Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 937
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 108

Wi-ec-zn-ie ży-wy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Wi-ec-zn-ie ży-wy.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

Dla moich przybranych dzieci i dziewczyny, która odeszła

Wszak wiesz, o Gilgameszu, Co mnie interesuje Pić ze Studni Nieśmiertelności Co sprawia, że umarli Powstają ze swych grobów Więźniowie uciekają z cel A grzesznicy zmywają swe grzechy. Myślę, że pocałunek miłości zabija nasze fizyczne serce. To jedyna droga do życia wiecznego, Na którą żywi nie powinni mieć wstępu Pośród gnijących kwiatów I życzeń powodzenia W wyciągniętych ramionach naszych zawiedzionych nadziei Gilgamesh: A Verse Narrative tłumaczenie na podstawie przekładu Herberta Masona

„…” Epos o Gilgameszu, Tablica II, wersy 147, 153, 154, 278, 279

KROK PIERWSZY BRAK

1 Jestem martwy, ale to nie jest takie złe. Nauczyłem się z tym żyć. Przepraszam, że nie mogę się właściwie przedstawić, ale już nie mam imienia. Mało który z nas je posiada. Gubimy je jak kluczyki od samochodów, zapominamy o nich jak o rocznicach. Moje mogło się zaczynać na „R”, ale to wszystko, co wiem. To zabawne, bo gdy byłem żywy, zawsze zapominałem imion innych ludzi. Mój przyjaciel, M, mówi, że ironia bycia zombie wynika z tego, że wszystko jest

zabawne, ale nie możesz się uśmiechać, bo zgniły ci wargi. Nikt z nas nie jest szczególnie atrakcyjny, ale dla mnie śmierć była łaskawsza niż dla niektórych. Wciąż jestem w początkowym stadium rozkładu. Tylko poszarzała skóra, nieprzyjemny zapach i ciemne sińce pod oczami. Prawie mógłbym zostać uznany za Żywego człowieka, który potrzebuje urlopu. Zanim stałem się zombie, musiałem być biznesmenem, bankierem lub brokerem, albo jakimś innym młodym fachowcem, ponieważ mam na sobie całkiem niezłe ciuchy. Czarne spodnie, popielata koszula, czerwony krawat. M czasem się ze mnie nabija. Wskazuje na mój krawat i próbuje się śmiać. To duszący, bulgoczący dźwięk gdzieś głęboko w jego trzewiach. Sam nosi dziurawe jeansy i białą koszulkę z krótkimi rękawami. Koszulka obecnie wygląda dość makabrycznie. Powinien był wybrać ciemniejszy kolor. Lubimy sobie żartować i spekulować o naszych ubraniach, ponieważ te ostateczne wybory odzieżowe są jedyną wskazówką co do tego, kim byliśmy, zanim staliśmy się nikim. Niektóre są mniej oczywiste od moich: szorty i podkoszulek, spódnica i bluzka. Więc zgadujemy. Byłaś kelnerką. Byłeś studentem. Coś ci to przypomina? Nigdy nic się nie przypomina. Nikt, kogo znam, nie ma żadnych określonych wspomnień. Co najwyżej zamgloną, szczątkową wiedzę o świecie, który dawno zniknął. Blade wrażenia dawnego życia, które mrowią jak fantomowe kończyny. Rozpoznajemy cywilizację – budynki, samochody, ogólny zarys – ale nie mamy w tym osobistego udziału. Żadnej historii. Po prostu tu jesteśmy. Robimy, co robimy, czas mija i nikt nie zadaje pytań. Ale, jak powiedziałem, nie jest tak źle. Możemy się wydawać bezmyślni, ale tak nie jest. Zardzewiałe kółka zębate wciąż się obracają, tyle że zwalniają coraz bardziej, aż ledwie da się zauważyć zewnętrzny ruch. Burczymy i chrząkamy, wzruszamy ramionami i kiwamy głowami, a czasami wypowiadamy kilka słów. Nie różni się to specjalnie od tego, co było wcześniej. Zasmuca mnie jednak to, że zapomnieliśmy naszych imion. Już pomijając wszystko inne, to wydaje mi się najbardziej tragiczne. Tęsknię za swoim i opłakuję te należące do innych, ponieważ chciałbym ich kochać, a nie wiem, kim są. • • • Setki z nas żyją w budynkach opuszczonego lotniska gdzieś na obrzeżach wielkiego miasta. Najwyraźniej nie potrzebujemy schronienia ani ciepła, ale lubimy mieć wokół siebie ściany i dachy nad głowami. Inaczej po prostu

pałętalibyśmy się po otwartej przestrzeni, w kłębach kurzu, a to byłoby dziwaczne i straszne. Wokół nas nie ma zupełnie nic – niczego, czego można by dotknąć albo na co popatrzeć. Nie ma też żadnych określonych granic, tylko my i otwarta otchłań nieba. Wyobrażam sobie, że tak właśnie jest, gdy jest się w pełni umarłym. Pustka, wszechogarniająca i absolutna. Wydaje mi się, że jesteśmy tutaj od dawna. Nadal mam całe swoje ciało, ale są tu starsi, z których zostało niewiele, tylko szkielety z zaciskającymi się resztkami mięśni, wysuszone na wiór. Jakimś sposobem wciąż się poruszają i reagują. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś z nas „umarł” ze starości. Może żyjemy wiecznie, nie wiem. Przyszłość jest dla mnie równie mglista jak przeszłość. Nie potrafię martwić się ani o jedną, ani o drugą, a i teraźniejszość nie jest szczególnie ważna. Można powiedzieć, że dzięki śmierci stałem się bardziej zrelaksowany. • • • Gdy znajduje mnie M, znów jeżdżę na ruchomych schodach. Jeżdżę na ruchomych schodach przynajmniej raz dziennie, w górę i w dół, całymi godzinami. To stało się rytuałem. Lotnisko jest opuszczone, ale czasami włącza się zasilanie – może to jakieś przepływy energii z generatorów głęboko pod ziemią. Nagle rozbłyskują światła i mrugają monitory, maszyny zaczynają pracować. Uwielbiam te chwile. To uczucie, gdy rzeczy wracają do życia. Stoję na stopniach i wznoszę się jak dusza ku niebiosom. Słodkie marzenie dzieciństwa, które teraz przypomina kiepski żart. Po jakichś trzydziestu rundach na górze zastaję czekającego na mnie M. To setki funtów mięśni i tłuszczu zwisające z sześciostopowego rusztowania. Brodaty, łysy, posiniaczony i nadgniły. Ten makabryczny widok pojawia się w polu widzenia w miarę wznoszenia się schodów. Czy to anioł witający mnie u bram? Jego poszarpane usta to zaśliniona, czarna dziura. Wskazuje w nieokreślonym kierunku. – Miasto – bełkocze. Kiwam głową i idę za nim. Wychodzimy, żeby zdobyć coś do jedzenia. Gdy człapiemy w stronę miasta, wokół nas tworzy się drużyna myśliwska. Nie jest trudno znaleźć ochotników na te ekspedycje, nawet jeśli nikt nie jest głodny. Skupienie myśli to tutaj rzadka sprawa i gdy się manifestuje, to wszyscy za nim podążamy. Inaczej całymi dniami tylko byśmy stali i zawodzili. Dużo stoimy i zawodzimy. W ten sposób mijają całe lata. Ciało odpada nam od kości, a my stoimy, czekając na to. Często się zastanawiam,

ile mam lat. • • • Miasto, w którym są Żywi, jest wygodnie blisko. Docieramy tam koło południa następnego dnia i zaczynamy szukać mięsa. Nowy głód to dziwne uczucie. Nie czujemy go w żołądkach – niektórzy z nas nawet ich nie mają. Czujemy go wszędzie po równo jako dręczące, osłabiające wrażenie, że nasze komórki się rozpadają. Poprzedniej zimy, gdy tak wielu Żywych dołączyło do Martwych i polowania stały się mało skuteczne, patrzyłem, jak niektórzy z moich przyjaciół stają się w pełni martwi. Przemiana nie była dramatyczna. Po prostu zwalniali i zatrzymywali się, a po chwili uświadamiałem sobie, że są ciałami. Początkowo mnie to niepokoiło, ale zauważanie, że ktoś z nas umiera, jest wbrew etykiecie. Zająłem się jęczeniem. Myślę, że świat się w zasadzie kończy, bo miasta, przez które przechodzimy, są tak samo wyniszczone, jak my. Budynki są pozapadane. Na ulicach pełno jest zardzewiałych samochodów. Większość szyb jest powybijana, a wiatr wyje między pustymi wieżowcami jak zwierzę porzucone, żeby umarło. Nie wiem, co się stało. Epidemia? Wojna? Zapaść społeczno-ekonomiczna? A może to po prostu My? Martwi zastępujący Żywych? To chyba nie jest takie ważne. Gdy już dotrzesz do końca świata, to nie ma wielkiego znaczenia, którą drogę wybierzesz. Gdy zbliżamy się do zrujnowanego apartamentowca, zaczynami węszyć za Żywymi. Ich zapach to nie woń potu i skóry, ale musujący żar energii życiowej, jak zjonizowany posmak błyskawicy i lawendy. Nie czujemy tego nosami. To uderza nas gdzieś głębiej, w mózgi, jak wasabi[1]. Zbieramy się przy budynku i przebijamy do środka. Znajdujemy ich skulonych w małym pomieszczeniu z zabitymi oknami. Są ubrani gorzej od nas, mają na sobie brudne szmaty i wszystkim bardzo by się przydało golenie. M będzie miał krótką, jasną brodę przez resztę swojej Cielesnej egzystencji, ale wszyscy inni w naszej grupie są gładko ogoleni. To jedna z zalet bycia martwym, kolejna rzecz, którą już nie musimy się przejmować. Brody, włosy, paznokcie… Koniec walki z biologią. Nasze dzikie ciała wreszcie zostały poskromione. Powoli i niezgrabnie, ale z bezlitosnym zaangażowaniem ruszamy na Żywych. Pełne kurzu powietrze wypełnia się odgłosami strzałów z broni palnej, zapachem prochu i ogniem. Czarna krew ochlapuje ściany. Utrata ramienia, nogi czy części klatki piersiowej to drobiazg. Pomniejsza kwestia kosmetyczna. Ale

niektórzy z nas dostają kulkę w mózg i padamy. Najwyraźniej w tej wysuszonej, szarej gąbce nadal jest coś wartościowego, ponieważ gdy ją tracimy, stajemy się ciałami. Zombie po mojej lewej i prawej stronie z mokrym łupnięciem padają na ziemię. Ale jest nas wielu. Mamy przytłaczającą przewagę. Siadamy nad Żywymi i jemy. Jedzenie nie jest przyjemną czynnością. Przeżuwam ludzką rękę i nienawidzę tego. Nienawidzę słuchać krzyków, bo nie lubię bólu, nie lubię krzywdzić ludzi, ale teraz tak wygląda świat. Tak właśnie robimy. Oczywiście, jeżeli nie zjem całego ciała, jeśli zostawię mózg, to podniesie się i pójdzie za mną na lotnisko, a to może sprawić, że poczuję się lepiej. Przedstawię go wszystkim i może przez chwilę postoimy i pozawodzimy. Trudno teraz powiedzieć, co to „przyjaźń”, ale to mogłoby być coś w tym rodzaju. Jeśli się powstrzymam, jeśli zostawię dość dużo… Ale nie zostawiam. Nie mogę. Jak zawsze, zabieram się od razu do najlepszej części, co sprawia, że moja głowa rozjaśnia się jak projektor filmowy. Jem mózg i przez jakieś trzydzieści sekund mam wspomnienia. Przebłyski parad, perfum, muzyki… życia. Potem bledną, podnoszę się i wszyscy zabieramy się z miasta, nadal szarzy i zimni, ale czując się nieco lepiej. Niezupełnie „dobrze”, nie „szczęśliwi”, na pewno nie „żywi”, ale… odrobinę mniej martwi. To najlepsze, co możemy zrobić. Człapię za grupą, aż miasto za naszymi plecami znika. Moje kroki są nieco cięższe niż kroki pozostałych. M cofa się i kładzie mi rękę na ramieniu. Wie, że nie lubię pewnych niezbędnych nam rzeczy. Wie, że jestem trochę bardziej wrażliwy niż inni. Czasem się ze mną drażni, skręca moje potargane, czarne włosy w loczki i mówi „Baba. Taka… baba”. Ale wie, kiedy traktować moje przygnębienie poważnie. Klepie mnie wtedy po ramieniu i tylko na mnie patrzy. Jego twarz nie jest już w stanie wyrazić emocjonalnych niuansów, ale wiem, co chce powiedzieć. Kiwam głową i idziemy dalej. Nie wiem, dlaczego musimy zabijać ludzi. Nie wiem, czemu ma służyć żucie ludzkiego mięsa. Kradnę to, co ma ono, a czego mnie brakuje. Ono znika, a ja zostaję. To proste, ale bezsensowne. Arbitralne zasady narzucone przez jakiegoś szalonego prawodawcę w Niebie. Ale dzięki temu nadal chodzę, więc trzymam się tego. Jem, aż przestanę jeść, a potem jem znowu. Jak to się zaczęło? Jak staliśmy się tym, czym jesteśmy? Czy to był jakiś tajemniczy wirus? Promieniowanie gamma? Starożytna klątwa? Czy może coś jeszcze bardziej absurdalnego? Nikt wiele o tym nie mówi. Jesteśmy tutaj i tak już jest. Nie narzekamy. Nie zadajmy pytań. Zajmujemy się własnymi sprawami. Istnieje przepaść między mną a światem na zewnątrz mnie. Dziura tak wielka, że moje uczucia nie mogą jej pokonać. Zanim moje krzyki dotrą na drugą stronę, zamienią się w pochrząkiwania.

• • • W hali przylotów wita nas mały tłumek, patrzący na nas głodnymi oczami lub oczodołami. Zrzucamy nasz umęczony ładunek na podłogę – dwóch mocno naruszonych mężczyzn, kilka mięsistych nóg oraz pozbawioną kończyn i głowy klatkę piersiową, wszystko jeszcze ciepłe. Nazwijcie to resztkami. Nazwijcie to odpadkami. Nasi Martwi kamraci rzucają się na nie i jedzą wprost z podłogi jak zwierzęta. Życie pozostałe w tych komórkach ocali ich przed pełną śmiercią, ale Martwy, który nie poluje, nigdy nie będzie zadowolony. Jak ludzie morza, pozbawieni owoców i warzyw, zawsze będą się zmagać z brakami, słabi i puści w środku, ponieważ nowy głód to samotny potwór. Burkliwie przyjmuje brązowe mięso i ciepławą krew, ale pożąda bliskości, ponurego poczucia spotkania ich i naszych oczu w tych finalnych chwilach, jakiegoś mrocznego negatywu miłości. Macham ręką do M i wyrywam się z tłumu. Dawno już przywykłem do przytłaczającego odoru Martwych, ale smród, który dziś ich otacza, jest wyjątkowo obrzydliwy. Oddychanie nie jest konieczne, ale potrzebuję powietrza. Wychodzę do hali przylotów i jeżdżę na taśmociągach. Stoję na taśmie i patrzę na widok przesuwający się za oknem. Niewiele tu do oglądania. Zielenią się pasy startowe, zarastające trawą i krzakami. Samoloty stoją bez ruchu na betonie, jak wieloryby wyrzucone na brzeg, białe i monumentalne. Moby Dick wreszcie pokonany. Wcześniej, gdy żyłem, nigdy mi się to nie udawało. Stać spokojnie, obserwować świata dookoła i nie myśleć praktycznie o niczym. Pamiętam wysiłek. Pamiętam cele i terminy. Osiągnięcia i ambicje. Pamiętam, że byłem obowiązkowy, zawsze wszędzie na czas. Teraz po prostu stoję na taśmociągu, bawiąc się jazdą. Dojeżdżam do końca, zawracam i jadę w drugą stronę. Świat został przedestylowany. Bycie martwym jest łatwe. Po kilku godzinach na drugim taśmociągu zauważam kobietę. Nie zatacza się ani nie jęczy jak większość z nas; tylko jej głowa kołysze się z boku na bok. Podoba mi się to, że nie zatacza się i nie jęczy. Chwytam jej spojrzenie i gapię się na nią, gdy się zbliżamy. Mijamy się, a potem jedziemy na przeciwne końce hali. Krzywię się, a ona krzywi się w odpowiedzi. Przy naszym trzecim spotkaniu zasilanie lotniska pada i zatrzymujemy się dokładnie obok siebie. Świszczę przywitanie, a ona odpowiada, opuszczając ramię. Podoba mi się. Sięgam i dotykam jej włosów. Podobnie, jak w moim przypadku, jest we wczesnym stadium rozkładu. Skórę ma bladą, a oczy

zapadnięte, ale nie widać odsłoniętych kości ani organów wewnętrznych. Jej tęczówki mają ten szczególny, świetlisty odcień grafitu, charakterystyczny dla wszystkich Martwych. Pochowano ją w czarnej spódnicy i obcisłej, białej bluzce zapinanej na guziki. Podejrzewam, że była recepcjonistką. Na piersi ma przypiętą srebrną plakietkę z imieniem. Ma imię. Gapię się uważnie na plakietkę. Pochylam się nisko, trzymając głowę zaledwie kilkanaście centymetrów od jej piersi, ale to nie pomaga. Litery wirują i rozmywają się, nie potrafię ich poskładać. Jak zawsze uciekają mi, zmieniając się w rządek pozbawionych znaczenia kresek i kropek. Kolejna nieumarła ironia – plakietki z imionami i gazety. Odpowiedzi na nasze pytania są wszędzie dookoła, a my nie umiemy czytać. Wskazuję na plakietkę i spoglądam jej w oczy. – Twoje… imię? Patrzy na mnie pustym wzrokiem. Pokazuję na siebie i wypowiadam zapamiętany fragment własnego imienia. – Rrr. Potem znów wskazuję na nią. Spogląda na podłogę. Potrząsa głową. Nie pamięta. Nie ma nawet Pierwszej Zgłoski jak M i ja. Jest nikim. Ale czy nie mam za dużych oczekiwań? Biorę ją za rękę. Schodzimy z taśmociągów i z wyciągniętymi ramionami idziemy wzdłuż barierki, która je oddziela. Ta kobieta i ja zakochaliśmy się w sobie. Czy też zapałaliśmy do siebie tym, co zostało z miłości. Pamiętam, czym wcześniej była miłość. Był to złożony zestaw czynników emocjonalnych i biologicznych. Mieliśmy skomplikowane testy do zaliczenia, więzi do stworzenia, upadki i wzloty, łzy i wybuchy euforii. To była męka i ledwie działała, ale to było żywe. Nowa miłość jest łatwiejsza. Prostsza. Ale tylko trochę. Moja dziewczyna nie mówi zbyt dużo. Spacerujemy po pustych korytarzach lotniska, od czasu do czasu mijając kogoś gapiącego się przez okno albo w ścianę. Próbuję myśleć o rzeczach do powiedzenia, ale nic nie przychodzi mi do głowy, a gdyby coś przyszło, to pewnie i tak nie byłbym w stanie tego powiedzieć. To wielka frustracja związana z moją egzystencją. W głowie stawiam skomplikowane rusztowania słów, by sięgnąć sufitu katedry i namalować swoje myśli, ale gdy otwieram usta, wszystkie znikają. Jak dotąd, udało mi się wypowiedzieć najwięcej cztery sylaby, zanim mnie zatkało. A niewykluczone, że jestem najbardziej wygadanym zombie na tym lotnisku. Nie wiem, dlaczego nie mówimy. Ta chmura przytłaczającej ciszy, która zalega nad naszym pośmiertnym światem, oddziela nas od siebie jak tafla pleksiglasu rozmówców w więzieniu. Przyimki są bolesne, rodzajniki trudne,

przymiotniki są zdecydowanie poza naszymi możliwościami. Czy ta niemowa to prawdziwe fizyczne upośledzenie? Czy jeden z wielu symptomów bycia Martwym? A może nie zostało nam już nic do powiedzenia? Prowadzę z moją dziewczyną rozmowy, testując tych kilka kulawych zdań i płytkich pytań, próbując wywołać jakąś reakcję z jej strony, jakikolwiek przebłysk rozumu. Ale ona tylko patrzy na mnie jak na dziwaka. Chodzimy przez kilka godzin bez celu, a potem ściska moją dłoń i zaczyna mnie gdzieś prowadzić. Schodzimy w dół po schodach, bo windy nie działają i wychodzimy na płytę lotniska. Wzdycham ze znużeniem. Zabiera mnie do kościoła. Martwi zbudowali świątynię na pasie startowym. Kiedyś, dawno temu, ktoś zepchnął wszystkie trapy samolotowe w jedno miejsce i ustawił je w kręgu, tworząc coś w rodzaju amfiteatru. Zbieramy się tutaj, stoimy, unosimy ramiona i zawodzimy. W środku starzy Kościści machają swoimi kościstymi kończynami, przez zęby wydając z siebie zgrzytliwe, pozbawione słów kazania. Nie rozumiem, o co w tym chodzi. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas to rozumiał. Ale tylko wtedy celowo zbieramy się pod groźnym, otwartym niebem. Te puste, kosmiczne usta, odległe góry przypominające zęby w szeroko rozwartych szczękach, czekających, żeby nas pożreć. Żeby nas połknąć i posłać tam, gdzie przypuszczalnie powinniśmy być. Moja dziewczyna wydaje się znacznie bardziej pobożna ode mnie. Zamyka oczy i macha rękami w sposób, który wygląda prawie na żarliwy. Stoję obok niej i w ciszy unoszę ramiona w powietrze. Na jakiś niewidoczny sygnał, może jej zapał, Kościści przerywają swoje kazania i gapią się na nas. Jeden z nich rusza w naszą stronę, wspina na schody i chwyta nas oboje za nadgarstki. Prowadzi nas w dół, do kręgu i unosi nasze ręce. Wydaje z siebie jakby ryk, nieziemski dźwięk, jakby odgłos powietrza przepływającego przez pęknięty róg myśliwski, szokująco głośny, który powoduje, że z drzew zrywają się ptaki. Wierni mamroczą w odpowiedzi i jest po wszystkim. Jesteśmy małżeństwem. Wycofujemy się z powrotem na schody. Nabożeństwo trwa dalej. Moja nowa żona zamyka oczy i kołysze ramionami. Dzień po naszym ślubie mamy dzieci. Mała grupa Kościstych zatrzymuje nas w holu i pokazuje je nam. Chłopiec i dziewczynka, oboje około sześciu lat. Chłopiec to blondynek z kędziorami, o szarej skórze i szarych oczach, niegdyś pewnie należący do rasy kaukaskiej. Dziewczynka jest ciemniejsza, ma czarne włosy, popielato-brązową skórę i głębokie cienie wokół stalowych oczu. Może być Arabką. Kościści popychają ich naprzód. Dzieci uśmiechają się do nas niepewnie i tulą się do naszych nóg. Klepię je po główkach i pytam o imiona, ale ich nie mają. Wzdycham i wraz z żoną idziemy dalej, trzymając nasze nowe dzieci za ręce.

Właściwie nie spodziewałem się tego. To wielka odpowiedzialność. Młody Martwy jest pozbawiony tych naturalnych instynktów, które mają dorośli. Muszą zostać wywołane i podtrzymywane. A dzieci nigdy nie dorosną. Postawione na naszej drodze zostaną małe i zgniłe, potem zmienią się w małe szkielety, poruszające się, lecz puste, mózgi wyschną w ich czaszkach, powtarzając odruchowe działania i rytuały, aż któregoś dnia, co mogę tylko przypuszczać, kości się rozpadną i dzieci po prostu znikną. Popatrzcie tylko na nie. Patrzcie, gdy ja i moja żona puszczamy ich rączki, a one wychodzą na zewnątrz, żeby się pobawić. Drażnią się nawzajem i uśmiechają. Bawią się rzeczami, które nawet nie są zabawkami – zszywaczami, kubkami i kalkulatorami. Chichoczą i śmieją się, jednak wyschnięte gardła sprawiają, że brzmi to tak, jakby się krztusiły. Mają wyczyszczone mózgi, nie oddychają, ale wciąż trzymają się na granicy. Zostaną z nami tak długo, jak tylko będą mogły. Patrzę, jak w bladym świetle dnia znikają na końcu holu. Gdzieś głęboko w sobie, w jakiejś mrocznej i zasnutej pajęczynami komnacie czuję, że coś drgnęło. [1] Wasabi – tzw. chrzan japoński.

2 Znów nadszedł czas karmienia.

Nie wiem, ile czasu minęło od naszego ostatniego polowania, pewnie kilka dni, ale czuję to. Czuję, że impulsy elektryczne w moich kończynach słabną, zwalniają. W głowie cały czas mam wizje krwi, tej lśniącej, hipnotyzującej czerwieni, przepływającej przez jasnoróżowe tkanki i fraktale Pollocka[2], pulsującej i wibrującej życiem. Na dworze znajduję M rozmawiającego z jakimiś dziewczynami. On trochę się ode mnie różni. Wydaje się naprawdę cieszyć z towarzystwa kobiet, a jego lepsza od przeciętnej dykcja sprawia, że otwierają usta z podziwu. Ale on zachowuje dystans. Wyśmiewa je. Kościści kiedyś próbowali go ożenić, ale po prostu odwrócił się i odszedł. Czasami się zastanawiam, czy ma jakąś filozofię. Może nawet światopogląd. Chciałbym z nim usiąść i spróbować jego mózgu, tylko mały kawałeczek z płata czołowego, żeby posmakować jego myśli. Ale za duży z niego twardziel, żeby się tak odsłonić. – Miasto – mówię, kładąc dłoń na żołądku. – Jedzenie. Dziewczyny, z którymi rozmawiał, popatrzyły na mnie i odeszły, szurając nogami. Zauważyłem, że wywołuję u niektórych ludzi tutaj nerwowość. – Dopiero… jadłeś – mówi M, nieco marszcząc brwi. – Dwa dni… temu. Znów dotknąłem żołądka. – Czuję pusty. Czuję… martwy. Kiwa głową. – Mał…żeństwo. Wpatruję się w niego. Potrząsam głową i mocniej ściskam żołądek. – Potrzebuję. Idź… zbierz innych. Wzdycha i odchodzi, uderzając mnie mocno po drodze, ale nie jestem pewny, czy to było zamierzone. W końcu, mimo wszystko, jest zombie. Udaje mu się znaleźć kilkoro innych chętnych i tworzymy mały oddział. Bardzo mały. Niebezpiecznie mały. Ale nie dbam o to. Nie pamiętam, żebym kiedyś był tak głodny. Ruszamy w stronę miasta. Idziemy autostradą. Jak wszystko inne, drogi przejmuje natura. Maszerujemy pustą szosą, pod obrośniętymi bluszczem wiaduktami. Moje szczątkowe wspomnienia tych dróg dramatycznie odbiegają od ich obecnego spokoju. Biorę głęboki haust słodkiego, cichego powietrza. Zapuszczamy się w miasto dalej niż zwykle. Jedyne zapachy, które wyczuwam, to rdza i kurz. Coraz trudniej spotkać chodzących swobodnie Żywych, a ci, którzy mają schronienie, rzadziej je opuszczają. Podejrzewam, że ich początkowe fortece stają się samowystarczalne. Wyobrażam sobie rozległe ogrody założone w wykopach, pełne marchewek i fasoli. Bydło w zagrodach. Pola ryżowe. Takie fortece są w całym kraju, ale największa z nich znajduje się właśnie tutaj, w naszym mieście. Widać ją na tle zamglonego horyzontu, jej przesuwany dach otwarty, by wpuścić światło słoneczne. W powietrzu trzepoczą wyblakłe strzępy

bannerów reklamowych operatorów telefonii komórkowej. Wreszcie wyczuwamy nasze ofiary. Nagły i intensywny zapach życia drażni nasze nozdrza. Są bardzo blisko i jest ich wiele. Może nawet połowa tego, co nas. Wahamy się, zbici w grupkę. M patrzy na mnie. Patrzy na naszą grupkę, a potem znów na mnie. – Nie – mamrocze. Pokazuję w stronę zniszczonego, zapadniętego drapacza chmur, z którego dochodzi aromat, jak animowany wąs zapachu kuszący chodź… – Jeść – nalegam. M potrząsa głową. – Za… dużo. – Jeść. Znów spogląda na grupę. Węszy w powietrzu. Reszta jest niezdecydowana. Kilkoro także niucha niepewnie, ale reszta jest bardziej ukierunkowana, jak ja. Pomrukują, ślinią się i kłapią zębami. Zaczynam się denerwować. – Potrzebuję! – krzyczę, patrząc na M. – Chodź. Odwracam się i zaczynam pospiesznie człapać w stronę wieżowca. Skupione myśli. Reszta niepewnie idzie za mną. M mnie dogania i idzie obok, patrząc na mnie z niepewną miną. Nasza grupa, do niespotykanego stopnia zdopingowana moją desperacką energią, przepycha się przez obrotowe drzwi i rusza przez ciemne korytarze. Trzęsienie ziemi lub jakiś wybuch zniszczyły część fundamentów i cała budowla pochyla się pod dziwnym kątem. Trudno odnaleźć się w zygzakujących korytarzach, a przechylone podłogi sprawiają, że trudno nawet chodzić, ale zapach jest coraz silniejszy. Po kilku ciągach schodów już ich nawet słyszę, hałasujących dookoła i rozmawiających ze sobą tymi stałymi, melodyjnymi strumieniami słów. Mowa zawsze była dla mnie jak dźwiękowy odpowiednik feromonów, i drgam lekko, gdy dociera do moich uszu. Nie spotkałem jeszcze innego zombie, który podzielałby mój zachwyt dla tych jedwabistych rytmów. M uważa to za chory fetysz. Gdy zbliżamy się do zajętego przez nich piętra, niektórzy z nas zaczynają głośno jęczeć i Żywi nas słyszą. Jeden z nich krzyczy na alarm i słyszę, jak odbezpieczają broń, ale się nie wahamy. Przebijamy się przez ostatnie drzwi i ruszamy na nich. M burczy, gdy widzi, ilu ich jest, ale wraz ze mną rzuca się na najbliższego człowieka i trzyma go za ramię, podczas gdy ja rozrywam mu gardło. Usta zalewa mi płomienny, czerwony smak krwi. Wciągam iskrę życia, która wystrzeliwuje z jego komórek jak cytrusowa mgiełka z obieranej pomarańczy. Mrok w pomieszczeniu pulsuje od wystrzałów z broni palnej. Jak na nasze standardy mają znaczącą przewagę liczebną – na każdego z nich przypada tylko

troje z nas – ale coś zdaje się nam sprzyjać. Nasza obłędna szybkość jest nietypowa dla Martwych, a nasza ofiara nie jest na to przygotowana. Czy to wszystko wychodzi ode mnie? Stworzenia pozbawione żądz nie ruszają się szybko, ale podążają za mną, a ja jestem gniewnym wirem. Co mi się stało? Czy mam po prostu zły dzień? Jest jeszcze jeden czynnik dający nam przewagę. Ci Żywi nie są weteranami. Są młodzi. To w większości nastolatki, chłopcy i dziewczyny. Jeden z nich ma tak potworny trądzik, że w tym migoczącym świetle łatwo byłoby go zastrzelić przez pomyłkę. Ich przywódcą jest nieco straszy od nich chłopak z wystrzępioną bródką, stojący na biurku na środku pomieszczenia i wykrzykujący pełne paniki polecenia do swoich ludzi. Gdy padają na podłogę pod naporem żywych trupów, gdy ściany znaczą krople krwi, ten chłopak pochyla się opiekuńczo nad małą postacią przycupniętą za nim na biurku. To dziewczyna, może dziewiętnastoletnia, napinająca drobne ciało, aby zrównoważyć odrzut broni, gdy strzela na ślepo w ciemność. Rzucam się przez pokój i chwytam buty chłopaka. Podcinam mu nogi i upada, mocno uderzając głową w kant biurka. Bez wahania rzucam się na niego i wgryzam się w jego szyję. Potem wbijam palce w pęknięcie w czaszce i siłą otwieram jego głowę, jakby to była muszla małża. Wewnątrz pulsuje jego mózg, gorący i różowy. Wgryzam się głęboko, mocno, żarłocznie i… • • • …jestem Perry Kelvin, mam dziewiętnaście lat i dorastam na rolniczym zadupiu. Wszystkie niebezpieczeństwa są na jakimś dalekim wybrzeżu i tutaj się nimi nie przejmujemy. Między rzeką a pasmem górskim biegnie wprawdzie płot z łańcuchów, ale życie jest prawie normalne. Jestem w szkole. Uczę się o George’u Washingtonie. Jeżdżę na rowerze po zakurzonych drogach, czując ciepło na szyi. Moja szyja. Szyja mnie boli… • • • Jem kawałek pizzy w towarzystwie mamy i taty. To moje urodziny i robią, co mogą, żeby to uczcić, choć ich pieniądze nie są już wiele warte. Właśnie

skończyłem jedenaście lat i nareszcie zabierają mnie na jeden z filmów o zombie, których tyle ostatnio powstało. Jestem taki przejęty, że ledwie czuję smak pizzy. Biorę ogromny kęs i w gardle staje mi gruby kawałek sera. Krztuszę się, a moi rodzice się śmieją. Plama z sosu pomidorowego na mojej koszuli jest jak… • • • Mam piętnaście lat, patrzę przez okno mojego nowego domu. Promienie słoneczne ledwie się przebijają przez chmury i wpadają przez otwarty dach Twierdzy. Znowu jestem w szkole, słuchając o gramatyce i próbując nie gapić się na piękną dziewczynę, która siedzi koło mnie. Ma krótkie, nastroszone blond włosy i niebieskie oczy, które migoczą z rozbawienia. Dłonie mi się pocą. Czuję suchość w ustach. Gdy kończy się lekcja, zaczepiam ją na korytarzu. – Cześć. – Cześć – mówi. – Jestem tu nowy. – Wiem. – Mam na imię Perry. Uśmiecha się. – Jestem Julie. Jej oczy błyszczą. Uśmiecha się. Patrzę na aparat, który ma na zębach. O takich oczach, jak jej, pisze się powieści i wiersze. Mówi… • • • – Perry – szepcze mi do ucha Julie, gdy całuję jej szyję. Splata swoje palce z moimi i ściska je mocno. Całuję ją głęboko i wolną dłonią gładzę tył głowy, wplatając palce we włosy. Patrzę jej w oczy. – Chcesz tego? – pytam bez tchu. Uśmiecha się. Zamyka oczy. – Tak – mówi. Przyciskam ją do siebie. Chcę być jej częścią. Nie tylko w niej, ale wszędzie wokół niej. Chcę, żeby nasze klatki piersiowe się otworzyły, a nasze serca

połączyły. Chcę, żeby nasze komórki splotły się jak żywy warkocz. • • • A teraz jestem starszy, mądrzejszy, gnam na motocyklu w dół zapomnianego bulwaru w centrum miasta. Julie siedzi za mną, jej ramiona obejmują moją pierś, nogi zaplotła wokół moich. Uśmiecha się, pokazując idealnie proste zęby. Już nie dzielę z nią tego uśmiechu, wiem o tym i zaakceptowałem ten stan rzeczy, nawet jeśli ona tego nie zrobiła. Ale przynajmniej mogę ją chronić. Jest tak nieznośnie piękna i czasami w głowie widzę naszą wspólną przyszłość, moja głowa, głowa mnie boli, o mój Boże, moja głowa jest… • • • Stop. Kim jesteś? Niech wspomnienia się rozpłyną. Oczy cię pieką – zamrugaj. Odetchnij chrapliwie. Znów jesteś sobą. Jesteś nikim. Witaj z powrotem. • • • Pod palcami czuję wykładzinę. Słyszę strzały. Podnoszę się i rozglądam wokół, oszołomiony i niepewny. Nigdy dotąd nie miałem tak głębokiej wizji, jakby przez moją głowę przelatywało całe życie. W oczach czuję ukłucia łez, ale w kanalikach nie ma już płynu. Uczucia płoną jak gaz pieprzowy. Pierwszy raz od śmierci czuję ból. Słyszę obok siebie krzyk i odwracam się. To ona. Jest tutaj. Julie jest tutaj, skulona w kącie, nieuzbrojona, płacząca i krzycząca, gdy zbliża się do niej M. Zawsze wyszukuje sobie kobietę. Ich wspomnienia są dla niego jak porno. Wciąż jestem zdezorientowany, niepewny tego, gdzie albo kim jestem. Ale przynajmniej

mogę ją chronić. Odpycham M na bok. – Nie – warczę. – Moja. Obnaża zęby, jakby miał się na mnie rzucić, ale w ramię trafia go kulka i człapie przez pomieszczenie, żeby pomóc dwóm innym zombie poradzić sobie z ciężko uzbrojonym dzieciakiem. Podchodzę do dziewczyny. Na chwilę zaczynają odzywać się moje instynkty. Moje ramiona i szczęki przepełnia potrzeba ranienia i rozdzierania. Ale ona znowu krzyczy i coś we mnie przeskakuje, a te uczucia bledną. Nie jestem nikim. Jestem dziewięcioletnim chłopcem. Jestem piętnastoletnim chłopcem. Jestem… Ciska mi nóż w głowę. Jego czubek wbija mi się dokładnie w środek czoła i dygocze tam, ale nie wszedł na więcej niż cal, więc tylko podrażnił mój płat czołowy. Wyciągam go i odrzucam. Wyciągam ręce, mrucząc łagodnie, ale jestem bezradny. Jak mam się wydawać niegroźny, skoro po podbródku ścieka mi krew jej ukochanego? Teraz dzieli mnie od niej tylko kilkadziesiąt centymetrów. W spodniach szuka kolejnej broni. Za moimi plecami Martwi kończą już swoją rzeź. Wkrótce zwrócą uwagę na ciemny kąt pokoju. Biorę głęboki wdech. – Ju…lie – mówię. Spływa to po moim języku jak miód. Czuję ciepło, wypowiadając jej imię. Oczy jej się rozszerzają. Zamiera. – Julie – mówię ponownie. Wyciągam ręce. Pokazuję na zombie za sobą. Potrząsam głową. Wpatruje się we mnie, nie dając żadnego znaku, że rozumie. Ale kiedy sięgam, żeby jej dotknąć, nie porusza się. I nie atakuje mnie. Wolną ręką sięgam do rozbitej głowy poległego zombie i nabieram garść czarnej, pozbawionej życia krwi. Powoli, łagodnymi ruchami, rozsmarowuję ją na jej twarzy, szyi i ubraniu. Nawet się nie wzdryga. Prawdopodobnie wpadła w katatonię. Biorę ją za rękę i ciągnę, by wstała. W tej chwili M i inni kończą pożerać swoje ofiary i odwracają się, żeby rozejrzeć się po pomieszczeniu. Patrzą na mnie. Patrzą na Julie. Idę do nich, mocno ściskając jej dłoń. Idzie chwiejnie za mną, gapiąc się prosto przed siebie. M podejrzliwie wciąga powietrze. Ale wiem, że czuje dokładnie to, co ja. Nic. Tylko nieprzyjemną woń krwi Martwych. Są nią ochlapane ściany, przesiąkły nią nasze ubrania, jest nią starannie pokryta młoda, Żywa dziewczyna, blask jej życia ukryty jest pod jej ciemną, przytłaczającą wonią. Bez słowa wychodzimy z wieżowca i ruszamy w stronę lotniska. Idę przez mrok przepełniony dziwnymi, kalejdoskopowymi myślami. Julie idzie za mną,

szeroko otwartymi oczami wpatrując się w tył mojej głowy. Drżą jej wargi. [2] Fraktal (łac. fractus – złamany, cząstkowy) – obiekt samopodobny.

3 Gdy już dostarczyliśmy resztę mięsa tym, którzy nie polują – Kościstym, dzieciom, matkom – zabieram Julie do swojego domu. M i inni obrzucają mnie zaciekawionymi spojrzeniami, gdy odchodzę. Ponieważ wymaga to tak wielkiego opanowania, akt przekształcenia Żywego budzi fascynację Martwych, to tajemnica porównywalna z narodzinami. Robią mi mnóstwo miejsca w korytarzach,

a niektórzy uroczyście kiwają głowami. Ściskając dłoń Julie, prowadzę ją w dół, przez tunel, do mojego domu, boeinga 747. Nie jest zbyt przestronny, miejsce w nim nie jest zagospodarowane zbyt praktycznie, ale to najbardziej odizolowane miejsce na lotnisku, a ja cenię sobie prywatność. Czasami nawet pobudza to moją otępiałą pamięć. Patrząc na swoje ubranie, wydaję się sobie kimś, kto przypuszczalnie dużo podróżował. Czasem, gdy tu „śpię”, czuję słabe wrażenie wznoszenia się, podmuchy powietrza z klimatyzacji owiewające mi twarz, wilgotną obrzydliwość kanapek zapakowanych w folię. A potem świeżą, cytrynową energię poisson[3] w Paryżu. Ogień tajine[4] w Maroko. Czy wszystkich tych miejsc już nie ma? Ciche ulice, kawiarnie pełne zakurzonych szkieletów? Julie i ja stoimy w centralnym przejściu, patrząc na siebie. Wskazuję na miejsce przy oknie i unoszę brwi. Nie spuszczając mnie z oka, tyłem wchodzi w rząd i siada. Ściska podłokietniki tak, jakby samolot spadał w płomieniach. Siadam przy przejściu i wydaję z siebie bezwiedny świst, patrząc dokładnie przed siebie na stertę memorabiliów. Za każdym razem, gdy idę do miasta, przynoszę coś, co przyciągnęło mój wzrok. Układanka. Stłuczona szklanka. Barbie. Prezerwatywa. Kwiaty. Gazety. Książki. Przynoszę je tutaj, to swojego domu, rozkładam je na siedzeniach i w przejściach, a później godzinami się na nie gapię. Sterty sięgają już do sufitu. M ciągle mnie pyta, dlaczego to robię. Nie mam odpowiedzi. – Nie… jeść – wystękuję do Julie, patrząc jej w oczy. – Ja… nie zjem. Wpatruje się we mnie. Wargi ma zaciśnięte i blade. Pokazuję na nią. Otwieram usta i pokazuję na swoje krzywe, zakrwawione zęby. Potrząsam głową. Wciska się w okno. W gardle rośnie jej przerażone kwilenie. To nie działa. – Bezpieczna – mówię jej, wzdychając. – Ty tu… bezpieczna. Wstaję i podchodzę do adaptera. Grzebię w swojej kolekcji płyt upchniętej w schowkach na bagaż i wyciągam jeden album. Biorę słuchawki i zakładam je Julie na uszy. Nadal jest sztywna ze strachu i ma szeroko otwarte oczy. Leci nagranie. Frank Sinatra. Słyszę go słabo przez słuchawki, jakby to była odległa mowa pochwalna niosąca się przez jesienne powietrze. Last night… when we were young… Zamykam oczy i pochylam się lekko. Łagodnie kołyszę głową do taktu dobiegających mnie dźwięków muzyki. Life was so new… so real, so hight… – Bezpieczna – mamroczę. – Ty… tu bezpieczna. …ages ago… last night… Gdy wreszcie otwieram oczy, twarz Julie jest inna. Przerażenie zbladło i patrzy na mnie z niedowierzaniem.