Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony238 904
  • Obserwuję256
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań152 088

Wiewiorki z Central Parku sa sm - Katherine Pancol

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Wiewiorki z Central Parku sa sm - Katherine Pancol.pdf

Ankiszon EBooki Pojedyńcze pdfy
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 708 stron)

Tytuł oryginału: LES ECUREUILS DE CENTRAL PARK SONT TRISTES LE LUNDI Copyright © Editions Albin Michel - Paris 2010 Copyright © 2012 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Wykonanie okładki: DT Studio s.c. Redakcja: Bożena Sęk Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-442-7 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Dedykacja Motto Część pierwsza Część druga Część trzecia Część czwarta Część piąta Bibliografia Podziękowania Przypisy

Dla Romana i dla Jeana-Marie…

„Jest przecież życie, które w końcu przeżyję naprawdę, nie?” Bernard-Marie KOLTÈS

Część pierwsza

Hortense chwyciła butelkę szampana i wylała jej zawartość do wiaderka na lód. Butelka była pełna i wywołało to dziwny odgłos. Uderzenie szkła o metalową ściankę, chrzęst tłuczonych kawałków lodu, gulgotanie, potem syk bąbelków, które pękają na powierzchni, tworząc przezroczystą piankę. Kelner w białej marynarce i muszce uniósł brwi. – Ohydny ten szampan! – mruknęła Hortense po francusku, pstrykając w dno butelki. – Jeżeli kogoś nie stać na porządną markę, to nie ma sensu podawać czegoś, co wywołuje skręt kiszek… Chwyciła drugą butelkę i powtórzyła akt sabotażu. Twarz chłopaka spąsowiała. Zdumiony patrzył, jak butelka powoli się opróżnia, i zdawał się zastanawiać, czy nie powinien zareagować. Powiódł wokoło wzrokiem, szukając świadka wandalizmu tej dziewczyny, która ubliżając mu, odwracała butelki. Pocił się, a krople potu podkreślały rządek pryszczy, które zdobiły mu czoło. Kolejny angielski wieśniak, który ślini się na widok sfermentowanych winogron, pomyślała Hortense, przygładzając niesforny kosmyk włosów i zakładając go za ucho. Kelner nie spuszczał z niej wzroku, gotów ją związać, gdyby znów zaczęła. – Chcesz moje zdjęcie? Tego wieczoru miała ochotę mówić po francusku. Tego wieczoru miała ochotę podkładać bomby. Tego wieczoru musiała zmasakrować jakiegoś niewinnego, a wszystko u tego chłopaka zachęcało, by wybrać go na ofiarę. Są tacy ludzie, których ma się ochotę szczypać do krwi, upokarzać, torturować. Nie urodził się po dobrej stronie. Taka karma. – Jak można być tak brzydkim! Oczy mnie bolą od tych czerwonych światełek, które migają panu na czole! Chłopak przełknął ślinę, odchrząknął i zaskomlał: – Powiedz, zawsze jesteś taka wstrętna, czy starasz się specjalnie dla mnie? – Jest pan Francuzem? – Z Montélimar. – Nugat jest szkodliwy dla zębów… i skóry. Lepiej niech pan go więcej nie je, bo pękną panu pryszcze…

– Ty idiotko! Ktoś ci coś zrobił, że jesteś taka wściekła? Afront. Zrobił mi afront i nie mogę dojść do siebie. Miał czelność. Pod moim nosem. Jakbym była przezroczysta. Powiedział mi… co on właściwie mi powiedział?… a ja mu uwierzyłam. Podkasałam spódnicę i przebiegłam sto metrów w niecałe osiem sekund. Jestem równie głupia jak ten purpurowy pryszczaty kretyn z nugatową gębą. – Bo zwykle ludzie są źli dlatego, że są nieszczęśliwi… – Wystarczy, ojcze Pio, zapomnij o sutannie i podaj mi colę… – Mam nadzieję, że ten, kto doprowadził cię do tego stanu, nieźle ci jeszcze dokopie! – Psycholog się znalazł! Jesteś ze szkoły Lacana czy Freuda? Powiedz, bo może wreszcie dowiem się od ciebie czegoś interesującego! Wzięła szklankę, którą jej podał, podniosła do góry, przepijając do niego, i kołyszącym krokiem odeszła w tłum gości. Takie już moje szczęście! Francuz! Ohydny i spocony. Obowiązkowy strój: czarne spodnie, biała koszula, brak ozdób, włosy gładko zaczesane do tyłu. Płacą mu pięć funtów za godzinę i traktują jak parszywego psa. To dorabiający student lub facet bez grosza, który porzucił trzydziestopięciogodzinny tydzień pracy, żeby zarobić kupę kasy. Mam wybór. Jedyny problem polega na tym, że on mnie nie interesuje. Nic a nic. Dla niego nie zainwestowałabym trzystu euro w parę butów! Nawet sznurówek bym sobie dla niego nie kupiła! Pośliznęła się, o mało nie upadła, podniosła but i stwierdziła, że fiołkoworóżowy bakelitowy obcas czerwonego czółenka z krokodylej skóry zdobi różowa guma do żucia. – Jeszcze tego brakowało! – wykrzyknęła. – Nowiutkie buty Diora! Pościła pięć dni, żeby je kupić. I zaprojektowała dziesięć butonierek dla swojej koleżanki Laury. Już pojęłam, to nie mój wieczór. Wrócę do domu i pójdę spać, zanim słowa „pierwsza naiwna” wyryją mi się na czole. Co on właściwie powiedział? Idziesz w sobotę wieczorem do Sybil Garson? Wielka, wielka impreza. Moglibyśmy się tam spotkać. Skrzywiła się, ale zapamiętała datę i sformułowanie. Spotkać się, znaczy wyjść razem, trzymając się pod rękę. Warto się było nad tym zastanowić. O mało nie spytała: Idziesz sam czy z Zarazą? Powstrzymała się w ostatniej chwili – najważniejsze to nie

uznawać istnienia Charlotte Bradsburry, ignorować ją, kompletnie ignorować – i zaczęła przemyśliwać nad tym, jak zdobyć zaproszenie. Sybil Garson, ikona kolorowych czasopism, Angielka szlachetnie urodzona, naturalnie elegancka, naturalnie arogancka, która nie zaprasza do domu żadnych cudzoziemskich istot, a zwłaszcza francuskich, chyba że ktoś nazywa się Charlotte Gainsbourg, Juliette Binoche albo wlecze za sobą wspaniałego Johnny’ego Deppa. Ja, Hortense Cortès, plebejuszka, nieznana, biedna i do tego Francuzka, nie mam najmniejszych szans. Chyba że włożę biały fartuch kuchenny i będę podawać kiełbaski. To już wolę umrzeć! Powiedział: Spotkajmy się tam. „My” znaczyło przecież on i ja, ja i on, ja, Hortense Cortès i on, Gary Ward. „My” zakładało, że miss Bradsburry należy już do przeszłości. Miss Charlotte Bradsburry została odprawiona lub sama się zwinęła. Nieważne! Jedno wydawało się pewne: droga była wolna. Teraz ruch należał do niej. Do Hortense Cortès należeć będą londyńskie wieczory, dyskoteki i muzea, salon w Tate Modern, stolik przy oknie w restauracji Design Museum z widokiem na Tower, weekendy we wspaniałych wiejskich rezydencjach, corgi królowej liżące jej palce w Windsorze oraz winogronowy scone z konfiturą herbacianą i clotted cream, który będzie chrupać przy kominku pod nieco wyblakłym Turnerem, podnosząc delikatnie filiżankę z herbatą… A angielskiego scone’a nie je się byle jak! Trzeba przekroić go poziomo na dwie części, posmarować gęstą śmietaną, trzymać kciukiem i palcem wskazującym. W przeciwnym razie, zdaniem Laury, będą cię mieli za wieśniaka. Wkraczam do Sybil Garson, trzepoczę rzęsami, porywam Gary’ego i zajmuję miejsce Charlotte Bradsburry. Staję się ważna, sławna, międzynarodowa, ludzie zwracają się do mnie z szacunkiem, podają mi karty wizytowe, ubierają od stóp do głów, odpycham paparazzich i wybieram osobę, która zostanie moją następną najdroższą przyjaciółką. Nie jestem już Francuzką, która haruje, żeby wyrobić sobie nazwisko, ale idę na skróty i staję się Arogancką Angielką. Za długo już kiszę się w anonimowości. Nie znoszę, by traktowano mnie jak półczłowieka, wycierano ręce na moich piersiach i brano mnie za pleksi. Chcę szacunku, uznania, blasku, władzy, władzy. I jeszcze raz władzy. Ale zanim stanie się Arogancką Angielką, musi wymyślić jakiś podstęp,

żeby wejść na tę imprezę zamkniętą dla happy few panoszących się w szmatławych angielskich tabloidach. To nie takie proste, Hortense Cortès, to nie takie proste. A może poderwać Pete’a Doherty’ego? To też nie takie proste… Już raczej spróbuję wejść na krzywy ryj do Sybil Garson. Udało się jej. Przed budynkiem pod numerem 3 przy Belgravia Square dołączyła do dwóch Anglików, którzy mówili o kinie, wycierając sobie nosy. Przykleiła się do nich, udając, że spija słowa z ich warg, wśliznęła się z nimi do dużego mieszkania z sufitem wysokim jak sklepienie katedry w Canterbury i dalej chłonęła słowa Stevena i Nicka na temat Jaśniejszej od gwiazd Jane Campion. Widzieli prapremierę filmu na London Film Festival i upajali się przynależnością do klubu happy few, którzy mogą się o nim wypowiadać. To belong or not to belong – tak zdawała się brzmieć dewiza każdego Anglika z klasą. Obowiązkowo trzeba być, czyli „należeć” do jednego lub kilku klubów, rodziny, szkoły, rodzinnej posiadłości, pięknej londyńskiej dzielnicy, albo nie być. Steven studiował filmoznawstwo, mówił o Truffaucie i Kusturicy. Nosił obcisłe czarne dżinsy i czarną kamizelkę w białe kropki włożoną na czarno- biały podkoszulek z długimi rękawami. Tłuste długie włosy opadały mu przy każdym energicznym kiwnięciu głową. Jego czyściutki różowy kolega Nick był wcieleniem młodego Micka Jaggera w wersji bukolicznej. Potakiwał, drapiąc się w podbródek. Pewnie myślał, że to strasznie go postarza. Zostawiła ich, gdy tylko pozbyła się płaszcza w dużym pomieszczeniu, które służyło za szatnię. Rzuciła swoje okrycie na wielkie łóżko zasłane sztucznymi futrami, kurtkami w kolorze khaki i czarnymi trenczami, po czym przejechała ręką po włosach przed rzeźbionym lustrem wiszącym nad kominkiem i mruknęła: Wyglądasz doskonale, kochanie, absolutnie doskonale. Wpadnie w twoje sieci jak śliczna złota rybka. Czółenka Diora i obcisła czarna sukienka Alaïa kupiona w vintage-shop w Brick Lane czyniły z niej pełną rezerwy seksbombę. Seksbombę, jeżeli będę chciała, pełną rezerwy, jeśli tak postanowię – wyszeptała do lustra, posyłając sobie całusa. – Nie zdecydowałam jeszcze, czy ustrzelę go natychmiast, czy też będę przedłużać agonię… Zobaczymy.

Szybko wszystko stało się jasne. Wychodząc z pomieszczenia z płaszczami, zobaczyła Gary’ego w ramionach tej Bradsburry; śmiała się głośno, odchylając alabastrową szyję, przykładając delikatnie rękę do bladych ust, aby stłumić tak wulgarny wybuch nagłej radości. Gary przygarniał ją do siebie, obejmując ramieniem jej cienką, jakże cienką talię. Jego ciemne włosy tuż przy włosach Zarazy… Hortense myślała, że zejdzie. Już miała wrócić do pokoju, rzucić wyzwiska do lustra, chwycić płaszcz i wyjść. Kiedy jednak pomyślała, ile zadała sobie trudu, żeby się tu dostać, zacisnęła zęby i skierowała kroki w stronę bufetu, gdzie wyładowała złość na tanim szampanie i kelnerze o świecących pryszczach. A teraz się zastanawiała, co robić. Ustrzelić pierwszego zjadliwego faceta i gruchać w jego ramionach? To już było. Przebrzmiała, śmieszna i żałosna strategia. Jeżeli będę się z nim afiszować, Gary domyśli się, że zostałam „trafiona”, i z szyderczym uśmiechem odpowie mi „zatopiona”. I utonę. Nie, nie! Przybrać zadowoloną minę singielki nie mogącej znaleźć chłopaka dorastającego do wyżyn, na których się poruszam… Zasznurować usta z pobłażliwym uśmieszkiem, odegrać zaskoczenie, jeżeli natknę się na tę przeklętą parę, i spróbować namierzyć w tłumie jakąś ofiarę lub dwie, z którymi mogłabym prowadzić coś na kształt rozmowy, zanim wrócę do domu… metrem. Mary Dorsey załatwi sprawę. Była to wkurzająca singielka należąca do tych dziewczyn, które mają w życiu tylko jeden cel: znaleźć faceta. Nieważne jakiego, niechby tylko wytrzymał z nią dłużej niż czterdzieści osiem godzin. Cały weekend oznaczał dla niej początek szczęścia. Większość chłopaków, których Mary Dorsey przyprowadzała do swojego mieszkania na południowym brzegu Tamizy, znikała, zanim jeszcze zdążyła zapytać, jak mają na imię. Ostatnim razem, gdy Hortense spotkała ją na Borough Market, gdzie zawlekła Nicholasa, Mary szepnęła do niej: Jest słodki! Dasz mi go, kiedy z nim skończysz? – Widziałaś, jaki ma tors? Za długi! – zaprotestowała Hortense. – Mam to gdzieś. Pewnie nie tylko tors ma długi. Mary Dorsey była przypadkiem beznadziejnym. Próbowała wszystkiego: speed dating, slow dating, blind, jewish, christian, New Labour, Tory, dirty, wikipedi,

kinky… Była gotowa podjąć największe ryzyko, żeby tylko nie siedzieć samotnie w domu wieczorami, jedząc Ben & Jerry, łkając przy końcowej scenie Niezapomnianego romansu, gdy Cary Grant wreszcie zdaje sobie sprawę, że Deborah Kerr ukrywa coś przed nim pod wielkim beżowym pledem. Sama, w wypłowiałym dresie, otoczona morzem zmiętych chusteczek higienicznych, Mary jęczała: Chcę mężczyzny, który podniesie pled i weźmie mnie w ramiona! A ponieważ poza kilkoma porcjami mrożonego kremu opróżniła butelkę Drambuie, dodawała ociekająca łzami i tuszem: Nie ma już na ziemi takich facetów jak Cary Grant, to koniec, koniec… prawdziwi mężczyźni to ginący gatunek, po czym rzucała się z płaczem na parkiet, dołączając do wymiętych chusteczek. Lubiła opowiadać te żałosne sceny, które na dobrą sprawę nie stawiały jej w korzystnym świetle. Zapewniała, że trzeba zejść na samo dno obrzydzenia sobą, aby się od niego odbić. Na wspomnienie tej rozmowy Hortense, która właśnie miała położyć dłoń na ramieniu Mary, zmieniła kierunek. Skręciła w stronę zadziwiającej, zachwycającej sylwetki blondynki… Wtedy właśnie rozpoznała Agyness Deyn. Agyness Deyn we własnej osobie. The it girl. Po prostu the girl. Ta, która miała zepchnąć z wybiegu Kate Moss. Muza Burberry’ego, Giorgia Armaniego, Jeana-Paula Gaultiera, która zaśpiewała jakiś kawałek z Five O’clock Heroes i zajmowała okładki Vogue’a, Elle, Grazii. Po prostu stała, bardzo blond, bardzo szczupła, z bardzo granatową chusteczką w bardzo krótko obciętych bardzo blond włosach, w bardzo czerwonych rajstopach i bardzo białych tenisówkach, w sukience z koronkowymi falbankami i obcisłej kurtce ze starego wytartego dżinsu. Boska! A z kim Agyness Deyn rozmawiała z życzliwym uśmiechem, wyraźnie zainteresowana, chociaż jej oczy omiatały przestrzeń w poszukiwaniu innych ofiar, które mogłaby usidlić? Ze Stevenem i Nickiem, dwoma kinomanami, których Hortense wykorzystała w charakterze zaproszenia. Hortense wysunęła biodro do przodu i pomknęła przez tłum. Dotarła do grupki i włączyła się do rozmowy. Bardziej zjadliwy z nich dwóch Nick opowiadał, jak to wziął udział w pokazie Hedi Slimane w czasie Fashion Week w Paryżu. Agyness Deyn spytała, co sądzi o kolekcji Hedi. Nick odparł, że pokaz niespecjalnie wrył mu

się w pamięć w przeciwieństwie do dziewczyny, którą przeleciał pod schodami paryskiej dyskoteki. Wybuchnęli śmiechem, Hortense starała się ich naśladować. Potem Agyness wyjęła pisak z maleńkiej czerwonej torebki i zapisała nazwę dyskoteki na białej tenisówce. Hortense obserwowała ją z fascynacją. Zastanawiała się, czy z daleka widać, że należy do grupy, i przysunęła się jeszcze bliżej, aby nie budziło to żadnych wątpliwości. Podeszła kolejna dziewczyna i chwytając kieliszek Ni​cka, opróżniła go jednym haustem. Potem oparła się na ramieniu Agyness i wypaliła: – I’m so pissed off! Co za denna impreza! Trzeba naprawdę być kretynem, żeby siedzieć w Londynie w weekend! Szkoda, że nie pojechałam na wieś! A ta to kto? – zapytała, wskazując czerwonym pazurem Hortense. Hortense się przedstawiła, próbując ukryć swój francuski akcent. – French? – warknęła nowo przybyła, krzywiąc się niczym gorgona. – A więc zna pani Hedi Slimane? – spytał Nick, szeroko otwierając czarne jak węgiel oczy. Hortense przypomniała sobie wtedy, że widziała jego zdjęcie w Metrze, wychodził na nim z klubu pod rękę z Amy Winehouse z torebką na wymioty na głowie. – Nooo… nie! – wyjąkała Hortense, na której młody Nick zrobił wrażenie. – Och – westchnął rozczarowany. – Więc po co w takim razie być Francuzką? – spytała dziewczyna z czerwonymi szponami, wzruszając ramionami. – Anyway, w życiu nic niczemu nie służy, trzeba jedynie czekać, żeby czas minął i nadeszła śmierć… Zamierzasz zostać tu dłużej czy pójdziemy upić się gdzie indziej, darling? – zapytała wspaniałej Agyness, żłopiąc piwo z butelki. Hortense nie znalazła celnej riposty i wściekła na siebie postanowiła opuścić to miejsce, które naprawdę było denne. Wracam do domu, mam tego dość, nienawidzę wysp, nienawidzę Anglików, nienawidzę Anglii, nienawidzę scones, nienawidzę Turnera, corgich i fucking queen, nienawidzę statusu Hortense Nobody, chcę być bogata, sławna, mieć klasę, żeby wszyscy się mnie bali i nienawidzili mnie. Weszła do pomieszczenia z okryciami w poszukiwaniu własnego płaszcza. Podniosła jeden, potem drugi, potem trzeci, zastanawiała się przez chwilę, czy nie ukraść Michaela Korsa z białym futrzanym kołnierzem, zawahała się,

lecz odłożyła go. Za duże ryzyko… Z tą ich manią umieszczania wszędzie kamer złapaliby ją przy wyjściu. W tym mieście było się filmowanym dzień i noc. Straciła cierpliwość, wsunęła rękę w stos porzuconych okryć i krzyknęła. Dotknęła ciepłego ciała. Żywego ciała, które zaczęło się poruszać, mrucząc. Pod górą ubrań leżał mężczyzna. Pewnie wyżłopał beczkę guinnessa lub naćpał się trawy. W sobotni wieczór nadchodził czas upojenia alkoholowego i całonocnego pijaństwa. Dziewczyny zataczały się w strumieniach piwa ze stringami na wierzchu, a chłopcy, nie wypuszczając z rąk szklanek, próbowali je przygwoździć do ściany, po czym wspólnie wymiotowali. Wzruszające! So crass! Uszczypnęła czarny rękaw i mężczyzna wrzasnął. Zamarła zaskoczona: znała ten głos. Pogrzebała głębiej i dotarła do Gary’ego Warda. Leżał pod kilkoma warstwami płaszczy ze słuchawkami na uszach i delektował się muzyką z zamkniętymi oczami. – Gary! – krzyknęła. – Co ty wyprawiasz? Zdjął słuchawki i patrzył na nią ogłupiały. – Słucham niezrównanego Glenna Goulda… To takie piękne, Hortense, takie piękne. Sposób, w jaki wybrzmiewają nuty, jakby to były żywe perły i… – Nie jesteś na koncercie! Jesteś na imprezie! – Nie znoszę imprez. – Ale przecież to ty powiedziałeś, żebym… – Sądziłem, że się wybierasz… – A kogo niby widzisz przed sobą? Mojego ducha? – Szukałem cię, ale nie znalazłem… – Za to ja cię widziałam z panną, której imienia nie chcę wymawiać. Przyklejonego do niej, obejmującego, czułego. Horror… – Wypiła trochę, trzymałem ją w pionie… – A odkąd to pracujesz w Czerwonym Krzyżu? – Myśl sobie, co chcesz, ale podtrzymywałem ją jednym ramieniem, a wzrokiem szukałem ciebie… – No to czas, żebyś kupił sobie białą laskę! – Widziałem nawet, jak rozmawiałaś z tymi dwoma kretynami… Wtedy odpuściłem. Uwielbiasz kretynów. Znowu założył słuchawki i przykrył się płaszczami, starając się na powrót zniknąć pod ciężką miękką warstwą, która izolowała go od świata.

– Gary! – rozkazała Hortense. – Posłuchaj… Wysunął rękę i przyciągnął ją do siebie. Zanurzyła się w morzu szorstkiej miękkiej wełny, poczuła jednocześnie zapach różnych perfum, rozpoznała Hermèsa, Chanel, Armaniego, wszystko się pomieszało, przelatywała przez jedwabne podszewki i sztywne rękawy, próbowała stawiać opór, uwolnić się od ciągnącego ją ramienia, ale trzymał ją mocno i przyciskał do siebie, nakrywając ich płaszczami. – Cicho! Nikt nie może nas zobaczyć! Nagle dotknęła nosem jego szyi. Potem poczuła plastykową końcówkę w uchu i usłyszała muzykę. – Posłuchaj, posłuchaj, jakie to piękne! Das Wohltemperierte Klavier, Dobrze nastrojony klawesyn… – Cofnął się ciut i patrzył na nią. Uśmiechał się. – Słyszałaś coś piękniejszego? – Gary! Dlaczego… – Cicho! Posłuchaj… Glenn Gould nie uderza w klawisze, on je uwalnia, wyobraża sobie, odtwarza, rzeźbi, wymyśla, aby fortepian brzmiał wyjątkowo. Nie musi nawet grać, żeby tworzyć muzykę! To jednocześnie cielesne, materialne i niematerialne… – Gary! – Zmysłowe, powściągliwe, przestrzenne… Tak jakby… sam nie wiem… – Kiedy powiedziałeś, żebym przyszła… – Najlepiej by było, żebyśmy posłuchali… – Chciałabym wiedzieć… – Nie możesz nawet przez chwilę być cicho?! Drzwi do pokoju otwarły się gwałtownie i usłyszeli kobiecy głos. Ochrypły, ciężki, powolny głos kobiety, która za dużo wypiła. Szła przez pokój, zataczając się, wpadła na kominek, zaklęła, ruszała na poszukiwanie płaszcza… – Położyłam go na łóżku, tutaj, na oparciu. W końcu to płaszcz Balenciagi… Nie była sama. Mówiła do mężczyzny. – Jest pani pewna? – pytał mężczyzna. – Jeszcze jak! To Balenciaga! Mam nadzieję, że wie pan, co to jest! – To Charlotte – szepnął Gary. – Poznaję jej głos. Mój Boże! Ale się zaprawiła! Przecież ona nigdy nie pije!

Pytała: – Nie widział pan Gary’ego Warda? Miał mnie odprowadzić… Nagle zniknął. Wyszedł! Ulotnił się jak kamfora! I’m so fucked up. Can’t even walk! Opadła całym ciężarem ciała na duże łóżko i Gary szybko przesunął nogi, kładąc je na nogach Hortense. Dał jej znak, żeby była cicho i nie ruszała się. Słyszała głuche bicie serca Gary’ego i głuche bicie własnego serca. Próbowała dostosować rytm swojego serca do rytmu jego serca i uśmiechnęła się. Gary odgadł, że się uśmiecha, i szeptem spytał: Dlaczego się śmiejesz? Nie śmieję się, uśmiecham się… Przycisnął ją do siebie, a ona nie stawiała oporu. Wziąłem cię do niewoli i nie możesz się ruszyć… Wziąłeś mnie do niewoli, bo nie mogę się ruszyć, ale poczekaj, aż… Zatkał jej usta i uśmiechnęła się jeszcze raz w jego dłoni. – Skończył pan przeglądać się w lustrze? – krzyknęła Charlotte Bradsburry głosem przeskakującym całe oktawy. – Myślę, że ktoś jest w tym łóżku… Coś się poruszyło… – A ja sądzę, że za dużo pani wypiła. Powinna się pani położyć… Chyba nie najlepiej się pani czuje – odpowiedział mężczyzna, jakby się zwracał do chorego dziecka. – Nie! Zapewniam pana, łóżko się rusza! – Tak zawsze mówią ci, którzy za dużo wypili… Niech pani już wraca do domu! – Ale jak mam wrócić? – jęknęła Charlotte Bradsburry. – O mój Boże! Nigdy nie byłam w takim stanie… Co się stało? Jak pan myśli?… I niech pan się wreszcie przestanie oglądać w tym lustrze! Męczy mnie to! – Nie oglądam się, tylko zastanawiam, czego mi brakuje… Czegoś, co miałem, gdy przyszedłem… – Niech się pan nie zastanawia! Brakuje panu czegoś, czego nigdy nie będzie pan miał… – Czyżby? Co też ona mu powie? westchnęła Hortense. Lepiej spadałaby już i zostawiła nam wolną drogę… Mnie tu dobrze, powiedział Gary. Powinniśmy spędzać tak wszystkie imprezy, chować się pod płaszczami i… Przejechał palcem po wargach Hortense i pogłaskał je. Mam wielką ochotę cię pocałować… a zresztą chyba cię pocałuję, Hortense Cortès. Hortense czuła jego oddech jak mgiełkę na wargach i odpowiedziała, muskając jego

usta: To zbyt łatwe, zbyt łatwe, panie Ward, twoja radość będzie krótka. Delikatnie głaskał palcem jej usta. Potem przyjdzie czas na rzeczy bardziej skomplikowane, mam masę pomysłów… – Nie zapytam pani, czego mi brakuje, bo obawiam się, że byłoby to niegrzeczne – odparł mężczyzna. – Idę już. Jutro muszę wcześnie wstać… – Ach! Już wiem, miałem czerwony szalik! – Jakież to wulgarne! – Proszę pani… Co za kretynka! jęknęła Hortense. Mowy nie ma, żeby zechciał ją odprowadzić! Cicho! rozkazał Gary, a jego palce nadal kreśliły kontur warg Hortense. Wiesz, że twoje wargi nie są tak samo wypukłe z obu stron? Hortense się cofnęła. Chcesz powiedzieć, że nie jestem normalna? Nie, wprost przeciwnie… Jesteś przeraźliwie banalna, wszyscy mają niesymetryczne usta. Ale nie ja. Ja jestem doskonała. – Mogę panią odwieźć, jeśli pani chce. Gdzie pani mieszka? – spytał mężczyzna. – Ach! To pierwsze interesujące zdanie, jakie pan wypowiedział… Charlotte Bradsburry próbowała się podnieść, ale nie zdołała. Przy każdej próbie opadała na łóżko, a wreszcie zwaliła się na nie całym ciężarem ciała. – Mówię panu, że ktoś tam jest pod spodem… Słyszę głosy… – No już, niech mi pani poda rękę, to panią stąd wyciągnę i wyrzucę pod domem! Charlotte Bradsburry mruknęła coś, czego Hortense ani Gary nie zrozumieli, po czym usłyszeli, jak tamci wychodzą: ona zataczając się, a on podtrzymując ją. Gary nachylił się do Hortense i przyglądał się jej bez słowa. W jego brązowych oczach przymglonych dzikim blaskiem zdawało się tlić pierwotne marzenie. Tak miło byłoby żyć pod górą płaszczy, w ukryciu, jedlibyśmy cookies i pili kawę przez długą słomkę, nie musielibyśmy wstawać i biegać wszędzie jak królik z Alicji w krainie czarów. Nie znoszę tego Rabbita z wiecznie stojącym zegarkiem. Chciałbym spędzić całe życie, słuchając Glenna Goulda, całując Hortense Cortès, głaszcząc włosy Hortense Cortès, wąchając każdy kawałeczek skóry Hortense Cortès, wymyślając dla niej akordy, mi-fa-sol-la-si-do, i śpiewając jej do ucha.

Chciałbym, chciałbym… Zamknął oczy i pocałował Hortense Cortès. A więc to jest pocałunek! zdziwiła się Hortense Cortès. To słodkie oparzenie, które sprawia, że chciałoby się rzucić na faceta, oddychać nim, lizać go, przewrócić, zagłębić się w nim, zniknąć… Rozpłynąć się w głębokim jeziorze, dać się unosić ustom, wargom, włosom, szyi… Stracić pamięć. Stać się karmelkiem, dać się smakować końcem języka. I smakować jego, odkrywając smak soli i przypraw korzennych, bursztynu i kminku, skóry i drzewa sandałowego. A więc to to… Dotąd całowała się tylko z chłopcami, którzy byli jej obojętni. Całowała się, gdy było to użyteczne, ze względów towarzyskich, całowała się, odgarniając niesforny kosmyk włosów, spoglądając przez ramię. Całowała się, nie tracąc trzeźwości umysłu, zirytowana ugryzieniami, łakomym językiem, obfitością śliny. Zdarzało jej się także całować z nudów, dla rozrywki, bo padał deszcz albo okna składały się z małych kwadracików, których nie udawało jej się policzyć. Albo – co wspominała z zażenowaniem – żeby dostać od faceta torebkę Prady czy top Chloe. Wolała o tym zapomnieć. To było dawno temu. Była wtedy dzieckiem, a on nazywał się Chaval.1 Co za cham i brutal! Wróciła do ust Gary’ego i westchnęła. A więc pocałunek może być źródłem przyjemności… Przyjemności, która wślizguje się do ciała, rozpala płomyczki, wznieca tysiące dreszczy w miejscach, których nigdy by nie podejrzewała, że mogą zapłonąć. Aż po końce zębów… Przyjemność… Co za rozkosz! I natychmiast zauważyła, że nie należy ufać przyjem​ności. Później szli w ciemności. Białymi ulicami eleganckich dzielnic, kierując się w stronę Hyde Parku. Ulicami, na których białe schody tworzą zgrabne półkola. Do mieszkania Gary’ego. Szli w ciszy, trzymając się za ręce. A raczej wyrzucając jednocześnie,

w tym samym rytmie, ramiona i nogi, stawiając lewą stopę równo z drugą lewą stopą, prawą stopę równo z prawą stopą. Z powagą i koncentracją królewskiego gwardzisty w futrzanej czapce. Hortense pamiętała tę zabawę: nie zmieniać nogi, nie wypaść z rytmu. Miała pięć lat i trzymała za rękę mamę, wracając z przedszkola. Mieszkali w Courbevoie; nie lubiła lamp ulicznych przy długiej alei. Nie lubiła długiej alei. Nie lubiła bloku. Nie lubiła jego mieszkańców. Nienawidziła Courbevoie. Otrząsnęła się ze wspomnień i dogoniła teraźniejszość. Ścisnęła rękę Gary’ego, aby mocniej uchwycić to, co się stanie – była tego pewna – jej jutrem. Nie dać mu się wymknąć. Czarnowłosemu mężczyźnie o mieniących się oczach, raz zielonych, a raz brązowych, raz brązowych, a raz zielonych, zębach pełnego elegancji mięsożercy, wargach, które wzniecają pożar. A więc to jest pocałunek… – A więc to jest pocałunek – powiedziała niemal szeptem. Słowa uleciały w ciemną noc. Oddał jej lekki uścisk dłoni. I wypowiedział zdania, które nadały tej chwili uroczyste piękno. Away with your fictions of flimsy romance, Those tissues of falsehood which Folly has wove; Give me the mild beam of the soul-breathing glance Or the rapture which dwells on the first kiss of love.2 – Lord Byron… The first kiss of love. Słowo love opadło w noc jak przewiązana kokardą kostka bruku. Hortense miała ochotę schylić się, aby je podnieść i schować do kieszeni. Co się z nią dzieje? Staje się strasznie sentymentalna. – Nie mógłbyś się chować pod płaszczami, gdyby był lipiec… – mruknęła, żeby pozbyć się lepkiej różowej landrynki, w której się zatapiała. – W lipcu nigdy nie wychodzę. W lipcu siedzę w zamknięciu… – Jak Kopciuszek po północy? To niezbyt męska postawa! Popchnął ją na drzewo, przycisnął biodra do jej bioder i znowu zaczął ją całować, co nie pozostawiło mu czasu na odpowiedź. Poczuła jego usta, rozchyliła wargi, aby pocałunek nabrał pełni, objęła go ręką za kark, pogłaskała kawałek delikatnego ciała tuż za uchem, zatrzymała na nim

koniuszki palców, poczuła, jak pod wpływem ciepłego oddechu Gary’ego znowu rozpalają się w niej tysiące płomyczków… – Pamiętaj, Hortense, nie prowokuj mnie – szepnął, kładąc każde słowo na jej słodkich jędrnych wargach. – Mogę stracić self-control i cierpliwość! – Co w przypadku angielskiego dżentelmena… – …byłoby godne pożałowania. Skręcało ją, aby zapytać, jak skończyła się idylla z Charlotte Bradsburry. I czy naprawdę się skończyła. Czy to koniec niczym gruba kreska? Czy też z obietnicami powrotu, pocałunkami, które palą trzewia? Ale Byron i angielski dżentelmen przywołali ją do porządku, utwierdzając w pogardliwym lekceważeniu dla obcej. Zachowuj się, moja miła, ignoruj ladacznicę. Uznaj sprawę za zamkniętą. To przeszłość. On jest tu, obok ciebie, i idziecie razem przez angielską noc. Po co mącić tę cudowną słodycz? – Zawsze się zastanawiam, co wiewiórki robią w nocy – westchnął Gary. – Czy śpią na stojąco, na leżąco, zwinięte w kłębek w gnieździe? – Odpowiedź numer trzy. Wiewiórka śpi w gnieździe z ogonem rozpostartym niczym wachlarz nad głową. Gniazdo jest zrobione z gałązek, liści i mchu na drzewie, najwyżej dziewięć metrów nad ziemią, żeby nie zwiał go wiatr. – Wymyśliłaś to na poczekaniu? – Nie, dowiedziałam się ze Sprycjana… I pomyślałam o tobie… – Ach! Myślisz o mnie! – wykrzyknął, podnosząc rękę na znak zwycięstwa. – Zdarza mi się. – A udajesz, że mnie ignorujesz! Odgrywasz obojętną piękność. – Strategy of love, my dear! – Jesteś niezrównanym strategiem, Hortense Cortès, prawda? – Po prostu trzeźwo myślę. – Żal mi cię, wyznaczasz sobie granice, krępujesz się, kurczysz… Nie podejmujesz ryzyka. Ryzyka, które jako jedyne wywołuje dreszcze. – Chronię się, to co innego. Nie należę do tych, którzy myślą, że cierpienie jest pierwszym krokiem do szczęścia! Lewa noga zgubiła rytm, a prawa się zawahała, pozostała w powietrzu, potknęła się. Ręka Hortense wysunęła się z dłoni Gary’ego. Hortense

zatrzymała się i podniosła głowę niczym dumny żołnierzyk ruszający na wojnę, z powagą, skupieniem, niemal tragizmem osoby, która podjęła ważne postanowienie i chce, żeby jej wysłuchano. – Nie będę przez nikogo cierpieć. Nigdy żaden mężczyzna nie zobaczy moich łez. Nie godzę się na cierpienie, ból, zwątpienie, zazdrość, nerwowe oczekiwanie, zapuchnięte oczy, pożółkłą cerę zakochanej, którą zżerają podejrzenia, porzucenie… – Nie godzisz się? – Nie chcę. Dobrze mi tak, jak jest. – Jesteś pewna? – Czy nie wyglądam na stuprocentowo szczęśliwą? – Zwłaszcza dzisiaj… Próbował się roześmiać i wyciągnął rękę, aby zmierzwić jej włosy i pozbawić scenę powagi. Odepchnęła go, jakby chciała, by zanim porwie ją kolejny pocałunek, zanim na kilka chwil utraci zmysły, obydwoje podpisali kartę wzajemnego szacunku i właściwego zachowania. Nie była to pora na żarty. – Postanowiłam raz na zawsze, że jestem osobą niespotykaną, jedyną w swoim rodzaju, wspaniałą, wyjątkową, piękną do utraty tchu, inteligentną, wykształconą, oryginalną, zdolną, nieprzeciętnie zdolną… i co jeszcze? – Sądzę, że o niczym nie zapomniałaś. – Dziękuję. Prześlij mi wiadomość, jeżeli pominęłam jakąś zaletę. – Nie omieszkam. Szli dalej w ciemnościach, ale ich prawe i lewe stopy rozdzieliły się, a dłonie muskały się, lecz nie łączyły. W oddali Hortense dostrzegła ogrodzenie parku i wielkie drzewa pochylające się łagodnie w porywach wiatru. Chciała, aby pocałunek naruszył te mocne postanowienia, nie chciała jednak podejmować ryzyka. Gary musi o tym wiedzieć. Właściwie uprzedzenie go było dowodem uczciwości. – Nie chcę cierpieć, nie chcę cierpieć – powtórzyła, błagając wierzchołki drzew, aby oszczędziły jej tradycyjnych miłosnych katuszy. – Powiedz mi, Hortense Cortès, gdzie w tym wszystkim serce? Wiesz, chodzi mi o ten organ, który bije, wywołuje wojny, zamachy… Zatrzymała się i wskazała triumfalnie na czubek swojej głowy. – Umieszczam je tam, gdzie powinno się znajdować, to znaczy tu…

w mózgu… tym sposobem mam nad nim całkowitą kontrolę… To niegłupie, co? – Zaskakujące… Nigdy o tym nie pomyślałem – powiedział Gary, garbiąc się nieco. Szli teraz w pewnej odległości od siebie, utrzymując dystans, aby móc lepiej mierzyć się wzrokiem. – Zastanawiam się tylko, czy wobec takiej budzącej podziw perfekcji… – wzrok Hortense Cortès opuścił wierzchołki drzew, by spocząć na Garym Wardzie – …stanę na wysokości zadania w obliczu takiej doskonałości. Hortense uśmiechnęła się do niego z pobłażaniem. – To tylko kwestia treningu, wiesz… Zaczęłam bardzo wcześnie. – A ponieważ nie jestem tego pewien i muszę popracować jeszcze nad paroma detalami, które mogłyby wywrzeć złe wrażenie i pogrążyć mnie w twoich oczach, sądzę, że pozwolę ci wrócić samej do domu, moja piękna Hor​tense… a ja udam się do siebie, aby się doskonalić w sztuce wojennej! Zatrzymała się, położyła mu dłoń na ramieniu, uśmiechnęła się do niego słabo, jakby chciała powiedzieć: „Żartujesz? Nie mówisz tego poważnie…”, oparła się mocniej o niego. Poczuła wówczas pustkę narastającą w ciele, które równocześnie opróżniało się, opróżniało za jednym zamachem z całego cudownego ciepła, z wszystkich płomyczków, dreszczyków, tysiąca radości sprawiających, że stawiała prawą stopę przy jego prawej stopie, a lewą przy jego lewej i szła do przodu wesoła i lekka przez noc… Opadła na ciemny szary chodnik, a lodowate zimno zaparło jej dech w piersiach. Gary nie odpowiedział, tylko pchnął drzwi do swojej kamienicy. Odwrócił się i zapytał, czy chce, żeby wezwał taksówkę, i czy ma pieniądze. – Bo jestem dżentelmenem, nie zapominaj o tym! – Ja… ja… nie potrzebuję ani twojego ramienia, ani… I nie mogąc znaleźć właściwych, najbardziej raniących, najbardziej upokarzających, najbardziej morderczych słów, zacisnęła pięści, napełniła płuca tłumioną wściekłością i z siłą budzącego się w głębi trzewi tornada wrzasnęła, wrzasnęła w ciemną londyńską noc: – Idź się smażyć w piekle, Gary Wardzie, nie chcę cię więcej widzieć! Nigdy! Nigdy!

* …bo tak. Tylko tyle miała do powiedzenia. Jedynie to przechodziło jej przez usta. Jedynie to mogła wymówić, kiedy stawiano jej pytania, na które nie umiała odpowiedzieć, bo ich nie rozumiała. A więc, pani Cortès, może warto by się zastanowić nad przeprowadzką „po tym wszystkim, co się stało”? Naprawdę chce pani zostać w kamienicy? W tym mieszkaniu? Głos zniżał się o ton, pojawiały się cudzysłowy, jakby rozmówca szedł na paluszkach, przybierał konspiracyjny ton, należał do grona wtajemniczonych… To nie robi pani dobrze… Po co ma pani tutaj tkwić? Dlaczego nie spróbować o wszystkim zapomnieć i przeprowadzić się? Co pani o tym sądzi? …bo tak. Mówiła, stojąc wyprostowana z pustym wzrokiem. W kolejce w Shopi czy w piekarni. Ma prawo nie odpowiadać. Ma prawo nie udawać, że odpowiada. Nie wygląda pani najlepiej… Może powinna pani zwrócić się do kogoś o pomoc, nie wiem, zasięgnąć opinii kogoś, kto… mógłby pani pomóc w… Taka żałoba! Utrata siostry jest bolesna, z tego nie da się podnieść samemu… kogoś, kto pomógłby pani pozbyć się… Pozbyć się… Pozbyć się wspomnień jak brudnej wody? Pozbyć się uśmiechu Iris, wielkich niebieskich oczu Iris, długich czarnych włosów Iris, szpiczastego podbródka Iris, smutku i radości w spojrzeniu Iris, bransoletek dźwięczących na nadgarstkach Iris, dziennika pisanego przez Iris w ostatnich dniach życia, radosnej udręki czekania w mieszkaniu, czekania na oprawcę, walca w lesie w świetle reflektorów samochodów…? Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy. Wolny, wolny, wolny walc.

…uspokoić panią, odpędzić dręczące wspomnienia. Spałaby pani lepiej, nie miałaby pani koszmarów, bo ma pani koszmarne sny, prawda? Może mi pani wszystko wyznać, mnie też życie nie oszczędzało, wie pani… Ja także wiele przeszłam… W głosie pobrzmiewała teraz mdła słodycz, błaganie o zwierzenia. Dlaczego, pani Cortès? …bo tak. …lub wrócić do pracy, zacząć na nowo pisać, oczywiście powieść… miałaby pani jakąś rozrywkę, zajęłaby się czymś, podobno pisanie leczy, to terapia… nie siedziałaby pani tak, rozmyślając o… no wie pani, o tym… tym nieszczęsnym… i głos się łamał, zniżał, a wreszcie milkł, wstydząc się nazwać to coś po imieniu… Może wróciłaby pani do tego okresu, który zdaje się tak bardzo pani lubiła, do dwunastego wieku, co? Nie mylę się? Pani specjalność to dwunasty wiek? Nikt nie zna się na tym lepiej od pani! Och! Godzinami można pani słuchać. Mówiłam nawet mężowi, ta pani Cortès, co to za skarbnica wiedzy! Człowiek nie może się nadziwić, skąd ona to wszystko wie! Dlaczego nie poszuka pani innej historii, podobnej do tej, która przyniosła pani szczęście, co? Pewnie jest ich na kopy! …bo tak. Mogłaby pani napisać dalszy ciąg. Ludzie tylko na to czekają! Tysiące ludzi, co ja mówię, setki tysięcy! A ta książka, ależ to był sukces! Jaki to ona miała tytuł? Bardzo piękna królowa, nie? Nie… Jak pani mówi? A tak! Taka pokorna królowa, nie czytałam jej, nie miałam czasu, wie pani, dom, prasowanie i dzieci, ale moja szwagierka była zachwycona i obiecała, że mi pożyczy, jak dostanie ją z powrotem, bo pożyczyła jednej koleżance… Książki są drogie. Nie wszyscy mogą sobie na nie pozwolić… No to co, pani Cortès, może ciąg dalszy? Tak to pani samo przychodzi… Gdybym ja miała czas, też na pewno bym pisała… A właśnie! Chętnie opowiedziałabym pani historię mojego życia, to by podsunęło pani jakiś pomysł! Nie nudziłaby się pani, przysięgam! Ramiona krzyżowały się z satysfakcją na piersi. Oczy błyszczały, szyja się wyciągała, powieki mrużyły… Małpia maska miłosierdzia. Taka przyzwoita.