DANIEL SILVA
WIELKI SKOKThe Heist
Przełożyła
Agnieszka Andrzejewska
Jak zawsze dla mojej żony Jamie
i dzieci, Nicholasa i Lily
Większość skradzionych dzieł sztuki
przepada na zawsze... Jedyna dobra wiadomość jest taka,
że im lepsze malowidło, tym większa szansa,
że któregoś dnia się odnajdzie.
Edward Dolnick, W pogoni za sztuką
Kto kopie dół, ten może weń wpaść,
a tego, kto mur rozwala, ukąsić może żmija.
Księga Koheleta (Koh 10,8), Biblia Tysiąclecia
PROLOG
Osiemnastego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku z
kaplicy Oratorio di San Lorenzo w Palermo na Sycylii zniknął obraz Caravaggia Boże
Narodzenie ze św. Franciszkiem i św. Wawrzyńcem. Boże Narodzenie, jak popularnie mówi
się o tym obrazie, to jedno z największych arcydzieł Caravaggia. Namalował je w roku tysiąc
sześćset dziewiątym, będąc wówczas uciekinierem przed wymiarem sprawiedliwości,
poszukiwanym przez rzymskie władze papieskie za zabicie człowieka w bójce. Przez ponad
czterdzieści lat ta nastawa ołtarzowa pozostawała najintensywniej poszukiwanym
malowidłem świata. Jej los i miejsce, w którym się znajduje, były tajemnicą. Aż do tej pory...
Część pierwsza
Chiaroscuro
1.
Dzielnica St. James's, Londyn
Zaczęło się od katastrofy, no, ale w przypadku Juliana Isherwooda była to już reguła.
Od tak dawna miał reputację osoby, której wciąż się przydarza coś niefortunnego, że gdyby
przedstawiciele londyńskiego świata sztuki wiedzieli, co się stało (a nie wiedzieli), ani trochę
by się nie zdziwili. Isherwood, jak stwierdził kiedyś pewien kpiarz z działu starych mistrzów
w domu aukcyjnym Sotheby's, był patronem spraw beznadziejnych, ryzykantem ze
skłonnością do starannego przygotowywania planów, które kończyły się klapą, częstokroć nie
z jego winy. W rezultacie ludzie jednocześnie go podziwiali i mu współczuli, co się rzadko
zdarza u kogoś z jego pozycją. Dzięki Julianowi Isherwoodowi życie było nieco mniej nudne
i za to londyńska śmietanka go uwielbiała.
Jego galeria znajdowała się na rogu brukowanego placu znanego pod nazwą Mason's
Yard i zajmowała trzy piętra niszczejącego wiktoriańskiego budynku magazynowego, dawnej
własności domu towarowego Fortnum & Mason. Po jednej stronie miała londyńską siedzibę
niewielkiej greckiej firmy przewozowej, po drugiej - pub, odwiedzany przez ładne
urzędniczki, przyjeżdżające tu na skuterach. Wiele lat wcześniej, zanim londyński rynek
nieruchomości zalały kolejne fale pieniędzy arabskich i rosyjskich, galeria ta mieściła się na
stylowej New Bond Street czy też „New Bondstrasse", jak mówiono o tej ulicy w branży.
Kiedy jednak pojawiły się na niej butiki Hermesa, Burberry, Chanel, Cartiera i tak dalej,
Isherwood i jemu podobni niezależni marszandzi, specjalizujący się w obrazach starych
mistrzów o wartości muzealnej, nie mieli innego wyjścia, jak poszukać schronienia w
dzielnicy St. James's.
To nie było pierwsze wygnanie, do jakiego zmuszono Isherwooda. Urodził się w Paryżu
w przededniu drugiej wojny światowej jako jedyne dziecko słynnego handlarza dziełami
sztuki Samuela Isakowitza. Po inwazji Niemiec na Francję został przeniesiony na rękach
przez Pireneje i przeszmuglowany do Wielkiej Brytanii. Paryskie dzieciństwo i żydowskie
pochodzenie były jedynymi elementami jego skomplikowanej przeszłości, których Isherwood
nie ujawniał przed rozplotkowanym londyńskim światem sztuki. Był uważany za Anglika w
każdym calu - takiego, jak sam mawiał, który ma zepsute zęby, lubi dobre kolacyjki i o piątej
pija herbatę. To był niezrównany Julian Isherwood, dla przyjaciół Julie, dla kompanów od
kieliszka, na który pozwalał sobie od czasu do czasu - Juicy Julian, a dla historyków sztuki i
kustoszy, którzy regularnie korzystali z jego nieomylnego oka - Jego Świątobliwość. Był
człowiekiem niebywale lojalnym, ufnym aż do przesady, o nieskazitelnych manierach.
Właściwie nie miał wrogów - a to wyjątkowe osiągnięcie, jeśli się uwzględni fakt, że od
wieków żeglował po zdradliwych wodach świata sztuki. Przede wszystkim jednak Isherwood
był człowiekiem przyzwoitym, co jest rzadkością w dzisiejszych czasach, w Londynie czy
gdziekolwiek indziej.
Galeria Isherwood Fine Arts rozrosła się w pionie: obficie wypełnione magazyny
znajdowały się na parterze, biura na pierwszym piętrze, a oficjalna sala wystawowa na
trzecim. Sala ta, uważana często za najwspanialszą w całym Londynie, była dokładną repliką
wnętrza słynnej paryskiej galerii Paula Rosenberga, gdzie Isherwood spędził wiele
szczęśliwych godzin jako dziecko, nierzadko w towarzystwie samego Picassa. Biuro galerii
Isherwooda było labiryntem jak z książek Dickensa, pełnym stert pożółkłych katalogów i
monografii. Aby się do niego dostać, goście musieli przejść przez dwoje solidnych szklanych
drzwi, pierwsze prowadzące bezpośrednio z Mason's Yard, drugie u szczytu wąskich
schodów pokrytych poplamioną brązową wykładziną. Za drzwiami napotykali Maggie,
blondynkę o sennych oczach, która nie odróżniłaby Tycjana od papieru toaletowego.
Isherwood strasznie się kiedyś wygłupił, próbując ją uwieść, i nie umiejąc inaczej wybrnąć z
sytuacji, zatrudnił ją potem jako recepcjonistkę. W tej chwili polerowała właśnie paznokcie,
mimo że telefon na biurku dzwonił od dłuższego czasu.
- Możesz odebrać, Maggie? - zasugerował Isherwood życzliwie.
- Po co? - zapytała, bez śladu ironii w głosie.
- To może być coś ważnego.
Przewróciła oczami, z urazą podniosła w końcu słuchawkę i wymamrotała:
- Isherwood Fine Arts.
Kilka sekund później rozłączyła się bez słowa i powróciła do pracy nad paznokciami.
- I co? - spytał Isherwood.
- Nikt się nie odezwał.
- Bądź tak miła, złotko, i zidentyfikuj numer.
- Zadzwoni jeszcze raz.
Isherwood zmarszczył brwi i wrócił do szacowania obrazu opartego na okrytej suknem
sztaludze w centrum pomieszczenia - był to wizerunek Chrystusa objawiającego się Marii
Magdalenie, prawdopodobnie pędzla ucznia Francesca Albaniego. Isherwood niedawno
wyrwał to dzieło za marne grosze z pewnej rezydencji w Berkshire. Obraz na gwałt
potrzebował konserwacji, podobnie jak sam Isherwood. Marszand osiągnął wiek, który
urbaniści nazywają „jesienią życia". Nie jest to złota jesień, myślał ponuro, raczej późna, z
ostrym wiatrem i światełkami bożonarodzeniowymi wzdłuż Oxford Street. A jednak, w
szytym na miarę garniturze z Savile Row i z burzą siwych loków, Isherwood robił wrażenie
człowieka eleganckiego, choć może niezbyt delikatnego; sam określał swój wygląd jako pełne
godności zepsucie. Na tym etapie życia nie był w stanie osiągnąć niczego więcej.
- Zdawało mi się, że jakiś okropny Rosjanin miał wpaść o czwartej, żeby obejrzeć obraz
- rzekł nagle Isherwood, wciąż błądząc wzrokiem po przetartym płótnie.
- Okropny Rosjanin odwołał wizytę.
- Kiedy?
- Dziś rano.
- Dlaczego?
- Nie tłumaczył się.
- Czemu mi o tym nie powiedziałaś?
- Mówiłam.
- Bzdura.
- Musiałeś zapomnieć, Julianie. Tyle się ostatnio dzieje.
Isherwood rzucił Maggie miażdżące spojrzenie, przez cały czas zastanawiając się, jak
mogła mu się kiedyś podobać tak odpychająca istota. Następnie, jako że nie miał w
kalendarzu zapisanych żadnych innych spotkań i absolutnie nic lepszego do roboty, włożył
płaszcz i powędrował do Green's Restaurant and Oyster Bar, tym samym wprawiając w ruch
cały łańcuch wydarzeń, który miał się zakończyć kolejną katastrofą nie z jego winy. Było
dwadzieścia po czwartej, jeszcze trochę za wcześnie na tłum stałych klientów. Bar był pusty,
jeśli nie liczyć Simona Mendenhalla, wiecznie opalonego głównego licytatora z domu
aukcyjnego Christie's. Mendenhall wziął kiedyś mimowolnie udział w połączonej izraelsko-
amerykańskiej operacji wywiadowczej, mającej na celu przeniknięcie do dżihadystycznej
siatki terrorystycznej, nękającej Europę Zachodnią zamachami bombowymi. Isherwood
wiedział o tym, ponieważ sam odegrał w tej operacji niewielką rolę. Isherwood nie był
szpiegiem. Był pomocnikiem szpiegów, a w zasadzie jednego konkretnego szpiega.
- Julie! - wykrzyknął Mendenhall, po czym namiętnym głosem używanym do
zmiękczania niechętnych licytantów dodał: - Wyglądasz bosko. Schudłeś? Wracasz z
drogiego SPA? Nowa dziewczyna? Jaki masz sekret?
- Sancerre - odparł Isherwood, sadowiąc się przy swoim ulubionym stoliku przy oknie z
widokiem na Duke Street. I zamówił przeraźliwie zimną butelkę tego wina, ponieważ
kieliszek by nie wystarczył. Mendenhall wkrótce opuścił bar w swoim typowym teatralnym
stylu, zostawiając Isherwooda samego z jego myślami i winem - niebezpieczną kombinacją
dla mężczyzny, u którego wiek jest w natarciu, a kariera w pełnym odwrocie.
Jednak w końcu drzwi się otworzyły i z mroku mokrej ulicy wyłonili się dwaj kustosze
z National Gallery. Po nich wszedł ktoś z galerii Tate, a następnie delegacja z domu
aukcyjnego Bonhams pod wodzą odzianego w tweedy Jeremy'ego Crabbe'a, dyrektora działu
malowideł starych mistrzów. Po piętach deptał im Roddy Hutchinson, uznawany ogólnie za
najbardziej nieuczciwego handlarza dziełami sztuki w całym Londynie. Jego przybycie to był
zły znak, ponieważ dokądkolwiek udawał się Roddy, podążał za nim pulchny Oliver
Dimbleby. Jak można było się zatem spodziewać, wtoczył się do baru pięć minut później z
dyskrecją pociągu gwiżdżącego o północy. Isherwood chwycił swoją komórkę i zaczął
udawać, że odbywa pilną rozmowę, ale Oliver nie dał się na to nabrać. Ruszył prosto do jego
stolika - jak pies myśliwski za tropem lisa, przypominał sobie później Isherwood - i umościł
obfity zadek w fotelu obok.
- Domaine Daniel Chotard - przeczytał z aprobatą, wyjmując butelkę wina z kubełka z
lodem. - Czemu nie?
Był ubrany w błękitny garnitur, który do jego tęgiej sylwetki przylegał jak osłonka do
parówki, i nosił wielkie złote spinki do mankietów rozmiaru jednofuntówek. Policzki miał
okrągłe i różowe; z jego bladoniebieskich oczu bił blask zdradzający że dobrze się wyspał tej
nocy. Oliver Dimbleby był grzesznikiem pierwszej wody, ale sumienie nigdy mu nie
dokuczało.
- Nie zrozum mnie źle, Julie - rzekł, nalewając sobie hojnie Isherwoodowego wina - ale
wyglądasz jak kupa brudnej bielizny.
- Simon Mendenhall stwierdził coś przeciwnego.
- Simon zarabia na życie oszukiwaniem ludzi. Ja zaś jestem źródłem szczerej prawdy,
nawet jeśli bywa bolesna. - Dimbleby wpatrywał się w Isherwooda z autentyczną troską.
- Och, przestań się tak na mnie gapić, Oliverze.
- Jak?
- Jakbyś usiłował powiedzieć coś na pocieszenie, zanim lekarze ostatecznie odłączą
maszynę.
- Spoglądałeś ostatnio w lustro?
- Ostatnio unikam luster.
- Chyba się nie dziwię. - Dimbleby dolał sobie wina.
- Chciałbyś może coś do tego, Ołiverze? Trochę kawioru?
- Czyż zwykle się nie odwzajemniam?
- Nie, Oliverze. Prawdę mówiąc, gdybym tak wszystko podliczył, czego nie robię,
miałbyś kilka tysięcy funtów długu.
Dimbleby zignorował jego uwagę.
- O co chodzi, Julianie? Co cię trapi tym razem?
- W tej chwili, Oliverze, ty.
- To ta dziewczyna, nieprawdaż, Julie? Przez nią się tak frasujesz. Przypomnij mi, jak
ona się nazywa.
- Cassandra - rzucił Isherwood w stronę okna.
- Złamała ci serce, prawda?
- Nie ona jedna.
Dimbleby się uśmiechnął.
- Zdumiewa mnie, jak pojemne jest twoje serce. Oddałbym wiele za to, by się choć raz
zakochać.
- Jesteś największym kobieciarzem, jakiego znam, Oliverze.
- Bycie kobieciarzem ma bardzo niewiele wspólnego z zakochaniem. Kocham kobiety,
wszystkie kobiety. I tu jest pies pogrzebany.
Isherwood zapatrzył się na ulicę. Znów padało, a zaczynały się wieczorne godziny
szczytu.
- Sprzedałeś ostatnio jakieś obrazy? - zapytał Dimbleby.
- Kilka.
- Nic nie słyszałem.
- Bo transakcje były poufne.
- Bzdura - prychnął Ołiver. - Nie sprzedałeś niczego od miesięcy. Jednak to cię nie
powstrzymało przed dokonaniem nowych nabytków, nie mylę się? Ile malowideł masz
upchniętych w tym swoim magazynie? Dość, by zapełnić muzeum, i jeszcze zostałoby parę
tysięcy. A wszystkie wyschnięte na wiór i zimne jak trup.
Isherwood nie odpowiedział, zaczął tylko masować się po plecach. Ból w krzyżu zajął
ostatnio miejsce dotkliwego kaszlu. Zdaniem Isherwooda była jakaś poprawa - ta dolegliwość
przynajmniej nie przeszkadzała sąsiadom.
- Moja oferta jest wciąż aktualna - oświadczył Dimbleby.
- Jaka oferta?
- Daj spokój, Julie. Nie zmuszaj mnie, żebym powiedział to na głos.
Isherwood obrócił głowę o kilka stopni i spojrzał wprost w pulchną dziecinną twarz
Dimbleby'ego.
- Nie mówisz chyba o nabyciu mojej galerii?
- Jestem gotów dobrze zapłacić. Dam ci godziwą sumę za niewielką część twojej
kolekcji, tę, która nadaje się do sprzedaży, a reszty użyję do ogrzania budynku.
- To bardzo wspaniałomyślne z twojej strony - odparł Isherwood z ironią - ale ja mam
wobec galerii inne plany.
- Realistyczne?
Isherwood milczał.
- W porządku - rzekł Dimbleby. - Skoro nie chcesz, żebym przejął tę cholerną ruinę,
którą nazywasz galerią, przynajmniej pozwól sobie pomóc inaczej. Trzeba cię wyprowadzić z
twego obecnego „okresu błękitnego".
- Nie chcę żadnej z twoich dziewczyn, Oliverze.
- Nie mówię o dziewczynie. Mam na myśli ciekawą podróż, która pomoże ci zapomnieć
o kłopotach.
- Dokąd?
- Nad jezioro Como. Wszystko już zapłacone. Lot pierwszą klasą. Dwa noclegi w
luksusowym apartamencie w Villa d'Este.
- A co miałbym zrobić w zamian?
- Wyświadczyć mi małą przysługę.
- Jak małą?
Dimbleby poczęstował się kolejnym kieliszkiem wina i opowiedział Isherwoodowi
resztę.
Okazało się, że Dimbleby zawarł niedawno znajomość z mieszkającym we Włoszech
Anglikiem, który kolekcjonował dzieła sztuki zachłannie, ale bez pomocy
wykwalifikowanego eksperta, który by pokierował jego wyborami. Ponadto wyglądało na to,
że finanse Anglika ostatnio podupadły, dlatego musiał szybko sprzedać część swych zasobów.
Dimbleby zgodził się zerknąć po cichu na jego kolekcję, jednak teraz, przed samą podróżą,
nie mógł znieść myśli o locie samolotem. A przynajmniej tak twierdził. Isherwood
podejrzewał, że prawdziwe przyczyny wycofania się Dimbleby'ego z tej wyprawy leżały
gdzie indziej, bowiem Oliver Dimbleby zawsze miał ukryte motywy.
Tym niemniej coś w wizji nieplanowanej podróży spodobało się Isherwoodowi i wbrew
temu, co podpowiadał mu rozsądek, przyjął propozycję od razu. Tamtego wieczoru spakował
niewielki bagaż i o dziewiątej następnego ranka sadowił się już w fotelu w pierwszej klasie
samolotu linii British Airways, lot 576, bezpośrednio na lotnisko Mediolan-Malpensa.
Podczas lotu wypił tylko jeden kieliszek wina - jak sam sobie wytłumaczył, ze względu na
serce - więc o wpół do pierwszej, wsiadając do wynajętego mercedesa, umysł miał całkiem
świeży. Ruszył na północ w kierunku jeziora Como, nie mając mapy ani urządzenia
nawigacyjnego. Jako wielce poważany historyk sztuki, specjalista od malarzy weneckich,
Isherwood odbył w życiu niezliczone podróże do Włoch, gdzie krążył po kościołach i
muzeach. Mimo to zawsze chętnie korzystał z okazji, by tam wrócić, zwłaszcza gdy ktoś inny
za to płacił. Julian Isherwood był z urodzenia Francuzem, a z wychowania Anglikiem, ale w
jego zapadniętej piersi biło romantyczne, porywcze serce Włocha.
Angielski emigrant o podupadających finansach oczekiwał Isherwooda o drugiej.
Mieszkał bardzo okazale, według tego, co pośpiesznie skreślił Dimbleby w e-mailu, nad
południowo-zachodnią odnogą jeziora, niedaleko miasta Laglio. Isherwood przybył kilka
minut wcześniej i zastał imponującą bramę gościnnie otwartą. Za bramą znajdował się nowo
wybetonowany podjazd, który zawiódł go na żwirowy dziedziniec. Isherwood zaparkował
obok prywatnego nabrzeża posiadłości i ruszył wzdłuż kolekcji rzeźb ogrodowych do drzwi
frontowych. Nacisnął dzwonek, ale nikt na jego dźwięk nie zareagował. Isherwood sprawdził
godzinę i zadzwonił drugi raz, z identycznym rezultatem.
Wydawałoby się, że w tym momencie najrozsądniej byłoby wsiąść z powrotem do
wynajętego samochodu i jak najszybciej stamtąd wyjechać. Jednak Isherwood dotknął zasuwy
i, niestety, stwierdził, że jest otwarta. Uchylił drzwi, krzyknął pozdrowienie w głąb ciemnego
wnętrza, a potem wszedł niepewnie do wspaniałego korytarza. Natychmiast ujrzał kałużę krwi
na marmurowej posadzce, bose stopy wiszące w powietrzu i patrzącą na niego z góry
opuchniętą siną twarz. Isherwood poczuł, że kolana się pod nim uginają, i zobaczył, jak
posadzka się unosi. Klęczał na niej przez chwilę, aż minęła fala mdłości. Wtedy wstał
chwiejnie i zasłaniając dłonią usta, wyszedł z rezydencji, potykając się, i ruszył do
samochodu. I choć w owej chwili sobie tego nie uświadamiał, przez całą drogę przeklinał
wrednego tłuściocha Olivera Dimbleby'ego.
2.
Wenecja
Następnego dnia wcześnie rano Wenecja przegrała kolejną potyczkę w odwiecznej
walce z morzem. Niesione wodami powodzi stworzenia morskie wszelkiej maści wpłynęły do
holu hotelu Cipriani i zalały bar U Harry'ego. Duńscy turyści wyszli rano popływać na placu
Świętego Marka. Stoliki i krzesła z Caffe Florian obijały się o schody bazyliki jak szczątki
zatopionego luksusowego liniowca. Choć raz nigdzie w polu widzenia nie było gołębi.
Większość z nich uciekła z podtopionego miasta w poszukiwaniu suchego lądu.
Istniały jednak dzielnice Wenecji, dla których acqua alta była raczej niedogodnością
niż katastrofą. Prawdę mówiąc, konserwatorowi udało się znaleźć archipelag całkiem suchej
ziemi, ciągnący się od drzwi jego mieszkania w sestiere Cannaregio do Dorsoduro na
południowym krańcu miasta. Konserwator dzieł sztuki nie był wenecjaninem z urodzenia, ale
znał skwery i zaułki tego miasta lepiej niż większość miejscowych. W Wenecji nauczył się
swego fachu, w Wenecji kochał i rozpaczał, a pewnego razu, gdy występował pod obcym
nazwiskiem, został wypędzony z Wenecji przez swych wrogów. Teraz, po długiej
nieobecności, wrócił do ukochanego miasta pełnego wody i obrazów, jedynego, w którym
kiedykolwiek czuł się zadowolony z życia. Spokoju tu jednak nie szukał; dla konserwatora
spokój oznaczał tylko okres między ostatnią wojną a kolejną. Był ulotny. Marzyli o nim poeci
i wdowy, ale ludzie tacy jak konserwator nigdy nie pozwalali się zwieść wrażeniu, że spokój
w ogóle jest możliwy.
Zatrzymał się przy kiosku, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi, po czym ruszył dalej.
Był wzrostu mniej niż przeciętnego - metr siedemdziesiąt, nie więcej - i miał szczupłą
sylwetkę kolarza. Jego twarz była podłużna, o wąskim podbródku, z szerokimi kośćmi
policzkowymi i cienkim nosem, który wyglądał jak wyrzeźbiony z drewna. Oczy,
spoglądające spod kaszkietu, miały nienaturalnie zielony kolor; włosy na skroniach były
barwy popiołu. Miał na sobie sztormiak i wysokie do kolan kalosze, ale nie niósł parasola,
choć deszcz nie ustawał. Starym zwyczajem nie obciążał rąk niczym, co mogłoby
przeszkodzić mu, by ich szybko użyć.
Wszedł do dzielnicy Dorsoduro, najwyżej położonej części miasta, i skierował się do
kościoła Świętego Sebastiana. Drzwi wejściowe były szczelnie zamknięte i widniało na nich
oficjalne ogłoszenie, że kościół będzie nieczynny aż do jesieni przyszłego roku. Konserwator
podszedł do mniejszych drzwi z prawej strony i otworzył je ciężkim kluczem uniwersalnym.
Na policzku poczuł powiew chłodnego powietrza z wewnątrz. Dym ze świec, kadzidło,
stęchlizna - coś w tym zapachu kojarzyło się konserwatorowi ze śmiercią. Zamknął za sobą
drzwi na klucz, obszedł chrzcielnicę z wodą święconą i ruszył w głąb kościoła.
Nawa tonęła w mroku. Usunięto z niej ławki. Stąpając cicho po wyślizganych gładkich
kamieniach, konserwator przeszedł przez otwartą bramkę w balustradzie przed ołtarzem.
Ozdobny stół eucharystyczny został zabrany do wyczyszczenia; na jego miejscu widniało
wysokie na dziewięć metrów aluminiowe rusztowanie. Konserwator wspiął się na nie ze
zwinnością kota i przecisnąwszy się obok brezentowej zasłony, wszedł na podest, na którym
pracował. Swoje materiały zastał w takim porządku, w jakim zostawił je poprzedniego
wieczoru: butelki z chemikaliami, wata, pęk drewnianych kołków, opaska ze szkłem
powiększającym, dwie silne lampy halogenowe, poplamiony farbą przenośny odtwarzacz płyt
CD. Nastawa ołtarzowa - Madonna z Dzieciątkiem i świętymi pędzla Paola Veronesego -
również była w takim stanie, w jakim ją zostawił. Było to jedno z kilku niezwykłych
malowideł, jakie Veronese wykonał dla tego kościoła w latach 1556-1565. Grobowiec artysty,
z jego gniewnie spoglądającym marmurowym popiersiem, znajdował się po lewej stronie
prezbiterium. W takich chwilach jak ta, gdy kościół był pusty i ciemny, konserwator niemal
czuł, jak duch Veronesego obserwuje go przy pracy.
Konserwator włączył lampy i przez jakiś czas stał w bezruchu przed nastawą. Na
szczycie widniał wizerunek Maryi i Dzieciątka Jezus, usadowionych na obłokach chwały i
otoczonych muzykującymi aniołami. Poniżej z zachwytem wpatrywała się w górę grupa
świętych, wśród nich patron tego kościoła, Sebastian, którego Veronese przedstawił jako
męczennika. Od trzech tygodni konserwator pedantycznie usuwał spękany i pożółkły werniks
starannie opracowaną mieszaniną acetonu, PGME i spirytusu mineralnego. Usuwanie
werniksu z barokowego malowidła, jak lubił wyjaśniać, nie jest jak czyszczenie mebla;
bardziej przypomina szorowanie pokładu lotniskowca szczoteczką do zębów. Najpierw
musiał uformować czyścik z waty i drewnianego kołeczka. Po zwilżeniu czyścika w
rozpuszczalniku dotykał płótna i okręcał go, delikatnie, by nie powodować dodatkowego
łuszczenia się farby. Każdy wacik był w stanie wyczyścić około dwóch centymetrów
kwadratowych malowidła, po czym stawał się zbyt brudny, by go dalej używać. W snach, gdy
konserwatora nie nękały obrazy krwi i ognia, usuwał pożółkły werniks z płótna rozmiarów
placu Świętego Marka.
Jeszcze tydzień, pomyślał, i będzie gotowy do przejścia do drugiej fazy konserwacji -
retuszowania tych miejsc obrazu, w których złuszczyła się oryginalna farba Veronesego.
Postacie Maryi i Dzieciątka Jezus były zasadniczo nieuszkodzone, jednak konserwator odkrył
znaczne ubytki wzdłuż górnej i dolnej krawędzi płótna. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem, ukończenie renowacji zbiegnie się z końcówką ciąży jego żony. Jeśli wszystko
pójdzie zgodnie z planem, pomyślał jeszcze raz.
Włożył do wieży kompakt z Cyganerią i chwilę później w prezbiterium zabrzmiały
pierwsze nuty Non sono in vena. Podczas gdy Rodolfo i Mimi zakochiwali się w sobie w
maleńkiej pracowni w paryskiej mansardzie, konserwator stał samotnie przed Veronesern,
skrupulatnie usuwając z obrazu brud i pożółkły werniks. Pracował systematycznie i w
prostym rytmie - zwilżyć, okręcić, wyrzucić... zwilżyć, okręcić, wyrzucić - coraz bardziej
zaśmiecając podest brudnymi kulkami waty o gryzącym zapachu. Veronese udoskonalił
recepturę farb, które nie blakły z czasem; w miarę jak konserwator usuwał kolejne maleńkie
plamki werniksu o barwie tytoniu, ukazywały się intensywne kolory, jakby mistrz naniósł
farbę na płótno zaledwie wczoraj, a nie czterysta pięćdziesiąt lat wcześniej.
Konserwator miał kościół tylko dla siebie jeszcze przez dwie godziny. O dziesiątej
usłyszał stukot butów na kamiennej posadzce nawy. Właścicielką butów była Adrianna
Zinetti, zajmująca się czyszczeniem ołtarzy i uwodzeniem mężczyzn. Po niej zjawił się
Lorenzo Vasari, utalentowany renowator fresków, który niemal samodzielnie przywrócił do
życia Ostatnią wieczerzę Leonarda da Vinci. Następnie dało się słyszeć konspiracyjne
szuranie Antonia Politiego, któremu, ku jego wielkiej irytacji, przydzielono zadanie
konserwacji płyt na sklepieniu, a nie głównej nastawy ołtarzowej. W konsekwencji spędzał
całe dnie, leżąc na plecach niczym jakiś współczesny Michał Anioł, patrząc wilkiem na
osłonięty brezentem podest konserwatora wysoko nad prezbiterium.
Nie pierwszy raz pozostali członkowie ekipy pracowali razem z konserwatorem. Kilka
lat wcześniej przeprowadzali poważną renowację kościoła Świętego Jana Chryzostoma w
Cannaregio, a przedtem w kościele Świętego Zachariasza w Castello. Wtedy znali
konserwatora jako genialnego, acz niezwykle skrytego Maria Delvecchia. Później dowiedzieli
się, podobnie jak reszta świata, że to legendarny oficer izraelskiego wywiadu i zamachowiec
Gabriel Allon. Adrianna Zinetti i Lorenzo Vasari potrafili się zdobyć na wybaczenie
Gabrielowi oszustwa, ale Antonio Politi nie był w stanie. W młodości oskarżył raz Maria
Delvecchia o to, że jest terrorystą, więc za terrorystę uważał też Gabriela Allona. Skrycie
podejrzewał, że to przez Gabriela spędzał teraz całe dnie pod sklepieniem, leżąc na wznak i w
skręconej pozycji, odizolowany od ludzi, z rozpuszczalnikiem i farbą kapiącymi mu na twarz.
Tablice, które odnawiał, przedstawiały historię królowej Estery. Z całą pewnością, rozgłaszał
wszem wobec Politi, nie był to przypadek.
Tak naprawdę Gabriel nie miał nic wspólnego z tą decyzją, którą podjął Francesco
Tiepolo, właściciel wiodącej firmy konserwatorskiej w Wenecji Euganejskiej i kierownik prac
renowacyjnych w kościele Świętego Sebastiana. Tiepolo, człowiek o niedźwiedziowatej
sylwetce i splątanej siwiejącej brodzie, był mężczyzną targanym żądzami i namiętnościami,
zdolnym do wielkiego gniewu i jeszcze większej miłości. Szedł teraz środkiem nawy, ubrany
jak zwykle w podobną do tuniki rozwianą koszulę, z jedwabną apaszką zawiązaną wokół szyi.
Strój sprawił, że wyglądał, jakby nadzorował budowę kościoła, a nie jego renowację.
Tiepolo przystanął na moment, by rzucić pełne zachwytu spojrzenie na Adriannę
Zinetti. Niegdyś miał z nią romans, który był jedną z najgorzej strzeżonych tajemnic Wenecji.
Potem wspiął się na rusztowanie Gabriela i przepchnął się bezceremonialnie przez szczelinę
w brezentowej zasłonie. Drewniany podest wydawał się uginać pod jego ogromnym ciężarem.
- Ostrożnie, Francesco - skrzywił się Gabriel. - Posadzka pod ołtarzem jest marmurowa,
a na dół daleko.
- Co ty mówisz?
- Mówię, że rozsądnie byłoby parę kilo schudnąć. Zaczynasz wytwarzać własną siłę
przyciągania ziemskiego.
- Co mi przyjdzie ze schudnięcia? Mogę zrzucić dwadzieścia kilo i nadal będę gruby. -
Włoch cofnął się o krok i przyjrzał się nastawie ponad ramieniem Gabriela. - Świetnie -
orzekł z udanym podziwem. - Jeśli utrzymasz takie tempo, skończysz mniej więcej na
pierwsze urodziny swoich dzieci.
- Mogę to robić albo szybko - odparł Gabriel - albo dobrze.
- Wiesz, że to się wcale wzajemnie nie wyklucza. Tu we Włoszech nasi konserwatorzy
pracują szybko, ale nie ty - dodał Tiepolo. - Nawet gdy udawałeś, że jesteś jednym z nas,
zawsze byłeś bardzo powolny.
Gabriel uformował świeży czyścik, zamoczył go w rozpuszczalniku i okręcił na
przebitym strzałą torsie Sebastiana. Tiepolo przyglądał mu się uważnie przez chwilę, po czym
sam zrobił czyścik i przyłożył do ramienia świętego. Pożółkły werniks rozpuścił się w
mgnieniu oka, odsłaniając doskonałą farbę Veronesego.
- Twój rozpuszczalnik jest idealny - orzekł Tiepolo.
- Jak zawsze - zareplikował Gabriel.
- Jaki jest skład roztworu?
- Tajemnica.
- Czy ty musisz mieć same tajemnice?
Gdy Gabriel nie odpowiedział, Tiepolo zerknął w dół na butelki z chemikaliami.
- Ile PGME użyłeś?
- Dokładnie tyle, ile trzeba.
Po twarzy Tiepola przebiegł grymas.
- Czyż nie załatwiłem ci pracy, gdy twoja żona uznała, że chce spędzić okres ciąży w
Wenecji?
- Załatwiłeś, Francesco.
- A czyż nie płacę ci o wiele więcej niż innym - szepnął - mimo że uciekasz ode mnie
bez skrupułów, gdy twoi mocodawcy potrzebują twoich usług?
- Zawsze byłeś bardzo hojny.
- Więc dlaczego nie zdradzisz mi receptury na rozpuszczalnik?
- Ponieważ Veronese miał swój tajny przepis i ja mam swój.
Tiepolo machnął lekceważąco wielką łapą. Wyrzucił zabrudzony czyścik i uformował
nowy.
- Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie naczelna rzymskiej filii „New York Timesa"
- oświadczył bezceremonialnie. - Jest zainteresowana zrobieniem materiału o renowacji do
niedzielnego dodatku o sztuce. Chce tu przyjść w piątek i się rozejrzeć.
- Wybacz, Francesco, ale chyba wezmę w piątek wolne.
- Wiedziałem, że tak powiesz. - Tiepolo rzucił Gabrielowi spojrzenie z ukosa. - Ani
trochę cię nie kusi?
- Co?
- Żeby pokazać światu prawdziwego Gabriela Allona. Gabriela Allona, który dba o
dzieła wielkich mistrzów. Gabriela Allona, który potrafi malować jak anioł.
- Z dziennikarzami rozmawiam tylko w ostateczności. I nigdy by mi nie przyszło do
głowy rozmawiać z którymś o sobie.
- Miałeś ciekawe życie.
- Delikatnie mówiąc.
- Może już czas, żebyś wyszedł zza zasłony.
- I co wtedy?
- Mógłbyś spędzić resztę życia tu w Wenecji, z nami. Ty zawsze byłeś w głębi duszy
wenecjaninem, Gabrielu.
- Kusząca wizja.
- Ale?
Wyraz twarzy Gabriela mówił wyraźnie, że nie ma ochoty więcej o tym rozmawiać.
Odwracając się w stronę płótna, zapytał:
- Czy miałeś jeszcze jakieś telefony, o których powinienem wiedzieć?
- Tylko jeden - odrzekł Tiepolo. - Dziś przyjeżdża generał Ferrari, szef Carabinieri.
Życzy sobie zamienić z tobą parę słów na osobności.
Gabriel odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Tiepola.
- O czym?
- Nie powiedział. Generał jest lepszy w zadawaniu pytań niż odpowiadaniu na nie. -
Tiepolo przyglądał się Gabrielowi przez chwilę. - Nie wiedziałem, że przyjaźnicie się z
generałem.
- Bo się nie przyjaźnimy.
- Skąd się znacie?
- Raz poprosił mnie o przysługę, a ja nie miałem wyjścia i musiałem się zgodzić.
Tiepolo udawał, że intensywnie myśli.
- Musi chodzić o tę sprawę w Watykanie sprzed paru lat, gdy ta dziewczyna spadła z
kopuły Bazyliki Świętego Piotra. O ile pamiętam, odnawiałeś im wtedy Caravaggia.
- Czyżby?
- Takie słyszałem pogłoski.
- Nie powinieneś wierzyć pogłoskom, Francesco. Prawie zawsze są fałszywe.
- Chyba że dotyczą ciebie - odparł Tiepolo z uśmiechem.
Gabriel pozwolił, by ta uwaga odbiła się echem od prezbiterium. Potem podjął
przerwaną pracę. Chwilę wcześniej posługiwał się prawą ręką. Teraz używał lewej, z
identyczną sprawnością.
- Jesteś jak Tycjan - ocenił Tiepolo, obserwując go. - Jesteś słońcem pośród małych
gwiazdek.
- Jeśli nie zostawisz mnie w spokoju, słońce nigdy nie skończy tego obrazu.
Tiepolo nie poruszył się.
- Na pewno nie jesteś nim? - zapytał po chwili.
- Kim?
- Mariem Delvecchiem.
- Mario nie żyje, Francesco. Mario nigdy nie istniał.
3.
Wenecja
Regionalna kwatera Carabinieri, włoskiej żandarmerii, mieściła się w sestiere Castello,
niedaleko placu Świętego Zachariasza. Generał Cesare Ferrari wyszedł z budynku o
pierwszej. Zrezygnował z niebieskiego munduru z wieloma medalami i emblematami;
zamiast niego miał na sobie błękitny garnitur. W jednej ręce ściskał walizeczkę ze stali
nierdzewnej, drugą, tę, której brakowało dwóch palców, wcisnął do kieszeni dobrze
skrojonego płaszcza. Wyjął ją, żeby uścisnąć dłoń Gabriela. Uśmiechnął się przelotnie i
oficjalnie. Jak zwykle, jego sztuczne prawe oko pozostało nieruchome. Nawet Gabrielowi
trudno było znosić jego martwy nieustępliwy wzrok. Zawsze czuł się jak obserwowany przez
wszystkowidzące oko bezlitosnego Boga.
- Świetnie pan wygląda - stwierdził generał Ferrari. - Powrót do Wenecji wyraźnie
dobrze panu robi.
- Skąd pan wiedział, że tu jestem?
Drugi uśmiech generała trwał tak krótko jak pierwszy.
- Niewiele dzieje się we Włoszech bez mojej wiedzy, zwłaszcza gdy dotyczy to pana.
- Skąd pan wiedział? - powtórzył pytanie Gabriel.
- Gdy ubiegał się pan w naszym wywiadzie o pozwolenie na powrót do Wenecji,
przekazano tę informację wszystkim właściwym ministerstwom i organom ochrony porządku
publicznego. Jednym z tych miejsc był palazzo.
Palazzo, o którym mówił generał, stał na piazza di Sant'Ignazio na rzymskiej starówce.
Był siedzibą Wydziału Korpusu Karabinierów do spraw Ochrony Dziedzictwa Kulturowego,
lepiej znaną jako Brygada do spraw Sztuki. Generał Ferrari był jej szefem. I co do jednego ma
rację, pomyślał Gabriel. Niewiele dzieje się we Włoszech bez jego wiedzy.
Ferrari, syn nauczycieli ze zubożałej Kampanii, od dawna był uważany za jednego z
najbardziej kompetentnych i utalentowanych strażników porządku publicznego we Włoszech.
W latach siedemdziesiątych, okresie terrorystycznych zamachów bombowych w tym kraju,
przyczynił się do unieszkodliwienia komunistycznych Czerwonych Brygad. Następnie,
podczas walk z mafią w latach osiemdziesiątych, dowodził neapolitańską dywizją złożoną w
większości z członków camorry. Zadanie to było tak niebezpieczne, że żona i trzy córki
Ferrariego musiały pozostawać pod całodobową ochroną. Sam Ferrari był celem wielu
zamachów; pewnego razu, gdy odebrał przesyłkę pocztową z materiałem wybuchowym,
stracił dwa palce i prawe oko.
Oddelegowanie do Brygady do spraw Sztuki miało stanowić nagrodę za długą i wybitną
karierę. Zakładano, że Ferrari po prostu pójdzie w ślady swego bezbarwnego poprzednika, że
będzie przekładał papierki, chodził na długie rzymskie lunche i od czasu do czasu odnajdzie
któryś z obrazów kradzionych corocznie we Włoszech w ilościach mogących zapełnić całe
muzeum. Ferrari natomiast z miejsca przystąpił do modernizowania jednostki, która - niegdyś
skuteczna - teraz z powodu długoletnich zaniedbań była bliska upadku. W ciągu kilku dni od
objęcia stanowiska zwolnił połowę personelu i niezwłocznie uzupełnił szeregi młodymi,
rzutkimi oficerami, którzy naprawdę znali się na sztuce. Dał im zwykłe pełnomocnictwo.
Ferrariego niespecjalnie interesowali uliczni żule, którzy bawili się po amatorsku w kradzież
dzieł sztuki; jego celem były grube ryby, bossowie, którzy wystawiali skradzione towary na
rynek. Nie minęło wiele czasu, gdy nowe podejście Ferrariego zaczęło procentować.
Kilkunastu większych złodziei znalazło się za kratkami, a statystyki dotyczące kradzieży dzieł
sztuki, mimo że wciąż szokująco wysokie, zaczęły wykazywać tendencję spadkową.
- A zatem, co sprowadza pana do Wenecji? - zapytał Gabriel, prowadząc generała
między miejscami, w których zebrała się woda na placu Świętego Zachariasza.
- Miałem coś do załatwienia na północy, konkretnie nad jeziorem Como.
- Ktoś coś stamtąd ukradł?
- Nie - odrzekł generał. - Kogoś tam zamordowano.
- Od kiedy to Brygada do spraw Sztuki interesuje się morderstwami?
- Zawsze gdy denat ma powiązanie ze światem sztuki.
Gabriel przystanął i odwrócił się do generała.
- Nadal nie odpowiedział pan na moje pytanie - stwierdził. - Po co przyjechał pan do
Wenecji?
- Oczywiście z pańskiego powodu.
- A co ja mam wspólnego ze zwłokami w Como?
- Ma pan coś wspólnego z człowiekiem, który je znalazł.
Generał znowu się uśmiechał, ale sztuczne oko wpatrywało się beznamiętnie gdzieś w
przestrzeń. To jest oko człowieka, który wie wszystko, pomyślał Gabriel. Człowieka, który na
pewno nie przyjmie odmowy.
Weszli do kościoła Świętego Zachariasza przez główne drzwi prowadzące z campo i
skierowali się do słynnej nastawy ołtarzowej Belliniego. Przed ołtarzem stała grupka
turystów. Przewodnik donośnym głosem robił im wykład na temat niedawnej renowacji
malowidła, nieświadom, że człowiek, który jej dokonał, znajduje się wśród słuchaczy. Nawet
generała Ferrariego chyba to rozbawiło, choć po chwili jego jedyne oko zaczęło błądzić.
Bellini był najważniejszym dziełem w kościele Świętego Zachariasza, choć w świątyni
znajdowało się kilka innych wybitnych malowideł, w tym dzieła Tintoretta, Jacopa Palmy
starszego oraz van Dycka. Właśnie dlatego Carabinieri zorganizowali zespół śledczych
specjalizujących się w sprawach sztuki. Włochy obfitowały w dwie rzeczy: dzieła sztuki i
zawodowych przestępców. Większość dzieł sztuki, jak w tym kościele, była kiepsko
chroniona. A wielu złodziei wprost wychodziło ze skóry, by ukraść je wszystkie, co do
jednego.
Po przeciwnej stronie nawy znajdowała się niewielka kaplica z kryptą patrona kościoła i
płótnem pomniejszego malarza weneckiego, w którego przypadku renowacja nie przyszła
nikomu do głowy od ponad stu lat. Generał Ferrari usiadł w jednej z ławek, otworzył swoją
walizkę i wyjął z niej teczkę, a z niej jedno zdjęcie o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia
pięć centymetrów i podał je Gabrielowi.
Przedstawiało mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku, powieszonego za
przeguby na żyrandolu. Po samym zdjęciu nie dało się domyślić przyczyny śmierci, ale było
oczywiste, że ten człowiek był wcześniej brutalnie torturowany. Twarz miał zakrwawioną i
opuchniętą, a z torsu wyrwano mu kilka pasów skóry i ciała.
- Kim on był? - zapytał Gabriel.
- Nazywał się James Bradshaw, znano go pod imieniem Jack. Był poddanym
brytyjskim, ale większość czasu spędzał w Como, podobnie jak kilka tysięcy jego rodaków. -
Generał zamyślił się na chwilę. - Brytyjczycy chyba nie lubią ostatnio mieszkać we własnym
kraju, prawda?
- Prawda.
- Dlaczego tak jest?
- Proszę ich zapytać. - Gabriel spojrzał na fotografię i skrzywił się. - Czy on był żonaty?
- Nie.
- Rozwiedziony?
- Nie.
- Miał jakąś partnerkę?
- Podobno nie.
Gabriel zwrócił generałowi zdjęcie i zapytał, czym zajmował się Jack Bradshaw.
- Sam o sobie mówił, że jest konsultantem.
- Jakiego rodzaju?
- Przez kilka lat pracował jako dyplomata na Bliskim Wschodzie. Wcześnie przeszedł
na emeryturę i założył własny biznes. Wygląda na to, że udzielał porad brytyjskim firmom,
które chciały prowadzić interesy w świecie arabskim. Musiał być w tym niezły - dodał
generał - bo jego rezydencja należała do najdroższych po tej stronie jeziora. Znajdowała się w
niej też dość imponująca kolekcja włoskiej sztuki i antyków.
- Co wyjaśnia, dlaczego pańska Brygada interesuje się jego śmiercią.
- Częściowo - odparł generał. - W końcu posiadanie niezłej kolekcji nie jest
przestępstwem.
- Chyba że została skompletowana z ominięciem włoskiego prawa.
- Zawsze musi pan wyprzedzać wszystkich o krok, Allon? - Generał spojrzał w górę na
pociemniałe malowidło wiszące na ścianie kaplicy. - Dlaczego tego obrazu nie oczyszczono
podczas ostatnich prac renowacyjnych?
- Nie było dość pieniędzy.
- Werniks jest niemal całkowicie mętny. - Generał zawahał się, po czym dodał: -
Całkiem jak sprawa Jacka Bradshawa.
- Niech spoczywa w pokoju.
- To raczej niemożliwe w przypadku człowieka, który skończył w taki sposób. - Ferrari
spojrzał na Gabriela i zapytał: - Czy kiedykolwiek miał pan okazję zastanowić się nad własną
śmiercią?
- Niestety, kilka razy. Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym raczej
rozmawiać o obyczajach kolekcjonerskich Jacka Bradshawa.
- Nieżyjący pan Bradshaw był znany z kupowania obrazów, które nie były na sprzedaż.
- Kradzionych?
- To pan powiedział, przyjacielu. Nie ja.
- Był pod waszą obserwacją?
- Powiedzmy, że Brygada kontrolowała jego poczynania, najlepiej jak potrafiła.
- W jaki sposób?
- Tradycyjny - odparł generał wymijająco.
- Zakładam, że pańscy ludzie dokonują pełnej i gruntownej inwentaryzacji jego
kolekcji.
- Dokładnie w tym momencie.
- I?
- Do tej pory nie znaleźli niczego z naszej bazy dzieł zaginionych czy skradzionych.
- Więc chyba będzie pan musiał odwołać wszystkie paskudne słowa, które powiedział
pan o Jacku Bradshaw.
- Sam brak dowodów nie świadczy, że nie mam racji.
- Mówi pan jak prawdziwy włoski policjant.
Po wyrazie twarzy generała Ferrariego widać było, że traktuje komentarz Gabriela jak
komplement. Po chwili powiedział:
- O zmarłym Jacku Bradshaw chodziły również inne pogłoski.
- Jakie?
- Że nie był tylko prywatnym kolekcjonerem, że był zaangażowany w nielegalny
wywóz obrazów i innych dzieł sztuki z ziemi włoskiej. - Generał zniżył głos i dodał: -
Dlatego pański przyjaciel Julian Isherwood jest w poważnych tarapatach.
- Julian Isherwood nie handluje przemycanymi dziełami sztuki.
Generał nie uznał za stosowne na to odpowiedzieć. W jego opinii każdy marszand miał
coś na sumieniu.
- Gdzie on teraz jest? - zapytał Gabriel.
- Zatrzymaliśmy go.
- Postawiono mu jakieś zarzuty?
- Jeszcze nie.
- Zgodnie z włoskim prawem po czterdziestu ośmiu godzinach musi pan go zwolnić
albo postawić przed sądem.
- Zastano go stojącego nad zwłokami. Coś wymyślę.
- Pan wie, że Julian nie miał nic wspólnego z zamordowaniem Bradshawa.
- Niech się pan nie martwi - odrzekł generał. - Nie zamierzam się tym razem upierać
przy zarzutach. Ale gdyby się rozniosło, że pański przyjaciel spotykał się ze znanym
przemytnikiem, jego kariera byłaby skończona. Widzi pan, Allon, w świecie sztuki
rzeczywiste jest to, co się widzi.
- Co mam zrobić, żeby nazwisko Juliana nie trafiło do gazet?
Generał nie odpowiedział od razu; studiował zdjęcie zwłok Jacka Bradshawa.
- Jak pan myśli, dlaczego torturowano go przed zamordowaniem? - zapytał wreszcie.
- Może był im winien pieniądze.
- Może - zgodził się generał. - A może miał coś, czego szukali zabójcy, coś bardzo
cennego.
- Miał mi pan odpowiedzieć, co muszę zrobić, żeby uratować przyjaciela.
- Ustalić, kto zabił Jacka Bradshawa. Oraz czego szukał.
- A jeśli odmówię?
- W londyńskim świecie sztuki zacznie wrzeć od plotek.
- Jest pan pospolitym szantażystą, generale Ferrari.
- Szantaż to nieładne słowo.
- Owszem - rzekł Gabriel. - Ale w świecie sztuki rzeczywiste jest to, co się widzi.
4.
Wenecja
Gabriel znal dobrą restaurację nieopodal kościoła, w spokojnej dzielnicy Castello,
dokąd rzadko zapuszczali się turyści. Generał Ferrari złożył obfite zamówienie; Gabriel
grzebał widelcem w talerzu i sączył wodę mineralną z cytryną.
- Nie ma pan apetytu? - zdziwił się generał.
- Miałem nadzieję spędzić dziś jeszcze kilka godzin z moim Veronesern.
- Zatem powinien pan coś zjeść. Żeby mieć silę.
- To tak nie działa.
- Nie pożywia się pan podczas pracy?
- Owszem, kawą i kawałkiem chleba.
- A cóż to za dieta?
- Taka, która pozwala mi się skoncentrować.
- Nic dziwnego, że jest pan taki chudy.
General Ferrari podszedł do stolika z przystawkami i nałożył sobie na talerz nową
porcję. W restauracji nie było nikogo poza nimi, oprócz właściciela i jego córki, ładnej
ciemnowłosej dziewczynki, na oko trzynastoletniej. Dziecko było osobliwie podobne do córki
Abu Dżihada, wiceprzewodniczącego Organizacji Wyzwolenia Palestyny, którego Gabriel
zabił w jego willi w Tunisie pewnego ciepłego wiosennego wieczoru w tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym ósmym roku. Miało to miejsce w gabinecie Abu Dżihada na pierwszym
piętrze, gdzie ten oglądał palestyńską intifadę na wideo. Dziewczynka była świadkiem
wszystkiego: dwóch paraliżujących strzałów w pierś, dwóch śmiertelnych strzałów w głowę,
przy akompaniamencie odgłosów arabskiej rebelii. Gabriel już nie potrafił sobie przypomnieć
maski pośmiertnej Abu Dżihada, jednak obraz tej dziewczynki, spokojnej, ale gotującej się w
środku z wściekłości, wisiał na poczesnym miejscu w galerii obrazów jego pamięci. Gdy
generał na powrót zajął miejsce przy stoliku, Gabriel ukrył twarz dziewczynki pod warstwą
świeżej farby. Nachylił się do generała i zapytał:
- Dlaczego ja?
- A dlaczego nie pan?
- Czy mam zacząć wymieniać oczywiste powody?
- Jeśli się pan z tym lepiej poczuje.
- Nie jestem włoskim policjantem. Właściwie jestem kimś z zupełnie innej bajki.
DANIEL SILVA WIELKI SKOKThe Heist Przełożyła Agnieszka Andrzejewska
Jak zawsze dla mojej żony Jamie i dzieci, Nicholasa i Lily
Większość skradzionych dzieł sztuki przepada na zawsze... Jedyna dobra wiadomość jest taka, że im lepsze malowidło, tym większa szansa, że któregoś dnia się odnajdzie. Edward Dolnick, W pogoni za sztuką Kto kopie dół, ten może weń wpaść, a tego, kto mur rozwala, ukąsić może żmija. Księga Koheleta (Koh 10,8), Biblia Tysiąclecia
PROLOG Osiemnastego października tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku z kaplicy Oratorio di San Lorenzo w Palermo na Sycylii zniknął obraz Caravaggia Boże Narodzenie ze św. Franciszkiem i św. Wawrzyńcem. Boże Narodzenie, jak popularnie mówi się o tym obrazie, to jedno z największych arcydzieł Caravaggia. Namalował je w roku tysiąc sześćset dziewiątym, będąc wówczas uciekinierem przed wymiarem sprawiedliwości, poszukiwanym przez rzymskie władze papieskie za zabicie człowieka w bójce. Przez ponad czterdzieści lat ta nastawa ołtarzowa pozostawała najintensywniej poszukiwanym malowidłem świata. Jej los i miejsce, w którym się znajduje, były tajemnicą. Aż do tej pory...
Część pierwsza Chiaroscuro
1. Dzielnica St. James's, Londyn Zaczęło się od katastrofy, no, ale w przypadku Juliana Isherwooda była to już reguła. Od tak dawna miał reputację osoby, której wciąż się przydarza coś niefortunnego, że gdyby przedstawiciele londyńskiego świata sztuki wiedzieli, co się stało (a nie wiedzieli), ani trochę by się nie zdziwili. Isherwood, jak stwierdził kiedyś pewien kpiarz z działu starych mistrzów w domu aukcyjnym Sotheby's, był patronem spraw beznadziejnych, ryzykantem ze skłonnością do starannego przygotowywania planów, które kończyły się klapą, częstokroć nie z jego winy. W rezultacie ludzie jednocześnie go podziwiali i mu współczuli, co się rzadko zdarza u kogoś z jego pozycją. Dzięki Julianowi Isherwoodowi życie było nieco mniej nudne i za to londyńska śmietanka go uwielbiała. Jego galeria znajdowała się na rogu brukowanego placu znanego pod nazwą Mason's Yard i zajmowała trzy piętra niszczejącego wiktoriańskiego budynku magazynowego, dawnej własności domu towarowego Fortnum & Mason. Po jednej stronie miała londyńską siedzibę niewielkiej greckiej firmy przewozowej, po drugiej - pub, odwiedzany przez ładne urzędniczki, przyjeżdżające tu na skuterach. Wiele lat wcześniej, zanim londyński rynek nieruchomości zalały kolejne fale pieniędzy arabskich i rosyjskich, galeria ta mieściła się na stylowej New Bond Street czy też „New Bondstrasse", jak mówiono o tej ulicy w branży. Kiedy jednak pojawiły się na niej butiki Hermesa, Burberry, Chanel, Cartiera i tak dalej, Isherwood i jemu podobni niezależni marszandzi, specjalizujący się w obrazach starych mistrzów o wartości muzealnej, nie mieli innego wyjścia, jak poszukać schronienia w dzielnicy St. James's. To nie było pierwsze wygnanie, do jakiego zmuszono Isherwooda. Urodził się w Paryżu w przededniu drugiej wojny światowej jako jedyne dziecko słynnego handlarza dziełami sztuki Samuela Isakowitza. Po inwazji Niemiec na Francję został przeniesiony na rękach przez Pireneje i przeszmuglowany do Wielkiej Brytanii. Paryskie dzieciństwo i żydowskie pochodzenie były jedynymi elementami jego skomplikowanej przeszłości, których Isherwood nie ujawniał przed rozplotkowanym londyńskim światem sztuki. Był uważany za Anglika w każdym calu - takiego, jak sam mawiał, który ma zepsute zęby, lubi dobre kolacyjki i o piątej pija herbatę. To był niezrównany Julian Isherwood, dla przyjaciół Julie, dla kompanów od kieliszka, na który pozwalał sobie od czasu do czasu - Juicy Julian, a dla historyków sztuki i kustoszy, którzy regularnie korzystali z jego nieomylnego oka - Jego Świątobliwość. Był
człowiekiem niebywale lojalnym, ufnym aż do przesady, o nieskazitelnych manierach. Właściwie nie miał wrogów - a to wyjątkowe osiągnięcie, jeśli się uwzględni fakt, że od wieków żeglował po zdradliwych wodach świata sztuki. Przede wszystkim jednak Isherwood był człowiekiem przyzwoitym, co jest rzadkością w dzisiejszych czasach, w Londynie czy gdziekolwiek indziej. Galeria Isherwood Fine Arts rozrosła się w pionie: obficie wypełnione magazyny znajdowały się na parterze, biura na pierwszym piętrze, a oficjalna sala wystawowa na trzecim. Sala ta, uważana często za najwspanialszą w całym Londynie, była dokładną repliką wnętrza słynnej paryskiej galerii Paula Rosenberga, gdzie Isherwood spędził wiele szczęśliwych godzin jako dziecko, nierzadko w towarzystwie samego Picassa. Biuro galerii Isherwooda było labiryntem jak z książek Dickensa, pełnym stert pożółkłych katalogów i monografii. Aby się do niego dostać, goście musieli przejść przez dwoje solidnych szklanych drzwi, pierwsze prowadzące bezpośrednio z Mason's Yard, drugie u szczytu wąskich schodów pokrytych poplamioną brązową wykładziną. Za drzwiami napotykali Maggie, blondynkę o sennych oczach, która nie odróżniłaby Tycjana od papieru toaletowego. Isherwood strasznie się kiedyś wygłupił, próbując ją uwieść, i nie umiejąc inaczej wybrnąć z sytuacji, zatrudnił ją potem jako recepcjonistkę. W tej chwili polerowała właśnie paznokcie, mimo że telefon na biurku dzwonił od dłuższego czasu. - Możesz odebrać, Maggie? - zasugerował Isherwood życzliwie. - Po co? - zapytała, bez śladu ironii w głosie. - To może być coś ważnego. Przewróciła oczami, z urazą podniosła w końcu słuchawkę i wymamrotała: - Isherwood Fine Arts. Kilka sekund później rozłączyła się bez słowa i powróciła do pracy nad paznokciami. - I co? - spytał Isherwood. - Nikt się nie odezwał. - Bądź tak miła, złotko, i zidentyfikuj numer. - Zadzwoni jeszcze raz. Isherwood zmarszczył brwi i wrócił do szacowania obrazu opartego na okrytej suknem sztaludze w centrum pomieszczenia - był to wizerunek Chrystusa objawiającego się Marii Magdalenie, prawdopodobnie pędzla ucznia Francesca Albaniego. Isherwood niedawno wyrwał to dzieło za marne grosze z pewnej rezydencji w Berkshire. Obraz na gwałt potrzebował konserwacji, podobnie jak sam Isherwood. Marszand osiągnął wiek, który urbaniści nazywają „jesienią życia". Nie jest to złota jesień, myślał ponuro, raczej późna, z
ostrym wiatrem i światełkami bożonarodzeniowymi wzdłuż Oxford Street. A jednak, w szytym na miarę garniturze z Savile Row i z burzą siwych loków, Isherwood robił wrażenie człowieka eleganckiego, choć może niezbyt delikatnego; sam określał swój wygląd jako pełne godności zepsucie. Na tym etapie życia nie był w stanie osiągnąć niczego więcej. - Zdawało mi się, że jakiś okropny Rosjanin miał wpaść o czwartej, żeby obejrzeć obraz - rzekł nagle Isherwood, wciąż błądząc wzrokiem po przetartym płótnie. - Okropny Rosjanin odwołał wizytę. - Kiedy? - Dziś rano. - Dlaczego? - Nie tłumaczył się. - Czemu mi o tym nie powiedziałaś? - Mówiłam. - Bzdura. - Musiałeś zapomnieć, Julianie. Tyle się ostatnio dzieje. Isherwood rzucił Maggie miażdżące spojrzenie, przez cały czas zastanawiając się, jak mogła mu się kiedyś podobać tak odpychająca istota. Następnie, jako że nie miał w kalendarzu zapisanych żadnych innych spotkań i absolutnie nic lepszego do roboty, włożył płaszcz i powędrował do Green's Restaurant and Oyster Bar, tym samym wprawiając w ruch cały łańcuch wydarzeń, który miał się zakończyć kolejną katastrofą nie z jego winy. Było dwadzieścia po czwartej, jeszcze trochę za wcześnie na tłum stałych klientów. Bar był pusty, jeśli nie liczyć Simona Mendenhalla, wiecznie opalonego głównego licytatora z domu aukcyjnego Christie's. Mendenhall wziął kiedyś mimowolnie udział w połączonej izraelsko- amerykańskiej operacji wywiadowczej, mającej na celu przeniknięcie do dżihadystycznej siatki terrorystycznej, nękającej Europę Zachodnią zamachami bombowymi. Isherwood wiedział o tym, ponieważ sam odegrał w tej operacji niewielką rolę. Isherwood nie był szpiegiem. Był pomocnikiem szpiegów, a w zasadzie jednego konkretnego szpiega. - Julie! - wykrzyknął Mendenhall, po czym namiętnym głosem używanym do zmiękczania niechętnych licytantów dodał: - Wyglądasz bosko. Schudłeś? Wracasz z drogiego SPA? Nowa dziewczyna? Jaki masz sekret? - Sancerre - odparł Isherwood, sadowiąc się przy swoim ulubionym stoliku przy oknie z widokiem na Duke Street. I zamówił przeraźliwie zimną butelkę tego wina, ponieważ kieliszek by nie wystarczył. Mendenhall wkrótce opuścił bar w swoim typowym teatralnym stylu, zostawiając Isherwooda samego z jego myślami i winem - niebezpieczną kombinacją
dla mężczyzny, u którego wiek jest w natarciu, a kariera w pełnym odwrocie. Jednak w końcu drzwi się otworzyły i z mroku mokrej ulicy wyłonili się dwaj kustosze z National Gallery. Po nich wszedł ktoś z galerii Tate, a następnie delegacja z domu aukcyjnego Bonhams pod wodzą odzianego w tweedy Jeremy'ego Crabbe'a, dyrektora działu malowideł starych mistrzów. Po piętach deptał im Roddy Hutchinson, uznawany ogólnie za najbardziej nieuczciwego handlarza dziełami sztuki w całym Londynie. Jego przybycie to był zły znak, ponieważ dokądkolwiek udawał się Roddy, podążał za nim pulchny Oliver Dimbleby. Jak można było się zatem spodziewać, wtoczył się do baru pięć minut później z dyskrecją pociągu gwiżdżącego o północy. Isherwood chwycił swoją komórkę i zaczął udawać, że odbywa pilną rozmowę, ale Oliver nie dał się na to nabrać. Ruszył prosto do jego stolika - jak pies myśliwski za tropem lisa, przypominał sobie później Isherwood - i umościł obfity zadek w fotelu obok. - Domaine Daniel Chotard - przeczytał z aprobatą, wyjmując butelkę wina z kubełka z lodem. - Czemu nie? Był ubrany w błękitny garnitur, który do jego tęgiej sylwetki przylegał jak osłonka do parówki, i nosił wielkie złote spinki do mankietów rozmiaru jednofuntówek. Policzki miał okrągłe i różowe; z jego bladoniebieskich oczu bił blask zdradzający że dobrze się wyspał tej nocy. Oliver Dimbleby był grzesznikiem pierwszej wody, ale sumienie nigdy mu nie dokuczało. - Nie zrozum mnie źle, Julie - rzekł, nalewając sobie hojnie Isherwoodowego wina - ale wyglądasz jak kupa brudnej bielizny. - Simon Mendenhall stwierdził coś przeciwnego. - Simon zarabia na życie oszukiwaniem ludzi. Ja zaś jestem źródłem szczerej prawdy, nawet jeśli bywa bolesna. - Dimbleby wpatrywał się w Isherwooda z autentyczną troską. - Och, przestań się tak na mnie gapić, Oliverze. - Jak? - Jakbyś usiłował powiedzieć coś na pocieszenie, zanim lekarze ostatecznie odłączą maszynę. - Spoglądałeś ostatnio w lustro? - Ostatnio unikam luster. - Chyba się nie dziwię. - Dimbleby dolał sobie wina. - Chciałbyś może coś do tego, Ołiverze? Trochę kawioru? - Czyż zwykle się nie odwzajemniam?
- Nie, Oliverze. Prawdę mówiąc, gdybym tak wszystko podliczył, czego nie robię, miałbyś kilka tysięcy funtów długu. Dimbleby zignorował jego uwagę. - O co chodzi, Julianie? Co cię trapi tym razem? - W tej chwili, Oliverze, ty. - To ta dziewczyna, nieprawdaż, Julie? Przez nią się tak frasujesz. Przypomnij mi, jak ona się nazywa. - Cassandra - rzucił Isherwood w stronę okna. - Złamała ci serce, prawda? - Nie ona jedna. Dimbleby się uśmiechnął. - Zdumiewa mnie, jak pojemne jest twoje serce. Oddałbym wiele za to, by się choć raz zakochać. - Jesteś największym kobieciarzem, jakiego znam, Oliverze. - Bycie kobieciarzem ma bardzo niewiele wspólnego z zakochaniem. Kocham kobiety, wszystkie kobiety. I tu jest pies pogrzebany. Isherwood zapatrzył się na ulicę. Znów padało, a zaczynały się wieczorne godziny szczytu. - Sprzedałeś ostatnio jakieś obrazy? - zapytał Dimbleby. - Kilka. - Nic nie słyszałem. - Bo transakcje były poufne. - Bzdura - prychnął Ołiver. - Nie sprzedałeś niczego od miesięcy. Jednak to cię nie powstrzymało przed dokonaniem nowych nabytków, nie mylę się? Ile malowideł masz upchniętych w tym swoim magazynie? Dość, by zapełnić muzeum, i jeszcze zostałoby parę tysięcy. A wszystkie wyschnięte na wiór i zimne jak trup. Isherwood nie odpowiedział, zaczął tylko masować się po plecach. Ból w krzyżu zajął ostatnio miejsce dotkliwego kaszlu. Zdaniem Isherwooda była jakaś poprawa - ta dolegliwość przynajmniej nie przeszkadzała sąsiadom. - Moja oferta jest wciąż aktualna - oświadczył Dimbleby. - Jaka oferta? - Daj spokój, Julie. Nie zmuszaj mnie, żebym powiedział to na głos. Isherwood obrócił głowę o kilka stopni i spojrzał wprost w pulchną dziecinną twarz Dimbleby'ego.
- Nie mówisz chyba o nabyciu mojej galerii? - Jestem gotów dobrze zapłacić. Dam ci godziwą sumę za niewielką część twojej kolekcji, tę, która nadaje się do sprzedaży, a reszty użyję do ogrzania budynku. - To bardzo wspaniałomyślne z twojej strony - odparł Isherwood z ironią - ale ja mam wobec galerii inne plany. - Realistyczne? Isherwood milczał. - W porządku - rzekł Dimbleby. - Skoro nie chcesz, żebym przejął tę cholerną ruinę, którą nazywasz galerią, przynajmniej pozwól sobie pomóc inaczej. Trzeba cię wyprowadzić z twego obecnego „okresu błękitnego". - Nie chcę żadnej z twoich dziewczyn, Oliverze. - Nie mówię o dziewczynie. Mam na myśli ciekawą podróż, która pomoże ci zapomnieć o kłopotach. - Dokąd? - Nad jezioro Como. Wszystko już zapłacone. Lot pierwszą klasą. Dwa noclegi w luksusowym apartamencie w Villa d'Este. - A co miałbym zrobić w zamian? - Wyświadczyć mi małą przysługę. - Jak małą? Dimbleby poczęstował się kolejnym kieliszkiem wina i opowiedział Isherwoodowi resztę. Okazało się, że Dimbleby zawarł niedawno znajomość z mieszkającym we Włoszech Anglikiem, który kolekcjonował dzieła sztuki zachłannie, ale bez pomocy wykwalifikowanego eksperta, który by pokierował jego wyborami. Ponadto wyglądało na to, że finanse Anglika ostatnio podupadły, dlatego musiał szybko sprzedać część swych zasobów. Dimbleby zgodził się zerknąć po cichu na jego kolekcję, jednak teraz, przed samą podróżą, nie mógł znieść myśli o locie samolotem. A przynajmniej tak twierdził. Isherwood podejrzewał, że prawdziwe przyczyny wycofania się Dimbleby'ego z tej wyprawy leżały gdzie indziej, bowiem Oliver Dimbleby zawsze miał ukryte motywy. Tym niemniej coś w wizji nieplanowanej podróży spodobało się Isherwoodowi i wbrew temu, co podpowiadał mu rozsądek, przyjął propozycję od razu. Tamtego wieczoru spakował niewielki bagaż i o dziewiątej następnego ranka sadowił się już w fotelu w pierwszej klasie samolotu linii British Airways, lot 576, bezpośrednio na lotnisko Mediolan-Malpensa.
Podczas lotu wypił tylko jeden kieliszek wina - jak sam sobie wytłumaczył, ze względu na serce - więc o wpół do pierwszej, wsiadając do wynajętego mercedesa, umysł miał całkiem świeży. Ruszył na północ w kierunku jeziora Como, nie mając mapy ani urządzenia nawigacyjnego. Jako wielce poważany historyk sztuki, specjalista od malarzy weneckich, Isherwood odbył w życiu niezliczone podróże do Włoch, gdzie krążył po kościołach i muzeach. Mimo to zawsze chętnie korzystał z okazji, by tam wrócić, zwłaszcza gdy ktoś inny za to płacił. Julian Isherwood był z urodzenia Francuzem, a z wychowania Anglikiem, ale w jego zapadniętej piersi biło romantyczne, porywcze serce Włocha. Angielski emigrant o podupadających finansach oczekiwał Isherwooda o drugiej. Mieszkał bardzo okazale, według tego, co pośpiesznie skreślił Dimbleby w e-mailu, nad południowo-zachodnią odnogą jeziora, niedaleko miasta Laglio. Isherwood przybył kilka minut wcześniej i zastał imponującą bramę gościnnie otwartą. Za bramą znajdował się nowo wybetonowany podjazd, który zawiódł go na żwirowy dziedziniec. Isherwood zaparkował obok prywatnego nabrzeża posiadłości i ruszył wzdłuż kolekcji rzeźb ogrodowych do drzwi frontowych. Nacisnął dzwonek, ale nikt na jego dźwięk nie zareagował. Isherwood sprawdził godzinę i zadzwonił drugi raz, z identycznym rezultatem. Wydawałoby się, że w tym momencie najrozsądniej byłoby wsiąść z powrotem do wynajętego samochodu i jak najszybciej stamtąd wyjechać. Jednak Isherwood dotknął zasuwy i, niestety, stwierdził, że jest otwarta. Uchylił drzwi, krzyknął pozdrowienie w głąb ciemnego wnętrza, a potem wszedł niepewnie do wspaniałego korytarza. Natychmiast ujrzał kałużę krwi na marmurowej posadzce, bose stopy wiszące w powietrzu i patrzącą na niego z góry opuchniętą siną twarz. Isherwood poczuł, że kolana się pod nim uginają, i zobaczył, jak posadzka się unosi. Klęczał na niej przez chwilę, aż minęła fala mdłości. Wtedy wstał chwiejnie i zasłaniając dłonią usta, wyszedł z rezydencji, potykając się, i ruszył do samochodu. I choć w owej chwili sobie tego nie uświadamiał, przez całą drogę przeklinał wrednego tłuściocha Olivera Dimbleby'ego.
2. Wenecja Następnego dnia wcześnie rano Wenecja przegrała kolejną potyczkę w odwiecznej walce z morzem. Niesione wodami powodzi stworzenia morskie wszelkiej maści wpłynęły do holu hotelu Cipriani i zalały bar U Harry'ego. Duńscy turyści wyszli rano popływać na placu Świętego Marka. Stoliki i krzesła z Caffe Florian obijały się o schody bazyliki jak szczątki zatopionego luksusowego liniowca. Choć raz nigdzie w polu widzenia nie było gołębi. Większość z nich uciekła z podtopionego miasta w poszukiwaniu suchego lądu. Istniały jednak dzielnice Wenecji, dla których acqua alta była raczej niedogodnością niż katastrofą. Prawdę mówiąc, konserwatorowi udało się znaleźć archipelag całkiem suchej ziemi, ciągnący się od drzwi jego mieszkania w sestiere Cannaregio do Dorsoduro na południowym krańcu miasta. Konserwator dzieł sztuki nie był wenecjaninem z urodzenia, ale znał skwery i zaułki tego miasta lepiej niż większość miejscowych. W Wenecji nauczył się swego fachu, w Wenecji kochał i rozpaczał, a pewnego razu, gdy występował pod obcym nazwiskiem, został wypędzony z Wenecji przez swych wrogów. Teraz, po długiej nieobecności, wrócił do ukochanego miasta pełnego wody i obrazów, jedynego, w którym kiedykolwiek czuł się zadowolony z życia. Spokoju tu jednak nie szukał; dla konserwatora spokój oznaczał tylko okres między ostatnią wojną a kolejną. Był ulotny. Marzyli o nim poeci i wdowy, ale ludzie tacy jak konserwator nigdy nie pozwalali się zwieść wrażeniu, że spokój w ogóle jest możliwy. Zatrzymał się przy kiosku, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi, po czym ruszył dalej. Był wzrostu mniej niż przeciętnego - metr siedemdziesiąt, nie więcej - i miał szczupłą sylwetkę kolarza. Jego twarz była podłużna, o wąskim podbródku, z szerokimi kośćmi policzkowymi i cienkim nosem, który wyglądał jak wyrzeźbiony z drewna. Oczy, spoglądające spod kaszkietu, miały nienaturalnie zielony kolor; włosy na skroniach były barwy popiołu. Miał na sobie sztormiak i wysokie do kolan kalosze, ale nie niósł parasola, choć deszcz nie ustawał. Starym zwyczajem nie obciążał rąk niczym, co mogłoby przeszkodzić mu, by ich szybko użyć. Wszedł do dzielnicy Dorsoduro, najwyżej położonej części miasta, i skierował się do kościoła Świętego Sebastiana. Drzwi wejściowe były szczelnie zamknięte i widniało na nich oficjalne ogłoszenie, że kościół będzie nieczynny aż do jesieni przyszłego roku. Konserwator podszedł do mniejszych drzwi z prawej strony i otworzył je ciężkim kluczem uniwersalnym.
Na policzku poczuł powiew chłodnego powietrza z wewnątrz. Dym ze świec, kadzidło, stęchlizna - coś w tym zapachu kojarzyło się konserwatorowi ze śmiercią. Zamknął za sobą drzwi na klucz, obszedł chrzcielnicę z wodą święconą i ruszył w głąb kościoła. Nawa tonęła w mroku. Usunięto z niej ławki. Stąpając cicho po wyślizganych gładkich kamieniach, konserwator przeszedł przez otwartą bramkę w balustradzie przed ołtarzem. Ozdobny stół eucharystyczny został zabrany do wyczyszczenia; na jego miejscu widniało wysokie na dziewięć metrów aluminiowe rusztowanie. Konserwator wspiął się na nie ze zwinnością kota i przecisnąwszy się obok brezentowej zasłony, wszedł na podest, na którym pracował. Swoje materiały zastał w takim porządku, w jakim zostawił je poprzedniego wieczoru: butelki z chemikaliami, wata, pęk drewnianych kołków, opaska ze szkłem powiększającym, dwie silne lampy halogenowe, poplamiony farbą przenośny odtwarzacz płyt CD. Nastawa ołtarzowa - Madonna z Dzieciątkiem i świętymi pędzla Paola Veronesego - również była w takim stanie, w jakim ją zostawił. Było to jedno z kilku niezwykłych malowideł, jakie Veronese wykonał dla tego kościoła w latach 1556-1565. Grobowiec artysty, z jego gniewnie spoglądającym marmurowym popiersiem, znajdował się po lewej stronie prezbiterium. W takich chwilach jak ta, gdy kościół był pusty i ciemny, konserwator niemal czuł, jak duch Veronesego obserwuje go przy pracy. Konserwator włączył lampy i przez jakiś czas stał w bezruchu przed nastawą. Na szczycie widniał wizerunek Maryi i Dzieciątka Jezus, usadowionych na obłokach chwały i otoczonych muzykującymi aniołami. Poniżej z zachwytem wpatrywała się w górę grupa świętych, wśród nich patron tego kościoła, Sebastian, którego Veronese przedstawił jako męczennika. Od trzech tygodni konserwator pedantycznie usuwał spękany i pożółkły werniks starannie opracowaną mieszaniną acetonu, PGME i spirytusu mineralnego. Usuwanie werniksu z barokowego malowidła, jak lubił wyjaśniać, nie jest jak czyszczenie mebla; bardziej przypomina szorowanie pokładu lotniskowca szczoteczką do zębów. Najpierw musiał uformować czyścik z waty i drewnianego kołeczka. Po zwilżeniu czyścika w rozpuszczalniku dotykał płótna i okręcał go, delikatnie, by nie powodować dodatkowego łuszczenia się farby. Każdy wacik był w stanie wyczyścić około dwóch centymetrów kwadratowych malowidła, po czym stawał się zbyt brudny, by go dalej używać. W snach, gdy konserwatora nie nękały obrazy krwi i ognia, usuwał pożółkły werniks z płótna rozmiarów placu Świętego Marka. Jeszcze tydzień, pomyślał, i będzie gotowy do przejścia do drugiej fazy konserwacji - retuszowania tych miejsc obrazu, w których złuszczyła się oryginalna farba Veronesego.
Postacie Maryi i Dzieciątka Jezus były zasadniczo nieuszkodzone, jednak konserwator odkrył znaczne ubytki wzdłuż górnej i dolnej krawędzi płótna. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ukończenie renowacji zbiegnie się z końcówką ciąży jego żony. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pomyślał jeszcze raz. Włożył do wieży kompakt z Cyganerią i chwilę później w prezbiterium zabrzmiały pierwsze nuty Non sono in vena. Podczas gdy Rodolfo i Mimi zakochiwali się w sobie w maleńkiej pracowni w paryskiej mansardzie, konserwator stał samotnie przed Veronesern, skrupulatnie usuwając z obrazu brud i pożółkły werniks. Pracował systematycznie i w prostym rytmie - zwilżyć, okręcić, wyrzucić... zwilżyć, okręcić, wyrzucić - coraz bardziej zaśmiecając podest brudnymi kulkami waty o gryzącym zapachu. Veronese udoskonalił recepturę farb, które nie blakły z czasem; w miarę jak konserwator usuwał kolejne maleńkie plamki werniksu o barwie tytoniu, ukazywały się intensywne kolory, jakby mistrz naniósł farbę na płótno zaledwie wczoraj, a nie czterysta pięćdziesiąt lat wcześniej. Konserwator miał kościół tylko dla siebie jeszcze przez dwie godziny. O dziesiątej usłyszał stukot butów na kamiennej posadzce nawy. Właścicielką butów była Adrianna Zinetti, zajmująca się czyszczeniem ołtarzy i uwodzeniem mężczyzn. Po niej zjawił się Lorenzo Vasari, utalentowany renowator fresków, który niemal samodzielnie przywrócił do życia Ostatnią wieczerzę Leonarda da Vinci. Następnie dało się słyszeć konspiracyjne szuranie Antonia Politiego, któremu, ku jego wielkiej irytacji, przydzielono zadanie konserwacji płyt na sklepieniu, a nie głównej nastawy ołtarzowej. W konsekwencji spędzał całe dnie, leżąc na plecach niczym jakiś współczesny Michał Anioł, patrząc wilkiem na osłonięty brezentem podest konserwatora wysoko nad prezbiterium. Nie pierwszy raz pozostali członkowie ekipy pracowali razem z konserwatorem. Kilka lat wcześniej przeprowadzali poważną renowację kościoła Świętego Jana Chryzostoma w Cannaregio, a przedtem w kościele Świętego Zachariasza w Castello. Wtedy znali konserwatora jako genialnego, acz niezwykle skrytego Maria Delvecchia. Później dowiedzieli się, podobnie jak reszta świata, że to legendarny oficer izraelskiego wywiadu i zamachowiec Gabriel Allon. Adrianna Zinetti i Lorenzo Vasari potrafili się zdobyć na wybaczenie Gabrielowi oszustwa, ale Antonio Politi nie był w stanie. W młodości oskarżył raz Maria Delvecchia o to, że jest terrorystą, więc za terrorystę uważał też Gabriela Allona. Skrycie podejrzewał, że to przez Gabriela spędzał teraz całe dnie pod sklepieniem, leżąc na wznak i w skręconej pozycji, odizolowany od ludzi, z rozpuszczalnikiem i farbą kapiącymi mu na twarz. Tablice, które odnawiał, przedstawiały historię królowej Estery. Z całą pewnością, rozgłaszał wszem wobec Politi, nie był to przypadek.
Tak naprawdę Gabriel nie miał nic wspólnego z tą decyzją, którą podjął Francesco Tiepolo, właściciel wiodącej firmy konserwatorskiej w Wenecji Euganejskiej i kierownik prac renowacyjnych w kościele Świętego Sebastiana. Tiepolo, człowiek o niedźwiedziowatej sylwetce i splątanej siwiejącej brodzie, był mężczyzną targanym żądzami i namiętnościami, zdolnym do wielkiego gniewu i jeszcze większej miłości. Szedł teraz środkiem nawy, ubrany jak zwykle w podobną do tuniki rozwianą koszulę, z jedwabną apaszką zawiązaną wokół szyi. Strój sprawił, że wyglądał, jakby nadzorował budowę kościoła, a nie jego renowację. Tiepolo przystanął na moment, by rzucić pełne zachwytu spojrzenie na Adriannę Zinetti. Niegdyś miał z nią romans, który był jedną z najgorzej strzeżonych tajemnic Wenecji. Potem wspiął się na rusztowanie Gabriela i przepchnął się bezceremonialnie przez szczelinę w brezentowej zasłonie. Drewniany podest wydawał się uginać pod jego ogromnym ciężarem. - Ostrożnie, Francesco - skrzywił się Gabriel. - Posadzka pod ołtarzem jest marmurowa, a na dół daleko. - Co ty mówisz? - Mówię, że rozsądnie byłoby parę kilo schudnąć. Zaczynasz wytwarzać własną siłę przyciągania ziemskiego. - Co mi przyjdzie ze schudnięcia? Mogę zrzucić dwadzieścia kilo i nadal będę gruby. - Włoch cofnął się o krok i przyjrzał się nastawie ponad ramieniem Gabriela. - Świetnie - orzekł z udanym podziwem. - Jeśli utrzymasz takie tempo, skończysz mniej więcej na pierwsze urodziny swoich dzieci. - Mogę to robić albo szybko - odparł Gabriel - albo dobrze. - Wiesz, że to się wcale wzajemnie nie wyklucza. Tu we Włoszech nasi konserwatorzy pracują szybko, ale nie ty - dodał Tiepolo. - Nawet gdy udawałeś, że jesteś jednym z nas, zawsze byłeś bardzo powolny. Gabriel uformował świeży czyścik, zamoczył go w rozpuszczalniku i okręcił na przebitym strzałą torsie Sebastiana. Tiepolo przyglądał mu się uważnie przez chwilę, po czym sam zrobił czyścik i przyłożył do ramienia świętego. Pożółkły werniks rozpuścił się w mgnieniu oka, odsłaniając doskonałą farbę Veronesego. - Twój rozpuszczalnik jest idealny - orzekł Tiepolo. - Jak zawsze - zareplikował Gabriel. - Jaki jest skład roztworu? - Tajemnica. - Czy ty musisz mieć same tajemnice? Gdy Gabriel nie odpowiedział, Tiepolo zerknął w dół na butelki z chemikaliami.
- Ile PGME użyłeś? - Dokładnie tyle, ile trzeba. Po twarzy Tiepola przebiegł grymas. - Czyż nie załatwiłem ci pracy, gdy twoja żona uznała, że chce spędzić okres ciąży w Wenecji? - Załatwiłeś, Francesco. - A czyż nie płacę ci o wiele więcej niż innym - szepnął - mimo że uciekasz ode mnie bez skrupułów, gdy twoi mocodawcy potrzebują twoich usług? - Zawsze byłeś bardzo hojny. - Więc dlaczego nie zdradzisz mi receptury na rozpuszczalnik? - Ponieważ Veronese miał swój tajny przepis i ja mam swój. Tiepolo machnął lekceważąco wielką łapą. Wyrzucił zabrudzony czyścik i uformował nowy. - Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie naczelna rzymskiej filii „New York Timesa" - oświadczył bezceremonialnie. - Jest zainteresowana zrobieniem materiału o renowacji do niedzielnego dodatku o sztuce. Chce tu przyjść w piątek i się rozejrzeć. - Wybacz, Francesco, ale chyba wezmę w piątek wolne. - Wiedziałem, że tak powiesz. - Tiepolo rzucił Gabrielowi spojrzenie z ukosa. - Ani trochę cię nie kusi? - Co? - Żeby pokazać światu prawdziwego Gabriela Allona. Gabriela Allona, który dba o dzieła wielkich mistrzów. Gabriela Allona, który potrafi malować jak anioł. - Z dziennikarzami rozmawiam tylko w ostateczności. I nigdy by mi nie przyszło do głowy rozmawiać z którymś o sobie. - Miałeś ciekawe życie. - Delikatnie mówiąc. - Może już czas, żebyś wyszedł zza zasłony. - I co wtedy? - Mógłbyś spędzić resztę życia tu w Wenecji, z nami. Ty zawsze byłeś w głębi duszy wenecjaninem, Gabrielu. - Kusząca wizja. - Ale? Wyraz twarzy Gabriela mówił wyraźnie, że nie ma ochoty więcej o tym rozmawiać. Odwracając się w stronę płótna, zapytał:
- Czy miałeś jeszcze jakieś telefony, o których powinienem wiedzieć? - Tylko jeden - odrzekł Tiepolo. - Dziś przyjeżdża generał Ferrari, szef Carabinieri. Życzy sobie zamienić z tobą parę słów na osobności. Gabriel odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Tiepola. - O czym? - Nie powiedział. Generał jest lepszy w zadawaniu pytań niż odpowiadaniu na nie. - Tiepolo przyglądał się Gabrielowi przez chwilę. - Nie wiedziałem, że przyjaźnicie się z generałem. - Bo się nie przyjaźnimy. - Skąd się znacie? - Raz poprosił mnie o przysługę, a ja nie miałem wyjścia i musiałem się zgodzić. Tiepolo udawał, że intensywnie myśli. - Musi chodzić o tę sprawę w Watykanie sprzed paru lat, gdy ta dziewczyna spadła z kopuły Bazyliki Świętego Piotra. O ile pamiętam, odnawiałeś im wtedy Caravaggia. - Czyżby? - Takie słyszałem pogłoski. - Nie powinieneś wierzyć pogłoskom, Francesco. Prawie zawsze są fałszywe. - Chyba że dotyczą ciebie - odparł Tiepolo z uśmiechem. Gabriel pozwolił, by ta uwaga odbiła się echem od prezbiterium. Potem podjął przerwaną pracę. Chwilę wcześniej posługiwał się prawą ręką. Teraz używał lewej, z identyczną sprawnością. - Jesteś jak Tycjan - ocenił Tiepolo, obserwując go. - Jesteś słońcem pośród małych gwiazdek. - Jeśli nie zostawisz mnie w spokoju, słońce nigdy nie skończy tego obrazu. Tiepolo nie poruszył się. - Na pewno nie jesteś nim? - zapytał po chwili. - Kim? - Mariem Delvecchiem. - Mario nie żyje, Francesco. Mario nigdy nie istniał.
3. Wenecja Regionalna kwatera Carabinieri, włoskiej żandarmerii, mieściła się w sestiere Castello, niedaleko placu Świętego Zachariasza. Generał Cesare Ferrari wyszedł z budynku o pierwszej. Zrezygnował z niebieskiego munduru z wieloma medalami i emblematami; zamiast niego miał na sobie błękitny garnitur. W jednej ręce ściskał walizeczkę ze stali nierdzewnej, drugą, tę, której brakowało dwóch palców, wcisnął do kieszeni dobrze skrojonego płaszcza. Wyjął ją, żeby uścisnąć dłoń Gabriela. Uśmiechnął się przelotnie i oficjalnie. Jak zwykle, jego sztuczne prawe oko pozostało nieruchome. Nawet Gabrielowi trudno było znosić jego martwy nieustępliwy wzrok. Zawsze czuł się jak obserwowany przez wszystkowidzące oko bezlitosnego Boga. - Świetnie pan wygląda - stwierdził generał Ferrari. - Powrót do Wenecji wyraźnie dobrze panu robi. - Skąd pan wiedział, że tu jestem? Drugi uśmiech generała trwał tak krótko jak pierwszy. - Niewiele dzieje się we Włoszech bez mojej wiedzy, zwłaszcza gdy dotyczy to pana. - Skąd pan wiedział? - powtórzył pytanie Gabriel. - Gdy ubiegał się pan w naszym wywiadzie o pozwolenie na powrót do Wenecji, przekazano tę informację wszystkim właściwym ministerstwom i organom ochrony porządku publicznego. Jednym z tych miejsc był palazzo. Palazzo, o którym mówił generał, stał na piazza di Sant'Ignazio na rzymskiej starówce. Był siedzibą Wydziału Korpusu Karabinierów do spraw Ochrony Dziedzictwa Kulturowego, lepiej znaną jako Brygada do spraw Sztuki. Generał Ferrari był jej szefem. I co do jednego ma rację, pomyślał Gabriel. Niewiele dzieje się we Włoszech bez jego wiedzy. Ferrari, syn nauczycieli ze zubożałej Kampanii, od dawna był uważany za jednego z najbardziej kompetentnych i utalentowanych strażników porządku publicznego we Włoszech. W latach siedemdziesiątych, okresie terrorystycznych zamachów bombowych w tym kraju, przyczynił się do unieszkodliwienia komunistycznych Czerwonych Brygad. Następnie, podczas walk z mafią w latach osiemdziesiątych, dowodził neapolitańską dywizją złożoną w większości z członków camorry. Zadanie to było tak niebezpieczne, że żona i trzy córki Ferrariego musiały pozostawać pod całodobową ochroną. Sam Ferrari był celem wielu zamachów; pewnego razu, gdy odebrał przesyłkę pocztową z materiałem wybuchowym,
stracił dwa palce i prawe oko. Oddelegowanie do Brygady do spraw Sztuki miało stanowić nagrodę za długą i wybitną karierę. Zakładano, że Ferrari po prostu pójdzie w ślady swego bezbarwnego poprzednika, że będzie przekładał papierki, chodził na długie rzymskie lunche i od czasu do czasu odnajdzie któryś z obrazów kradzionych corocznie we Włoszech w ilościach mogących zapełnić całe muzeum. Ferrari natomiast z miejsca przystąpił do modernizowania jednostki, która - niegdyś skuteczna - teraz z powodu długoletnich zaniedbań była bliska upadku. W ciągu kilku dni od objęcia stanowiska zwolnił połowę personelu i niezwłocznie uzupełnił szeregi młodymi, rzutkimi oficerami, którzy naprawdę znali się na sztuce. Dał im zwykłe pełnomocnictwo. Ferrariego niespecjalnie interesowali uliczni żule, którzy bawili się po amatorsku w kradzież dzieł sztuki; jego celem były grube ryby, bossowie, którzy wystawiali skradzione towary na rynek. Nie minęło wiele czasu, gdy nowe podejście Ferrariego zaczęło procentować. Kilkunastu większych złodziei znalazło się za kratkami, a statystyki dotyczące kradzieży dzieł sztuki, mimo że wciąż szokująco wysokie, zaczęły wykazywać tendencję spadkową. - A zatem, co sprowadza pana do Wenecji? - zapytał Gabriel, prowadząc generała między miejscami, w których zebrała się woda na placu Świętego Zachariasza. - Miałem coś do załatwienia na północy, konkretnie nad jeziorem Como. - Ktoś coś stamtąd ukradł? - Nie - odrzekł generał. - Kogoś tam zamordowano. - Od kiedy to Brygada do spraw Sztuki interesuje się morderstwami? - Zawsze gdy denat ma powiązanie ze światem sztuki. Gabriel przystanął i odwrócił się do generała. - Nadal nie odpowiedział pan na moje pytanie - stwierdził. - Po co przyjechał pan do Wenecji? - Oczywiście z pańskiego powodu. - A co ja mam wspólnego ze zwłokami w Como? - Ma pan coś wspólnego z człowiekiem, który je znalazł. Generał znowu się uśmiechał, ale sztuczne oko wpatrywało się beznamiętnie gdzieś w przestrzeń. To jest oko człowieka, który wie wszystko, pomyślał Gabriel. Człowieka, który na pewno nie przyjmie odmowy. Weszli do kościoła Świętego Zachariasza przez główne drzwi prowadzące z campo i skierowali się do słynnej nastawy ołtarzowej Belliniego. Przed ołtarzem stała grupka turystów. Przewodnik donośnym głosem robił im wykład na temat niedawnej renowacji
malowidła, nieświadom, że człowiek, który jej dokonał, znajduje się wśród słuchaczy. Nawet generała Ferrariego chyba to rozbawiło, choć po chwili jego jedyne oko zaczęło błądzić. Bellini był najważniejszym dziełem w kościele Świętego Zachariasza, choć w świątyni znajdowało się kilka innych wybitnych malowideł, w tym dzieła Tintoretta, Jacopa Palmy starszego oraz van Dycka. Właśnie dlatego Carabinieri zorganizowali zespół śledczych specjalizujących się w sprawach sztuki. Włochy obfitowały w dwie rzeczy: dzieła sztuki i zawodowych przestępców. Większość dzieł sztuki, jak w tym kościele, była kiepsko chroniona. A wielu złodziei wprost wychodziło ze skóry, by ukraść je wszystkie, co do jednego. Po przeciwnej stronie nawy znajdowała się niewielka kaplica z kryptą patrona kościoła i płótnem pomniejszego malarza weneckiego, w którego przypadku renowacja nie przyszła nikomu do głowy od ponad stu lat. Generał Ferrari usiadł w jednej z ławek, otworzył swoją walizkę i wyjął z niej teczkę, a z niej jedno zdjęcie o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia pięć centymetrów i podał je Gabrielowi. Przedstawiało mężczyznę w zaawansowanym średnim wieku, powieszonego za przeguby na żyrandolu. Po samym zdjęciu nie dało się domyślić przyczyny śmierci, ale było oczywiste, że ten człowiek był wcześniej brutalnie torturowany. Twarz miał zakrwawioną i opuchniętą, a z torsu wyrwano mu kilka pasów skóry i ciała. - Kim on był? - zapytał Gabriel. - Nazywał się James Bradshaw, znano go pod imieniem Jack. Był poddanym brytyjskim, ale większość czasu spędzał w Como, podobnie jak kilka tysięcy jego rodaków. - Generał zamyślił się na chwilę. - Brytyjczycy chyba nie lubią ostatnio mieszkać we własnym kraju, prawda? - Prawda. - Dlaczego tak jest? - Proszę ich zapytać. - Gabriel spojrzał na fotografię i skrzywił się. - Czy on był żonaty? - Nie. - Rozwiedziony? - Nie. - Miał jakąś partnerkę? - Podobno nie. Gabriel zwrócił generałowi zdjęcie i zapytał, czym zajmował się Jack Bradshaw. - Sam o sobie mówił, że jest konsultantem. - Jakiego rodzaju?
- Przez kilka lat pracował jako dyplomata na Bliskim Wschodzie. Wcześnie przeszedł na emeryturę i założył własny biznes. Wygląda na to, że udzielał porad brytyjskim firmom, które chciały prowadzić interesy w świecie arabskim. Musiał być w tym niezły - dodał generał - bo jego rezydencja należała do najdroższych po tej stronie jeziora. Znajdowała się w niej też dość imponująca kolekcja włoskiej sztuki i antyków. - Co wyjaśnia, dlaczego pańska Brygada interesuje się jego śmiercią. - Częściowo - odparł generał. - W końcu posiadanie niezłej kolekcji nie jest przestępstwem. - Chyba że została skompletowana z ominięciem włoskiego prawa. - Zawsze musi pan wyprzedzać wszystkich o krok, Allon? - Generał spojrzał w górę na pociemniałe malowidło wiszące na ścianie kaplicy. - Dlaczego tego obrazu nie oczyszczono podczas ostatnich prac renowacyjnych? - Nie było dość pieniędzy. - Werniks jest niemal całkowicie mętny. - Generał zawahał się, po czym dodał: - Całkiem jak sprawa Jacka Bradshawa. - Niech spoczywa w pokoju. - To raczej niemożliwe w przypadku człowieka, który skończył w taki sposób. - Ferrari spojrzał na Gabriela i zapytał: - Czy kiedykolwiek miał pan okazję zastanowić się nad własną śmiercią? - Niestety, kilka razy. Ale jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym raczej rozmawiać o obyczajach kolekcjonerskich Jacka Bradshawa. - Nieżyjący pan Bradshaw był znany z kupowania obrazów, które nie były na sprzedaż. - Kradzionych? - To pan powiedział, przyjacielu. Nie ja. - Był pod waszą obserwacją? - Powiedzmy, że Brygada kontrolowała jego poczynania, najlepiej jak potrafiła. - W jaki sposób? - Tradycyjny - odparł generał wymijająco. - Zakładam, że pańscy ludzie dokonują pełnej i gruntownej inwentaryzacji jego kolekcji. - Dokładnie w tym momencie. - I? - Do tej pory nie znaleźli niczego z naszej bazy dzieł zaginionych czy skradzionych. - Więc chyba będzie pan musiał odwołać wszystkie paskudne słowa, które powiedział
pan o Jacku Bradshaw. - Sam brak dowodów nie świadczy, że nie mam racji. - Mówi pan jak prawdziwy włoski policjant. Po wyrazie twarzy generała Ferrariego widać było, że traktuje komentarz Gabriela jak komplement. Po chwili powiedział: - O zmarłym Jacku Bradshaw chodziły również inne pogłoski. - Jakie? - Że nie był tylko prywatnym kolekcjonerem, że był zaangażowany w nielegalny wywóz obrazów i innych dzieł sztuki z ziemi włoskiej. - Generał zniżył głos i dodał: - Dlatego pański przyjaciel Julian Isherwood jest w poważnych tarapatach. - Julian Isherwood nie handluje przemycanymi dziełami sztuki. Generał nie uznał za stosowne na to odpowiedzieć. W jego opinii każdy marszand miał coś na sumieniu. - Gdzie on teraz jest? - zapytał Gabriel. - Zatrzymaliśmy go. - Postawiono mu jakieś zarzuty? - Jeszcze nie. - Zgodnie z włoskim prawem po czterdziestu ośmiu godzinach musi pan go zwolnić albo postawić przed sądem. - Zastano go stojącego nad zwłokami. Coś wymyślę. - Pan wie, że Julian nie miał nic wspólnego z zamordowaniem Bradshawa. - Niech się pan nie martwi - odrzekł generał. - Nie zamierzam się tym razem upierać przy zarzutach. Ale gdyby się rozniosło, że pański przyjaciel spotykał się ze znanym przemytnikiem, jego kariera byłaby skończona. Widzi pan, Allon, w świecie sztuki rzeczywiste jest to, co się widzi. - Co mam zrobić, żeby nazwisko Juliana nie trafiło do gazet? Generał nie odpowiedział od razu; studiował zdjęcie zwłok Jacka Bradshawa. - Jak pan myśli, dlaczego torturowano go przed zamordowaniem? - zapytał wreszcie. - Może był im winien pieniądze. - Może - zgodził się generał. - A może miał coś, czego szukali zabójcy, coś bardzo cennego. - Miał mi pan odpowiedzieć, co muszę zrobić, żeby uratować przyjaciela. - Ustalić, kto zabił Jacka Bradshawa. Oraz czego szukał. - A jeśli odmówię?
- W londyńskim świecie sztuki zacznie wrzeć od plotek. - Jest pan pospolitym szantażystą, generale Ferrari. - Szantaż to nieładne słowo. - Owszem - rzekł Gabriel. - Ale w świecie sztuki rzeczywiste jest to, co się widzi.
4. Wenecja Gabriel znal dobrą restaurację nieopodal kościoła, w spokojnej dzielnicy Castello, dokąd rzadko zapuszczali się turyści. Generał Ferrari złożył obfite zamówienie; Gabriel grzebał widelcem w talerzu i sączył wodę mineralną z cytryną. - Nie ma pan apetytu? - zdziwił się generał. - Miałem nadzieję spędzić dziś jeszcze kilka godzin z moim Veronesern. - Zatem powinien pan coś zjeść. Żeby mieć silę. - To tak nie działa. - Nie pożywia się pan podczas pracy? - Owszem, kawą i kawałkiem chleba. - A cóż to za dieta? - Taka, która pozwala mi się skoncentrować. - Nic dziwnego, że jest pan taki chudy. General Ferrari podszedł do stolika z przystawkami i nałożył sobie na talerz nową porcję. W restauracji nie było nikogo poza nimi, oprócz właściciela i jego córki, ładnej ciemnowłosej dziewczynki, na oko trzynastoletniej. Dziecko było osobliwie podobne do córki Abu Dżihada, wiceprzewodniczącego Organizacji Wyzwolenia Palestyny, którego Gabriel zabił w jego willi w Tunisie pewnego ciepłego wiosennego wieczoru w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku. Miało to miejsce w gabinecie Abu Dżihada na pierwszym piętrze, gdzie ten oglądał palestyńską intifadę na wideo. Dziewczynka była świadkiem wszystkiego: dwóch paraliżujących strzałów w pierś, dwóch śmiertelnych strzałów w głowę, przy akompaniamencie odgłosów arabskiej rebelii. Gabriel już nie potrafił sobie przypomnieć maski pośmiertnej Abu Dżihada, jednak obraz tej dziewczynki, spokojnej, ale gotującej się w środku z wściekłości, wisiał na poczesnym miejscu w galerii obrazów jego pamięci. Gdy generał na powrót zajął miejsce przy stoliku, Gabriel ukrył twarz dziewczynki pod warstwą świeżej farby. Nachylił się do generała i zapytał: - Dlaczego ja? - A dlaczego nie pan? - Czy mam zacząć wymieniać oczywiste powody? - Jeśli się pan z tym lepiej poczuje. - Nie jestem włoskim policjantem. Właściwie jestem kimś z zupełnie innej bajki.