawiała kolejne kroki, podążając w stronę domu. Oczy łzawiły jej
od nadmiernej ilości światła. Promienie słońca odbijały się od ciemnego asfaltu.
Resztkami sił dowlokła się do własnej furtki. Przeszła dróżką pod same drzwi
i zapukała. I ponownie. I znów. I zaczęła walić pięścią, a nawet kopać. I usłyszała
tylko ciche miauczenie kota.
Była jak odarta z wszelkiej emocji. Wyszła na pustą ulicę. Na jej twarzy
malowało się jedynie ogromne wyczerpanie. Już rozumiała wszystko. Przeszła parę
kroków dalej, na miejsce, gdzie wczoraj to się wydarzyło.
Pośrodku asfaltowej drogi leżało czarne pióro. Mieniło się w blasku słońca
i przyciągało ku sobie, jakby zaklęta w nim była jakaś siła. Pochodziło nie z tego
miejsca, lecz stamtąd, skąd strach przenikał powietrze, a zło miało swą siedzibę.
Rosine mimowolnie schyliła się po pióro. Wzięła je do ręki, czując
w niezrozumiały dla siebie sposób, że musi je mieć. Przy jego końcu było coś
doczepione. Cienkim sznurkiem przywiązana srebrna zawieszka. A na niej wyryte
ozdobne inicjały.
A.L.
Rozdział 1
Lustro w łazience było na tyle duże, by można się w nim przejrzeć w całości.
Całe szczęście. Dzisiaj każdy szczegół wizerunku odgrywał bardzo istotną rolę,
a nawet najdrobniejszy mankament musiał zostać zlikwidowany. Rozkloszowana
u dołu sukienka w kolorze mięty musiała idealnie przylegać do talii, a cienkie
rajstopy, wyglądać tak, jakby ich w ogóle nie było. Ogólny elegancki strój mogły
psuć jedynie różowe kapcie z mordką króliczka, których Rosine przed samym
wyjściem musiała się koniecznie pozbyć.
Zerknęła na swoje włosy. Były długie, sięgające niemalże do pasa,
o odcieniu kasztanów mieniących się w jesiennym blasku słońca. Lubiła ich
wyjątkowy kolor, jedyny w swoim rodzaju. Grzebykiem przeczesała je na bok
i w ostateczności stwierdziła, że dla pełnego efektu pozostawi je rozpuszczone.
— Rosine, wyłaź! Twój narzeczony już idzie! — Zza drzwi usłyszała
podekscytowany wrzask Mamy. Kątem oka zerknęła na szafkę, gdzie leżał tusz do
rzęs.
— Jaki narzeczony?! To nawet nie jest mój chłopak. — Znacznie przyciszyła
głos: — Jeszcze.
Przewróciła oczami, łapiąc za kosmetyk. Wprawdzie nigdy się nie malowała,
zresztą nie czuła takiej potrzeby w przeciwieństwie choćby do koleżanek ze szkoły,
które nakładały na siebie tony makijażu. Ale dziś chciała wyglądać zniewalająco.
Pierwszy raz. Bo pierwszy raz pomyślała, że może rzeczywiście Adrien traktuje ją
jak kogoś więcej niż tylko swoją przyjaciółkę.
Z uwagą pomalowała rzęsy, uśmiechając się uwodzicielsko do lustra. Dziś
chciała być odważna, intrygująca, zabawna, ale i tajemnicza. Pełna wdzięku
i uroku. Ale też bez przesady. Nie mogła być przy tym sztuczna.
Drzwi wejściowe skrzypnęły charakterystycznym dźwiękiem, a serce Rosine
zabiło szybciej. Usłyszała głosy. Dziwny śmiech (to była mama). I już wiedziała,
że Adrien znalazł się w środku. Poczuła tremę przed tym spotkaniem. Co prawda
już wielokrotnie gościł u niej w domu, ale niedzielny obiad z rodziną zaliczał się do
jednego z tych „pierwszych razów”.
Wzięła głęboki wdech i słysząc głos taty, otworzyła drzwi i wyszła na
korytarz.
Wszyscy stali przy głównym wejściu zaraz przy łazience, więc momentalnie
odwrócili się w jej stronę. I ucichli, jakby zaklęci czarem oniemienia. Utkwili swój
wzrok w tej, która nigdy nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu,
dziewczynie w zielonej sukience, która była piękna.
— Cześć, Adrien — ledwo wydukała z siebie nieśmiałym głosem.
Chłopak zbliżył się ku niej luźnym krokiem. Uchwycił jej rękę i z subtelną
delikatnością pocałował w dłoń. Był bardzo spokojny i pewny siebie. Jak to miał
w naturze.
— Wyglądasz olśniewająco — rzekł przeciągle.
Miała wrażenie, że jej twarz oblała się czerwonym rumieńcem i przypomina
teraz wielkiego buraka. Przełknęła ślinę, której nawet nie miała, bo oprócz cichego
„dziękuję“, nie potrafiła z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Jej myśli zaplątały się
wokół uśmiechu Adriena. Po co on właściwie tutaj przyszedł?!
Celine z ledwością powstrzymywała śmiech, widząc zakłopotanie córki.
To było takie urocze, że mogłaby oglądać tę scenę codziennie. Jak typowa matka,
mimo że nią nie była. Zbliżyła się do niej i na ucho szepnęła:
— Kochanie, kapcie nie pasują ci kolorystycznie. — A już zupełnie głośno,
przesadnie melodyjnym tonem dodała: — Zapraszam do stołu, bo zupa wystygnie!
Chodź, chodź, Adrien.
Poszedł ponaglany przez panią domu, a Rosine miała ochotę zapaść się pod
ziemię, kiedy okazało się, że przez tremę kompletnie zapomniała zdjąć
upokarzające ją papcie. Natychmiast to zrobiła, rzucając je gdzieś daleko
w korytarz i poszła do salonu.
Stół został uroczyście przygotowany, nakryty białym obrusem, tym samym,
którego zawsze używali w Wigilię Bożego Narodzenia. Znalazły się też świeczki
i choć nie było dwunastu potraw, to wystrój i tak wyglądał na świąteczny. Cztery
talerze w kwieciste wzory, błyszczące sztućce, szklanki na kompot w eleganckich
podstawkach. Z boku wazon z dopiero co zerwanymi różowymi tulipanami.
Smakowity zapach unosił się ponad stołem, a Rosine w duszy dziękowała za cały
trud, jaki włożyła w to mama. Zajęła miejsce obok Adriena, uśmiechając się do niej
znacząco. Naprawdę zależało jej na tym, by dobrze wypaść.
— Zaczniesz znów grać na ulicach miasteczka? — zapytała Celine, podając
na stół zupę jarzynową z pistou. Jej kuchenny specjał.
— Rozważałem to. I myślę, że tak. Gra na skrzypcach to moja pasja, lubię
dzielić się nią z innymi.
— Jesteś uroczy. Ja osobiście uwielbiam cię słuchać, Rosi wręcz kocha, ale
woli to przemilczeć.
— Tak, przemilczę… — Speszona utkwiła wzrok w talerz.
— Widzisz?
— Jest mi bardzo miło z tego powodu. — Szturchnął ją zaczepnie.
— Lunit potrzebuje takich ludzi jak ty — dodał Feliks. — Potrzeba tu choć
trochę rozrywki, odrobiny jakiejś sztuki.
— Dokładnie. — Celine uśmiechnęła się zadowolona z własnej zupy. —
Więc życzę wszystkim smacznego!
Zabrali się do jedzenia.
Rosine z początku miała obawy co do wspólnego obiadu. Nie do końca była
przekonana, czy pomysł jej mamy jest słuszny. Tym bardziej, że z Adrienem znali
się dopiero od półtora miesiąca. Rodzinny obiad zdawał się kojarzyć z parami,
wręcz z narzeczeństwem i to ją przerażało. Nie było to zwykłe zaproszenie
przyjaciela i bała się, by nie odebrał tego jako nachalność. Nie chciała, by tak
wyszło. Ale Adrien wyglądał na zadowolonego, co więcej, na zachwyconego
zaproszeniem. I miała nadzieję, że tak rzeczywiście było.
— Muszę pochwalić panią domu za pyszną zupę — odezwał się. — Rosine
opowiadała mi, że jest pani świetną kucharką, ale dopiero dzisiaj miałem okazję się
przekonać, że to prawda.
— Może nie aż tak świetną, ale dziękuję — zaśmiała się ucieszona.
Ukradkiem obserwowała każdy ruch Adriena, ledwo mogąc spokojnie
usiedzieć na miejscu. Wiedziała, że był to idealny kandydat na męża dla córki.
Lepiej nie mogła go sobie wyobrazić. Był przystojny, wysportowany, inteligentny,
ale i zabawny, miał swoje pasje i był chętny do pracy. Ideał — krzyczała w duszy,
a radość przepełniała ją od środka. Miała już swój wiek, pięćdziesiątka ostatnio
wybiła, mąż starszy o pięć lat. Wszystkie jej koleżanki były już babciami. Ona też
marzyła o ślubie Rosine i o wnukach, które później by się pojawiły. Chciałaby
pomagać córce w codziennych obowiązkach. Wychodziłaby z dzieciaczkami na
spacer, kupowała im zabawki…
— Celine? — Z krainy marzeń wyrwał ją Feliks.
— Tak?
— Możesz podać mi sól?
Złapała za solniczkę, która leżała na skraju stołu i podała Feliksowi, w tym
samym czasie mówiąc:
— Ostatnio sąsiadka powiedziała mi, że jak się przesoli na przykład zupę,
to wystarczy wrzucić do niej ziemniaka.
— Serio? — Rosine się zaśmiała.
— Poważnie. Ziemniak ma takie właściwości, że wpije do siebie tę sól.
— To ja jednak dodam tylko odrobinkę — rzekł Feliks.
— Ja też już będę pilnowała, by nie przesolić…
Spojrzeli na siebie znacząco.
— Jesteście okropni — Celina udała oburzoną. — Może to prastara metoda,
której niegdyś używano w królewskich kuchniach!
— Na pewno tak było. — Adrien uśmiechnął się szeroko, a potem zwrócił
do głowy rodziny: — À propos warzyw. W tym sezonie miał Pan dobre zbiory?
— Tak, co prawda w ubiegłym roku było lepiej, ale nie narzekam.
— Teraz też ta susza była — wtrąciła Rosine.
— Bardziej bym położył winę na szkodniki. Jeszcze warzywa zostawiły
w spokoju, ale drzewka, szkoda gadać.
— Ale nie zmarnowaliśmy wiele. Z części nadgryzionych owoców
zaprawiłam aż czternaście słoików kompotu — oznajmiła z dumą Celine.
— To rzeczywiście dużo.
— Nawet myśleliśmy, żeby je sprzedawać, bo wyszły naprawdę dobre.
— Pewnie, czemu nie. Myślę, że ludzie chętnie by kupowali domowej
roboty — stwierdził Adrien.
— Potem ci zapakuję do domu. Taki mały prezencik od nas.
— Dziękuję, Celine.
Rosine spojrzała na przyjaciela, czując w sercu prawdziwy błogostan. Było
dobrze. Nie drętwo, nie jakoś sztucznie. Była szczęśliwa, że tu siedzi razem z nią,
z jej rodziną. Czuła spokój i tego właśnie potrzebowała.
— A wiecie, że kiedy ja byłam młoda, miałam taką koleżankę, która
myślała, że zakonnice nie mają włosów! I ja jej chciałam udowodnić, że mają… —
zaczęła opowiadać Celine. A kiedy ona przywoływała jakieś dawne wspomnienie,
na jednym zwykle się nie kończyło, a historie ciągnęły się i rozkręcały. Było już
wiadome, że do końca obiadu na pewno nie będą się nudzili.
*
Pokój Rosine był niewielki, choć bardzo przytulny. Ściany pomalowane na
fiołkowy odcień nadawały pomieszczeniu ciepła i przyjemnej atmosfery. Zdobiły
je rozmaite fotografie. Od tych najstarszych, kiedy jeszcze bawiła się w ogrodzie
Feliksa, umorusana ziemią z góry na dół, aż po wspólne zdjęcie klasowe, te
z ukończenia szkoły zrobione zaledwie trzy miesiące temu. Brązowe meble zdobiły
figurki aniołów wykonane z masy solnej, a w jednym z kątów stało drzewko
origami.
Siedziała na łóżku w siadzie skrzyżnym. Z magnetofonu wybrzmiewała
cicha muzyka jej ulubionego zespołu, duetu pary zakochanych w sobie ludzi,
którzy pisali o tym piosenki i przy okazji robili niezłą karierę. Ich delikatne głosy
i melodia fortepianu w tle wprowadzała Rosine w melancholijny nastrój. Jak
zawsze, kiedy zastanawiała się nad swoim życiem.
Obracała między palcami czarne pióro. Wciąż zachowało połysk,
postrzępioną końcówkę nadającą mu niepowtarzalność. I oczywiście srebrną
zawieszkę z inicjałami A.L. Wyglądało tak samo, niezmiennie od dziesięciu lat.
Jakby zaklęte w czasie. Jej czarne pióro. Niczym talizman będący znakiem czegoś,
czego sama nie mogła pojąć. Chroniący ją w mistyczny sposób, dający wsparcie.
Wierzyła w to: w moc płynącą z jego wnętrza. To dlatego miała je przy sobie
w każdej ważnej chwili życia, w każdej sytuacji, w której się bała. Już od
dziesięciu lat.
Przyjrzała się dokładnie metalowej zawieszce. Wyryte inicjały A.L. cały
czas stanowiły dla niej zagadkę. Były owiane sekretem, aurą jakiejś niezwykłości.
Choć chciałaby poznać ich znaczenie, wiedziała, że nigdy nie dowie się, co
symbolizują. Bo nigdy nie chciałaby ponownie spotkać osoby, do której naprawdę
należało.
— A. L. — szepnęła do siebie.
Te inicjały były dla niej nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Może
znakiem, który powinna była dobrze rozpatrzeć. Nie wiedziała. Jak zwykle
niczego nie było pewna. Nawet tego, czy Adrien rzeczywiście myśli o czymś
więcej. Mimo zapewnień Celine, która po obiedzie od razu stwierdziła, że chłopak
jest ewidentnie zakochany, Rosine jednak nie mogła w to uwierzyć. Nie sądziła, że
los mógł się do niej uśmiechnąć i spełnić marzenie o niezwykłej i prawdziwej
miłości.
Stuknięcie o szybę wyrwało ją natychmiast z rozmyśleń. Spojrzała na
błękitne zasłony zakrywające w całości okno. Swoje pióro włożyła do kieszonki
w sukience, po czym znów usłyszała stuk.
Zbliżyła się do ściany i powoli, ostrożnie odsłoniła część zasłony, a jej
oczom ukazał się widok, o którym mogła jedynie śnić.
Na podwórku, tuż pod jej oknem stał Adrien. Trzymał długą gałąź
i uśmiechał się przy tym od ucha do ucha. Wyglądał na tyle komicznie, że gdyby
jej pokój wychodził na główną ulicę i ktoś mógłby go zobaczyć, stałby się tematem
numer jeden wśród mieszkańców.
Rosine otworzyła okno na oścież i zapytała:
— A ty co robisz?
— Przyszedłem do ciebie niczym Romeo do swej Julii. — Jedną dłoń
położył na swym sercu, a drugą wyrzucił gałąź i wyciągnął ku niej, przybierając
teraz pozę grającego aktora teatralnego. Zaśmiała się rozpromieniona i oparła ręce
o parapet.
— Już się za mną stęskniłeś? Mój Romeo.
— Każdą sekundę poświęcam myśli o tobie. — Podszedł pod sam parapet,
mając ją teraz tylko trochę wyżej. — Nogi same poniosły mnie tutaj, by porwać cię
choć na chwilę.
— Chcesz mnie porwać?
— Dzisiaj jedynie na krótki spacer. Jeśli oczywiście masz ochotę.
Uśmiechał się przy tym czarująco, jak to miał w naturze. Był uroczy
i to musiała przyznać. Nic dziwnego, że każdy go tu uwielbiał, a dziewczyny robiły
wszystko, by mu się przypodobać. W tym momencie wyglądał jednak, jakby to on
próbował podbić serce Rosine. Zaskoczyło ją to znów. Choć wspominając słowa
Celine…
— No dobrze. Zaczekasz pod drzwiami?
— Rosine — zaśmiał się. — Porwanie przez drzwi?
W tym momencie spojrzała na niego podejrzliwie.
— Mam wyjść oknem?
— Wprost w moje ramiona. — Uniósł znacząco brwi i wyciągnął ręce ku
górze.
— Jesteś nienormalny — stwierdziła, choć kolana nieco jej zmiękły.
— Wiem o tym.
— Ok. A jak wrócę? Też oknem?
— Podsadzę cię. Bez problemu wejdziesz.
Zmierzyła wzrokiem odległość od ziemi do parapetu, kalkulując, czy
faktycznie jest to możliwe i tak bezproblemowe, jak on uważał. I teoretycznie było.
— Dobra.
Wskoczyła cicho na parapet i złapała się ościeży. Zerknęła jeszcze na
magnetofon, ale po krótkim namyśle postanowiła zostawić włączoną muzykę.
Ostrożnie przełożyła nogi na drugą stronę. Powoli usiadła na zewnętrznej
stronie parapetu.
— Skacz, złapię cię — rzekł, wyciągając dłonie ku jej kolanom.
— Wcale się nie boję…
Nie było wysoko, lecz przypływ adrenaliny dał się jej we znaki. Do tego
podekscytowanie i uczucie nieznanej dotąd euforii, że robi coś, czego
właściwie nie powinna. Ale całkowicie ufała temu mężczyźnie i chciała to zrobić.
Nabrała powietrza i popychając się w myśli, skoczyła. Adrien chwycił ją w locie,
łapiąc w pasie tak delikatnie i mocno zarazem, że spadła na ziemię niczym piórko.
— Widzisz? Nie było strasznie. — Uśmiechnął się szeroko. — A teraz,
uciekamy?
— Uciekamy!
Złapał jej dłoń, a Rosine poczuła jak przyspiesza jej serce. Radość
i szczęście i to specyficzne uczucie, którego dotąd nie znała. Uśmiechnęła się
także, nieco speszona.
Byli teraz z tyłu domu, gdzie znajdował się niewielki ogródek, płot, a za nim
sad Feliksa. Przebiegli tamtą stroną, by — jak na uciekinierów przystało — nikt
ich nie zobaczył. Adrien dokładnie tego pilnował i to on wyznaczał trasę.
Zachowywał się przy tym specjalnie komicznie, jakby faktycznie uciekali z domu.
Robił posępne miny i udawane uniki przed czymś, co nawet nie istniało. To jeszcze
bardziej rozśmieszało Rosine. Ona także starała się wczuć w odpowiednią rolę,
choć przez większość czasu nie mogła powstrzymać śmiechu.
Rozbawieni w końcu wyszli na drogę wiodącą po obrzeżach miasteczka.
Dopiero tam puścił jej dłoń i zaczęli normalnie spacerować.
Ulica była opustoszała i wyglądała, jakby długi czas nikt tędy nie chodził.
Nic dziwnego. Zegary już jakiś czas temu wybiły godzinę dwudziestą,
a mieszkańcom Lunit włączył się zmysł ostrożności. To była pora, w której każde
dziecko siedziało zamknięte w swoim domu, bezpieczne, a każdy sklep miał
wywieszoną tabliczkę z napisem „nieczynne”. Ale Adrien z Rosine zdawali się nie
przywiązywać do tego żadnej wagi.
— Naprawdę kochasz słuchać, jak gram? — zapytał z uśmieszkiem.
— Ok. Masz mnie.
— Cieszę się!
— Jesteś utalentowany, Adrien. Twoja babcia musiała przeczuwać, że ci
muzyka w duszy gra.
— Tak, chociaż ja z początku nie byłem zadowolony — zaśmiał się,
wspominając dzieciństwo.
— Naprawdę?
— Rozumiesz… Moi koledzy dostawali na urodziny piłki albo samochodziki
do zabawy. A ja skrzypce?! Wtedy wolałem biegać i odzierać sobie kolana, a nie
ćwiczyć sonaty.
Rosine spojrzała w jego ciemnoszare oczy z uśmiechem. Znów promieniał,
pełen energii i radości. Cały czas pozytywnie nastawiony do życia. Mimo
wszystkiego, co przeżył.
— Ale ćwiczyłeś.
— Tak. I to dużo. Spodobało mi się, naprawdę.
— Twoja babcia musiała być z ciebie dumna.
— I była.
Wieczorna pora dawała na niebie niesamowity pokaz kolorów. Zachodzące
słońce barwiło chmury na różne odcienie różowego, pomarańczowego, a nawet
fioletu. Cała natura była spokojna. Cisza wokół harmonijnie współgrała
z uśpionym Lunit.
— Ale jest pięknie. — Rosine w pełni zachwytu zapatrzyła się na otoczenie.
Puste ulice, domy i kolorowe niebo nad nimi. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy
ostatni raz widziała coś równie wspaniałego. Dla niej zwykle wszystko było szare
i nijakie. Ale przy Adrienie to się zmieniło. Zaczęła dostrzegać to, czego
wcześniej nie widziała, zaczęła cieszyć się każdym dniem. Po prostu odżyła.
— Ty jesteś piękna — rzekł przypatrując się jej z ukosa.
Jej twarz wnet oblała się rumieńcem. Nie przywykła do komplementów.
Tym bardziej od chłopaka, który był przystojny, dobry i można by rzec, idealny.
Spuściła wzrok zawstydzona.
— Miło mi, że tak uważasz.
— Taka prawda!
— Szef planuje jakieś dostawy w tym tygodniu? — Szybko zmieniła temat,
nawet nie przejmując się tym, czy tak bardzo będzie to oczywiste.
— Nic nie wspominał. Myślę, że nie powinno być nowego towaru.
— Więc… Może będziemy wcześniej kończyć? — Już cieszyła się na samą
myśl o tym.
— A masz jakieś plany na długie popołudnia?
— Może — przeciągnęła z intrygującym uśmieszkiem.
Zaśmiali się, dobrze wiedząc, że na pewno dodatkowe wolne godziny spędzą
razem.
Zapaliły się przydrożne lampy. Był to niejako umowny znak, że dla
własnego bezpieczeństwa każdy powinien znajdować się już w swoim domu. Od
zapadnięcia zmroku dzieliło ich zaledwie kilkanaście minut. Ale oni nawet tego nie
zauważyli. Bo zajęci rozmową zapomnieli o świecie, o Lunit, które nie było
normalnym miasteczkiem. Zapomnieli nawet o Vide.
Z jednego z zaułków wyszli na ulicę Le Bost. Była ona niejako jedną
z dłuższych ulic w całym mieście. Prowadziła bowiem od centrum aż po sam skraj
Lunit. Ciągnęła się jeszcze wzdłuż zakazanego w oczach ludzi lasu. Zwykła droga,
taka jak inne. A została owiana przesądem, czymś, przez co nikt bez konkretnego
powodu nie chciał zapuszczać się w te strony. Jakby stanowiła swego rodzaju
tajemnicę. Do tego stopnia, że ludzie żądali oddzielenia jej części i stworzenia
dwóch osobnych ulic. Choć długo trwały spory na ten temat, w ostateczności
burmistrz stwierdził, że to wymysł i przesada. Ale ludzie wiedzieli swoje. I mogli
mieć rację.
W pewnym momencie Adrien się zatrzymał. Ciągle radosny, mający
pogodny błysk w oczach. Zagadał:
— Ok. Tak naprawdę to to porwanie było zaplanowane.
— Tak? I co teraz? — Zerknęła na niego z uśmiechem. Stała dwa kroki od
mężczyzny, które on zaraz pokonał. Ujął subtelnie jej dłonie. W tym momencie
poczuła, jak rośnie w niej podekscytowanie. Jego bliskość, ciepło ciała. Przyjemny
skurcz ścisnął jej brzuch.
— Teraz chciałbym, żebyś tu na mnie cierpliwie zaczekała.
— Po co?
— Zdradzę, że mam dla ciebie niespodziankę. Ale muszę najpierw po nią
pójść.
Jego uśmiech mógł oczarować każdą kobietę, a dołeczki w policzkach
dodawały mu jeszcze większej atrakcyjności. Był bliżej niż kiedykolwiek.
Przyłapała się teraz na myśli, że chciała by ją pocałował. Nawet gdyby równało się
to z natychmiastowym omdleniem.
— Ufasz mi, Rosine? — zapytał przyciszonym głosem.
— Ufam.
Puścił wtedy jej dłonie i delikatnie łapiąc za biodra, obrócił ją w przeciwną
stronę. A potem zbliżył się ku jej uchu i szepnął:
— Wrócę za moment.
I usłyszała tylko oddalające się kroki.
To był sen, zdawało się. To nie mogło dziać się naprawdę. Była szczęśliwa
jak nigdy dotąd, przepełniona tysiącem emocji. Znała go zaledwie parę tygodni
i nigdy by nie pomyślała, że mógłby zakochać się akurat w niej, spokojnej,
odosobnionej od innych dziewczyn. Szarej myszce, można by rzec. Przecież to był
Adrien Lange! Uliczny skrzypek, którego wielbił każdy mieszkaniec, za którym
szalały młode kobiety. A jednak spotykał się z nią. Uśmiech nie schodził jej
z twarzy. Co to za niespodzianka? Co on takiego wymyślił?! — zachodziła
w głowę. Z każdą sekundą niecierpliwiła się coraz bardziej, a podświadomie czuła,
że dziś jej życie całkowicie się odmieni.
W pewnym momencie coś przykuło jej uwagę. Jedna z przydrożnych latarni
mrugnęła światłem i zaraz potem się wypaliła. Dopiero w tej chwili zorientowała
się, jak późno się zrobiło. Latarnie były znakiem, a ona nie miała pojęcia, od jak
dawna się świeciły. Nie miała też przy sobie zegarka, ale wiedziała, że powinni
byli już wracać. Przy Adrienie czuła się bezpiecznie, nawet na tyle, by zapomnieć
o istnieniu Vide. Ale Adriena tu nie było, a Vide istniało.
Rozejrzała się wokoło. Ogarnął ją nagle strach, a rzeczywistość pokazała
swoje prawdziwe oblicze. Od lasu dzieliło ją zaledwie parę kroków. To jednak nie
było najgorsze. Stała na tej samej ulicy, na tym przeklętym odcinku drogi, który
nękał ją w nocnych koszmarach. Wiedziała, co zaraz nastąpi. Chciała
to powstrzymać, ale nie potrafiła. Ciężkie wspomnienie sprzed dziesięciu lat
uderzyło ją znów z tym samym bólem. Za nic nie mogła się go pozbyć. Pamięć
bywała okrutna i w tym wypadku pamiętała dokładnie każdy szczegół. Wrzaski,
rozpaczliwy krzyk mamy, własny płacz. A potem ból pokaleczonych stóp,
zmęczenie i potworną pustkę, która jakby unosiła się w powietrzu tuż pod
wschodzącym słońcem. To niebo, podobne do dzisiejszego wieczoru, to właśnie
wtedy po raz ostatni widziała coś takiego. Kolorowe chmury, słońce, które wtedy
dla niej wschodziło, teraz uciekało przed nocną trwogą. Ona też powinna.
Nabrała głęboko powietrza, starając się wyrzucić z głowy złe myśli. To był
przecież jej wyśniony wieczór, jej idealny wieczór spędzony z Adrienem. A to, co
teraz odczuwała, było zwykłym atakiem paniki, który nieraz się zdarzał i który
nigdy nie miał logicznych podstaw. Trauma z dzieciństwa. Nic się nie dzieje. Była
dorosła. Nie bała się.
Nagle usłyszała szelest od strony drzew.
— Adrien? — zawołała, przełykając ślinę.
Odwróciła się w kierunku lasu i zastygła w bezruchu. Ten las był koszmarem
z jej najokropniejszych snów. Ogromne drzewa wyglądały jak zmory pilnujące
wyjścia z miasta. Te zmory ostrzegały o tym, co kryło się wewnątrz lasu, jaka kara
czekała tam na nieszczęśliwców, którzy złamali zasadę lub po prostu mieli pecha.
Rosine wpatrywała się w gęsty mrok w nadziei, że zaraz ta sytuacja okaże się
jedynie kolejnym nocnym koszmarem, a ona obudzi się zlana zimnym potem. I po
prostu wszystko będzie po staremu. Ale to trwało i nie miało zamiaru się skończyć.
Wtedy z koron wysokich drzew wyleciały dwa czarne kruki. Krakały przy
tym przeraźliwie, zwiastując sobie wiadomą przepowiednię. Za ich sygnałem
chłodny wiatr poderwał się ze spoczynku i dopadł przerażoną Rosine. Jakby chciał
ją opętać, zaplątać w swym tajemnym wirze. Jej serce biło jak oszalałe, oddech nie
mógł się uspokoić. Gdzie był Adrien? Czemu to tak długo trwało? Upiorny świst
koron drzew wywoływał chaos w jej głowie. Strach całkowicie ogarnął myśli.
To ją przerastało, to ten dawny lęk, fobia, która ją zamykała. Już nie chciała
niespodzianki, nie chciała szaleńczej przygody. Odwróciła się w kierunku prostej
ulicy prowadzącej do jej domu, by to tam właśnie pobiec.
Jednak nie zdążyła.
Rozdział 2
Mrok szerzący się wkoło. Brud oblepiający każdy cal. Betonowa podłoga
i cztery tej samej wielkości kamienne ściany, zarysowane podłużnymi śladami po
błagających o litość ludzkich pazurach. I tylko jeden otwór — szczelnie zamknięte
stalowe drzwi, wrota do kolejnego piekła. U ich dołu wentylacyjna kratka nie
większa od zwykłej koperty. Jaśniejąca słabym światłem. To wszystko.
Pomieszczenie bez okien, bez lamp, bez jakichkolwiek przedmiotów w środku.
Zamieszkane jednak. Upiorna sceneria idealnie komponowała się z leżącymi
bezwładnie ciałami. I tylko cichy świst ich oddechu był znakiem, że jeszcze żyją.
Same kobiety, które nie miały już nic z natury kobiecej. Zużyte ciała, w których
trzymał się jeszcze duch.
Wśród nich tylko jedna nie pasowała do otoczenia. Zdrowa i zadbana,
wyróżniająca się dosłownie wszystkim. Jedna, która póki co miała promień życia.
Rosine powoli odzyskiwała przytomność. Jej ciało było obolałe, a mięśnie
ściśnięte, jakby wczorajszego dnia przebiegła maraton. Ociężale uniosła powieki.
Powitała ją ciemność i chłód, który przeniknął ją na wskroś. Twarde podłoże,
nierówne, chropowate, wbijało jej się w plecy. Mrugnęła kilkakrotnie, nie
rozumiejąc, gdzie jest, dlaczego nie leży we własnym łóżku. Podparła się na
łokciach, a w tyle głowy momentalnie przeszył ją ostry ból. I wtedy zobaczyła.
Rodzinny obiad, ucieczka z Adrienem, niespodzianka i… Jej źrenice
rozwarły się szeroko. Ludzkie ciała leżące wkoło, ścisk i smród. Szczelnie
zamknięci w tym lochu. Vide. Porwali ją. To znów się działo. To koszmar, który
właśnie się spełniał.
Sparaliżowało ją. Bo była tu, w budynku, już nie zamknięta w klatce jak
przed dziesięciu laty. Już nie było możliwości ucieczki. Zniknęła z powierzchni
ziemi, odeszła na potworne wygnanie. Niemy krzyk wydobył się z jej rozwartych
w przerażeniu ust. A w nim zawarty był strach i lęk przed tym, co miało ją tu
spotkać. Zaczęło jej brakować tlenu. Bezsilna. Bo nic nie mogła zrobić.
Trwała w tym stanie jeszcze przez moment, dopóki nie usłyszała dźwięku
dochodzącego zza wielkich drzwi. Kroki. Jej serce zaczęło walić jak oszalałe.
Przekonana, że to po nią idą, położyła się nieruchomo na ziemi i zamknęła oczy.
Wstrzymała oddech, kiedy zamek z drzwi zaczął się otwierać. By tylko wtopić się
w resztę otoczenia.
Do środka wtargnęło światło. A z niego wyłoniła się potężna męska postać.
Niósł wiklinowy kosz i butlę wody. Rzucił tym o podłogę z hukiem, który mógłby
obudzić nawet umarłego, po czym rzekł donośnym, grubym głosem:
— Dwanaście minut.
I wyszedł.
Dokładnie w momencie, w którym drzwi z powrotem zatrzasnęły się, Rosine
otworzyła oczy. Ale nie tylko ona. Te nieruchome jeszcze przed chwilą ciała
zaledwie w jednej sekundzie poderwały się na nogi i ruszyły w stronę kosza.
To było jak niespodziewana eksplozja, a zamknięcie zamka uruchamiało w nich
zapalnik.
Wrzaski, jęki. Rosine była oszołomiona. Któraś z kobiet bez żadnych
skrupułów przeszła po jej stopach. Inna szarpnęła za włosy, kiedy tylko chciała się
podnieść. Zasłaniając głowę, przeczołgała się z ledwością pod jedną ze ścian.
Plecami przylgnęła do niej, podkulając szybko kolana. I tam dopiero ujrzała, na co
tak gwałtownie ruszyły.
Chleb. W wiklinowym koszu były kromki chleba. A te kobiety podobne do
dzikich zwierząt, popychały się wzajemnie i szarpały, byleby tylko dostać jedną
z nich. Byleby napić się łyka wody. Ich twarze były wykrzywione grymasem
nienawiści do siebie. Ich ubrania niczym szmaty, dziurawe, brudne. Wyglądały jak
ludzkie zombie wyjęte z nocnego koszmaru.
Skulona pod grubym murem Rosine, czuła strach przed każdą kolejną minutą
przebywania tu. Drżała na całym ciele, niepewna co się będzie z nią działo, co dane
będzie jej tu przeżyć. I w pewnej chwili jej wzrok przeniósł się z morderczej walki
wprost na przeciwną ścianę. I zamarła, widząc gapiące się na nią dziecko.
Para oczu zatapiająca się w nią bezdusznie przypominała ją samą. Sprzed
dziesięciu lat. Z tą różnicą, że ona tu została. Mała dziewczynka z wychudłą buzią
i rączkami przypominającymi suche gałęzie. Nie wyrażająca żadnych emocji.
Jakby już ich nie miała. Po prostu była i być musiała. Do śmierci.
Wpatrywały się w siebie do czasu, aż zamek stalowych drzwi znów zaczął
się otwierać. Wiklinowy kosz był już pusty, a w butli nie było ani kropli wody.
A kobiety nagle wstały i całkowicie się uspokoiły, jakby ta sytuacja nie miała
w ogóle miejsca. Gdy drzwi otworzyły się na oścież, zwyczajnie poczęły
wychodzić z pomieszczenia. Jedna za drugą, jak żołnierze maszerujący na wojnę.
Rosine spanikowana spojrzała ponownie na dziewczynkę, ale ona także
wstała i udała się za pozostałymi.
W przerażeniu i pod wpływem impulsu Rosine czym prędzej przeskoczyła
w róg ścian, tam, gdzie znajdowały się drzwi. Przylgnęła plecami do muru
i zacisnęła powieki, modląc się o to, by ten, kto otworzył grotę, nie wszedł do
środka. To była pierwsza myśl, jaka wpadła jej do głowy, jedyna szansa na
chwilowy ratunek.
— Policzyłeś?
— Zgadza się. — Usłyszała męskie głosy, a chwilę później potężne drzwi
znów się zatrzasnęły.
I nastała głęboka cisza. I ciemność.
Rosine gapiła się przed siebie w mrok pomieszczenia. Osunęła się
z powrotem na zimną podłogę, oddychając z niemałą ulgą, że ten raz się udało. Jej
myśli spuszczone ze smyczy zaczęły szarżować po lochu, a gorzkie łzy
mimowolnie płynęły po policzkach. Bo z sytuacji, w jakiej się znalazła, nie było
wyjścia. Bo ten, kto zniknął, już nigdy nie wrócił.
Oparła głowę o mur, a tył czaszki znów przeszył ostry ból. Wśród włosów
wyczuła zlepione kosmyki i strupa co najmniej wielkości dojrzałego orzecha.
Musiała mocno oberwać jakimś tępym narzędziem, na tyle mocno, by stracić
przytomność i ocknąć się dopiero tu.
Próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Jakiś szczegół, choćby czyjś cień,
może szelest. Coś, co by wskazywało, że nadchodzą.
Adrien. To o nim od razu pomyślała i o niego się zamartwiła. Bo on także
był w granicy zasięgu i jego także mogli dopaść. Choć byłoby to niecodziennym
zjawiskiem działania Vide, bo odkąd zaczęli czynnie działać w miasteczku,
nigdy nie zniknęły dwie osoby jednocześnie. Ale jednak, jeśli go zauważyli, mogli
go tu sprowadzić lub po prostu zabić.
Pociągnęła nosem i objęła kolana.
Vide. Każdy mieszkaniec Lunit wiedział o jego istnieniu. To coś krążące po
lesie otaczającym całe miasteczko. Pan nocy i zła. Upiór władający. Zabierał ludzi
do siebie jako swój pokarm, tych, którzy złamali zasadę posłusznego siedzenia
w domu w godzinach wieczornych, lub tych, którzy śmiali wkroczyć na jego teren.
Choć nikt nigdy nie widział Vide, każdy czuł jego obecność, jakby wraz
z zachodzącym słońcem rozsiewał w powietrzu swoją aurę. Ludzie wykreowali go
jako zmutowane zwierzę, potwora, któremu nikt nie jest w stanie się sprzeciwić,
którego nie da się pokonać. Bo jak twierdzili, z piekieł pochodził i z demonami się
utożsamiał. Ale ludzie są głupi.
Rosine otarła mokre policzki, wspominając dzień, kiedy to wszystko się
zaczęło. Była ich pierwszą ofiarą. Razem z mamą, z którą do dziś nie wiadomo co
się konkretnie stało. Ona natomiast, porwana przez potężnych, przerażających
swym wulgarnym wyglądem mężczyzn, którzy faktycznie wyszli z lasu. To oni
byli Vide. Oni byli tymi potworami siejącymi grozę w Lunit. Uwięziona wtedy
w stalowej klatce pamiętała duży budynek we mgle, który miała przed sobą. Jak
wywnioskowała, to w nim musiała się teraz znajdować. I z niego nie mogło być
ucieczki.
Złapała się za ramiona, zastanawiając się, dokąd poszły tamte kobiety.
Wiedziała, kim było Vide, ale wciąż nie rozumiała, po co istniało i co dokładnie
robiło z porwanymi. Ciarki przeszły jej po plecach. Te warunki, w jakich
przebywały, ta mordercza walka o jedzenie. I to dziecko…
Nagle coś zasłoniło jedyne światło wychodzące z klatki wentylacyjnej,
a zaraz potem zamek w drzwiach znów zaczął się otwierać. Mój Boże, wrócili po
mnie! — krzyczała w myślach. W popłochu i panice impulsywnie wstała,
przylegając całą sobą do kąta groty. To było jedyne, najbezpieczniejsze tu miejsce.
Drzwi rozwarły się na oścież, a jasne światło wpadło do środka. Razem
z nim do wnętrza wszedł młody mężczyzna. Był wysoki i szczupły. Ciemne
ubrania okrywały jego dobrze zbudowane ciało. W ręku trzymał stosunkowo dużą
butelkę ze spryskiwaczem, w której znajdował się specjalny płyn
przeciwgrzybiczy. Co parę dni odkażał grotę, żeby bakterie nie wykończyły
porwanych szybciej, niż oni sami. Pełnił taką funkcję, jedną z wielu sprawowanych
w Vide. Jak każdy.
Dziś zrobił parę kroków w głąb i zatrzymał się, odnosząc dziwne wrażenie,
jakby nie był tu sam. Mimo że zesłane zostały już odprowadzone na miejsce pracy.
Przeczesał ręką rozburzone, czarne włosy. Obrócił się powoli, sądząc, że to brak
snu daje mu się we znaki, jednak osłupiał, kiedy w rogu zobaczył dziewczynę.
W dodatku kobietę, która tu nie pasowała.
Rosine wstrzymała oddech. Zauważył ją. Nie miała nic, czym mogłaby się
bronić. Nie miała szans, żeby próbować z nim walczyć. Wpatrywała się w niego
przerażona. Sekunda na podjęcie decyzji. I nagle zorientowała się, że potężne
drzwi są wciąż otwarte. I zdecydowała.
Puściła się czym prędzej do ucieczki wiedząc, że to było jedyne wyjście
z sytuacji. Wyskoczyła na zewnątrz, a światło z lamp u sufitu zaraz poraziło ją
w oczy. Mrużąc je, biegła gdziekolwiek przed siebie, byleby tylko się nie
zatrzymywać, byleby tylko znaleźć wyjście z budynku.
Gonił ją. Czuła to, słyszała jego bieg. Starała się odzyskać pełen wymiar
widzenia, mrugając zaciekle. I nagle przed sobą zobaczyła drzwi. Rzuciła się na
klamkę z impetem. Szarpała ją w histerii, ale zamek był zablokowany.
Sekundę później młody mężczyzna silnie uchwycił jej ramiona i gwałtownie
odwrócił twarzą do siebie.
— Nie ruszaj się, bo zrobię ci krzywdę! — rzekł groźnie.
Ale ona instynktownie zaczęła się szarpać ze wszystkich swych sił.
Próbowała go kopać, choć na niewiele się to zdało. Był wyższy niemalże o głowę.
Przygniótł ją sobą do drzwi, a ręce unieruchomił. Wtedy to z kieszonki jej sukienki
coś wypadło. I oboje spojrzeli na leżące tuż pod ich stopami czarne pióro, nagle się
uspokajając.
Mężczyzna sięgnął po nie, nieco się od niej odsuwając.
— Co to jest? — zapytał zauważywszy, że prócz pióra na cienkim sznurku
zawiązana jest mała zawieszka.
— Oddaj, to moje — szepnęła.
W tym samym momencie z drugiej strony korytarza zjawił się inny
mężczyzna. Był o wiele starszy i wyglądał zupełnie inaczej. Łysa głowa, kolczyki
w łuku brwiowym, a przy prawym oku rozległa blizna. Szara koszulka opinała jego
muskularne ręce, które zdobiły kolorowe tatuaże przedstawiające chińskie znaki.
Widząc zaistniałą sytuację, ryknął ochryple:
— Co ty, kurwa, robisz?
Chłopak natychmiast złapał Rosine za ramię, a dłoń z piórem schował
dyskretnie za siebie.
— Kto wczoraj szedł do miasta? — zapytał.
— Paul, a co?
— To, że ten idiota wrzucił ją do groty zesłanych.
— Co? — zarechotał. — Najebany był na pewno!
— Zaprowadź ją do Ralpha — odrzekł oschle, popychając kobietę w jego
kierunku. Ten przejął Rosine, mamrocząc coś nieskładnie pod nosem i poprowadził
korytarzem w przeciwną stronę.
Od teraz obserwowała wszystko uważnie, każde mijane drzwi. Wszędzie
było surowo. Prawie jak w szpitalnym budynku. Wypłytkowana podłoga
z kremowej terakoty i ściany również w jasnym odcieniu żółtego. Wyraźnie
wymagały ponownego malowania, choć w piwnicach Vide nikt nie przywiązywał
do tego najmniejszej uwagi.
Mężczyzna ją prowadzący nagle otworzył jedyne drzwi znajdujące się
z prawej strony i szarpiąc za ramię, wrzucił do pomieszczenia.
— Masz usiąść i czekać — burknął. I zatrzasnął wyjście, zamykając od razu
zamek.
W pokoju tym została sama. Rozejrzała się dookoła, masując pulsujące
boleśnie ramię. Pomieszczenie to w pewnym stopniu przypominało gabinet. Był
mały, bez okien. Podłoga z ciemnego drewna, a ściany pomalowane na kolor
chabru. U sufitu wisiał kinkiet z trzema świecącymi się żarówkami. Pośrodku było
masywne, dębowe biurko i czarny fotel. Oprócz regału zajmującego całą jedną
ścianę i drewnianego krzesła naprzeciw biurka nie było tu nic innego.
Pomyślała o ucieczce. O znalezieniu czegoś, co pomogłoby jej się stąd
w jakikolwiek sposób wydostać. Regał był pusty, biurko też. Nawet zwykły
długopis tam nie leżał. Podeszła z pośpiechem za biurko, gdzie była szuflada
i jedna większa szafka. Szarpnęła za nie, chcąc otworzyć.
— Zamknięte?! — szepnęła sama do siebie w niedowierzaniu. Wszystko
tutaj było zamykane. Zaczęła szukać po podłodze, może gdzieś ukryty był kluczyk,
może chociaż gdzieś wystawał gwóźdź z podłogi. Cokolwiek!
I uwagę jej zwróciło owe drewniane krzesło, bardzo solidne w wykonaniu.
A konkretnie jego nogi. Zakończone były metalowymi stopami przymocowanymi
do podłogi przez duże śruby. Szarpnęła za oparcie, ale krzesło ani drgnęło.
Złapała się za ramiona w poczuciu bezsilności. Nie było tu nic, co mogłoby
jej pomóc, nic, co dałoby jej nadzieję. I pozostawała myśl, że jest w pełni skazana
na Vide.
Spojrzała na swoje nogi. Brudne kolana, rajstopy miejscami podziurawione.
Nawet nie chciała myśleć, w jaki sposób została tu przetransportowana. Sięgnęła
do kieszonek w sukience, lecz prócz pióra nie włożyła do nich nic innego. A teraz
nawet jej pióro, najcenniejsze, co mogła mieć przy sobie, zostało jej zabrane.
Usiadła na podłodze pod regałem i czekała.
Przez głowę zaczęło przemykać jej mnóstwo myśli. Ten ostatni wieczór,
który miał być tak cudowny. Jego zakończenie, którego się nie spodziewała. I ta
świadomość, że nie cofnie czasu, że już nigdy nie ujrzy swojej rodziny. Celine
i Feliks, pomyślała widząc w myślach ich zrozpaczone twarze, gdy się
zorientowali, że zniknęła. Ich szok i przerażenie. Ból rozdzierał jej serce od
wewnątrz. Nawet nie było dane jej się pożegnać. Zapamiętać choćby ostatnie
szczegóły ze swojego pokoju. Albo ostatni raz odwiedzić jej ulubione miejsca.
Ogarniał ją smutek, rozpacz i strach. Nie chciała pogodzić się z myślą, że naprawdę
to był koniec.
Po pewnym czasie ciężkie kroki zbliżyły się do drzwi, a zaraz potem do
środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, Ralph, ubrany był w elegancką
koszulę i granatowe spodnie w paski. Niedbale zarzucony niebieski krawat
dopasowany miał do koloru oczu. Był szczupły, niski i w ogóle nie umięśniony,
w przeciwieństwie do drugiego potężnego kolesia. Tamten wyglądał niczym
ochroniarz co najmniej z zakładu dla psychicznie chorych morderców. I to ten
zaraz podszedł do Rosine i jednym ruchem szarpnął ją i posadził na drewnianym
krześle. A potem stanął przy wyjściu.
Ralph natomiast przeszedł za biurko. Rozsiadł się wygodnie na fotelu
i z kieszeni spodni wyjął cały pęk kluczy. Od mosiężnych do czysto srebrnych,
małych i wielkich jak do prastarych lochów. Szukając odpowiedniego, zapytał:
— Co słychać, Rosine Rousseau?
Zagapiła się wtedy na niego ze zdziwieniem: skąd wiedział jak się nazywa.
Milczała, nie mając zamiaru odpowiadać na jego głupie pytanie.
Ralph tymczasem wybrał jeden z kluczy i otworzył szafkę w biurku. Wyjął
z niej czarny segregator i długopis. Rozłożył przed sobą i wertując dokumentację
w nim się znajdującą, w pewnej chwili się zatrzymał. A potem spojrzał na
dziewczynę i kontynuował:
— Lat osiemnaście. Zamieszkała na ulicy Le Bost 22. Córka Florence
i Charlesa Rousseau. Wychowana przez rodzinę zastępczą Celine i Feliksa Corso.
Ukończyła szkołę z wyróżnieniem. Wykłada towar w głównym sklepie. Zaginęła
dnia 4 września. Wszystko się zgadza?
W tej ciszy można by usłyszeć tykanie zegara, jednak nawet tego tutaj nie
było.
Jedna z żarówek mrugnęła nagle światłem. Nie zwróciła ona szczególnej
uwagi mężczyzn. Tylko kobieta czuła zimne krople potu na plecach, a Vide
stawało się dla niej coraz to dziwniejsze.
— Posłuchaj mnie, panienko — Ralph zniżył głos — zacznij odpowiadać,
póki masz jeszcze język. Tutaj niemowy szybko go tracą. Więc zapytam jeszcze
raz. Wszystkie informacje się zgadzają?
— Tak — niemalże szepnęła.
— Dobrze.
Wyjął z koszulki segregatora jeden dokument i zapisał coś na papierze.
Nawet nie podnosząc wzroku znad kartki, rzekł:
— Od dziś jesteś znakiem DF. Zapamiętaj go sobie dobrze, bo tylko nim
możesz się posługiwać w Vide. Tutaj nikogo nie interesuje, jak się nazywasz, kim
byłaś czy co robiłaś w życiu. To, co oznaczone jest znakiem DF, jest twoje.
Ruszenie czy wzięcie czegoś, co do ciebie nie należy, będzie karane. Rozumiesz?
— Tak…
— Świetnie. Więc teraz zastanówmy się nad pracą dla ciebie. — Spojrzał
wtedy na nią, a raczej przeszył wzrokiem każdy cal jej ciała, przygryzając zębami
końcówkę długopisu. — Najlepszą ofertą jest praca tancerki, co wiąże się także
z dziewczyną do towarzystwa. Osobny pokój, pięć posiłków w ciągu dnia, nowe
ubrania, kosmetyki i inne pierdoły. Pracujesz w nocy, śpisz w dzień. Żyć i nie
umierać. To jak?
— Nie umiem tańczyć — wydukała.
— To się nauczysz. Jesteś jak laleczka, wykorzystaj to. Im gorsze
stanowisko pracy, tym gorsze warunki do życia.
Rosine przeszył dreszcz na myśl o tańcu dla Vide i tym, co było do tego
przypisane. Nie miała najmniejszego zamiaru poniżać własnej godności nawet za
cenę wszystkich wygód, jakie by jej zaproponowali. Miała swoje zasady i chciała
się kurczowo ich trzymać. Pokiwała więc przecząco głową i powiedziała pewnym
głosem:
— Nie będę tańczyć.
— Twój wybór — zaśmiał się i znów coś zapisał w dokumentacji. — Więc
sprawdzisz się w pracy kelnerki wraz z obsługą baru. Są tam trzy dziewczyny,
dołączysz do nich i ich pokoju. Praca jest od 18 średnio do 3 rano. Masz przebierać
się w służbowy strój i pilnować, by był czysty. Przysługują ci trzy posiłki w ciągu
dnia. W czasie pracy jedna piętnastominutowa przerwa. Zapamiętałaś?
— Mniej więcej.
— Świetnie. — Rzucił długopis o biurko z impetem, jakby to miało mu
pomóc rozładować emocje. Ręce położył na dokumenty, splótł ze sobą palce
i mówił dalej: — Nie tolerujemy nieposłuszeństwa, a próby ucieczki są karane
śmiercią. Złe wykonywanie pracy wiąże się z oddaleniem na gorszy dział. Grota
zesłanych, w której dziś przypadkowo miałaś okazję się obudzić, jest etapem
końcowym. Po niej masz już tylko dwie drogi, niebo albo piekło. Jasne?
— Tak.
Joanna Jarczyk VIDE
© Joanna Jarczyk, 2017 4 września. Dla Rosine był to ważny dzień. Obiad z rodziną i Adrienem, a później wyśniony spacer we dwoje. I niespodzianka… Lecz, gdy zapalą się przydrożne latarnie, nie powinno się spacerować, a już na pewno nie przy zakazanym lesie… Wymarzony wieczór kończy się dla Rosine tragicznie. Czy wspomnienia z ostatnich dwóch miesięcy pozwolą jej przetrwać koszmar, w którym się znalazła? Czy pragnienie wolności będzie silniejsze, niż czyhająca się śmierć? I gdzie w tym wszystkim odnaleźć miłość? ISBN 978-83-8126-097-8 Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Spis treści VIDE Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Epilog ∞
Prolog Mały miś do lasu bał się iść, Ze strachu drżał jak liść, pluszowy miś Mroczny las, tam wilki zjedzą nas… Był środek nocy. Okrągły księżyc górował na gwieździstym niebie, roztaczając swój blask nad ciemnym lasem. Drzewa piętrzące się wysoko w górę wykrzywiały gałęzie w chaotycznym tańcu. Wiły się w każdą stronę i plotły ze sobą. Tworzyły jedność, nierozerwalne sidła zamiast koron drzew. Litości nie znały, grzechem zbrukane były ich pnie. I tylko wiatr miał przyzwolenie kołysać nimi w rytm melodii szeptanej przez leśne zmory. W dole nocna pora spowiła mgłą cierniste krzewy, wysokie trawy i wszelkie rośliny porastające leśne runo. Zwierzęta już dawno okryła płaszczem snu. Tylko niektóre, nocne marki, buszowały wśród opadłych liści w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Ich szelesty były głuchym szeptem pośród obłędnej ciszy, jaka panowała wokół. Las. Coś w nim jest, coś niepojętego, niezbadanego wręcz. Gdzieś w odległej jego części, nieistniejącej dla reszty świata, drzewa zostały wycięte, a na ich miejscu powstał budynek. Duży, murowany budynek, niczym twierdza ukryta w buszu. Czym był i co ukrywał w swym wnętrzu… Chłód przenikał tu każdą cząsteczkę powietrza. Wodne drobinki płynęły wolno niczym widmowy statek pośrodku oceanu. Mroku złączonego z szarością mgły nie był w stanie rozświetlić nawet srebrzysty księżyc. Nic tylko pustka panowała i strach, który dał się słyszeć nieopodal. Postękiwanie dziecka przerywało grobową ciszę. Rozpaczliwy skowyt próbującej uwolnić się z uwięzi dziewczynki. Na próżno. Wrzucona w klatkę zbudowaną z metalowych prętów, specjalnie wzmocnionych, nie miała szans na ratunek. Biedne dziecko. Nie poddawało się. Jej sine już ręce drętwiały od bólu, lecz wciąż nie przestawała rozważać prętów klatki. Bo dlaczego była zamknięta jak dzikie zwierzę? Ona, ośmioletnia dziewczynka nie mogła stanowić zagrożenia. Gorzkie łzy spływały po jej zmarzniętych policzkach. Ubrana jedynie w krótką sukienkę, którą dostała w prezencie komunijnym, drżała na całym ciele, zziębnięta do szpiku kości. Tylko jej głowa rozpalała się przerażeniem i natłokiem
myśli kręcących się wokół mamy, której nie było obok. I wtedy usłyszała hałas. Nagły, lecz cichy, dochodzący od strony budynku. Natychmiast puściła metalowe pręty, wstrzymując przy tym oddech, by przypadkiem nie wydać z siebie ani jednego jęku. Sekunda ciszy i znów. Jedno szybkie skrzypnięcie drzwi. Ktoś tam był, wychodził z budzącej strach twierdzy. I zbliżał się wolnymi, cichymi krokami. Dziewczynka przesunęła się w głąb klatki. Skulona objęła gołe kolana, a lodowate pręty ziębiły jej plecy. Oczami zalanymi od łez zapatrzyła się we mgłę, czekając na to coś, co zaraz może ją skrzywdzić. Niczym z innego świata, okrytego wieczną szarością i potępieniem, powoli wyłoniła się mała postać. Był to chłopiec w wieku podobnym do uwięzionej. Ubrany na czarno. Na głowie miał kaptur, a spod niego wystawały ciemne kosmyki włosów. Jak mały złoczyńca podchodził do klatki bardzo obojętnym, lecz pewnym sobie krokiem. Jakoby ta sytuacja nie była niczym nienormalnym. Jego twarz jak na dziecko wyglądała bardzo dojrzale, a jego oczy, ogromne jak dwa czarne kryształy stanowiły kolejną zagadkę. Nie patrzył wprost, nie spoglądał na ofiarę zamkniętą tuż przed nim. Przystawił jedynie palec wskazujący do ust, a z kieszeni swojej szerokiej bluzy wyjął srebrny kluczyk. A potem złapał za kłódkę i otworzył klatkę. — Uciekaj stąd! — szepnął rozkazująco, odsuwając się nieco w bok. Ale dziewczynka nawet nie drgnęła. Wpatrzona w tajemniczego chłopca nie była pewna, czy może mu zaufać. Był dla niej całkowicie obcy, budzący dziwną trwogę, której nie rozumiała. Bała się całej sytuacji, także jego. W końcu spojrzał na nią dużymi oczami. Bez uśmiechu, bez pogody na twarzy. Zdjął kaptur z głowy. Jego włosy były poczochrane, jakby nie czesał ich od kilku dni. Miał intrygującą urodę, skórę bez dotknięcia światła dnia. Ponownie zrobił krok ku klatce i otworzył na oścież jej wyjście. — Jak masz na imię? — zapytał. Otarła twarz z łez i pociągnęła nosem. Objęła wzrokiem całą jego osobę i dopiero po chwili wymówiła ochryple: — Rosine. — Uwalniam cię, Rosine. Wyciągnął ku niej dłoń, małą rączkę podobną do niej samej, tylko miejscami otartą, zadrapaną. Złapała ją, wychodząc z klatki z jego pomocą. I stanęła naprzeciw, nie wiedząc, co dalej. — Uciekaj. W tamtą stronę. — Wskazał ręką kierunek. — I pospiesz się. — Chodź też — szepnęła. — Gdzie? — Do miasteczka. Ucieknij razem ze mną. — Ja? — zdziwił się. — Ja należę do nich. Nie mogę opuścić lasu.
— Dlaczego? Ty nie jesteś zły. Wpatrywał się przez moment w dziewczynkę w zielonej sukience. Byli tego samego wzrostu, w podobnym wieku. Dwoje dzieci z dwóch różnych światów. On pochodzący z dna piekieł, z najgłębszych zakamarków mroku. Ona jak niewinny kwiat, delikatny, jaśniejący w blasku słońca. Niczym noc i dzień. Tak zostali stworzeni, przeznaczeni do czegoś niepojętego. Chłopiec pokręcił przecząco głową. Założył z powrotem kaptur i rzekł: — Pospiesz się. Zanim po ciebie wrócą. A potem zniknął, wbiegając w gęstą mgłę wprost do murowanego budynku pośrodku lasu, który był jego domem. * Nastał brzask. Słońce wyłaniało się zza horyzontu, oświetlając opustoszałe ulice zapomnianego przez resztę świata miasteczka. Była niedziela, dzień wolny od wszelkiej pracy. Ludzie leżeli w swoich łóżkach wciąż zaklęci czarem snu. Nie mieli powodu, by wcześnie wstawać. Jedynie ptaki obudziły się skoro świt i śpiewały pieśni znane tylko sobie. Wśród drzew stanowiących kraniec lasu, granicę z miasteczkiem Lunit błąkała się jedna zagubiona dusza. Gdzieniegdzie ponuro pomrukiwały kruki i to za ich wołaniem mała dziewczynka zaszła tak daleko. To dzięki ich tchnieniu zdołała trafić do miejsca, w którym wczorajszego wieczora straciła świadomość. Rosine wyszła na ulicę Le Bost. Była wyczerpana, brudna i pokaleczona. Mechanicznie stawiała kolejne kroki, podążając w stronę domu. Oczy łzawiły jej od nadmiernej ilości światła. Promienie słońca odbijały się od ciemnego asfaltu. Resztkami sił dowlokła się do własnej furtki. Przeszła dróżką pod same drzwi i zapukała. I ponownie. I znów. I zaczęła walić pięścią, a nawet kopać. I usłyszała tylko ciche miauczenie kota. Była jak odarta z wszelkiej emocji. Wyszła na pustą ulicę. Na jej twarzy malowało się jedynie ogromne wyczerpanie. Już rozumiała wszystko. Przeszła parę kroków dalej, na miejsce, gdzie wczoraj to się wydarzyło. Pośrodku asfaltowej drogi leżało czarne pióro. Mieniło się w blasku słońca i przyciągało ku sobie, jakby zaklęta w nim była jakaś siła. Pochodziło nie z tego miejsca, lecz stamtąd, skąd strach przenikał powietrze, a zło miało swą siedzibę. Rosine mimowolnie schyliła się po pióro. Wzięła je do ręki, czując w niezrozumiały dla siebie sposób, że musi je mieć. Przy jego końcu było coś doczepione. Cienkim sznurkiem przywiązana srebrna zawieszka. A na niej wyryte ozdobne inicjały. A.L.
Rozdział 1 Lustro w łazience było na tyle duże, by można się w nim przejrzeć w całości. Całe szczęście. Dzisiaj każdy szczegół wizerunku odgrywał bardzo istotną rolę, a nawet najdrobniejszy mankament musiał zostać zlikwidowany. Rozkloszowana u dołu sukienka w kolorze mięty musiała idealnie przylegać do talii, a cienkie rajstopy, wyglądać tak, jakby ich w ogóle nie było. Ogólny elegancki strój mogły psuć jedynie różowe kapcie z mordką króliczka, których Rosine przed samym wyjściem musiała się koniecznie pozbyć. Zerknęła na swoje włosy. Były długie, sięgające niemalże do pasa, o odcieniu kasztanów mieniących się w jesiennym blasku słońca. Lubiła ich wyjątkowy kolor, jedyny w swoim rodzaju. Grzebykiem przeczesała je na bok i w ostateczności stwierdziła, że dla pełnego efektu pozostawi je rozpuszczone. — Rosine, wyłaź! Twój narzeczony już idzie! — Zza drzwi usłyszała podekscytowany wrzask Mamy. Kątem oka zerknęła na szafkę, gdzie leżał tusz do rzęs. — Jaki narzeczony?! To nawet nie jest mój chłopak. — Znacznie przyciszyła głos: — Jeszcze. Przewróciła oczami, łapiąc za kosmetyk. Wprawdzie nigdy się nie malowała, zresztą nie czuła takiej potrzeby w przeciwieństwie choćby do koleżanek ze szkoły, które nakładały na siebie tony makijażu. Ale dziś chciała wyglądać zniewalająco. Pierwszy raz. Bo pierwszy raz pomyślała, że może rzeczywiście Adrien traktuje ją jak kogoś więcej niż tylko swoją przyjaciółkę. Z uwagą pomalowała rzęsy, uśmiechając się uwodzicielsko do lustra. Dziś chciała być odważna, intrygująca, zabawna, ale i tajemnicza. Pełna wdzięku i uroku. Ale też bez przesady. Nie mogła być przy tym sztuczna. Drzwi wejściowe skrzypnęły charakterystycznym dźwiękiem, a serce Rosine zabiło szybciej. Usłyszała głosy. Dziwny śmiech (to była mama). I już wiedziała, że Adrien znalazł się w środku. Poczuła tremę przed tym spotkaniem. Co prawda już wielokrotnie gościł u niej w domu, ale niedzielny obiad z rodziną zaliczał się do jednego z tych „pierwszych razów”. Wzięła głęboki wdech i słysząc głos taty, otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Wszyscy stali przy głównym wejściu zaraz przy łazience, więc momentalnie odwrócili się w jej stronę. I ucichli, jakby zaklęci czarem oniemienia. Utkwili swój wzrok w tej, która nigdy nie przywiązywała wagi do swojego wyglądu, dziewczynie w zielonej sukience, która była piękna. — Cześć, Adrien — ledwo wydukała z siebie nieśmiałym głosem. Chłopak zbliżył się ku niej luźnym krokiem. Uchwycił jej rękę i z subtelną
delikatnością pocałował w dłoń. Był bardzo spokojny i pewny siebie. Jak to miał w naturze. — Wyglądasz olśniewająco — rzekł przeciągle. Miała wrażenie, że jej twarz oblała się czerwonym rumieńcem i przypomina teraz wielkiego buraka. Przełknęła ślinę, której nawet nie miała, bo oprócz cichego „dziękuję“, nie potrafiła z siebie wydobyć żadnego dźwięku. Jej myśli zaplątały się wokół uśmiechu Adriena. Po co on właściwie tutaj przyszedł?! Celine z ledwością powstrzymywała śmiech, widząc zakłopotanie córki. To było takie urocze, że mogłaby oglądać tę scenę codziennie. Jak typowa matka, mimo że nią nie była. Zbliżyła się do niej i na ucho szepnęła: — Kochanie, kapcie nie pasują ci kolorystycznie. — A już zupełnie głośno, przesadnie melodyjnym tonem dodała: — Zapraszam do stołu, bo zupa wystygnie! Chodź, chodź, Adrien. Poszedł ponaglany przez panią domu, a Rosine miała ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy okazało się, że przez tremę kompletnie zapomniała zdjąć upokarzające ją papcie. Natychmiast to zrobiła, rzucając je gdzieś daleko w korytarz i poszła do salonu. Stół został uroczyście przygotowany, nakryty białym obrusem, tym samym, którego zawsze używali w Wigilię Bożego Narodzenia. Znalazły się też świeczki i choć nie było dwunastu potraw, to wystrój i tak wyglądał na świąteczny. Cztery talerze w kwieciste wzory, błyszczące sztućce, szklanki na kompot w eleganckich podstawkach. Z boku wazon z dopiero co zerwanymi różowymi tulipanami. Smakowity zapach unosił się ponad stołem, a Rosine w duszy dziękowała za cały trud, jaki włożyła w to mama. Zajęła miejsce obok Adriena, uśmiechając się do niej znacząco. Naprawdę zależało jej na tym, by dobrze wypaść. — Zaczniesz znów grać na ulicach miasteczka? — zapytała Celine, podając na stół zupę jarzynową z pistou. Jej kuchenny specjał. — Rozważałem to. I myślę, że tak. Gra na skrzypcach to moja pasja, lubię dzielić się nią z innymi. — Jesteś uroczy. Ja osobiście uwielbiam cię słuchać, Rosi wręcz kocha, ale woli to przemilczeć. — Tak, przemilczę… — Speszona utkwiła wzrok w talerz. — Widzisz? — Jest mi bardzo miło z tego powodu. — Szturchnął ją zaczepnie. — Lunit potrzebuje takich ludzi jak ty — dodał Feliks. — Potrzeba tu choć trochę rozrywki, odrobiny jakiejś sztuki. — Dokładnie. — Celine uśmiechnęła się zadowolona z własnej zupy. — Więc życzę wszystkim smacznego! Zabrali się do jedzenia. Rosine z początku miała obawy co do wspólnego obiadu. Nie do końca była
przekonana, czy pomysł jej mamy jest słuszny. Tym bardziej, że z Adrienem znali się dopiero od półtora miesiąca. Rodzinny obiad zdawał się kojarzyć z parami, wręcz z narzeczeństwem i to ją przerażało. Nie było to zwykłe zaproszenie przyjaciela i bała się, by nie odebrał tego jako nachalność. Nie chciała, by tak wyszło. Ale Adrien wyglądał na zadowolonego, co więcej, na zachwyconego zaproszeniem. I miała nadzieję, że tak rzeczywiście było. — Muszę pochwalić panią domu za pyszną zupę — odezwał się. — Rosine opowiadała mi, że jest pani świetną kucharką, ale dopiero dzisiaj miałem okazję się przekonać, że to prawda. — Może nie aż tak świetną, ale dziękuję — zaśmiała się ucieszona. Ukradkiem obserwowała każdy ruch Adriena, ledwo mogąc spokojnie usiedzieć na miejscu. Wiedziała, że był to idealny kandydat na męża dla córki. Lepiej nie mogła go sobie wyobrazić. Był przystojny, wysportowany, inteligentny, ale i zabawny, miał swoje pasje i był chętny do pracy. Ideał — krzyczała w duszy, a radość przepełniała ją od środka. Miała już swój wiek, pięćdziesiątka ostatnio wybiła, mąż starszy o pięć lat. Wszystkie jej koleżanki były już babciami. Ona też marzyła o ślubie Rosine i o wnukach, które później by się pojawiły. Chciałaby pomagać córce w codziennych obowiązkach. Wychodziłaby z dzieciaczkami na spacer, kupowała im zabawki… — Celine? — Z krainy marzeń wyrwał ją Feliks. — Tak? — Możesz podać mi sól? Złapała za solniczkę, która leżała na skraju stołu i podała Feliksowi, w tym samym czasie mówiąc: — Ostatnio sąsiadka powiedziała mi, że jak się przesoli na przykład zupę, to wystarczy wrzucić do niej ziemniaka. — Serio? — Rosine się zaśmiała. — Poważnie. Ziemniak ma takie właściwości, że wpije do siebie tę sól. — To ja jednak dodam tylko odrobinkę — rzekł Feliks. — Ja też już będę pilnowała, by nie przesolić… Spojrzeli na siebie znacząco. — Jesteście okropni — Celina udała oburzoną. — Może to prastara metoda, której niegdyś używano w królewskich kuchniach! — Na pewno tak było. — Adrien uśmiechnął się szeroko, a potem zwrócił do głowy rodziny: — À propos warzyw. W tym sezonie miał Pan dobre zbiory? — Tak, co prawda w ubiegłym roku było lepiej, ale nie narzekam. — Teraz też ta susza była — wtrąciła Rosine. — Bardziej bym położył winę na szkodniki. Jeszcze warzywa zostawiły w spokoju, ale drzewka, szkoda gadać. — Ale nie zmarnowaliśmy wiele. Z części nadgryzionych owoców
zaprawiłam aż czternaście słoików kompotu — oznajmiła z dumą Celine. — To rzeczywiście dużo. — Nawet myśleliśmy, żeby je sprzedawać, bo wyszły naprawdę dobre. — Pewnie, czemu nie. Myślę, że ludzie chętnie by kupowali domowej roboty — stwierdził Adrien. — Potem ci zapakuję do domu. Taki mały prezencik od nas. — Dziękuję, Celine. Rosine spojrzała na przyjaciela, czując w sercu prawdziwy błogostan. Było dobrze. Nie drętwo, nie jakoś sztucznie. Była szczęśliwa, że tu siedzi razem z nią, z jej rodziną. Czuła spokój i tego właśnie potrzebowała. — A wiecie, że kiedy ja byłam młoda, miałam taką koleżankę, która myślała, że zakonnice nie mają włosów! I ja jej chciałam udowodnić, że mają… — zaczęła opowiadać Celine. A kiedy ona przywoływała jakieś dawne wspomnienie, na jednym zwykle się nie kończyło, a historie ciągnęły się i rozkręcały. Było już wiadome, że do końca obiadu na pewno nie będą się nudzili. * Pokój Rosine był niewielki, choć bardzo przytulny. Ściany pomalowane na fiołkowy odcień nadawały pomieszczeniu ciepła i przyjemnej atmosfery. Zdobiły je rozmaite fotografie. Od tych najstarszych, kiedy jeszcze bawiła się w ogrodzie Feliksa, umorusana ziemią z góry na dół, aż po wspólne zdjęcie klasowe, te z ukończenia szkoły zrobione zaledwie trzy miesiące temu. Brązowe meble zdobiły figurki aniołów wykonane z masy solnej, a w jednym z kątów stało drzewko origami. Siedziała na łóżku w siadzie skrzyżnym. Z magnetofonu wybrzmiewała cicha muzyka jej ulubionego zespołu, duetu pary zakochanych w sobie ludzi, którzy pisali o tym piosenki i przy okazji robili niezłą karierę. Ich delikatne głosy i melodia fortepianu w tle wprowadzała Rosine w melancholijny nastrój. Jak zawsze, kiedy zastanawiała się nad swoim życiem. Obracała między palcami czarne pióro. Wciąż zachowało połysk, postrzępioną końcówkę nadającą mu niepowtarzalność. I oczywiście srebrną zawieszkę z inicjałami A.L. Wyglądało tak samo, niezmiennie od dziesięciu lat. Jakby zaklęte w czasie. Jej czarne pióro. Niczym talizman będący znakiem czegoś, czego sama nie mogła pojąć. Chroniący ją w mistyczny sposób, dający wsparcie. Wierzyła w to: w moc płynącą z jego wnętrza. To dlatego miała je przy sobie w każdej ważnej chwili życia, w każdej sytuacji, w której się bała. Już od dziesięciu lat. Przyjrzała się dokładnie metalowej zawieszce. Wyryte inicjały A.L. cały czas stanowiły dla niej zagadkę. Były owiane sekretem, aurą jakiejś niezwykłości.
Choć chciałaby poznać ich znaczenie, wiedziała, że nigdy nie dowie się, co symbolizują. Bo nigdy nie chciałaby ponownie spotkać osoby, do której naprawdę należało. — A. L. — szepnęła do siebie. Te inicjały były dla niej nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności. Może znakiem, który powinna była dobrze rozpatrzeć. Nie wiedziała. Jak zwykle niczego nie było pewna. Nawet tego, czy Adrien rzeczywiście myśli o czymś więcej. Mimo zapewnień Celine, która po obiedzie od razu stwierdziła, że chłopak jest ewidentnie zakochany, Rosine jednak nie mogła w to uwierzyć. Nie sądziła, że los mógł się do niej uśmiechnąć i spełnić marzenie o niezwykłej i prawdziwej miłości. Stuknięcie o szybę wyrwało ją natychmiast z rozmyśleń. Spojrzała na błękitne zasłony zakrywające w całości okno. Swoje pióro włożyła do kieszonki w sukience, po czym znów usłyszała stuk. Zbliżyła się do ściany i powoli, ostrożnie odsłoniła część zasłony, a jej oczom ukazał się widok, o którym mogła jedynie śnić. Na podwórku, tuż pod jej oknem stał Adrien. Trzymał długą gałąź i uśmiechał się przy tym od ucha do ucha. Wyglądał na tyle komicznie, że gdyby jej pokój wychodził na główną ulicę i ktoś mógłby go zobaczyć, stałby się tematem numer jeden wśród mieszkańców. Rosine otworzyła okno na oścież i zapytała: — A ty co robisz? — Przyszedłem do ciebie niczym Romeo do swej Julii. — Jedną dłoń położył na swym sercu, a drugą wyrzucił gałąź i wyciągnął ku niej, przybierając teraz pozę grającego aktora teatralnego. Zaśmiała się rozpromieniona i oparła ręce o parapet. — Już się za mną stęskniłeś? Mój Romeo. — Każdą sekundę poświęcam myśli o tobie. — Podszedł pod sam parapet, mając ją teraz tylko trochę wyżej. — Nogi same poniosły mnie tutaj, by porwać cię choć na chwilę. — Chcesz mnie porwać? — Dzisiaj jedynie na krótki spacer. Jeśli oczywiście masz ochotę. Uśmiechał się przy tym czarująco, jak to miał w naturze. Był uroczy i to musiała przyznać. Nic dziwnego, że każdy go tu uwielbiał, a dziewczyny robiły wszystko, by mu się przypodobać. W tym momencie wyglądał jednak, jakby to on próbował podbić serce Rosine. Zaskoczyło ją to znów. Choć wspominając słowa Celine… — No dobrze. Zaczekasz pod drzwiami? — Rosine — zaśmiał się. — Porwanie przez drzwi? W tym momencie spojrzała na niego podejrzliwie.
— Mam wyjść oknem? — Wprost w moje ramiona. — Uniósł znacząco brwi i wyciągnął ręce ku górze. — Jesteś nienormalny — stwierdziła, choć kolana nieco jej zmiękły. — Wiem o tym. — Ok. A jak wrócę? Też oknem? — Podsadzę cię. Bez problemu wejdziesz. Zmierzyła wzrokiem odległość od ziemi do parapetu, kalkulując, czy faktycznie jest to możliwe i tak bezproblemowe, jak on uważał. I teoretycznie było. — Dobra. Wskoczyła cicho na parapet i złapała się ościeży. Zerknęła jeszcze na magnetofon, ale po krótkim namyśle postanowiła zostawić włączoną muzykę. Ostrożnie przełożyła nogi na drugą stronę. Powoli usiadła na zewnętrznej stronie parapetu. — Skacz, złapię cię — rzekł, wyciągając dłonie ku jej kolanom. — Wcale się nie boję… Nie było wysoko, lecz przypływ adrenaliny dał się jej we znaki. Do tego podekscytowanie i uczucie nieznanej dotąd euforii, że robi coś, czego właściwie nie powinna. Ale całkowicie ufała temu mężczyźnie i chciała to zrobić. Nabrała powietrza i popychając się w myśli, skoczyła. Adrien chwycił ją w locie, łapiąc w pasie tak delikatnie i mocno zarazem, że spadła na ziemię niczym piórko. — Widzisz? Nie było strasznie. — Uśmiechnął się szeroko. — A teraz, uciekamy? — Uciekamy! Złapał jej dłoń, a Rosine poczuła jak przyspiesza jej serce. Radość i szczęście i to specyficzne uczucie, którego dotąd nie znała. Uśmiechnęła się także, nieco speszona. Byli teraz z tyłu domu, gdzie znajdował się niewielki ogródek, płot, a za nim sad Feliksa. Przebiegli tamtą stroną, by — jak na uciekinierów przystało — nikt ich nie zobaczył. Adrien dokładnie tego pilnował i to on wyznaczał trasę. Zachowywał się przy tym specjalnie komicznie, jakby faktycznie uciekali z domu. Robił posępne miny i udawane uniki przed czymś, co nawet nie istniało. To jeszcze bardziej rozśmieszało Rosine. Ona także starała się wczuć w odpowiednią rolę, choć przez większość czasu nie mogła powstrzymać śmiechu. Rozbawieni w końcu wyszli na drogę wiodącą po obrzeżach miasteczka. Dopiero tam puścił jej dłoń i zaczęli normalnie spacerować. Ulica była opustoszała i wyglądała, jakby długi czas nikt tędy nie chodził. Nic dziwnego. Zegary już jakiś czas temu wybiły godzinę dwudziestą, a mieszkańcom Lunit włączył się zmysł ostrożności. To była pora, w której każde dziecko siedziało zamknięte w swoim domu, bezpieczne, a każdy sklep miał
wywieszoną tabliczkę z napisem „nieczynne”. Ale Adrien z Rosine zdawali się nie przywiązywać do tego żadnej wagi. — Naprawdę kochasz słuchać, jak gram? — zapytał z uśmieszkiem. — Ok. Masz mnie. — Cieszę się! — Jesteś utalentowany, Adrien. Twoja babcia musiała przeczuwać, że ci muzyka w duszy gra. — Tak, chociaż ja z początku nie byłem zadowolony — zaśmiał się, wspominając dzieciństwo. — Naprawdę? — Rozumiesz… Moi koledzy dostawali na urodziny piłki albo samochodziki do zabawy. A ja skrzypce?! Wtedy wolałem biegać i odzierać sobie kolana, a nie ćwiczyć sonaty. Rosine spojrzała w jego ciemnoszare oczy z uśmiechem. Znów promieniał, pełen energii i radości. Cały czas pozytywnie nastawiony do życia. Mimo wszystkiego, co przeżył. — Ale ćwiczyłeś. — Tak. I to dużo. Spodobało mi się, naprawdę. — Twoja babcia musiała być z ciebie dumna. — I była. Wieczorna pora dawała na niebie niesamowity pokaz kolorów. Zachodzące słońce barwiło chmury na różne odcienie różowego, pomarańczowego, a nawet fioletu. Cała natura była spokojna. Cisza wokół harmonijnie współgrała z uśpionym Lunit. — Ale jest pięknie. — Rosine w pełni zachwytu zapatrzyła się na otoczenie. Puste ulice, domy i kolorowe niebo nad nimi. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziała coś równie wspaniałego. Dla niej zwykle wszystko było szare i nijakie. Ale przy Adrienie to się zmieniło. Zaczęła dostrzegać to, czego wcześniej nie widziała, zaczęła cieszyć się każdym dniem. Po prostu odżyła. — Ty jesteś piękna — rzekł przypatrując się jej z ukosa. Jej twarz wnet oblała się rumieńcem. Nie przywykła do komplementów. Tym bardziej od chłopaka, który był przystojny, dobry i można by rzec, idealny. Spuściła wzrok zawstydzona. — Miło mi, że tak uważasz. — Taka prawda! — Szef planuje jakieś dostawy w tym tygodniu? — Szybko zmieniła temat, nawet nie przejmując się tym, czy tak bardzo będzie to oczywiste. — Nic nie wspominał. Myślę, że nie powinno być nowego towaru. — Więc… Może będziemy wcześniej kończyć? — Już cieszyła się na samą myśl o tym.
— A masz jakieś plany na długie popołudnia? — Może — przeciągnęła z intrygującym uśmieszkiem. Zaśmiali się, dobrze wiedząc, że na pewno dodatkowe wolne godziny spędzą razem. Zapaliły się przydrożne lampy. Był to niejako umowny znak, że dla własnego bezpieczeństwa każdy powinien znajdować się już w swoim domu. Od zapadnięcia zmroku dzieliło ich zaledwie kilkanaście minut. Ale oni nawet tego nie zauważyli. Bo zajęci rozmową zapomnieli o świecie, o Lunit, które nie było normalnym miasteczkiem. Zapomnieli nawet o Vide. Z jednego z zaułków wyszli na ulicę Le Bost. Była ona niejako jedną z dłuższych ulic w całym mieście. Prowadziła bowiem od centrum aż po sam skraj Lunit. Ciągnęła się jeszcze wzdłuż zakazanego w oczach ludzi lasu. Zwykła droga, taka jak inne. A została owiana przesądem, czymś, przez co nikt bez konkretnego powodu nie chciał zapuszczać się w te strony. Jakby stanowiła swego rodzaju tajemnicę. Do tego stopnia, że ludzie żądali oddzielenia jej części i stworzenia dwóch osobnych ulic. Choć długo trwały spory na ten temat, w ostateczności burmistrz stwierdził, że to wymysł i przesada. Ale ludzie wiedzieli swoje. I mogli mieć rację. W pewnym momencie Adrien się zatrzymał. Ciągle radosny, mający pogodny błysk w oczach. Zagadał: — Ok. Tak naprawdę to to porwanie było zaplanowane. — Tak? I co teraz? — Zerknęła na niego z uśmiechem. Stała dwa kroki od mężczyzny, które on zaraz pokonał. Ujął subtelnie jej dłonie. W tym momencie poczuła, jak rośnie w niej podekscytowanie. Jego bliskość, ciepło ciała. Przyjemny skurcz ścisnął jej brzuch. — Teraz chciałbym, żebyś tu na mnie cierpliwie zaczekała. — Po co? — Zdradzę, że mam dla ciebie niespodziankę. Ale muszę najpierw po nią pójść. Jego uśmiech mógł oczarować każdą kobietę, a dołeczki w policzkach dodawały mu jeszcze większej atrakcyjności. Był bliżej niż kiedykolwiek. Przyłapała się teraz na myśli, że chciała by ją pocałował. Nawet gdyby równało się to z natychmiastowym omdleniem. — Ufasz mi, Rosine? — zapytał przyciszonym głosem. — Ufam. Puścił wtedy jej dłonie i delikatnie łapiąc za biodra, obrócił ją w przeciwną stronę. A potem zbliżył się ku jej uchu i szepnął: — Wrócę za moment. I usłyszała tylko oddalające się kroki. To był sen, zdawało się. To nie mogło dziać się naprawdę. Była szczęśliwa
jak nigdy dotąd, przepełniona tysiącem emocji. Znała go zaledwie parę tygodni i nigdy by nie pomyślała, że mógłby zakochać się akurat w niej, spokojnej, odosobnionej od innych dziewczyn. Szarej myszce, można by rzec. Przecież to był Adrien Lange! Uliczny skrzypek, którego wielbił każdy mieszkaniec, za którym szalały młode kobiety. A jednak spotykał się z nią. Uśmiech nie schodził jej z twarzy. Co to za niespodzianka? Co on takiego wymyślił?! — zachodziła w głowę. Z każdą sekundą niecierpliwiła się coraz bardziej, a podświadomie czuła, że dziś jej życie całkowicie się odmieni. W pewnym momencie coś przykuło jej uwagę. Jedna z przydrożnych latarni mrugnęła światłem i zaraz potem się wypaliła. Dopiero w tej chwili zorientowała się, jak późno się zrobiło. Latarnie były znakiem, a ona nie miała pojęcia, od jak dawna się świeciły. Nie miała też przy sobie zegarka, ale wiedziała, że powinni byli już wracać. Przy Adrienie czuła się bezpiecznie, nawet na tyle, by zapomnieć o istnieniu Vide. Ale Adriena tu nie było, a Vide istniało. Rozejrzała się wokoło. Ogarnął ją nagle strach, a rzeczywistość pokazała swoje prawdziwe oblicze. Od lasu dzieliło ją zaledwie parę kroków. To jednak nie było najgorsze. Stała na tej samej ulicy, na tym przeklętym odcinku drogi, który nękał ją w nocnych koszmarach. Wiedziała, co zaraz nastąpi. Chciała to powstrzymać, ale nie potrafiła. Ciężkie wspomnienie sprzed dziesięciu lat uderzyło ją znów z tym samym bólem. Za nic nie mogła się go pozbyć. Pamięć bywała okrutna i w tym wypadku pamiętała dokładnie każdy szczegół. Wrzaski, rozpaczliwy krzyk mamy, własny płacz. A potem ból pokaleczonych stóp, zmęczenie i potworną pustkę, która jakby unosiła się w powietrzu tuż pod wschodzącym słońcem. To niebo, podobne do dzisiejszego wieczoru, to właśnie wtedy po raz ostatni widziała coś takiego. Kolorowe chmury, słońce, które wtedy dla niej wschodziło, teraz uciekało przed nocną trwogą. Ona też powinna. Nabrała głęboko powietrza, starając się wyrzucić z głowy złe myśli. To był przecież jej wyśniony wieczór, jej idealny wieczór spędzony z Adrienem. A to, co teraz odczuwała, było zwykłym atakiem paniki, który nieraz się zdarzał i który nigdy nie miał logicznych podstaw. Trauma z dzieciństwa. Nic się nie dzieje. Była dorosła. Nie bała się. Nagle usłyszała szelest od strony drzew. — Adrien? — zawołała, przełykając ślinę. Odwróciła się w kierunku lasu i zastygła w bezruchu. Ten las był koszmarem z jej najokropniejszych snów. Ogromne drzewa wyglądały jak zmory pilnujące wyjścia z miasta. Te zmory ostrzegały o tym, co kryło się wewnątrz lasu, jaka kara czekała tam na nieszczęśliwców, którzy złamali zasadę lub po prostu mieli pecha. Rosine wpatrywała się w gęsty mrok w nadziei, że zaraz ta sytuacja okaże się jedynie kolejnym nocnym koszmarem, a ona obudzi się zlana zimnym potem. I po prostu wszystko będzie po staremu. Ale to trwało i nie miało zamiaru się skończyć.
Wtedy z koron wysokich drzew wyleciały dwa czarne kruki. Krakały przy tym przeraźliwie, zwiastując sobie wiadomą przepowiednię. Za ich sygnałem chłodny wiatr poderwał się ze spoczynku i dopadł przerażoną Rosine. Jakby chciał ją opętać, zaplątać w swym tajemnym wirze. Jej serce biło jak oszalałe, oddech nie mógł się uspokoić. Gdzie był Adrien? Czemu to tak długo trwało? Upiorny świst koron drzew wywoływał chaos w jej głowie. Strach całkowicie ogarnął myśli. To ją przerastało, to ten dawny lęk, fobia, która ją zamykała. Już nie chciała niespodzianki, nie chciała szaleńczej przygody. Odwróciła się w kierunku prostej ulicy prowadzącej do jej domu, by to tam właśnie pobiec. Jednak nie zdążyła.
Rozdział 2 Mrok szerzący się wkoło. Brud oblepiający każdy cal. Betonowa podłoga i cztery tej samej wielkości kamienne ściany, zarysowane podłużnymi śladami po błagających o litość ludzkich pazurach. I tylko jeden otwór — szczelnie zamknięte stalowe drzwi, wrota do kolejnego piekła. U ich dołu wentylacyjna kratka nie większa od zwykłej koperty. Jaśniejąca słabym światłem. To wszystko. Pomieszczenie bez okien, bez lamp, bez jakichkolwiek przedmiotów w środku. Zamieszkane jednak. Upiorna sceneria idealnie komponowała się z leżącymi bezwładnie ciałami. I tylko cichy świst ich oddechu był znakiem, że jeszcze żyją. Same kobiety, które nie miały już nic z natury kobiecej. Zużyte ciała, w których trzymał się jeszcze duch. Wśród nich tylko jedna nie pasowała do otoczenia. Zdrowa i zadbana, wyróżniająca się dosłownie wszystkim. Jedna, która póki co miała promień życia. Rosine powoli odzyskiwała przytomność. Jej ciało było obolałe, a mięśnie ściśnięte, jakby wczorajszego dnia przebiegła maraton. Ociężale uniosła powieki. Powitała ją ciemność i chłód, który przeniknął ją na wskroś. Twarde podłoże, nierówne, chropowate, wbijało jej się w plecy. Mrugnęła kilkakrotnie, nie rozumiejąc, gdzie jest, dlaczego nie leży we własnym łóżku. Podparła się na łokciach, a w tyle głowy momentalnie przeszył ją ostry ból. I wtedy zobaczyła. Rodzinny obiad, ucieczka z Adrienem, niespodzianka i… Jej źrenice rozwarły się szeroko. Ludzkie ciała leżące wkoło, ścisk i smród. Szczelnie zamknięci w tym lochu. Vide. Porwali ją. To znów się działo. To koszmar, który właśnie się spełniał. Sparaliżowało ją. Bo była tu, w budynku, już nie zamknięta w klatce jak przed dziesięciu laty. Już nie było możliwości ucieczki. Zniknęła z powierzchni ziemi, odeszła na potworne wygnanie. Niemy krzyk wydobył się z jej rozwartych w przerażeniu ust. A w nim zawarty był strach i lęk przed tym, co miało ją tu spotkać. Zaczęło jej brakować tlenu. Bezsilna. Bo nic nie mogła zrobić. Trwała w tym stanie jeszcze przez moment, dopóki nie usłyszała dźwięku dochodzącego zza wielkich drzwi. Kroki. Jej serce zaczęło walić jak oszalałe. Przekonana, że to po nią idą, położyła się nieruchomo na ziemi i zamknęła oczy. Wstrzymała oddech, kiedy zamek z drzwi zaczął się otwierać. By tylko wtopić się w resztę otoczenia. Do środka wtargnęło światło. A z niego wyłoniła się potężna męska postać. Niósł wiklinowy kosz i butlę wody. Rzucił tym o podłogę z hukiem, który mógłby obudzić nawet umarłego, po czym rzekł donośnym, grubym głosem: — Dwanaście minut. I wyszedł.
Dokładnie w momencie, w którym drzwi z powrotem zatrzasnęły się, Rosine otworzyła oczy. Ale nie tylko ona. Te nieruchome jeszcze przed chwilą ciała zaledwie w jednej sekundzie poderwały się na nogi i ruszyły w stronę kosza. To było jak niespodziewana eksplozja, a zamknięcie zamka uruchamiało w nich zapalnik. Wrzaski, jęki. Rosine była oszołomiona. Któraś z kobiet bez żadnych skrupułów przeszła po jej stopach. Inna szarpnęła za włosy, kiedy tylko chciała się podnieść. Zasłaniając głowę, przeczołgała się z ledwością pod jedną ze ścian. Plecami przylgnęła do niej, podkulając szybko kolana. I tam dopiero ujrzała, na co tak gwałtownie ruszyły. Chleb. W wiklinowym koszu były kromki chleba. A te kobiety podobne do dzikich zwierząt, popychały się wzajemnie i szarpały, byleby tylko dostać jedną z nich. Byleby napić się łyka wody. Ich twarze były wykrzywione grymasem nienawiści do siebie. Ich ubrania niczym szmaty, dziurawe, brudne. Wyglądały jak ludzkie zombie wyjęte z nocnego koszmaru. Skulona pod grubym murem Rosine, czuła strach przed każdą kolejną minutą przebywania tu. Drżała na całym ciele, niepewna co się będzie z nią działo, co dane będzie jej tu przeżyć. I w pewnej chwili jej wzrok przeniósł się z morderczej walki wprost na przeciwną ścianę. I zamarła, widząc gapiące się na nią dziecko. Para oczu zatapiająca się w nią bezdusznie przypominała ją samą. Sprzed dziesięciu lat. Z tą różnicą, że ona tu została. Mała dziewczynka z wychudłą buzią i rączkami przypominającymi suche gałęzie. Nie wyrażająca żadnych emocji. Jakby już ich nie miała. Po prostu była i być musiała. Do śmierci. Wpatrywały się w siebie do czasu, aż zamek stalowych drzwi znów zaczął się otwierać. Wiklinowy kosz był już pusty, a w butli nie było ani kropli wody. A kobiety nagle wstały i całkowicie się uspokoiły, jakby ta sytuacja nie miała w ogóle miejsca. Gdy drzwi otworzyły się na oścież, zwyczajnie poczęły wychodzić z pomieszczenia. Jedna za drugą, jak żołnierze maszerujący na wojnę. Rosine spanikowana spojrzała ponownie na dziewczynkę, ale ona także wstała i udała się za pozostałymi. W przerażeniu i pod wpływem impulsu Rosine czym prędzej przeskoczyła w róg ścian, tam, gdzie znajdowały się drzwi. Przylgnęła plecami do muru i zacisnęła powieki, modląc się o to, by ten, kto otworzył grotę, nie wszedł do środka. To była pierwsza myśl, jaka wpadła jej do głowy, jedyna szansa na chwilowy ratunek. — Policzyłeś? — Zgadza się. — Usłyszała męskie głosy, a chwilę później potężne drzwi znów się zatrzasnęły. I nastała głęboka cisza. I ciemność. Rosine gapiła się przed siebie w mrok pomieszczenia. Osunęła się
z powrotem na zimną podłogę, oddychając z niemałą ulgą, że ten raz się udało. Jej myśli spuszczone ze smyczy zaczęły szarżować po lochu, a gorzkie łzy mimowolnie płynęły po policzkach. Bo z sytuacji, w jakiej się znalazła, nie było wyjścia. Bo ten, kto zniknął, już nigdy nie wrócił. Oparła głowę o mur, a tył czaszki znów przeszył ostry ból. Wśród włosów wyczuła zlepione kosmyki i strupa co najmniej wielkości dojrzałego orzecha. Musiała mocno oberwać jakimś tępym narzędziem, na tyle mocno, by stracić przytomność i ocknąć się dopiero tu. Próbowała przypomnieć sobie cokolwiek. Jakiś szczegół, choćby czyjś cień, może szelest. Coś, co by wskazywało, że nadchodzą. Adrien. To o nim od razu pomyślała i o niego się zamartwiła. Bo on także był w granicy zasięgu i jego także mogli dopaść. Choć byłoby to niecodziennym zjawiskiem działania Vide, bo odkąd zaczęli czynnie działać w miasteczku, nigdy nie zniknęły dwie osoby jednocześnie. Ale jednak, jeśli go zauważyli, mogli go tu sprowadzić lub po prostu zabić. Pociągnęła nosem i objęła kolana. Vide. Każdy mieszkaniec Lunit wiedział o jego istnieniu. To coś krążące po lesie otaczającym całe miasteczko. Pan nocy i zła. Upiór władający. Zabierał ludzi do siebie jako swój pokarm, tych, którzy złamali zasadę posłusznego siedzenia w domu w godzinach wieczornych, lub tych, którzy śmiali wkroczyć na jego teren. Choć nikt nigdy nie widział Vide, każdy czuł jego obecność, jakby wraz z zachodzącym słońcem rozsiewał w powietrzu swoją aurę. Ludzie wykreowali go jako zmutowane zwierzę, potwora, któremu nikt nie jest w stanie się sprzeciwić, którego nie da się pokonać. Bo jak twierdzili, z piekieł pochodził i z demonami się utożsamiał. Ale ludzie są głupi. Rosine otarła mokre policzki, wspominając dzień, kiedy to wszystko się zaczęło. Była ich pierwszą ofiarą. Razem z mamą, z którą do dziś nie wiadomo co się konkretnie stało. Ona natomiast, porwana przez potężnych, przerażających swym wulgarnym wyglądem mężczyzn, którzy faktycznie wyszli z lasu. To oni byli Vide. Oni byli tymi potworami siejącymi grozę w Lunit. Uwięziona wtedy w stalowej klatce pamiętała duży budynek we mgle, który miała przed sobą. Jak wywnioskowała, to w nim musiała się teraz znajdować. I z niego nie mogło być ucieczki. Złapała się za ramiona, zastanawiając się, dokąd poszły tamte kobiety. Wiedziała, kim było Vide, ale wciąż nie rozumiała, po co istniało i co dokładnie robiło z porwanymi. Ciarki przeszły jej po plecach. Te warunki, w jakich przebywały, ta mordercza walka o jedzenie. I to dziecko… Nagle coś zasłoniło jedyne światło wychodzące z klatki wentylacyjnej, a zaraz potem zamek w drzwiach znów zaczął się otwierać. Mój Boże, wrócili po mnie! — krzyczała w myślach. W popłochu i panice impulsywnie wstała,
przylegając całą sobą do kąta groty. To było jedyne, najbezpieczniejsze tu miejsce. Drzwi rozwarły się na oścież, a jasne światło wpadło do środka. Razem z nim do wnętrza wszedł młody mężczyzna. Był wysoki i szczupły. Ciemne ubrania okrywały jego dobrze zbudowane ciało. W ręku trzymał stosunkowo dużą butelkę ze spryskiwaczem, w której znajdował się specjalny płyn przeciwgrzybiczy. Co parę dni odkażał grotę, żeby bakterie nie wykończyły porwanych szybciej, niż oni sami. Pełnił taką funkcję, jedną z wielu sprawowanych w Vide. Jak każdy. Dziś zrobił parę kroków w głąb i zatrzymał się, odnosząc dziwne wrażenie, jakby nie był tu sam. Mimo że zesłane zostały już odprowadzone na miejsce pracy. Przeczesał ręką rozburzone, czarne włosy. Obrócił się powoli, sądząc, że to brak snu daje mu się we znaki, jednak osłupiał, kiedy w rogu zobaczył dziewczynę. W dodatku kobietę, która tu nie pasowała. Rosine wstrzymała oddech. Zauważył ją. Nie miała nic, czym mogłaby się bronić. Nie miała szans, żeby próbować z nim walczyć. Wpatrywała się w niego przerażona. Sekunda na podjęcie decyzji. I nagle zorientowała się, że potężne drzwi są wciąż otwarte. I zdecydowała. Puściła się czym prędzej do ucieczki wiedząc, że to było jedyne wyjście z sytuacji. Wyskoczyła na zewnątrz, a światło z lamp u sufitu zaraz poraziło ją w oczy. Mrużąc je, biegła gdziekolwiek przed siebie, byleby tylko się nie zatrzymywać, byleby tylko znaleźć wyjście z budynku. Gonił ją. Czuła to, słyszała jego bieg. Starała się odzyskać pełen wymiar widzenia, mrugając zaciekle. I nagle przed sobą zobaczyła drzwi. Rzuciła się na klamkę z impetem. Szarpała ją w histerii, ale zamek był zablokowany. Sekundę później młody mężczyzna silnie uchwycił jej ramiona i gwałtownie odwrócił twarzą do siebie. — Nie ruszaj się, bo zrobię ci krzywdę! — rzekł groźnie. Ale ona instynktownie zaczęła się szarpać ze wszystkich swych sił. Próbowała go kopać, choć na niewiele się to zdało. Był wyższy niemalże o głowę. Przygniótł ją sobą do drzwi, a ręce unieruchomił. Wtedy to z kieszonki jej sukienki coś wypadło. I oboje spojrzeli na leżące tuż pod ich stopami czarne pióro, nagle się uspokajając. Mężczyzna sięgnął po nie, nieco się od niej odsuwając. — Co to jest? — zapytał zauważywszy, że prócz pióra na cienkim sznurku zawiązana jest mała zawieszka. — Oddaj, to moje — szepnęła. W tym samym momencie z drugiej strony korytarza zjawił się inny mężczyzna. Był o wiele starszy i wyglądał zupełnie inaczej. Łysa głowa, kolczyki w łuku brwiowym, a przy prawym oku rozległa blizna. Szara koszulka opinała jego muskularne ręce, które zdobiły kolorowe tatuaże przedstawiające chińskie znaki.
Widząc zaistniałą sytuację, ryknął ochryple: — Co ty, kurwa, robisz? Chłopak natychmiast złapał Rosine za ramię, a dłoń z piórem schował dyskretnie za siebie. — Kto wczoraj szedł do miasta? — zapytał. — Paul, a co? — To, że ten idiota wrzucił ją do groty zesłanych. — Co? — zarechotał. — Najebany był na pewno! — Zaprowadź ją do Ralpha — odrzekł oschle, popychając kobietę w jego kierunku. Ten przejął Rosine, mamrocząc coś nieskładnie pod nosem i poprowadził korytarzem w przeciwną stronę. Od teraz obserwowała wszystko uważnie, każde mijane drzwi. Wszędzie było surowo. Prawie jak w szpitalnym budynku. Wypłytkowana podłoga z kremowej terakoty i ściany również w jasnym odcieniu żółtego. Wyraźnie wymagały ponownego malowania, choć w piwnicach Vide nikt nie przywiązywał do tego najmniejszej uwagi. Mężczyzna ją prowadzący nagle otworzył jedyne drzwi znajdujące się z prawej strony i szarpiąc za ramię, wrzucił do pomieszczenia. — Masz usiąść i czekać — burknął. I zatrzasnął wyjście, zamykając od razu zamek. W pokoju tym została sama. Rozejrzała się dookoła, masując pulsujące boleśnie ramię. Pomieszczenie to w pewnym stopniu przypominało gabinet. Był mały, bez okien. Podłoga z ciemnego drewna, a ściany pomalowane na kolor chabru. U sufitu wisiał kinkiet z trzema świecącymi się żarówkami. Pośrodku było masywne, dębowe biurko i czarny fotel. Oprócz regału zajmującego całą jedną ścianę i drewnianego krzesła naprzeciw biurka nie było tu nic innego. Pomyślała o ucieczce. O znalezieniu czegoś, co pomogłoby jej się stąd w jakikolwiek sposób wydostać. Regał był pusty, biurko też. Nawet zwykły długopis tam nie leżał. Podeszła z pośpiechem za biurko, gdzie była szuflada i jedna większa szafka. Szarpnęła za nie, chcąc otworzyć. — Zamknięte?! — szepnęła sama do siebie w niedowierzaniu. Wszystko tutaj było zamykane. Zaczęła szukać po podłodze, może gdzieś ukryty był kluczyk, może chociaż gdzieś wystawał gwóźdź z podłogi. Cokolwiek! I uwagę jej zwróciło owe drewniane krzesło, bardzo solidne w wykonaniu. A konkretnie jego nogi. Zakończone były metalowymi stopami przymocowanymi do podłogi przez duże śruby. Szarpnęła za oparcie, ale krzesło ani drgnęło. Złapała się za ramiona w poczuciu bezsilności. Nie było tu nic, co mogłoby jej pomóc, nic, co dałoby jej nadzieję. I pozostawała myśl, że jest w pełni skazana na Vide. Spojrzała na swoje nogi. Brudne kolana, rajstopy miejscami podziurawione.
Nawet nie chciała myśleć, w jaki sposób została tu przetransportowana. Sięgnęła do kieszonek w sukience, lecz prócz pióra nie włożyła do nich nic innego. A teraz nawet jej pióro, najcenniejsze, co mogła mieć przy sobie, zostało jej zabrane. Usiadła na podłodze pod regałem i czekała. Przez głowę zaczęło przemykać jej mnóstwo myśli. Ten ostatni wieczór, który miał być tak cudowny. Jego zakończenie, którego się nie spodziewała. I ta świadomość, że nie cofnie czasu, że już nigdy nie ujrzy swojej rodziny. Celine i Feliks, pomyślała widząc w myślach ich zrozpaczone twarze, gdy się zorientowali, że zniknęła. Ich szok i przerażenie. Ból rozdzierał jej serce od wewnątrz. Nawet nie było dane jej się pożegnać. Zapamiętać choćby ostatnie szczegóły ze swojego pokoju. Albo ostatni raz odwiedzić jej ulubione miejsca. Ogarniał ją smutek, rozpacz i strach. Nie chciała pogodzić się z myślą, że naprawdę to był koniec. Po pewnym czasie ciężkie kroki zbliżyły się do drzwi, a zaraz potem do środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, Ralph, ubrany był w elegancką koszulę i granatowe spodnie w paski. Niedbale zarzucony niebieski krawat dopasowany miał do koloru oczu. Był szczupły, niski i w ogóle nie umięśniony, w przeciwieństwie do drugiego potężnego kolesia. Tamten wyglądał niczym ochroniarz co najmniej z zakładu dla psychicznie chorych morderców. I to ten zaraz podszedł do Rosine i jednym ruchem szarpnął ją i posadził na drewnianym krześle. A potem stanął przy wyjściu. Ralph natomiast przeszedł za biurko. Rozsiadł się wygodnie na fotelu i z kieszeni spodni wyjął cały pęk kluczy. Od mosiężnych do czysto srebrnych, małych i wielkich jak do prastarych lochów. Szukając odpowiedniego, zapytał: — Co słychać, Rosine Rousseau? Zagapiła się wtedy na niego ze zdziwieniem: skąd wiedział jak się nazywa. Milczała, nie mając zamiaru odpowiadać na jego głupie pytanie. Ralph tymczasem wybrał jeden z kluczy i otworzył szafkę w biurku. Wyjął z niej czarny segregator i długopis. Rozłożył przed sobą i wertując dokumentację w nim się znajdującą, w pewnej chwili się zatrzymał. A potem spojrzał na dziewczynę i kontynuował: — Lat osiemnaście. Zamieszkała na ulicy Le Bost 22. Córka Florence i Charlesa Rousseau. Wychowana przez rodzinę zastępczą Celine i Feliksa Corso. Ukończyła szkołę z wyróżnieniem. Wykłada towar w głównym sklepie. Zaginęła dnia 4 września. Wszystko się zgadza? W tej ciszy można by usłyszeć tykanie zegara, jednak nawet tego tutaj nie było. Jedna z żarówek mrugnęła nagle światłem. Nie zwróciła ona szczególnej uwagi mężczyzn. Tylko kobieta czuła zimne krople potu na plecach, a Vide stawało się dla niej coraz to dziwniejsze.
— Posłuchaj mnie, panienko — Ralph zniżył głos — zacznij odpowiadać, póki masz jeszcze język. Tutaj niemowy szybko go tracą. Więc zapytam jeszcze raz. Wszystkie informacje się zgadzają? — Tak — niemalże szepnęła. — Dobrze. Wyjął z koszulki segregatora jeden dokument i zapisał coś na papierze. Nawet nie podnosząc wzroku znad kartki, rzekł: — Od dziś jesteś znakiem DF. Zapamiętaj go sobie dobrze, bo tylko nim możesz się posługiwać w Vide. Tutaj nikogo nie interesuje, jak się nazywasz, kim byłaś czy co robiłaś w życiu. To, co oznaczone jest znakiem DF, jest twoje. Ruszenie czy wzięcie czegoś, co do ciebie nie należy, będzie karane. Rozumiesz? — Tak… — Świetnie. Więc teraz zastanówmy się nad pracą dla ciebie. — Spojrzał wtedy na nią, a raczej przeszył wzrokiem każdy cal jej ciała, przygryzając zębami końcówkę długopisu. — Najlepszą ofertą jest praca tancerki, co wiąże się także z dziewczyną do towarzystwa. Osobny pokój, pięć posiłków w ciągu dnia, nowe ubrania, kosmetyki i inne pierdoły. Pracujesz w nocy, śpisz w dzień. Żyć i nie umierać. To jak? — Nie umiem tańczyć — wydukała. — To się nauczysz. Jesteś jak laleczka, wykorzystaj to. Im gorsze stanowisko pracy, tym gorsze warunki do życia. Rosine przeszył dreszcz na myśl o tańcu dla Vide i tym, co było do tego przypisane. Nie miała najmniejszego zamiaru poniżać własnej godności nawet za cenę wszystkich wygód, jakie by jej zaproponowali. Miała swoje zasady i chciała się kurczowo ich trzymać. Pokiwała więc przecząco głową i powiedziała pewnym głosem: — Nie będę tańczyć. — Twój wybór — zaśmiał się i znów coś zapisał w dokumentacji. — Więc sprawdzisz się w pracy kelnerki wraz z obsługą baru. Są tam trzy dziewczyny, dołączysz do nich i ich pokoju. Praca jest od 18 średnio do 3 rano. Masz przebierać się w służbowy strój i pilnować, by był czysty. Przysługują ci trzy posiłki w ciągu dnia. W czasie pracy jedna piętnastominutowa przerwa. Zapamiętałaś? — Mniej więcej. — Świetnie. — Rzucił długopis o biurko z impetem, jakby to miało mu pomóc rozładować emocje. Ręce położył na dokumenty, splótł ze sobą palce i mówił dalej: — Nie tolerujemy nieposłuszeństwa, a próby ucieczki są karane śmiercią. Złe wykonywanie pracy wiąże się z oddaleniem na gorszy dział. Grota zesłanych, w której dziś przypadkowo miałaś okazję się obudzić, jest etapem końcowym. Po niej masz już tylko dwie drogi, niebo albo piekło. Jasne? — Tak.