W SERII POLECAMY:
ZŁOTA CZARA
SKRZYDŁA GOŁĘBICY
W KLESZCZACH LĘKU
O CZYM WIEDZIAŁA MAISIE
AMBASADOROWIE
DAISY MILLER
I INNE OPOWIADANIA
PORTRET DAMY
BOSTOŃCZYCY
EUROPEJCZYCY
RODERICK HUDSON
AMERYKANIN
ECHO
KSIĘŻNA CASAMASSIMA
ROZDZIAŁ I
Było to na początku kwietnia, Bernard Longueville spędził zimę w Rzymie. Ruszył na północ
z myślą o kilku zobowiązaniach towarzyskich, które nęciły go po drugiej stronie Alp, lecz uległ
czarowi włoskiej wiosny i znalazł pretekst, aby zostać. Spędził pięć dni w Sienie, choć zamierzał
tylko dwa, i wciąż nie czuł się na siłach ruszyć w dalszą drogę. Młodzieniec o refleksyjnym
usposobieniu pierwszy raz bawił we Włoszech, więc nie oceniajmy go zbyt surowo za
opieszałość. Miał smykałkę do rysowania i postanowił sporządzić kilka zapisków w tejże formie.
W Sienie były dwie stare oberże, obie liche i brudne. Do tej, gdzie ulokował się Longueville,
prowadził ciemny, obskurny korytarz zwieńczony tabliczką z napisem, mogącym uchodzić
z oddali za dantejskie wezwanie do porzucenia wszelkiej nadziei. Druga oberża znajdowała się
w pobliżu i dzień po swoim przyjeździe, kiedy ją mijał, ujrzał dwie damy, niewątpliwie
członkinie licznej braci anglosaskiej, z których jedna była młoda i poruszała się z wdziękiem.
W Longueville’u, mężczyźnie szarmanckim – czasami aż nadto – ten widok wzbudził poczucie
żalu. Gdyby zamieszkał w tej oberży, miałby urocze towarzystwo, a tak dzielił lokum tylko
z wysublimowanym Niemcem, który palił w jadalni kiepski tytoń. Stwierdził w duchu, że takie
już jego szczęście, co było dlań typowe, wyciągał bowiem spontaniczne oraz nie do końca
uzasadnione wnioski pod wpływem określonych sytuacji i nie doceniał opatrzności, która usiała
jego życiorys mnogością okazji – zwłaszcza takich, gdzie mógł zabłysnąć galanterią, która go
cechowała. Na przekór tym niedogodnościom słoneczne, ciche dni toskańskiego kwietnia
upływały mu całkiem przyjemnie i czerpał wielką uciechę z malowniczego otoczenia. Ówczesna
Siena była bezcennym darem średniowiecza dla współczesnej wyobraźni i żadne inne włoskie
miasto nie wzbudziło większego zainteresowania obserwatora żądnego zrekonstruowania
dawnych obyczajów. Bernard Longueville właśnie nosił się z takim zamiarem, uwielbiał bowiem
poważną literaturę i swego czasu zapuścił się kilkakrotnie w średniowieczną historię. Przyjaciele
uważali go za niezwykle bystrego, lecz nie czuli się przy nim onieśmieleni, bo nie miał w sobie
zadęcia. Istotnie, zadziwiał pomyślunkiem, a do tego okazał się świetnym kompanem, ale
prawdziwą miarą jego błyskotliwości było powodzenie, z jakim zajmował samego siebie. Nade
wszystko przedkładał wewnętrzne debaty i w swoim towarzystwie czuł się najlepiej.
Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze
kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci:
po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi.
Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią. Od początku
należy zaznaczyć, że zdawał się pełen sprzeczności, co zapewne wyjdzie w toku niniejszej
narracji.
Jak łatwo przewidzieć, czerpał niemałą przyjemność z własnych przemyśleń i wniosków na
temat sieńskiej architektury i wczesnej sztuki toskańskiej, włoskiego życia ulicy oraz dziwactwa
apenińskich pejzaży. Gdyby zamieszkał w drugiej oberży, niewykluczone, że ładna dziewczyna,
która minęła go z odwróconą główką w mrocznej arkadzie, podzieliłaby się z nim chlebem na tej
intelektualnej biesiadzie. Jednakże przyszedł dzień, gdy wydawało się, że mogłaby jeszcze
zebrać okruchy owej uczty, gdyby naszła ją ku temu chęć. Otóż codziennie po śniadaniu Lon-
gueville udawał się na wielki plac w Sienie – rozległą piazza w kształcie podkowy, gdzie
odbywa się targowisko pod oknami zwieńczonego blankami pałacu, z którego gzymsu,
z lekkością pióra na kapitańskiej czapce, wyrasta prosta, wysoka wieża. Spacerował tam,
pochłonięty obserwacją śniadego contadino1 zdejmującego towar z osła i półgodzinną utarczką
o pęk marchwi, marzył, aby młoda dziewczyna z oczami jak ruchliwe agaty pozwoliła mu się
narysować, a w przerwach podziwiał piękną, smukłą wieżę na tle błękitnej połaci niebios.
Po tym, gdy znaczna część tygodnia minęła mu na tych poważnych czynnościach, postanowił
wyjechać z Sieny, ale nie czuł się usatysfakcjonowany zawartością swojej teczki z akwarelami.
Siena była niesłychanie malownicza, lecz on się nie przykładał. Ostatniego ranka swego pobytu,
kiedy rozglądał się po zatłoczonym placu, zdjęty poczuciem, że na przekór wyjątkowej
malowniczości nie jest to miejsce na sztalugę, przypomniał sobie cichy zakątek w innej części
miasta, na który natknął się podczas jednego z pierwszych spacerów: kąt samotnego tarasu
przylegającego do miejskich murów, gdzie trzy lub cztery zmurszałe obiekty zdawały się
drzemać w słońcu – w tym uchylone drzwi pustego kościoła z wypłowiałym freskiem nadproża
oraz stara żebraczka siedząca obok na zydlu z trzema nogami. Tarasik miał starą, wypolerowaną
balustradę, mniej więcej na wysokość męskiej piersi, a nad nią roztaczał się widok na osobliwe
wzgórza w smętnych barwach. Po lewej stronie mury miasta zakręcały na zewnątrz, ujawniając
swe nierówne, ogorzałe oblicze. W ścianę kościoła wmurowano gładką, kamienną ławkę i tam
Longueville odpoczywał wówczas godzinę, chłonąc kompozycję, której elementy wymieniłem
i której tło stanowił gzyms tarasu. Uznawszy ją za wymarzony temat, postanowił tam wrócić ze
swoimi przyborami. Tego ranka udał się z powrotem do oberży i je zabrał, a następnie ruszył
labiryntem pustych uliczek na skraju miasta, w obrębie murów, niczym zbędne fałdy ubrania,
którego właściciel skurczył się z wiekiem.
Dotarł do porośniętego trawą tarasu i zastał go tak samo słonecznym i ustronnym jak przedtem.
Stara łachmaniarka, złorzecząc w drzwiach świątyni, domagała się wsparcia, poza tym nic nie
mąciło ciszy. Żółty blask słońca ocieplał brązową powierzchnię murów i rozjaśniał kotliny
wśród etruskich pagórków. Longueville usadowił się na pustej ławce, po czym rozstawił
przenośną sztalugę i jął wywijać pędzlem. Przez pewien czas pracował gładko, w poczuciu braku
zakłóceń, toteż niemal boleśnie odczuł dźwięk dzwonu, który w oddali wybił południe.
Niebawem przerwano mu po raz kolejny. Odgłos cichych kroków kazał mu podnieść głowę
i ujrzał młodą kobietę – stała obok, przyglądając się zręcznemu artyście. Drugie spojrzenie
upewniło go, że ma do czynienia z ładną dziewczyną, która musiała właśnie wyjść z kościoła;
widział ją wcześniej przy drugiej oberży. Była wówczas w towarzystwie starszej kobiety.
Podejrzewał jednak – sam nie wiem, na jakiej podstawie – że obserwowała go dłuższą chwilę,
nim ją zobaczył. Zapewne byłoby zuchwalstwem spytać, co o nim myśli, lecz sam Longueville
od razu wyciągnął na jej temat dwa albo trzy wnioski. Po pierwsze, stwierdził, że jest nadobnym
stworzeniem, ale wygląda na dosyć śmiałą, a po drugie, uznał, iż z całą pewnością ma do
czynienia z rodaczką. Odwróciła się niemalże w momencie, gdy podchwycił jej wzrok, ledwie
zdążył uchylić kapelusza, czego po krótkim wahaniu nie omieszkał uczynić. Jej mina również
zdradzała wahanie; przeniosła wzrok ponownie na wejście do kościoła, jakby wiedziona
odruchem, żeby tam wrócić. Stała tak jeszcze chwilę, co nasunęło mu wniosek, że niełatwo ją
spłoszyć, po czym podeszła z wolna do balustrady tarasu. Wsparta łokciami o wysoki gzyms,
tyłem do Longueville’a, kontemplowała wiejski krajobraz. Longueville wrócił do malowania, ale
z mniejszą niż dotąd uwagą. Zastanawiał się, co dziewczyna robi tu sama, i przyszło mu do
głowy, że jej towarzyszka – zapewne matka – przebywa w kościele. Obie znajdowały się
w środku, kiedy przyszedł – kobiety lubią przesiadywać w świątyniach – i spędziły tam ponad
pół godziny; jak widać, matka jeszcze nie miała dosyć. Z kolei młoda dama upodobała sobie
widok, który malował Longueville: spostrzegł, iż ulokowała się w samym środku jego
pierwszego planu. W pierwszym odczuciu uznał, że to niedobrze, w drugim doszedł do wniosku,
że wręcz przeciwnie. Potem odwróciła się bokiem, oparła jedną rękę na gzymsie, w drugiej
trzymała złożoną parasolkę, zwieszoną u boku. Zastygła bez ruchu, zupełnie jakby stanęła tam
po to, aby ją uwieczniono. O tak, zdecydowanie działała na korzyść obrazka. Jej profil, regularny
i delikatny, odznaczał się na tle nieba, w czystym cieniu zalotnego kapelusza; miała zwinną
i lekką figurę obleczoną szarą suknią, zapiętą do samej góry w myśl przykazań ówczesnej mody
i odsłaniającą szeroki rąbek szkarłatnej halki. Trwała tak, jak gdyby urzeczona widokiem. Czy
ona pozuje, czy ustawiła się na mój użytek? – pytał siebie w duchu Longueville. Uznał to jednak
za niepotrzebne założenie, gdyż widok był wystarczająco piękny sam w sobie, a poza tym ładna
dziewczyna ma prawo żywić upodobanie do cudnych krajobrazów. Pozuje czy nie pozuje,
zastanawiał się; umieszczę ją na moim obrazku, zdecydował. W zasadzie sama to uczyniła.
Ludzki akcent jest jak najbardziej wskazany. Zręcznie domalował dziewczęcą postać, a po
upływie dziesięciu minut udało mu się uchwycić podobieństwo. Jeśli wytrzyma kolejne dziesięć
minut, pomyślał, obrazek będzie gotowy. Niestety, młoda dama nie wytrzymała; widok i poza
chyba ją znudziły. Odwróciwszy się, ponownie stanęła twarzą do Longueville’a i wolnym
krokiem ruszyła naprzód, jakby chciała raz jeszcze wejść do kościoła. W tym celu musiała go
minąć, a kiedy znalazła się bliżej, wstał odruchowo, z obrazkiem w dłoni. Ponownie spojrzała na
niego – z miną, jak określił w duchu, „śmiałą” – ciemnymi, bystrymi oczami. Włosy miała
ciemne i gęste: była niebywale powabną dziewczyną.
– Jaka szkoda, że pani się poruszyła – rzekł pewnie po angielsku. – Tak pięknie pani
wyglądała.
Stanęła, spoglądając na niego uważniej, po czym przeniosła spojrzenie na obrazek, który jej
podawał. Ledwo omiotła go wzrokiem, bowiem Longueville wzbudził jej większe
zainteresowanie. Nie wiedział, czy się zarumieniła, później przyszło mu do głowy, że może ją
wystraszył. Lecz gdy się odezwała, w jej głosie nie było obawy.
– Jestem panu bardzo zobowiązana. Nie sądzi pan, że dosyć się napatrzył?
– W żadnym razie. Niezmiernie chciałbym dokończyć obrazek.
– Nie jestem zawodową modelką – oznajmiła młoda dama.
– W tym sęk – odpowiedział ze śmiechem Longueville. – Nie mogę pani zaproponować
wynagrodzenia.
Nie podchwyciła żartu. Odwróciła się bez słowa, ale coś w wyrazie twarzy dziewczyny i jego
własne odczucia skłoniły Longueville’a do dalszej szarży. Odczuł żywą potrzebę dopięcia
swego.
– Widzi pani, to będzie akt czystej życzliwości – ciągnął. – Wręcz miłosierdzia. Wystarczy
pięć minut. Proszę mnie potraktować jak włoskiego żebraka.
Dziewczyna zdążyła odłożyć obrazek i nieco się oddalić. Longueville wciąż stał i składał ręce
z przymilnym uśmiechem.
Przystanęła i znowu na niego spojrzała, jakby uznała go za dziwne indywiduum, lecz
wydawała się rozbawiona. Na pewno się nie bała, przejawiała wręcz ochotę, żeby się podroczyć.
– Chcę iść do matki – oświadczyła.
– A gdzie jest pani matka?
– Oczywiście w kościele. Przecież nie przyszłam sama!
– Naturalnie, ale zapewniam panią, że jej matka dobrze się tam czuje. Byłem w tym kościółku,
jest uroczy. Na pewno odpoczywa, musi być zmęczona. Jeżeli zechce pani ofiarować mi pięć
minut, z pewnością wyjdzie do pani.
– Pięć minut? – upewniła się.
– Tyle wystarczy. Będę dozgonnie wdzięczny. – Rozbawiły go własne słowa. Na obrazku
zależało mu mniej, niż wskazywała jego wypowiedź, ale usilnie zabiegał, aby śliczna nieznajoma
spełniła jego prośbę.
Dziewczyna ponownie przeniosła wzrok na jego dzieło.
– Czy pański obraz jest tego wart? – spytała.
– Mam wielki talent – zapewnił ze śmiechem. – Przekona się pani, kiedy skończę.
Powoli zawróciła w stronę tarasu.
– Trzeba mieć talent, żeby mnie nakłonić do pozowania. – I podeszła tam, gdzie poprzednio
stała. Longueville zrobił ruch, aby pójść za nią, jak gdyby w celu pokazania, o jaką pozę mu
chodzi, lecz zdecydowanym ruchem wskazała sztalugę.
– Ma pan tylko pięć minut. – Natychmiast wrócił do pracy, a ona spróbowała się ustawić. –
Proszę mi powiedzieć, czy tak jest dobrze.
– Wspaniale. – Longueville, popatrując na nią, machał pędzlem. – To bardzo miłe z pani
strony, że zadaje sobie trud.
– Jeśli w ogóle pozuję, chcę robić to, jak należy – odparła po dłuższej chwili.
– Pozuje pani cudownie – zapewnił.
Zbyła jego słowa milczeniem, toteż przez jakiś czas malował szybko i w ciszy. Był nieco
poruszony, a jego myśli dotrzymywały kroku ruchom pędzla. Istotnie, pozowała wspaniale
i malowanie jej sprawiło mu wielką przyjemność. Natchnęła go uroda i bezpośredni sposób
bycia dziewczyny, więc zadowolił się tym na chwilę. Snuł przypuszczenia na jej temat – kim
jest, czym się zajmuje – i doszedł do wniosku, że jej bezpośredniość to nie wulgarna zuchwałość,
ale efekt oryginalnego i niewątpliwie intrygującego charakteru. Nie ulegało wątpliwości, iż jest
damą w każdym calu, lecz jej nieprzeciętna inteligencja również rzucała się w oczy. Patrzył
z zachwytem na namalowaną postać. Bardzo udana – wręcz świetna, uznał w trakcie ostatnich
pociągnięć pędzlem. W tym samym momencie zjawiła się towarzyszka modelki. Wyszła
z kościoła, rozejrzała się i przystanęła, przenosząc wzrok z córki na młodzieńca w rogu tarasu,
następnie szybkim, lekkim krokiem podeszła do dziewczyny.
Pięć minut Longueville’a dobiegło końca, więc wstał i wziąwszy obrazek, podszedł do dam.
Starsza, która wsunęła dłoń pod ramię córki, spojrzała na niego ze zdziwieniem; była uroczą,
starszą panią. Miała delikatne rysy, ładne oczy i pięknie zarysowane ciemne brwi, nad którymi
wiły się pasma srebrzystych włosów, dosyć kokieteryjnie ułożonych.
– To mój portret – oznajmiła jej córka, kiedy Longueville podszedł bliżej. – Ten pan mnie
namalował.
– Namalował ciebie, kochana? – wymamrotała matka. – Czy to nie nagłe?
– Bardzo nagłe… Bardzo niespodziewane! – zawołała ze śmiechem dziewczyna.
– I zważywszy na to, naprawdę świetne – zapewnił Longueville, podając swoje dzieło starszej
pani, która wziąwszy je do ręki, oglądała. – Doprawdy nie wiem, jak pani dziękować – zwrócił
się do swojej modelki.
– Teraz mi pan dziękuje – odpowiedziała. – Nie miał pan prawa zaczynać.
– Pokusa była tak wielka.
– Powinniśmy opierać się pokusom. Należało poprosić, żebym się usunęła.
– Obawiałem się, że pani odmówi. Stała pani w moim polu widzenia.
– Mógł pan mnie z niego wyprosić.
– Byłbym wówczas niepocieszony. Poza tym byłby to z mojej strony przejaw braku kultury.
Spoglądała na niego chwilę.
– Owszem. Ale to, co pan zrobił, było większym nietaktem.
– A to ci dopiero ambaras! – rzekł Longueville. – Zatem cóż nakazywały względy
przyzwoitości?
– Obrazek jest bardzo ładny. – Z tymi słowy starsza pani oddała go Longueville’owi.
Tymczasem córka nawet nie zaszczyciła go wzrokiem.
– Mógł pan odczekać, aż sobie pójdę – ciągnęła ta kłótliwa osóbka.
Pokręcił głową.
– Nigdy nie marnuję okazji!
– Mógł pan namalować mnie później, z pamięci.
Popatrzył na nią z uśmiechem.
– Teraz zapamiętam o wiele lepiej!
Ona też lekko się uśmiechnęła, ale zaraz spoważniała.
– Ja wolałabym zapomnieć o tym incydencie. Nie podoba mi się rola, jaką w nim odegrałam.
– Oby nigdy nie odegrała pani mniej stosownej! – zawołał Longueville. – Mam nadzieję, że
chociaż pani matka zechce przyjąć pamiątkę tej chwili. – I ponownie zwrócił się z obrazkiem do
starszej pani, która przysłuchiwała się rozmowie córki z rzutkim nieznajomym i patrzyła ze
zdziwieniem na oboje. – Czy zechce pani przyjąć mój obrazek? – zapytał. – Myślę, że dobrze
uchwyciłem podobieństwo.
– Och, dziękuję, dziękuję, nie śmiałabym – szepnęła, zbywając go ruchem ręki.
– Niechaj to będzie zadośćuczynienie za moją zuchwałość – dodał Longueville i już wydzierał
kartkę z bloku.
– Dawanie go pogarsza jeszcze sytuację – stwierdziła dziewczyna.
– Ależ, kochanie, jest śliczny! – wykrzyknęła matka. – Jesteś na nim jak żywa.
– To pogarsza sytuację!
Longueville nie wytrzymał. Przewrotność młodej damy nie wynikała może ze złośliwości, lecz
zakrawała na niegrzeczność. Jakby uparła się zaistnieć jako nadobna dręczycielka.
– Co dokładnie? – zapytał, marszcząc brwi.
Zauważył już, że jest bystra i zawsze ma gotową odpowiedź. Teraz jednak chwilę zwlekała.
– To, że daje nam pan obrazek – odparła.
– Zaproponowałem go pani matce – zaznaczył.
Lecz ta uwaga, wynikająca z jego irytacji, nie wywarła na dziewczynie wrażenia.
– Czy malarz nie nazywa tego studium? – ciągnęła. – Studium stanowi wartość dla samego
artysty. Mógł pan powiedzieć, że zatrzyma swój obrazek, gdyż może się panu przydać.
– Radzę nie wdawać się z nią w dyskusję, łaskawy panie – odezwała się pojednawczo starsza
pani i ponownie przyjęła obrazek.
– Przyznaję – powiedział Longueville, zwracając się do niej – że jestem bardzo
niekonsekwentny. Proszę złożyć to na karb mojego szacunku.
– To dla ciebie, mamo. – Jego modelka puściła rękę matki i się odwróciła.
Starsza kobieta spoglądała na obrazek z uśmiechem, który zdawał się wyrażać czułą chęć
załagodzenia sytuacji.
– Jest bardzo piękny. Jeśli nalega pan, abym go wzięła…
– Byłby to dla mnie wielki zaszczyt.
– No dobrze, w takim razie zachowam go i bardzo panu dziękuję. – Chwilę spoglądała na
młodzieńca, gdy jej córka się oddalała. Longueville uznał ją za uroczą osobę, kogoś w rodzaju
nawróconej kwakierki, mistyczki o pragmatycznym usposobieniu. – Z pewnością uważa pan, że
jest dziwna – rzekła.
– Jest bardzo ładna.
– Bardzo mądra – uzupełniła matka.
– I pełna wdzięku.
– Ale i dobra! – zawołała starsza pani.
– Z pewnością ma wszystkie te przymioty – rzekł z uczuciem Longueville, a jego towarzyszka
odwzajemniła pozdrowienie ze skrupulatnym wdziękiem i pospieszyła za córką.
Longueville został tam, zapatrzony w krajobraz, ale go nie widział. Doskwierało mu poczucie,
że skorzystał z okazji, a zarazem ją stracił. Po jakimś czasie spróbował namalować żebraczkę,
która zamarła jak rachityczny posąg w drzwiach kościoła. Lecz te wysiłki go nie zadowoliły
i nagle odłożył pędzel. Nie była dość ładna – miała kiepski profil.
1 Rolnik (wł.).
ROZDZIAŁ II
Dwa miesiące później Longueville przebywał w Wenecji, wciąż pod wrażeniem, że opuszcza
Włochy. Nie należał do ludzi, którzy robią plany i się ich trzymają. Owszem, snuł plany –
niewielu wyprzedzało go pod tym względem – ale były dla niego tylko odniesieniem. Pojechał
do Wenecji z zamiarem spędzenia tam dwóch tygodni, lecz dwa tygodnie przyjęły postać dwóch
urzekających miesięcy. Wciąż towarzyszyło mu przekonanie, że wypełnił swój zamiar; należy tu
zaznaczyć, że w kwestii własnych przyjemności bezbłędnie umiał nagiąć teorię do praktyki. Tak
więc w Wenecji bawił się wspaniale, ale sielankę przerwało mu wezwanie, któremu nie mógł się
oprzeć. Nadeszło w postaci listu od bliskiego przyjaciela, nazywał się Gordon Wright i mieszkał
w Niemczech. Spędzał on zimę w Dreźnie, jednakże list nosił stempel Baden-Baden, a ponieważ
nie był długi, mogę go w całości przytoczyć.
Bardzo bym chciał, żebyś tu przyjechał. Zdaje się, iż odwiedziłeś już to miasto, zatem wiesz, że
jest ładne i zajmujące. Zapewne spędzę tutaj resztę lata. Życzyłbym sobie, abyś kogoś poznał,
dlatego bądź tak dobry i przyjedź, wtedy podziękuję Ci, jak należy, za Twoje włoskie epistoły.
Nawet nie próbuję się rewanżować – nie mam czasu. Czy wiesz, co robię? Otóż się zalecam. To
niezwykle absorbująca czynność, dlatego wcześniej do Ciebie nie pisałem. Zalecam się
nieustannie od końca maja; pochłania to mnóstwo czasu i w związku z tym mam mnóstwo
zaległości. Nie chcę przez to powiedzieć, że sam eksperyment potoczył się bardzo szybko, próbuję
jednak pchnąć go naprzód. Nie miałem jak dotąd czasu sprawdzić skuteczności swych działań,
ale potrzebna mi Twoja pomoc. Jak wiesz, my, wielcy naukowcy, nigdy nie prowadzimy
eksperymentów bez „asystenta” – pokornej duszy, która parzy ręce i plami odzież dla dobra
nauki, lecz której udział jest jedynie pośredni. Chcę, żebyś został moim asystentem, i ręczę, że
Twoje oparzenia i plamy nie stanowią zagrożenia. To niezwykle intrygująca dziewczyna, musisz
ją zobaczyć – chcę poznać Twoje zdanie. Ona też chce Cię poznać, gdyż wiele o Tobie
opowiadałem. Niech próżność doda Ci skrzydeł. Ale mówiąc poważnie, bardzo zależy mi na
Twoim przyjeździe. Chciałbym poznać Twoje zdanie, Twoje wrażenia, zobaczyć, jak ona na
Ciebie wpłynie. Nie twierdzę, że proszę o Twoją radę; rzecz jasna, wzbraniałbyś się przed jej
udzieleniem. Jednakże pragnę definicji, charakterystyki; sam wiesz, iż zawsze nimi szafujesz. Nie
widzę powodu, dla którego nie miałbym Ci tego mówić – zawsze opowiadam Ci wszystko jak na
spowiedzi. Nigdy nie udawałem, że znam się na kobietach, ale zawsze przypuszczałem, że Ty
wiesz wszystko – przynajmniej dawałeś tak do zrozumienia. Dlatego przybywaj jak najprędzej
i pokaż, ile jesteś wart. PS Ona jest bardzo ładna.
Longueville był tak rozbawiony tą niecodzienną prośbą, iż niebawem wyruszył do Niemiec.
List Gordona Wrighta zapewne bardziej zdziwi, niż rozśmieszy czytelnika, Longueville jednak
uznał go za ze wszech miar typowy dla przyjaciela, szczególnie wskazywał zaś na brak
wyobraźni Gordona, będący często przedmiotem żartobliwych docinków w rozmowach obu
młodzieńców, gdy jeden używał sobie na wadach drugiego. Bernard częstokroć przyrównywał
ów brak wyobraźni do studni bez dna, do której on sam, na prośbę Gordona, ciągle musiał się
zniżać. „Drogi przyjacielu”, mawiał, „musisz mi wybaczyć, lecz nie będę zapuszczał się do
takich czeluści. Zabraknie mi powietrza i nie wyjdę stamtąd żywy. Sam wiesz, że upuszczałem
tam różne rzeczy – żarciki i metafory, fantazje i paradoksy – ale przepadały bez śladu!”. Był to
epigram ze strony młodzieńca, który sam obdarzony był bujną fantazją, lecz prawda wyglądała
tak, że intelekt Gordona Wrighta mocniej stąpał po ziemi, aniżeli bujał w przestworzach.
W oczach Bernarda każde zdanie z jego listu zdawało się głośno tupać i nic nie odzwierciedlało
lepiej jego pasji badawczej procesu rozwiązywania problemów niż propozycja, by przyjaciel się
zjawił i przeprowadził analizę chemiczną – badanie geometryczne – obiektu jego westchnień.
Nie uwzględnia trudności, jakich przysporzy mi wyrobienie sobie zdania, a następnie go
wyrażenie – ani swojej na nie reakcji, rozmyślał Bernard w pociągu do Monachium. W umyśle
Gordona nie ma atmosfery; jego procesy intelektualne odbywają się w próżni. Nie istnieją tam
prądy i zawirowania, nie ma wiatru ani słońca, nie zmieniają się pory roku ani temperatura. Ma
jasno określone założenia i wyciąga przewidywalne wnioski.
Mimo to darzył sentymentem człowieka, na którym nie pozostawiał suchej nitki, albowiem
brak wspólnych cech nie przesądza o wartości przyjaźni. Musi istnieć płaszczyzna wzajemnego
porozumienia, lecz wzniesiona na niej konstrukcja może zawierać mnóstwo rozbieżności. Ci
dwaj mężczyźni zawiązali sojusz w czasach college’u, a więź między nimi przetrwała uczuciowe
rewolucje młodości i właśnie temu zawdzięczała swoją siłę. Jej najmocniejszym ogniwem był
wzajemny szacunek: gust i dążenia mieli inne, lecz jeden poważał charakter drugiego. Można
powiedzieć, że łatwo było im dogodzić; jest pewne, iż żaden z nich nie podjął w życiu
konkretnych działań. Byli bardzo cywilizowanymi młodymi Amerykanami, skazanymi na
dobrobyt i spokojną przyszłość, bez konieczności poszukiwania szczęścia w życiu. Gdybym nie
wzbraniał się przed krytyką ojczyzny młodzieńców na ich korzyść, rzekłbym, że w zasadzie nie
dano im nigdy okazji, aby się wyróżnili. Po osiągnięciu dojrzałości obaj weszli w posiadanie
majątku, który czynił jakikolwiek większy wysiłek zbędnym i nieuzasadnionym. Szczególnie
Gordon Wright odziedziczył pokaźną fortunę, a ponieważ mieli dość skromne potrzeby, ulegli
pokusie pomnażania funduszy w branży handlowej – co stanowiło najbardziej oczywistą ścieżkę
kariery dostępną dla młodych Amerykanów. W zasadzie nie wybrali żadnej kariery, a gdyby
kazano im przedstawić swoje dokonania, zapewne żaden nie miałby nic frapującego do
powiedzenia. Gordon Wright żywo interesował się fizyką i miał własne pojęcie na temat tego, co
zwie się dofinansowywaniem badań. Jego pomysły nabrały realnych kształtów, w związku
z czym rozdawał badaczom pieniądze na prawo i lewo, a potem wyjechał na kilka lat do
Niemiec, które uważał za enklawę naukowców. Tu zastajemy go obecnie, kultywującego relacje
z kilkoma uczonymi gronami; wspierał też badania przeróżnych trudnych dziedzin nauki poprzez
finansowanie skomplikowanych eksperymentów, będących często jego autorstwa, dlatego
świetność przypisywana owym staraniom to również jego zasługa. Świetność jednak nie robiła
wrażenia na Bernardzie Longueville’u, którego niewiele rzeczy olśniewało. Jego serdeczność dla
przyjaciela – na pierwszy rzut oka zgoła nieuzasadniona – wynikała właśnie z tego, że postrzegał
go tak prosto. Osobiste sympatie są niewątpliwie czymś spowodowane, przyczyny jednak są
mgliste i umykają bieżącej ocenie, podobnie jak niuanse pogodowe. Zadowalamy się
spostrzeżeniem, że świeci słońce lub pada deszcz, i nasza niechęć lub aprobata to kwestie bez
związku z wnikliwością naszej analizy, a nie jej pochodne. Longueville miał słabość do
przedniej jakości – wręcz się w niej lubował – i wyczuwał ową zaletę w prostej, szczerej,
serdecznej naturze swojego druha, którą uważał za jedyną w swoim rodzaju. Gordon Wright
miał czułe serce i silną wolę – połączenie, które często bywa motywem czynów godnych
podziwu, o ile nie idzie w parze ze zbyt ciasnym rozumem. Być może czasem pojawiała się
wątpliwość, czy rozum Gordona jest aby wystarczająco przestronny, jednakże wspaniałomyślne
odruchy częstokroć rekompensują luki wyobraźni, Wright zaś na ogół sprawiał wrażenie bystrej
dobroduszności.
Bernard Longueville z kolei budził sympatię z bardziej oczywistych przyczyn, zarówno
powierzchowną, jak i w głębszym wymiarze. Natura nie poskąpiła mu swoich darów: był
przystojny – wysoki, ciemnowłosy, smukły i doskonały w każdym calu – tak przystojny, że
wybaczono by mu nawet głupotę, ale – jak już zostało wspomniane – bynajmniej nie był
głupcem. Swoje liczne talenty w ciągu trzech lub czterech lat po ukończeniu
college’u podporządkował studiom prawniczym, z których wprawdzie niewiele wyszło, lecz
talenty bardzo mu się przydały. Niemal zawsze mówiono o nim, że jest „wykształcony”, i ludzie
się dziwili, dlaczego nic nie osiągnął. Nie znajdowano zadowalającej odpowiedzi na to pytanie,
lecz panowało przeświadczenie, że skoro jest zadawane, Longueville musi robić więcej niż
przeciętny człowiek. Jedno robił na pewno i bez przerwy – doskonale się bawił. Nie sposób
nazwać tego karierą i wiemy od początku, że nie legitymował się określonym zawodem. Ale bez
zagłębiania się w szczegóły był czarującym młodzieńcem – bystrym, dobrze wychowanym
i wspaniałomyślnym, a także obdarzonym owym cennym atrybutem, zwykle określanym jako
wrodzony szyk (klasa wyróżniająca go na tle innych mężczyzn).
ROZDZIAŁ III
W liście do Gordona Wrighta nie podał dokładnej daty przyjazdu do Baden-Baden; trzeba
zaznaczyć, że nie miał zwyczaju podawania konkretnych terminów. Dotarł na miejsce
wieczorem i po przybyciu do hotelu, z którego otrzymał list od przyjaciela, dowiedział się, że
Gordon Wright wyszedł po kolacji i udał się w okolice domu zdrojowego. Dochodziła ósma,
toteż Longueville odświeżył się po podróży i zasiadł do stołu. W pierwszym odruchu chciał
posłać po Gordona, by ten dotrzymał mu towarzystwa podczas posiłku, postanowił jednak nie
przeciągać kolacji i wkrótce ruszył do Kurhausu. Wielkie niemieckie uzdrowisko to jeden
z najładniejszych zakątków w Europie i w letni wieczór, w epoce rozkwitu hazardu przed
dwudziestu pięciu laty przedstawiało wspaniały widok. Oświetlone okna wielkiej świątyni
hazardu (wzniesionej na modłę świadczącą o przeznaczeniu bardziej chlubnego rodzaju)
wychodziły na ogrody i zagajniki, a obok drogich hoteli i pensjonatów, z niewinnością
strumyczka, szemrała rzeczka, wypływająca z zalesionych gór Czarnego Lasu. Orkiestra,
w pawilonie na tarasie Kurhausu, przygrywała dyskretnie do wtóru rozmów pań i panów, którzy
obsiadłszy liczne krzesełka, sycili się pięknem natury w ramach odpoczynku od brzęku monet
i kaprysów losu, a blade gwiazdy migoczące ponad ciemnymi wzgórzami i lasami zerkały na
wczasowiczów, nie użyczając im swego blasku.
Żadna z tych rzeczy nie uszła uwagi Longueville’a. Skierował się do głównej sali, ciekaw, czy
jego przyjaciel, zagorzały wielbiciel eksperymentów, próbuje swoich sił w ruletce. Nie znalazł
go jednak w żadnym ze złoconych pomieszczeń, wśród tłumu wokół stołów, toteż wyszedł na
oświetlony taras, gdzie niezliczone grupy gości tworzyły atmosferę ogólnej conversazione.
Wydało mu się to bardzo przyjemne, nawet frapujące, i poczynił w duchu spostrzeżenie, że jak
na człowieka, który nie wyznaje szczególnie epikurejskiej filozofii, Gordon Wright uwił sobie
w Baden przytulne gniazdko. Longueville podążał naprzód, rozglądając się po grupkach ludzi
pogrążonych w rozmowie, gdy nagle ujrzał twarz, która sprawiła, że przystanął. Spoglądał na nią
chwilę; wydawała mu się znajoma. Miał doskonałą pamięć do twarzy, lecz minął pewien czas,
zanim przypisał do niej tożsamość. Gdzież on widział tę starszą panią z miną bojaźliwie czujną
i pasmem włosów śnieżnych jak skrzydło gołębicy? Odpowiedź na to pytanie wnet mu się
nasunęła – gdzież, jeśli nie w porośniętym trawą ustroniu włoskiego miasteczka? Miał przed
sobą matkę kapryśnej modelki, więc tajemnicza osóbka również musiała przebywać w pobliżu.
Nim zdążył utwierdzić się w owych spostrzeżeniach, jego wzrok padł na szerokie plecy
dżentelmena, który siedział obok starszej pani i lekko od niej odwrócony, rozmawiał z młodą
dziewczyną. Zobaczył tylko plecy, lecz wiedziony instynktem prawdziwej przyjaźni, rozpoznał
w tej bezosobowej postaci Gordona Wrighta we własnej krzepkiej osobie. Podszedł i położył mu
rękę na ramieniu.
Przyjaciel podniósł głowę, po czym zerwał się z radosnym okrzykiem i uścisnął mu dłoń.
– Mój drogi przyjacielu… kochany Bernardzie! Co też, u licha… Kiedy przyjechałeś?
Bernard pospieszył z wyjaśnieniami, po czym przeniósł wzrok z zacnej, uśmiechniętej twarzy
Gordona na dziewczynę, z którą ten rozmawiał, a następnie na damę po drugiej stronie, zerkającą
nań roziskrzonymi oczami. Uchylił kapelusza, ale widok tej pierwszej sprawił mu lekki zawód.
Była bardzo ładna i w niego wpatrzona, jednakże nie miał przed sobą bohaterki drobnego
incydentu na sieńskim tarasie.
– Cały Longueville – podjął Gordon Wright. – Zawsze nachodzi człowieka znienacka, uwielbia
niespodzianki. – Śmiał się, był bardzo zadowolony; przedstawił Bernarda obu paniom. – Poznaj
panią Vivian i pannę Blanche Evers.
Bernard usiadł w tym niewielkim gronie, zachodząc w głowę, czy powinien przypomnieć się
pani Vivian. Postanowił zostawić to starszej pani, zwłaszcza że dostrzegł w jej oczach błysk
rozpoznania. Nie nawiązała jednak do ich znajomości, tylko zadowoliła się ogólnikami –
oznajmiła, że ona sama lubi wiedzieć, kiedy ktoś ma się zjawić, i nie przepada za
niespodziankami.
– Przypuszczam, że dosyć ich pani zaznała – rzekł Longueville z uśmiechem. Miała to być
aluzja do chwili, kiedy wyszła z kościółka w Sienie i ujrzała córkę pozującą obcemu malarzowi.
Lecz pani Vivian pokręciła tylko dobrotliwie głową i znów udzieliła zdawkowej odpowiedzi.
– Och, wszystkiego zaznałam, dobrego i złego. Nie narzekam. – I zaśmiała się skromnie.
Gordon Wright ponownie uścisnął rękę Bernardowi; wyglądał na szczerze ucieszonego jego
widokiem. Bernard, pomny tego, że przyjaciel „się zaleca”, szukał na jego obliczu oznak
namiętności, na razie jednak żadnej nie dojrzał; jego szczery, serdeczny druh wyglądał na
spokojnego i zadowolonego. Gordon Wright miał szare oczy, krótko ostrzyżone, proste włosy
w płowym odcieniu i zdrowe rumieńce. Mimo grubych i dosyć nieregularnych rysów
dobroduszna twarz zyskiwała za sprawą bujnych, żółtych wąsów, zawadiacko podkręconych.
Nie był wysoki, ale za to silny, i jego postać sprawiała wrażenie krzepkiej i mocno osadzonej
w podłożu. Prawie zawsze nosił jasne ubrania, a na szyi nieśmiertelny niebieski fular.
W chwilach wzburzenia robił się bardzo czerwony. Kiedy wypytywał Longueville’a o podróż
i zdrowie, o przeżycia i plany, ten drugi, w toku rozmowy, doszukiwał się w oczach przyjaciela
sprawozdania z jego obecnej sytuacji. Czy ładna dziewczyna obok to tajemnicza dama jego
serca, kim w takim razie jest starsza pani i gdzie podziała się jej kłopotliwa córka? Być może ta
była drugą, młodszą córką, lecz nie łączyło ją podobieństwo z żadną ze wspomnianych dam.
Tymczasem Gordon Wright, na przekór pytającym spojrzeniom Bernarda, powstrzymał się od
porozumiewawczych znaków. Miał za dużo do powiedzenia; zostawi to na później, gdy zostaną
sami. Na razie nie było im to pisane; damy znajdowały się pod opieką Gordona. Pani Vivian –
znajomość jej nazwiska sprawiła Bernardowi satysfakcję, jakby na wpół opuszczona kurtyna
nagle powędrowała w górę – spoglądała na taras i rzesze ludzi, pełna czułego wyczekiwania.
Przypuszczalnie wypatrywała starszej córki i Longueville również wyraził w duchu nadzieję, iż
ta wkrótce się zjawi. Na razie dostrzegł, że dziewczyna, którą zajmuje się Gordon, jest osóbką
niebywałej urody i wydaje się nad wyraz bezpośrednia. Longueville zamienił z nią kilka słów,
uznawszy, iż jest to winien przyjacielowi, jeżeli faktycznie ma do czynienia z damą jego serca.
Potwierdziło to zachowanie Gordona Wrighta, który niebawem odwrócił się do pani Vivian, tak
aby Bernard mógł w spokoju zaznajomić się z panną Blanche.
Wprawdzie nie była w Sienie z tamtymi dwiema, jednak Longueville odniósł nieodparte
wrażenie, że skądś ją zna: miał przed sobą amerykańską ślicznotkę, którą setki razy widywał.
Była to jedna z nader licznej rzeszy tych, które łączyło silne rodzinne podobieństwo. Bez
przerwy błądziła oczami (miała piękne, w odcieniu fularów Gordona), choć bardzo często
podchwytywała przy tym spojrzenie Longueville’a. Włosy jasnobrązowe, ze złocistymi
pasmami, misternie ułożone, przystrajał kapelusik, chyba paryski. Ponadto miała smukłą, drobną
i ładnie zaokrągloną figurę oraz wąskie, delikatne dłonie w pięknych rękawiczkach. Kręciła się
nieustannie, obracała gibkim ciałem, podrzucała głowę, dotykała włosów i oglądała zdobienia na
swojej sukni. Miała wiele do powiedzenia, o czym się rychło przekonał, a wypowiadała się
z niezwykłą szczerością i zdecydowaniem. Zapytał ją na początek, czy od dawna przebywa
w Baden. Na taką zachętę czekała, czym prędzej zaczęła trajkotać, patrząc na niego bacznie,
z kokieteryjnym uśmiechem.
– Przebywam tu od około czterech tygodni. Nie wiem, czy to dla pana długo. Dla mnie wydaje
się krótko, tak doskonale się bawię. Spotkałam tyle znanych mi osób, codziennie ktoś się zjawia.
Na przykład dzisiaj pan.
– Och, przecież pani mnie nie zna – zauważył ze śmiechem.
– Ale dużo o panu słyszałam! – zawołało dziewczę. – Zdaje się, że zna pan moją serdeczną
przyjaciółkę, pannę Ellę Maclane z Baltimore. Podróżuje teraz po Europie. – Pamięć nie
podsunęła Longueville’owi żadnych sygnałów, potwierdził jednak, tak jak tego oczekiwano,
a nawet zaryzykował stwierdzenie, że młoda dama z Baltimore jest ładna. – Aż za bardzo –
odrzekła jego rozmówczyni. – Często o panu opowiadała. Chyba lepiej zna pan jej siostrę, ona
sama bywa dopiero od niedawna. Jest niesłychanie interesująca. Ma włosy do ziemi. Teraz
podróżuje po Norwegii. Zjeździła już wszystko i skończy na Finlandii. Dalej już nie można,
prawda? Zawsze to jakaś pociecha, będzie musiała zawrócić. Bardzo bym chciała, żeby
przyjechała do Baden-Baden.
– Ja również – odpowiedział Longueville. – Podróżuje sama?
– Gdzie tam. Mają jakiegoś Anglika. Podobno jest Ellą oczarowany. Dziś każdy ma Anglika,
my tak samo. Kapitana Lovelocka, szanownego Augustusa Lovelocka. No cóż, są niebywale
przystojni. Ella Maclane nie może się doczekać przyjazdu do Baden-Baden. Powinien pan do
niej napisać. Jej rodzice coś sobie ubzdurali; uważają, że Baden jest niewłaściwe… Jak to się
mówi? Niemoralne. Niech pan do niej napisze i zapewni, że to nieprawda. Ciekawe, czy myślą,
że pani Vivian przyjechałaby w niemoralne miejsce. Pani Vivian mówi, iż może ją przygarnąć;
jedna więcej nie zrobi różnicy. Jest taka miła. Opiekuje się mną, ponieważ moja matka pojechała
do Marienbadu. Puściłaby mnie z panią Vivian wszędzie, z powodu jej dobrego wpływu –
bardzo go ceni. Zawsze wiele słyszałam o Baden, a pan? Muszę przyznać, że jest wspaniałe, ma
na mnie cudowny wpływ. Nie chcę się chwalić, ale tak jest. Proszę spytać pani Vivian, czy nie
jestem grzeczna. Sprawuję się bez zarzutu. Jestem uosobieniem spokoju, siedzę tu cichutko jak
myszka. Czy nazwałby to pan niemoralnym? Nie trzeba grać, jeśli się nie chce. Ojciec Elli
Maclane uważa, że to wciąga. Cóż, mnie nie wciągnęło. Wiem, co pan powie: że mnie
wyciągnięto. Owszem, dziś wieczorem. Siedzimy tutaj spokojnie i rozmawiamy, nie robimy nic
innego. Urządziliśmy sobie miły wieczorek; zechce się pan przyłączyć? Brakuje dwóch osób,
panny Vivian i Lovelocka. Kapitan poszedł z nią do środka, aby objaśnić, o co chodzi
w hazardzie, panna Vivian zawsze lubi mieć wszystko czarno na białym. Ja połapałam się od
razu, gdy tylko zobaczyłam stoły. Widział pan pannę Vivian? Wszyscy patrzą na nią
z podziwem, jest taka niecodzienna. Czarne włosy są rzadko spotykane… Pan też jest
brunetem… ale mam na myśli młode damy. Czego tutaj nie ma… Przychodzi tu grać pewna
kobieta, portugalska hrabina, która ma dosłownie niebieskie włosy. Nie mogę powiedzieć, że
mnie to zachwyca. Uwielbiam niebieski kolor; takie oczy owszem, ale nie włosy – ciągnęła
towarzyszka Longueville’a, a on przysłuchiwał się temu z miną pełną czystego rozbawienia,
które nie zawsze świadczy o poważaniu, lecz które nawet ładne gaduły, niebędące
przeciwieństwem szacownych, często wolą od męskiego braku uwagi. Poczynił przy tym pewne
spostrzeżenia. Otóż stwierdził w duchu, że istnieją dwa rodzaje ładnych dziewcząt – dotkliwie
świadome i błogo nieświadome tego, co robią. Protegowana pani Vivian należała do tej
pierwszej kategorii i reprezentowała gatunek kokietek. Wszyscy posiadamy własną koncepcję
tego, co jest dla nas niezbędne; ta młoda dama nie mogła żyć bez audytorium: niemal każda
dwunożna istota płci męskiej nadawała się do tego celu. Widzowi oddawała się cała – kierowała
do niego wszystkie miny, spojrzenia i wykrzykniki, czerpane pełnymi garściami z bogatego
arsenału. Wszystkie te rekwizyty były tak niewinne i oczywiste, iż chęć przypodobania się
rozmówcy urastała do rangi cnoty; Bernard stwierdzi później, że naturalnym powołaniem oraz
métier2 dziewczynek, które ślizgają się po tafli egzystencji, jest trajkotanie i stroszenie piórek,
a ich wizja życia i jego obowiązków jest tak samo prosta i powierzchowna jak orientalna
bayadere. Ta transparentna, mała kokietka nie mogła być osobą, co do której Gordon chciał się
go poradzić – dosłownie widział przez nią światło, a dokładniej gazową latarnię. Siedziała
minutę, kręcąc pustą główką, i podchwytywała spojrzenie Bernarda; wydawało się, że
wyczerpała wszystkie tematy. Wówczas podeszła do nich młoda dama z dżentelmenem u boku
i Longueville na jej widok natychmiast poderwał się z krzesła.
Oto piękność z gatunku nieświadomych! – stwierdził w duchu. Znał tę twarz bardzo dobrze,
malował ją przez pół godziny.
– Jest panna Vivian! – oznajmił Gordon Wright i również się podniósł, jakby chciał ustąpić
córce miejsce obok matki.
Stanęła przed nimi z lekkim uśmiechem, po czym jej spojrzenie spoczęło na Longueville’u.
Zrazu było otwarte i bezpośrednie, lecz nie wyrażało nic prócz uprzejmego zaciekawienia, po
chwili zaś błysnęło w nim rozpoznanie – a potem zakłopotanie, czemu dała wyraz rumieńcem.
Towarzysz panny Vivian był potężnym, przystojnym jegomościem z imponującą kasztanową
brodą, dzięki której robił wrażenie bardzo szykownego. Trzymał ręce w kieszeni marynarki,
a w butonierce miał rozwiniętą różę. Z uśmiechem podszedł do Blanche Evers i skłonił się
żartobliwie dwa albo trzy razy.
– Mam nadzieję, że przegrał pan wszystko, co postawił! – powiedziała w odpowiedzi na jego
uprzejmości.
Wybuchnął śmiechem i znów się ukłonił.
– Nie dbam o to, co przegrałem, jeżeli… jeżeli…
– Jeżeli co, łaskawco?
– Jeżeli pozwoli pani, bym usiadł obok niej! – I z galanterią opadł na krzesło po jej drugiej
stronie.
– Chciałabym, kapitanie, żeby pan przegrał cały swój majątek! – odrzekła, zerkając na
Bernarda.
– Niewiele musiałbym postawić – stwierdził kapitan Lovelock. – Czy naprawdę chciałaby pani
ujrzeć mnie w nędzy?
W toku tego uroczego dialogu panna Vivian oderwała wzrok od Longueville’a i spojrzała na
matkę, ale Gordon Wright jej przeszkodził, kładąc dłoń na ramieniu Longueville’a w celu
dokonania prezentacji.
– A oto mój zdolny przyjaciel, pan Bernard Longueville, o którym pani opowiadałem. Jednym
z jego talentów jest spadanie z księżyca.
– O nie, ja nie spadłem z księżyca – zaoponował Bernard ze śmiechem. – Spadłem ze Sieny! –
I wyciągnął rękę do panny Vivian, która przez ułamek sekundy zwlekała z podaniem mu swojej.
Następnie odwzajemniła uścisk, ale nie podchwyciła aluzji do Sieny.
Nie chciała usiąść, wymówiła się zmęczeniem i chęcią powrotu do domu, co jej matka
natychmiast podchwyciła i obie panie ostudziły zapędy małej panny Evers, która musiała rozstać
się z kapitanem Lovelockiem. Kapitan jednak zaoferował jej swoje towarzystwo w drodze do
kwatery pani Vivian, dokąd skierowali się wolnym krokiem w myśl tamtejszych zwyczajów.
Longueville mógł znaleźć się obok panny Vivian, ale odniósł wrażenie, że ta go unika. Ruszyła
przodem, a Gordon Wright obok niej, choć Longueville zauważył, że prawie nie rozmawiali. On
sam zaoferował ramię pani Vivian, która dreptała obok nieco chwiejnym krokiem i rozwodziła
się nad urokami Baden oraz zaletami miejscowych hoteli.
2 Praca, zajęcie (franc.).
ROZDZIAŁ IV
– Która to? – zapytał Longueville przyjaciela, gdy pożegnali się z trzema paniami i kapitanem
Lovelockiem, ten bowiem oddalił się w celu, jak to ujął, rozpoczęcia wieczoru. Odeszli od drzwi
kwatery pani Vivian i stanęli na brukowanej niemieckiej uliczce.
– Która co? – Gordon obrzucił go zdziwionym spojrzeniem.
– Och, dajże spokój. Przecież nie będziesz droczył się ze mną o tej porze! Czy nie napisałeś, że
jesteś szaleńczo zakochany?
– Szaleńczo? Nie.
– Tym gorzej! Mam przez to rozumieć, że twoje uczucie ostygło?
Przyjaciel spoglądał na niego z powagą.
– Pewnie uznałeś ten list za dziwny…
– Uznałem go za typowy. – Longueville się uśmiechnął.
– Chyba na jedno wychodzi.
– Bynajmniej. Nigdy nie uważałem cię za dziwaka.
Gordon wpatrywał się w niego z powagą wzrokiem na poły błagalnym, na poły pytającym, ale
po ostatnich słowach odwrócił głowę. Nawet nadzwyczaj skromny człowiek może poczuć się
urażony, kiedy ktoś odmawia mu cech, które wyróżniałyby go na tle przeciętnych ludzi.
Longueville poczynił to spostrzeżenie i uderzyło go, że przyjaciel jest w gorszym nastroju, niż
się spodziewał, bo czyż nie powinien się cieszyć?
– Twój list był bardzo naturalny i ciekawy – dodał.
– Widzisz. – Gordon ponownie spojrzał na niego. – Byłem bardzo pochłonięty.
– Wcale się nie dziwię, mój drogi!
– Chcę się ożenić.
– Doskonały pomysł.
– Czuję, jakbym dokonał epokowego odkrycia. Pierwszy raz tak mnie dopadło.
Wypowiedział te słowa z prostotą, która wyzwoliła u Longueville’a atak śmiechu.
– Mój drogi przyjacielu – zawołał. – Stwierdzam, że masz jednak swoje dziwactwa.
O dziwo, Gordon Wright nie czuł się mile połechtany tą uwagą.
– Nie wezwałem cię, żebyś się ze mnie śmiał.
– Och, nie po to przejechałem czterysta pięćdziesiąt kilometrów, żeby płakać! Ale mówiąc
poważnie, czy myśl o małżeństwie nasunęła ci któraś z tych młodych dam?
– Skądże znowu. Już wcześniej brałem to pod uwagę.
– A więc zakochałeś się, wiedziony chęcią ożenku?
– Nie jestem zakochany! – oświadczył z werwą Gordon Wright.
– Zatem po co mnie wezwałeś, mój drogi?
– Ponieważ myślałem, że zacny i mądry z ciebie człowiek.
– Zacny człowiek! – powtórzył Longueville. – Nie pojmuję twojej pokrętnej, naukowej
nomenklatury. Ale wybacz, nie będę się śmiał. Nie jestem mądrym człowiekiem, ale zacnym
owszem – urwał, po czym oparł dłoń na ramieniu towarzysza. – Drogi Gordonie, to na nic: jesteś
zakochany.
– Ale nie chcę być.
– Na niebiosa, cóż za potworne stwierdzenie!
– Chcę ożenić się, mając oczy otwarte. Chcę znać moją żonę. Nie sposób kogoś poznać, gdy
jest się zakochanym. Człowiek ma klapki na oczach.
– To całkiem normalne. Rozumiem, że nie chcesz mieć klapek?
– Chcę poznać przyszłą żonę tak, jak nikogo dotąd nie poznałem. Chcę ją widzieć wyraźnie.
– Powiadam ci, przesadnie łakniesz wiedzy, przypisujesz jej zbyt wielkie znaczenie.
– Ach! – zawołał po chwili Gordon. – I naturalnie ma być bliska memu sercu.
Bernard znów wybuchnął śmiechem, mimo jego protestów.
– Drogi przyjacielu, jesteś lepszy od swoich teorii. Twoje namiętne serce przeczy chłodnej
głowie. Powtarzam: jesteś zakochany.
– Proszę, żebyś więcej tego nie mówił – rzekł Wright.
Bernard wziął go pod ramię i ruszyli przed siebie.
– Zatem jak mam to nazwać? Prowadzisz badania matrymonialne.
– Nie mam nic przeciwko temu określeniu. Moje badania są arcyciekawe.
– A jedna z młodych dam to księga, którą studiujesz – uzupełnił Longueville. – Chyba że twój
podręcznik ma dwa tomy?
– Nie, jednej z nich nie studiuję wcale. Nigdy nie umiałem robić dwu rzeczy naraz.
– To dowodzi, żeś zakochany. Nie sposób kochać jednocześnie dwu kobiet, lecz dwie –
lub więcej – to wymarzony przedmiot analizy porównawczej. Ale wróćmy do mojego pytania:
którą z tych młodych dam wybrałeś?
Gordon Wright przystanął raptownie i spojrzał na niego.
– A jak ci się zdaje?
– Och, to niewłaściwe pytanie. Byłoby krzywdzące wyróżnić jedną na niekorzyść drugiej,
a jeśli spudłuję, będę miał poczucie, że popełniłem gafę wobec tej, której nie wskazałem. Nie
rozumiesz?
Gordon może rozumiał, ale się uparł.
– Mniejsza o gafę. Kiedyś ci się zrewanżuję. Do której według ciebie mogłem zapałać
uczuciem? Na podstawie tego, co o mnie wiesz? – I utkwił w Bernardzie baczne spojrzenie.
– Zapominasz – zaznaczył jego przyjaciel – że chociaż, chwała Bogu, sporo o tobie wiem,
o tych dziewczętach wiem tyle co nic. Mam za mało dowodów.
– Owszem, lecz nie brakuje ci spostrzegawczości. Dlatego poprosiłem, byś przyjechał.
– Rozmawiałem tylko z panną Evers.
– Tak, wiem, żeś nigdy nie rozmawiał z panną Vivian. – Gordon Wright dalej wpatrywał się
w niego i z naciskiem wypowiedział to zdanie. Bernard poczuł się odrobinę nieswojo. Słowa
przyjaciela świadczyły o złudzeniu i Longueville pospiesznie zadał sobie pytanie, czy nie
powinien go rozwiać. Odpowiedź nastąpiła wolniej niż pytanie, ale nadeszła, w formie
przeczącej. Złudzenie było błahe, a poza tym informacja o spotkaniu z panną Vivian nie powinna
pochodzić od niego. Dziewczyna winna sama do tego nawiązać, a ponieważ tego nie uczyniła –
chociaż miała ku temu okazję – Longueville uznał, że honor nakazuje mu zachować milczenie.
Wnioski te nasunęły się błyskawicznie, lecz w ich toku nie omieszkał odnotować na marginesie,
z właściwą sobie błyskotliwością umysłu, iż może „honor” nie ma tu nic do rzeczy. Panna
Vivian niewątpliwie wspomni Gordonowi o incydencie w Sienie, ale w swoim czasie. Bernard
uroił sobie, iż Gordon już o tym wie, stąd wydało mu się, że słyszy ironię w jego głosie, lecz to
wrażenie rozwiało się bez śladu, gdy tamten dodał: – A jednak zwróciłeś na nią uwagę.
– O tak, rzuca się w oczy.
– No więc zobaczysz sam – skwitował Gordon. – Chcę, abyś to rozgryzł. Oczywiście jeśli
faktycznie poświęcę się jednej kosztem drugiej, z łatwością rozwiążesz tę łamigłówkę.
Longueville był na wpół rozbawiony, na wpół poirytowany jego zadowoloną miną.
– „Kosztem drugiej” ma niezbyt miły wydźwięk – stwierdził, kiedy ruszyli dalej. – Czy mam
zauważyć, że jesteś niegrzeczny wobec jednej z nich?
– Ależ skąd. Sądzisz, że istnieje takie niebezpieczeństwo?
– No cóż – odparł Longueville. – Już raz zgadywałem.
Gordon Wright zaoponował.
– Jeszcze nie zgaduj, odczekaj kilka dni. Teraz ci nie powiem.
To się jeszcze zobaczy, pomyślał Bernard. Milczał chwilę.
– Kiedy przyszedłem, siedziałeś bardzo blisko panny Evers i rozprawiałeś ze swadą, nachylony
w jej stronę, wypisz wymaluj jak zakochany. Panna Evers, zdecydowanie!
– Mam nadzieję, że nie zachowałem się nagannie wobec panny Vivian! – wykrzyknął Gordon
Wright.
Bernard zaśmiał się lekko.
– Drogi Gordonie, jakiś ty zakochany! – oznajmił, kiedy znaleźli się w swoim hotelu.
ROZDZIAŁ V
Życie w Baden-Baden okazało się bardzo urozmaicone i Bernard Longueville stwierdził, że nie
powinno mu zabraknąć okazji, by mógł wykorzystać dary inteligencji, do których odwoływał się
Gordon Wright. Przyjaciele chodzili na długie spacery po górach i lesie oraz wtapiali się w tłum
na zatłoczonym terenie domu zdrojowego. Rankiem dzień po przyjeździe Bernarda udali się na
wędrówkę i zaszli hen, daleko, za góry i doliny. Lasy Baden są wspaniałe, a kompozycja pejzażu
robi wrażenie. Na pierwszym planie zawsze widać zadrzewioną dolinę i purpurową grań
upiększoną ruinami wieży o odpowiednim nachyleniu. Zza gąszczu śliw wychyla się wioska
z gipsu i drewna, a rozmieszczone w stałych odstępach tawerny na uboczu folgują narodowemu
upodobaniu do częstego popasu. Gordon Wright, który był niezmordowanym piechurem, zawsze
musiał odbębnić swoje szesnaście kilometrów, Longueville zaś, zapalony amator przechadzek,
nie ustawał w zachwytach nad malowniczym krajobrazem. Tym razem jednak nie rozwodzili się
nad urokami otoczenia bądź rozkoszami przechadzki, ich rozmowa przyjęła bowiem osobisty
obrót. Upłynął rok, odkąd widzieli się ostatnio, toteż musieli zadać i odpowiedzieć na wiele
pytań, a także wymienić zaległe plotki. Gdy wyciągnęli się na trawie na zboczu rozgrzanym
przez słońce, pod wielkim niemieckim dębem o ramionach bezszelestnie rozpostartych w letnim
powietrzu, nastąpiła żywa wymiana spostrzeżeń, poglądów, domysłów oraz anegdot. Gordon
Wright był niewątpliwie wspaniałym przyjacielem. Przejawiał zainteresowanie, nie zadawał
zbędnych pytań i unikał niejasnych oświadczeń, tylko wczuwał się w sytuację rozmówcy,
dogłębnie ją analizował i nigdy nie zapominał tego, czego się dowiedział. Bywało, że po kilku
miesiącach pytał o rzeczy, o których człowiek sam zapomniał. Nie należał do ludzi obdarzonych
empatią, niemniej jednak poświęcał sytuacji przyjaciela całą swoją uwagę, niemającą nic
wspólnego z obojętnością. Bernard miał dar empatii, tak się przynajmniej wydaje, lecz nawet on,
obeznany wszak z praktyką tej chwalebnej cnoty, do tego stopnia nie mógł się czasem nadziwić
zaangażowaniu przyjaciela w cudze sprawy, że nie szczędził mu w duchu wyrazów
największego podziwu.
Zamierzał zadać dwa albo trzy pytania na temat trzech osób, z którymi Gordon zawarł bliską
znajomość, lecz na razie się wstrzymał. Czuł, że powinien sam wyrobić sobie zdanie,
a perspektywa rozrywki tego rodzaju niezmiennie pobudzała jego wyobraźnię. Poza tym Gordon
zrazu wzbraniał się od zwierzeń, ale mniej więcej po dziesięciu minutach leżenia na trawie
rozkręcił się.
– Co sądzisz o jej twarzy? – zapytał po dłuższych oględzinach nieba przez dębowe konary.
– Zakładam, że w przyszłości – upewnił się Longueville – ilekroć użyjesz żeńskiego zaimka,
mam rozumieć, że chodzi o pannę Vivian.
– Ma na imię Angela – poinformował Gordon. – Ale, rzecz jasna, nie możesz jej tak nazywać.
– Piękne imię – zawyrokował Longueville – lecz w odpowiedzi na twoje pytanie muszę
przyznać, że jej twarz do niego nie pasuje.
– Zatem nie uważasz, że jest piękna?
– Nie uważam, że jest anielska. Ale skąd mógłbym to wiedzieć? Widziałem ją tylko przelotnie.
– Poczekaj, aż spojrzy na ciebie i się odezwie… Poczekaj, aż się uśmiechnie – powiedział
Gordon.
– Chyba nie widziałem jej uśmiechu, przynajmniej skierowanego do mnie. Mam nadzieję to
nadrobić! – ciągnął Longueville. – Ale kim ona jest, ta piękna dziewczyna o pięknym imieniu?
– Córką swojej matki. W zasadzie niewiele więcej o niej wiem.
– A kim jest matka?
– Uroczą kobietką, bez reszty oddaną córce. Jest wdową, ma tylko Angelę. Mieszkają głównie
w Europie, mają skromny dochód. Pani Vivian mówi, że tutaj stać ją na więcej niż w domu.
I dlatego spędzają w Europie większość czasu. Kiedy wracają do Ameryki, mieszkają w Nowym
Jorku. Mamy tam wspólnych znajomych. W Europie przenoszą się z miejsca na miejsce. Bardzo
lubią Włochy. Są niezwykle miłe, chyba nie sposób być milszym. Kochają książki, muzykę,
sztukę i tym podobne. Rano zawsze czytają, wychodzą dopiero później w ciągu dnia.
– Widzę, że są doprawdy niezwykłe – stwierdził Bernard. – A mała panna Evers: cóż ona
porabia o poranku? Wiem, co robi wieczorem!
– Nic nie wiem o jej zwyczajach. Nie poświęcałem jej wiele uwagi. Jest bardzo ładna.
– Wunderschön3! – wykrzyknął Bernard. – Przecież rozmawiałeś z nią wczoraj.
– Oczywiście, czasem rozmawiamy. To całkowite przeciwieństwo Angeli Vivian: nie ma
takiego obycia, ale wydaje się czarująca.
– I nieco głupiutka, hm? – podsunął Bernard.
– Na pewno nie tak mądra jak panna Vivian.
– To byłoby zbyt wygórowane żądanie. Lecz panie Vivian w swej dobroci wzięły ją pod swoje
skrzydła.
– Owszem – potwierdził Gordon. – Ma z nimi zostać jeszcze miesiąc, może nawet dwa
miesiące. Jej matka pojechała do Marienbadu, podobno nie ma tam nic ciekawego dla młodej
dziewczyny, toteż zaproponowały, że wezmą ją ze sobą do Baden. Pani Evers to stara
przyjaciółka pani Vivian; po wyjeździe z Włoch pojechała do niej do Drezna. Spędziły tam
razem miesiąc, pani Evers mieszkała w Dreźnie od zimy. Odnoszę wrażenie, że pani Vivian
przyjechała do Baden-Baden przez wzgląd na Blanche Evers; sama wolałaby tańsze miejsce.
Pani Evers namawiała córkę na Marienbad.
– Czy kapitan Lovelock również ściągnął tu z jej powodu?
Gordon Wright spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– A skąd mam wiedzieć?
– Wszak nie mogło cię to interesować – odrzekł Bernard z uśmiechem. – Kim jest kapitan
Lovelock?
– Anglikiem. Zdaje się, że ma arystokratyczne koneksje, jest młodszym bratem hrabiego
lub coś w tym rodzaju.
– Bystry?
– Niewiele z nim rozmawiałem, ale wątpię. Hulaka, dużo gra.
– Czyżby panowało tu przekonanie, że jedno wiąże się z drugim? Przypadkiem sam trochę nie
grałeś?
Gordon chwilę się wahał.
– Owszem, grałem co nieco, na zasadzie eksperymentu. Dokonałem arytmetycznych obliczeń
prawdopodobieństwa, które chciałem wypróbować w praktyce.
Bernard długo się śmiał.
– Twoje wymówki są przednie! Arytmetycznych obliczeń!
– Mogę cię zapewnić, że są całkowicie zgodne z prawdą! – Gordon lekko poczerwieniał.
– I to jest piękne. Nie bałeś się, że cię „wciągnie”, jak ujęła to panna Evers?
– Nie ze mną takie numery. Wchodzę do środka albo zostaję na zewnątrz, ale nic mnie nie
wciąga – oświadczył Gordon Wright.
– I nie dałeś się wciągnąć w przyjazd z Drezna z panią Vivian i jej córką?
– Nie przyjechałem z nimi, dołączyłem po tygodniu.
– Mój drogi – rzekł Bernard – kurzy ci się z nosa.
– No cóż, nie uległem fascynacji i nie dałem się pokonać. Chciałem przyjechać do Baden.
– Nie mam co do tego wątpliwości. Czy w Dreźnie bardzo się zbliżyliście?
– Widziałem je zaledwie trzy razy.
– A potem za nimi przyjechałeś? Och, tylko mi nie wmawiaj, żeś nie uległ fascynacji! –
zawołał Bernard i ze śmiechem poderwał się na równe nogi.
3 Cudowna (niem.).
W SERII POLECAMY: ZŁOTA CZARA SKRZYDŁA GOŁĘBICY W KLESZCZACH LĘKU O CZYM WIEDZIAŁA MAISIE AMBASADOROWIE DAISY MILLER I INNE OPOWIADANIA PORTRET DAMY BOSTOŃCZYCY EUROPEJCZYCY RODERICK HUDSON AMERYKANIN ECHO KSIĘŻNA CASAMASSIMA
Tytuł oryginału: CONFIDENCE First published 1879 Projekt okładki Sylwia Turlejska Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Andy & Michelle Kerry/Trevillion Images Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Lucyna Łuczyńska Korekta Katarzyna Kusojć Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8123-592-1 Warszawa 2017 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
ROZDZIAŁ I Było to na początku kwietnia, Bernard Longueville spędził zimę w Rzymie. Ruszył na północ z myślą o kilku zobowiązaniach towarzyskich, które nęciły go po drugiej stronie Alp, lecz uległ czarowi włoskiej wiosny i znalazł pretekst, aby zostać. Spędził pięć dni w Sienie, choć zamierzał tylko dwa, i wciąż nie czuł się na siłach ruszyć w dalszą drogę. Młodzieniec o refleksyjnym usposobieniu pierwszy raz bawił we Włoszech, więc nie oceniajmy go zbyt surowo za opieszałość. Miał smykałkę do rysowania i postanowił sporządzić kilka zapisków w tejże formie. W Sienie były dwie stare oberże, obie liche i brudne. Do tej, gdzie ulokował się Longueville, prowadził ciemny, obskurny korytarz zwieńczony tabliczką z napisem, mogącym uchodzić z oddali za dantejskie wezwanie do porzucenia wszelkiej nadziei. Druga oberża znajdowała się w pobliżu i dzień po swoim przyjeździe, kiedy ją mijał, ujrzał dwie damy, niewątpliwie członkinie licznej braci anglosaskiej, z których jedna była młoda i poruszała się z wdziękiem. W Longueville’u, mężczyźnie szarmanckim – czasami aż nadto – ten widok wzbudził poczucie żalu. Gdyby zamieszkał w tej oberży, miałby urocze towarzystwo, a tak dzielił lokum tylko z wysublimowanym Niemcem, który palił w jadalni kiepski tytoń. Stwierdził w duchu, że takie już jego szczęście, co było dlań typowe, wyciągał bowiem spontaniczne oraz nie do końca uzasadnione wnioski pod wpływem określonych sytuacji i nie doceniał opatrzności, która usiała jego życiorys mnogością okazji – zwłaszcza takich, gdzie mógł zabłysnąć galanterią, która go cechowała. Na przekór tym niedogodnościom słoneczne, ciche dni toskańskiego kwietnia upływały mu całkiem przyjemnie i czerpał wielką uciechę z malowniczego otoczenia. Ówczesna Siena była bezcennym darem średniowiecza dla współczesnej wyobraźni i żadne inne włoskie miasto nie wzbudziło większego zainteresowania obserwatora żądnego zrekonstruowania dawnych obyczajów. Bernard Longueville właśnie nosił się z takim zamiarem, uwielbiał bowiem poważną literaturę i swego czasu zapuścił się kilkakrotnie w średniowieczną historię. Przyjaciele uważali go za niezwykle bystrego, lecz nie czuli się przy nim onieśmieleni, bo nie miał w sobie zadęcia. Istotnie, zadziwiał pomyślunkiem, a do tego okazał się świetnym kompanem, ale prawdziwą miarą jego błyskotliwości było powodzenie, z jakim zajmował samego siebie. Nade wszystko przedkładał wewnętrzne debaty i w swoim towarzystwie czuł się najlepiej. Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią. Od początku należy zaznaczyć, że zdawał się pełen sprzeczności, co zapewne wyjdzie w toku niniejszej narracji. Jak łatwo przewidzieć, czerpał niemałą przyjemność z własnych przemyśleń i wniosków na temat sieńskiej architektury i wczesnej sztuki toskańskiej, włoskiego życia ulicy oraz dziwactwa apenińskich pejzaży. Gdyby zamieszkał w drugiej oberży, niewykluczone, że ładna dziewczyna,
która minęła go z odwróconą główką w mrocznej arkadzie, podzieliłaby się z nim chlebem na tej intelektualnej biesiadzie. Jednakże przyszedł dzień, gdy wydawało się, że mogłaby jeszcze zebrać okruchy owej uczty, gdyby naszła ją ku temu chęć. Otóż codziennie po śniadaniu Lon- gueville udawał się na wielki plac w Sienie – rozległą piazza w kształcie podkowy, gdzie odbywa się targowisko pod oknami zwieńczonego blankami pałacu, z którego gzymsu, z lekkością pióra na kapitańskiej czapce, wyrasta prosta, wysoka wieża. Spacerował tam, pochłonięty obserwacją śniadego contadino1 zdejmującego towar z osła i półgodzinną utarczką o pęk marchwi, marzył, aby młoda dziewczyna z oczami jak ruchliwe agaty pozwoliła mu się narysować, a w przerwach podziwiał piękną, smukłą wieżę na tle błękitnej połaci niebios. Po tym, gdy znaczna część tygodnia minęła mu na tych poważnych czynnościach, postanowił wyjechać z Sieny, ale nie czuł się usatysfakcjonowany zawartością swojej teczki z akwarelami. Siena była niesłychanie malownicza, lecz on się nie przykładał. Ostatniego ranka swego pobytu, kiedy rozglądał się po zatłoczonym placu, zdjęty poczuciem, że na przekór wyjątkowej malowniczości nie jest to miejsce na sztalugę, przypomniał sobie cichy zakątek w innej części miasta, na który natknął się podczas jednego z pierwszych spacerów: kąt samotnego tarasu przylegającego do miejskich murów, gdzie trzy lub cztery zmurszałe obiekty zdawały się drzemać w słońcu – w tym uchylone drzwi pustego kościoła z wypłowiałym freskiem nadproża oraz stara żebraczka siedząca obok na zydlu z trzema nogami. Tarasik miał starą, wypolerowaną balustradę, mniej więcej na wysokość męskiej piersi, a nad nią roztaczał się widok na osobliwe wzgórza w smętnych barwach. Po lewej stronie mury miasta zakręcały na zewnątrz, ujawniając swe nierówne, ogorzałe oblicze. W ścianę kościoła wmurowano gładką, kamienną ławkę i tam Longueville odpoczywał wówczas godzinę, chłonąc kompozycję, której elementy wymieniłem i której tło stanowił gzyms tarasu. Uznawszy ją za wymarzony temat, postanowił tam wrócić ze swoimi przyborami. Tego ranka udał się z powrotem do oberży i je zabrał, a następnie ruszył labiryntem pustych uliczek na skraju miasta, w obrębie murów, niczym zbędne fałdy ubrania, którego właściciel skurczył się z wiekiem. Dotarł do porośniętego trawą tarasu i zastał go tak samo słonecznym i ustronnym jak przedtem. Stara łachmaniarka, złorzecząc w drzwiach świątyni, domagała się wsparcia, poza tym nic nie mąciło ciszy. Żółty blask słońca ocieplał brązową powierzchnię murów i rozjaśniał kotliny wśród etruskich pagórków. Longueville usadowił się na pustej ławce, po czym rozstawił przenośną sztalugę i jął wywijać pędzlem. Przez pewien czas pracował gładko, w poczuciu braku zakłóceń, toteż niemal boleśnie odczuł dźwięk dzwonu, który w oddali wybił południe. Niebawem przerwano mu po raz kolejny. Odgłos cichych kroków kazał mu podnieść głowę i ujrzał młodą kobietę – stała obok, przyglądając się zręcznemu artyście. Drugie spojrzenie upewniło go, że ma do czynienia z ładną dziewczyną, która musiała właśnie wyjść z kościoła; widział ją wcześniej przy drugiej oberży. Była wówczas w towarzystwie starszej kobiety. Podejrzewał jednak – sam nie wiem, na jakiej podstawie – że obserwowała go dłuższą chwilę, nim ją zobaczył. Zapewne byłoby zuchwalstwem spytać, co o nim myśli, lecz sam Longueville od razu wyciągnął na jej temat dwa albo trzy wnioski. Po pierwsze, stwierdził, że jest nadobnym stworzeniem, ale wygląda na dosyć śmiałą, a po drugie, uznał, iż z całą pewnością ma do czynienia z rodaczką. Odwróciła się niemalże w momencie, gdy podchwycił jej wzrok, ledwie zdążył uchylić kapelusza, czego po krótkim wahaniu nie omieszkał uczynić. Jej mina również zdradzała wahanie; przeniosła wzrok ponownie na wejście do kościoła, jakby wiedziona odruchem, żeby tam wrócić. Stała tak jeszcze chwilę, co nasunęło mu wniosek, że niełatwo ją
spłoszyć, po czym podeszła z wolna do balustrady tarasu. Wsparta łokciami o wysoki gzyms, tyłem do Longueville’a, kontemplowała wiejski krajobraz. Longueville wrócił do malowania, ale z mniejszą niż dotąd uwagą. Zastanawiał się, co dziewczyna robi tu sama, i przyszło mu do głowy, że jej towarzyszka – zapewne matka – przebywa w kościele. Obie znajdowały się w środku, kiedy przyszedł – kobiety lubią przesiadywać w świątyniach – i spędziły tam ponad pół godziny; jak widać, matka jeszcze nie miała dosyć. Z kolei młoda dama upodobała sobie widok, który malował Longueville: spostrzegł, iż ulokowała się w samym środku jego pierwszego planu. W pierwszym odczuciu uznał, że to niedobrze, w drugim doszedł do wniosku, że wręcz przeciwnie. Potem odwróciła się bokiem, oparła jedną rękę na gzymsie, w drugiej trzymała złożoną parasolkę, zwieszoną u boku. Zastygła bez ruchu, zupełnie jakby stanęła tam po to, aby ją uwieczniono. O tak, zdecydowanie działała na korzyść obrazka. Jej profil, regularny i delikatny, odznaczał się na tle nieba, w czystym cieniu zalotnego kapelusza; miała zwinną i lekką figurę obleczoną szarą suknią, zapiętą do samej góry w myśl przykazań ówczesnej mody i odsłaniającą szeroki rąbek szkarłatnej halki. Trwała tak, jak gdyby urzeczona widokiem. Czy ona pozuje, czy ustawiła się na mój użytek? – pytał siebie w duchu Longueville. Uznał to jednak za niepotrzebne założenie, gdyż widok był wystarczająco piękny sam w sobie, a poza tym ładna dziewczyna ma prawo żywić upodobanie do cudnych krajobrazów. Pozuje czy nie pozuje, zastanawiał się; umieszczę ją na moim obrazku, zdecydował. W zasadzie sama to uczyniła. Ludzki akcent jest jak najbardziej wskazany. Zręcznie domalował dziewczęcą postać, a po upływie dziesięciu minut udało mu się uchwycić podobieństwo. Jeśli wytrzyma kolejne dziesięć minut, pomyślał, obrazek będzie gotowy. Niestety, młoda dama nie wytrzymała; widok i poza chyba ją znudziły. Odwróciwszy się, ponownie stanęła twarzą do Longueville’a i wolnym krokiem ruszyła naprzód, jakby chciała raz jeszcze wejść do kościoła. W tym celu musiała go minąć, a kiedy znalazła się bliżej, wstał odruchowo, z obrazkiem w dłoni. Ponownie spojrzała na niego – z miną, jak określił w duchu, „śmiałą” – ciemnymi, bystrymi oczami. Włosy miała ciemne i gęste: była niebywale powabną dziewczyną. – Jaka szkoda, że pani się poruszyła – rzekł pewnie po angielsku. – Tak pięknie pani wyglądała. Stanęła, spoglądając na niego uważniej, po czym przeniosła spojrzenie na obrazek, który jej podawał. Ledwo omiotła go wzrokiem, bowiem Longueville wzbudził jej większe zainteresowanie. Nie wiedział, czy się zarumieniła, później przyszło mu do głowy, że może ją wystraszył. Lecz gdy się odezwała, w jej głosie nie było obawy. – Jestem panu bardzo zobowiązana. Nie sądzi pan, że dosyć się napatrzył? – W żadnym razie. Niezmiernie chciałbym dokończyć obrazek. – Nie jestem zawodową modelką – oznajmiła młoda dama. – W tym sęk – odpowiedział ze śmiechem Longueville. – Nie mogę pani zaproponować wynagrodzenia. Nie podchwyciła żartu. Odwróciła się bez słowa, ale coś w wyrazie twarzy dziewczyny i jego własne odczucia skłoniły Longueville’a do dalszej szarży. Odczuł żywą potrzebę dopięcia swego. – Widzi pani, to będzie akt czystej życzliwości – ciągnął. – Wręcz miłosierdzia. Wystarczy pięć minut. Proszę mnie potraktować jak włoskiego żebraka. Dziewczyna zdążyła odłożyć obrazek i nieco się oddalić. Longueville wciąż stał i składał ręce z przymilnym uśmiechem. Przystanęła i znowu na niego spojrzała, jakby uznała go za dziwne indywiduum, lecz
wydawała się rozbawiona. Na pewno się nie bała, przejawiała wręcz ochotę, żeby się podroczyć. – Chcę iść do matki – oświadczyła. – A gdzie jest pani matka? – Oczywiście w kościele. Przecież nie przyszłam sama! – Naturalnie, ale zapewniam panią, że jej matka dobrze się tam czuje. Byłem w tym kościółku, jest uroczy. Na pewno odpoczywa, musi być zmęczona. Jeżeli zechce pani ofiarować mi pięć minut, z pewnością wyjdzie do pani. – Pięć minut? – upewniła się. – Tyle wystarczy. Będę dozgonnie wdzięczny. – Rozbawiły go własne słowa. Na obrazku zależało mu mniej, niż wskazywała jego wypowiedź, ale usilnie zabiegał, aby śliczna nieznajoma spełniła jego prośbę. Dziewczyna ponownie przeniosła wzrok na jego dzieło. – Czy pański obraz jest tego wart? – spytała. – Mam wielki talent – zapewnił ze śmiechem. – Przekona się pani, kiedy skończę. Powoli zawróciła w stronę tarasu. – Trzeba mieć talent, żeby mnie nakłonić do pozowania. – I podeszła tam, gdzie poprzednio stała. Longueville zrobił ruch, aby pójść za nią, jak gdyby w celu pokazania, o jaką pozę mu chodzi, lecz zdecydowanym ruchem wskazała sztalugę. – Ma pan tylko pięć minut. – Natychmiast wrócił do pracy, a ona spróbowała się ustawić. – Proszę mi powiedzieć, czy tak jest dobrze. – Wspaniale. – Longueville, popatrując na nią, machał pędzlem. – To bardzo miłe z pani strony, że zadaje sobie trud. – Jeśli w ogóle pozuję, chcę robić to, jak należy – odparła po dłuższej chwili. – Pozuje pani cudownie – zapewnił. Zbyła jego słowa milczeniem, toteż przez jakiś czas malował szybko i w ciszy. Był nieco poruszony, a jego myśli dotrzymywały kroku ruchom pędzla. Istotnie, pozowała wspaniale i malowanie jej sprawiło mu wielką przyjemność. Natchnęła go uroda i bezpośredni sposób bycia dziewczyny, więc zadowolił się tym na chwilę. Snuł przypuszczenia na jej temat – kim jest, czym się zajmuje – i doszedł do wniosku, że jej bezpośredniość to nie wulgarna zuchwałość, ale efekt oryginalnego i niewątpliwie intrygującego charakteru. Nie ulegało wątpliwości, iż jest damą w każdym calu, lecz jej nieprzeciętna inteligencja również rzucała się w oczy. Patrzył z zachwytem na namalowaną postać. Bardzo udana – wręcz świetna, uznał w trakcie ostatnich pociągnięć pędzlem. W tym samym momencie zjawiła się towarzyszka modelki. Wyszła z kościoła, rozejrzała się i przystanęła, przenosząc wzrok z córki na młodzieńca w rogu tarasu, następnie szybkim, lekkim krokiem podeszła do dziewczyny. Pięć minut Longueville’a dobiegło końca, więc wstał i wziąwszy obrazek, podszedł do dam. Starsza, która wsunęła dłoń pod ramię córki, spojrzała na niego ze zdziwieniem; była uroczą, starszą panią. Miała delikatne rysy, ładne oczy i pięknie zarysowane ciemne brwi, nad którymi wiły się pasma srebrzystych włosów, dosyć kokieteryjnie ułożonych. – To mój portret – oznajmiła jej córka, kiedy Longueville podszedł bliżej. – Ten pan mnie namalował. – Namalował ciebie, kochana? – wymamrotała matka. – Czy to nie nagłe? – Bardzo nagłe… Bardzo niespodziewane! – zawołała ze śmiechem dziewczyna. – I zważywszy na to, naprawdę świetne – zapewnił Longueville, podając swoje dzieło starszej pani, która wziąwszy je do ręki, oglądała. – Doprawdy nie wiem, jak pani dziękować – zwrócił
się do swojej modelki. – Teraz mi pan dziękuje – odpowiedziała. – Nie miał pan prawa zaczynać. – Pokusa była tak wielka. – Powinniśmy opierać się pokusom. Należało poprosić, żebym się usunęła. – Obawiałem się, że pani odmówi. Stała pani w moim polu widzenia. – Mógł pan mnie z niego wyprosić. – Byłbym wówczas niepocieszony. Poza tym byłby to z mojej strony przejaw braku kultury. Spoglądała na niego chwilę. – Owszem. Ale to, co pan zrobił, było większym nietaktem. – A to ci dopiero ambaras! – rzekł Longueville. – Zatem cóż nakazywały względy przyzwoitości? – Obrazek jest bardzo ładny. – Z tymi słowy starsza pani oddała go Longueville’owi. Tymczasem córka nawet nie zaszczyciła go wzrokiem. – Mógł pan odczekać, aż sobie pójdę – ciągnęła ta kłótliwa osóbka. Pokręcił głową. – Nigdy nie marnuję okazji! – Mógł pan namalować mnie później, z pamięci. Popatrzył na nią z uśmiechem. – Teraz zapamiętam o wiele lepiej! Ona też lekko się uśmiechnęła, ale zaraz spoważniała. – Ja wolałabym zapomnieć o tym incydencie. Nie podoba mi się rola, jaką w nim odegrałam. – Oby nigdy nie odegrała pani mniej stosownej! – zawołał Longueville. – Mam nadzieję, że chociaż pani matka zechce przyjąć pamiątkę tej chwili. – I ponownie zwrócił się z obrazkiem do starszej pani, która przysłuchiwała się rozmowie córki z rzutkim nieznajomym i patrzyła ze zdziwieniem na oboje. – Czy zechce pani przyjąć mój obrazek? – zapytał. – Myślę, że dobrze uchwyciłem podobieństwo. – Och, dziękuję, dziękuję, nie śmiałabym – szepnęła, zbywając go ruchem ręki. – Niechaj to będzie zadośćuczynienie za moją zuchwałość – dodał Longueville i już wydzierał kartkę z bloku. – Dawanie go pogarsza jeszcze sytuację – stwierdziła dziewczyna. – Ależ, kochanie, jest śliczny! – wykrzyknęła matka. – Jesteś na nim jak żywa. – To pogarsza sytuację! Longueville nie wytrzymał. Przewrotność młodej damy nie wynikała może ze złośliwości, lecz zakrawała na niegrzeczność. Jakby uparła się zaistnieć jako nadobna dręczycielka. – Co dokładnie? – zapytał, marszcząc brwi. Zauważył już, że jest bystra i zawsze ma gotową odpowiedź. Teraz jednak chwilę zwlekała. – To, że daje nam pan obrazek – odparła. – Zaproponowałem go pani matce – zaznaczył. Lecz ta uwaga, wynikająca z jego irytacji, nie wywarła na dziewczynie wrażenia. – Czy malarz nie nazywa tego studium? – ciągnęła. – Studium stanowi wartość dla samego artysty. Mógł pan powiedzieć, że zatrzyma swój obrazek, gdyż może się panu przydać. – Radzę nie wdawać się z nią w dyskusję, łaskawy panie – odezwała się pojednawczo starsza pani i ponownie przyjęła obrazek. – Przyznaję – powiedział Longueville, zwracając się do niej – że jestem bardzo niekonsekwentny. Proszę złożyć to na karb mojego szacunku.
– To dla ciebie, mamo. – Jego modelka puściła rękę matki i się odwróciła. Starsza kobieta spoglądała na obrazek z uśmiechem, który zdawał się wyrażać czułą chęć załagodzenia sytuacji. – Jest bardzo piękny. Jeśli nalega pan, abym go wzięła… – Byłby to dla mnie wielki zaszczyt. – No dobrze, w takim razie zachowam go i bardzo panu dziękuję. – Chwilę spoglądała na młodzieńca, gdy jej córka się oddalała. Longueville uznał ją za uroczą osobę, kogoś w rodzaju nawróconej kwakierki, mistyczki o pragmatycznym usposobieniu. – Z pewnością uważa pan, że jest dziwna – rzekła. – Jest bardzo ładna. – Bardzo mądra – uzupełniła matka. – I pełna wdzięku. – Ale i dobra! – zawołała starsza pani. – Z pewnością ma wszystkie te przymioty – rzekł z uczuciem Longueville, a jego towarzyszka odwzajemniła pozdrowienie ze skrupulatnym wdziękiem i pospieszyła za córką. Longueville został tam, zapatrzony w krajobraz, ale go nie widział. Doskwierało mu poczucie, że skorzystał z okazji, a zarazem ją stracił. Po jakimś czasie spróbował namalować żebraczkę, która zamarła jak rachityczny posąg w drzwiach kościoła. Lecz te wysiłki go nie zadowoliły i nagle odłożył pędzel. Nie była dość ładna – miała kiepski profil. 1 Rolnik (wł.).
ROZDZIAŁ II Dwa miesiące później Longueville przebywał w Wenecji, wciąż pod wrażeniem, że opuszcza Włochy. Nie należał do ludzi, którzy robią plany i się ich trzymają. Owszem, snuł plany – niewielu wyprzedzało go pod tym względem – ale były dla niego tylko odniesieniem. Pojechał do Wenecji z zamiarem spędzenia tam dwóch tygodni, lecz dwa tygodnie przyjęły postać dwóch urzekających miesięcy. Wciąż towarzyszyło mu przekonanie, że wypełnił swój zamiar; należy tu zaznaczyć, że w kwestii własnych przyjemności bezbłędnie umiał nagiąć teorię do praktyki. Tak więc w Wenecji bawił się wspaniale, ale sielankę przerwało mu wezwanie, któremu nie mógł się oprzeć. Nadeszło w postaci listu od bliskiego przyjaciela, nazywał się Gordon Wright i mieszkał w Niemczech. Spędzał on zimę w Dreźnie, jednakże list nosił stempel Baden-Baden, a ponieważ nie był długi, mogę go w całości przytoczyć. Bardzo bym chciał, żebyś tu przyjechał. Zdaje się, iż odwiedziłeś już to miasto, zatem wiesz, że jest ładne i zajmujące. Zapewne spędzę tutaj resztę lata. Życzyłbym sobie, abyś kogoś poznał, dlatego bądź tak dobry i przyjedź, wtedy podziękuję Ci, jak należy, za Twoje włoskie epistoły. Nawet nie próbuję się rewanżować – nie mam czasu. Czy wiesz, co robię? Otóż się zalecam. To niezwykle absorbująca czynność, dlatego wcześniej do Ciebie nie pisałem. Zalecam się nieustannie od końca maja; pochłania to mnóstwo czasu i w związku z tym mam mnóstwo zaległości. Nie chcę przez to powiedzieć, że sam eksperyment potoczył się bardzo szybko, próbuję jednak pchnąć go naprzód. Nie miałem jak dotąd czasu sprawdzić skuteczności swych działań, ale potrzebna mi Twoja pomoc. Jak wiesz, my, wielcy naukowcy, nigdy nie prowadzimy eksperymentów bez „asystenta” – pokornej duszy, która parzy ręce i plami odzież dla dobra nauki, lecz której udział jest jedynie pośredni. Chcę, żebyś został moim asystentem, i ręczę, że Twoje oparzenia i plamy nie stanowią zagrożenia. To niezwykle intrygująca dziewczyna, musisz ją zobaczyć – chcę poznać Twoje zdanie. Ona też chce Cię poznać, gdyż wiele o Tobie opowiadałem. Niech próżność doda Ci skrzydeł. Ale mówiąc poważnie, bardzo zależy mi na Twoim przyjeździe. Chciałbym poznać Twoje zdanie, Twoje wrażenia, zobaczyć, jak ona na Ciebie wpłynie. Nie twierdzę, że proszę o Twoją radę; rzecz jasna, wzbraniałbyś się przed jej udzieleniem. Jednakże pragnę definicji, charakterystyki; sam wiesz, iż zawsze nimi szafujesz. Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym Ci tego mówić – zawsze opowiadam Ci wszystko jak na spowiedzi. Nigdy nie udawałem, że znam się na kobietach, ale zawsze przypuszczałem, że Ty wiesz wszystko – przynajmniej dawałeś tak do zrozumienia. Dlatego przybywaj jak najprędzej i pokaż, ile jesteś wart. PS Ona jest bardzo ładna.
Longueville był tak rozbawiony tą niecodzienną prośbą, iż niebawem wyruszył do Niemiec. List Gordona Wrighta zapewne bardziej zdziwi, niż rozśmieszy czytelnika, Longueville jednak uznał go za ze wszech miar typowy dla przyjaciela, szczególnie wskazywał zaś na brak wyobraźni Gordona, będący często przedmiotem żartobliwych docinków w rozmowach obu młodzieńców, gdy jeden używał sobie na wadach drugiego. Bernard częstokroć przyrównywał ów brak wyobraźni do studni bez dna, do której on sam, na prośbę Gordona, ciągle musiał się zniżać. „Drogi przyjacielu”, mawiał, „musisz mi wybaczyć, lecz nie będę zapuszczał się do takich czeluści. Zabraknie mi powietrza i nie wyjdę stamtąd żywy. Sam wiesz, że upuszczałem tam różne rzeczy – żarciki i metafory, fantazje i paradoksy – ale przepadały bez śladu!”. Był to epigram ze strony młodzieńca, który sam obdarzony był bujną fantazją, lecz prawda wyglądała tak, że intelekt Gordona Wrighta mocniej stąpał po ziemi, aniżeli bujał w przestworzach. W oczach Bernarda każde zdanie z jego listu zdawało się głośno tupać i nic nie odzwierciedlało lepiej jego pasji badawczej procesu rozwiązywania problemów niż propozycja, by przyjaciel się zjawił i przeprowadził analizę chemiczną – badanie geometryczne – obiektu jego westchnień. Nie uwzględnia trudności, jakich przysporzy mi wyrobienie sobie zdania, a następnie go wyrażenie – ani swojej na nie reakcji, rozmyślał Bernard w pociągu do Monachium. W umyśle Gordona nie ma atmosfery; jego procesy intelektualne odbywają się w próżni. Nie istnieją tam prądy i zawirowania, nie ma wiatru ani słońca, nie zmieniają się pory roku ani temperatura. Ma jasno określone założenia i wyciąga przewidywalne wnioski. Mimo to darzył sentymentem człowieka, na którym nie pozostawiał suchej nitki, albowiem brak wspólnych cech nie przesądza o wartości przyjaźni. Musi istnieć płaszczyzna wzajemnego porozumienia, lecz wzniesiona na niej konstrukcja może zawierać mnóstwo rozbieżności. Ci dwaj mężczyźni zawiązali sojusz w czasach college’u, a więź między nimi przetrwała uczuciowe rewolucje młodości i właśnie temu zawdzięczała swoją siłę. Jej najmocniejszym ogniwem był wzajemny szacunek: gust i dążenia mieli inne, lecz jeden poważał charakter drugiego. Można powiedzieć, że łatwo było im dogodzić; jest pewne, iż żaden z nich nie podjął w życiu konkretnych działań. Byli bardzo cywilizowanymi młodymi Amerykanami, skazanymi na dobrobyt i spokojną przyszłość, bez konieczności poszukiwania szczęścia w życiu. Gdybym nie wzbraniał się przed krytyką ojczyzny młodzieńców na ich korzyść, rzekłbym, że w zasadzie nie dano im nigdy okazji, aby się wyróżnili. Po osiągnięciu dojrzałości obaj weszli w posiadanie majątku, który czynił jakikolwiek większy wysiłek zbędnym i nieuzasadnionym. Szczególnie Gordon Wright odziedziczył pokaźną fortunę, a ponieważ mieli dość skromne potrzeby, ulegli pokusie pomnażania funduszy w branży handlowej – co stanowiło najbardziej oczywistą ścieżkę kariery dostępną dla młodych Amerykanów. W zasadzie nie wybrali żadnej kariery, a gdyby kazano im przedstawić swoje dokonania, zapewne żaden nie miałby nic frapującego do powiedzenia. Gordon Wright żywo interesował się fizyką i miał własne pojęcie na temat tego, co zwie się dofinansowywaniem badań. Jego pomysły nabrały realnych kształtów, w związku z czym rozdawał badaczom pieniądze na prawo i lewo, a potem wyjechał na kilka lat do Niemiec, które uważał za enklawę naukowców. Tu zastajemy go obecnie, kultywującego relacje z kilkoma uczonymi gronami; wspierał też badania przeróżnych trudnych dziedzin nauki poprzez finansowanie skomplikowanych eksperymentów, będących często jego autorstwa, dlatego świetność przypisywana owym staraniom to również jego zasługa. Świetność jednak nie robiła
wrażenia na Bernardzie Longueville’u, którego niewiele rzeczy olśniewało. Jego serdeczność dla przyjaciela – na pierwszy rzut oka zgoła nieuzasadniona – wynikała właśnie z tego, że postrzegał go tak prosto. Osobiste sympatie są niewątpliwie czymś spowodowane, przyczyny jednak są mgliste i umykają bieżącej ocenie, podobnie jak niuanse pogodowe. Zadowalamy się spostrzeżeniem, że świeci słońce lub pada deszcz, i nasza niechęć lub aprobata to kwestie bez związku z wnikliwością naszej analizy, a nie jej pochodne. Longueville miał słabość do przedniej jakości – wręcz się w niej lubował – i wyczuwał ową zaletę w prostej, szczerej, serdecznej naturze swojego druha, którą uważał za jedyną w swoim rodzaju. Gordon Wright miał czułe serce i silną wolę – połączenie, które często bywa motywem czynów godnych podziwu, o ile nie idzie w parze ze zbyt ciasnym rozumem. Być może czasem pojawiała się wątpliwość, czy rozum Gordona jest aby wystarczająco przestronny, jednakże wspaniałomyślne odruchy częstokroć rekompensują luki wyobraźni, Wright zaś na ogół sprawiał wrażenie bystrej dobroduszności. Bernard Longueville z kolei budził sympatię z bardziej oczywistych przyczyn, zarówno powierzchowną, jak i w głębszym wymiarze. Natura nie poskąpiła mu swoich darów: był przystojny – wysoki, ciemnowłosy, smukły i doskonały w każdym calu – tak przystojny, że wybaczono by mu nawet głupotę, ale – jak już zostało wspomniane – bynajmniej nie był głupcem. Swoje liczne talenty w ciągu trzech lub czterech lat po ukończeniu college’u podporządkował studiom prawniczym, z których wprawdzie niewiele wyszło, lecz talenty bardzo mu się przydały. Niemal zawsze mówiono o nim, że jest „wykształcony”, i ludzie się dziwili, dlaczego nic nie osiągnął. Nie znajdowano zadowalającej odpowiedzi na to pytanie, lecz panowało przeświadczenie, że skoro jest zadawane, Longueville musi robić więcej niż przeciętny człowiek. Jedno robił na pewno i bez przerwy – doskonale się bawił. Nie sposób nazwać tego karierą i wiemy od początku, że nie legitymował się określonym zawodem. Ale bez zagłębiania się w szczegóły był czarującym młodzieńcem – bystrym, dobrze wychowanym i wspaniałomyślnym, a także obdarzonym owym cennym atrybutem, zwykle określanym jako wrodzony szyk (klasa wyróżniająca go na tle innych mężczyzn).
ROZDZIAŁ III W liście do Gordona Wrighta nie podał dokładnej daty przyjazdu do Baden-Baden; trzeba zaznaczyć, że nie miał zwyczaju podawania konkretnych terminów. Dotarł na miejsce wieczorem i po przybyciu do hotelu, z którego otrzymał list od przyjaciela, dowiedział się, że Gordon Wright wyszedł po kolacji i udał się w okolice domu zdrojowego. Dochodziła ósma, toteż Longueville odświeżył się po podróży i zasiadł do stołu. W pierwszym odruchu chciał posłać po Gordona, by ten dotrzymał mu towarzystwa podczas posiłku, postanowił jednak nie przeciągać kolacji i wkrótce ruszył do Kurhausu. Wielkie niemieckie uzdrowisko to jeden z najładniejszych zakątków w Europie i w letni wieczór, w epoce rozkwitu hazardu przed dwudziestu pięciu laty przedstawiało wspaniały widok. Oświetlone okna wielkiej świątyni hazardu (wzniesionej na modłę świadczącą o przeznaczeniu bardziej chlubnego rodzaju) wychodziły na ogrody i zagajniki, a obok drogich hoteli i pensjonatów, z niewinnością strumyczka, szemrała rzeczka, wypływająca z zalesionych gór Czarnego Lasu. Orkiestra, w pawilonie na tarasie Kurhausu, przygrywała dyskretnie do wtóru rozmów pań i panów, którzy obsiadłszy liczne krzesełka, sycili się pięknem natury w ramach odpoczynku od brzęku monet i kaprysów losu, a blade gwiazdy migoczące ponad ciemnymi wzgórzami i lasami zerkały na wczasowiczów, nie użyczając im swego blasku. Żadna z tych rzeczy nie uszła uwagi Longueville’a. Skierował się do głównej sali, ciekaw, czy jego przyjaciel, zagorzały wielbiciel eksperymentów, próbuje swoich sił w ruletce. Nie znalazł go jednak w żadnym ze złoconych pomieszczeń, wśród tłumu wokół stołów, toteż wyszedł na oświetlony taras, gdzie niezliczone grupy gości tworzyły atmosferę ogólnej conversazione. Wydało mu się to bardzo przyjemne, nawet frapujące, i poczynił w duchu spostrzeżenie, że jak na człowieka, który nie wyznaje szczególnie epikurejskiej filozofii, Gordon Wright uwił sobie w Baden przytulne gniazdko. Longueville podążał naprzód, rozglądając się po grupkach ludzi pogrążonych w rozmowie, gdy nagle ujrzał twarz, która sprawiła, że przystanął. Spoglądał na nią chwilę; wydawała mu się znajoma. Miał doskonałą pamięć do twarzy, lecz minął pewien czas, zanim przypisał do niej tożsamość. Gdzież on widział tę starszą panią z miną bojaźliwie czujną i pasmem włosów śnieżnych jak skrzydło gołębicy? Odpowiedź na to pytanie wnet mu się nasunęła – gdzież, jeśli nie w porośniętym trawą ustroniu włoskiego miasteczka? Miał przed sobą matkę kapryśnej modelki, więc tajemnicza osóbka również musiała przebywać w pobliżu. Nim zdążył utwierdzić się w owych spostrzeżeniach, jego wzrok padł na szerokie plecy dżentelmena, który siedział obok starszej pani i lekko od niej odwrócony, rozmawiał z młodą dziewczyną. Zobaczył tylko plecy, lecz wiedziony instynktem prawdziwej przyjaźni, rozpoznał w tej bezosobowej postaci Gordona Wrighta we własnej krzepkiej osobie. Podszedł i położył mu rękę na ramieniu. Przyjaciel podniósł głowę, po czym zerwał się z radosnym okrzykiem i uścisnął mu dłoń. – Mój drogi przyjacielu… kochany Bernardzie! Co też, u licha… Kiedy przyjechałeś?
Bernard pospieszył z wyjaśnieniami, po czym przeniósł wzrok z zacnej, uśmiechniętej twarzy Gordona na dziewczynę, z którą ten rozmawiał, a następnie na damę po drugiej stronie, zerkającą nań roziskrzonymi oczami. Uchylił kapelusza, ale widok tej pierwszej sprawił mu lekki zawód. Była bardzo ładna i w niego wpatrzona, jednakże nie miał przed sobą bohaterki drobnego incydentu na sieńskim tarasie. – Cały Longueville – podjął Gordon Wright. – Zawsze nachodzi człowieka znienacka, uwielbia niespodzianki. – Śmiał się, był bardzo zadowolony; przedstawił Bernarda obu paniom. – Poznaj panią Vivian i pannę Blanche Evers. Bernard usiadł w tym niewielkim gronie, zachodząc w głowę, czy powinien przypomnieć się pani Vivian. Postanowił zostawić to starszej pani, zwłaszcza że dostrzegł w jej oczach błysk rozpoznania. Nie nawiązała jednak do ich znajomości, tylko zadowoliła się ogólnikami – oznajmiła, że ona sama lubi wiedzieć, kiedy ktoś ma się zjawić, i nie przepada za niespodziankami. – Przypuszczam, że dosyć ich pani zaznała – rzekł Longueville z uśmiechem. Miała to być aluzja do chwili, kiedy wyszła z kościółka w Sienie i ujrzała córkę pozującą obcemu malarzowi. Lecz pani Vivian pokręciła tylko dobrotliwie głową i znów udzieliła zdawkowej odpowiedzi. – Och, wszystkiego zaznałam, dobrego i złego. Nie narzekam. – I zaśmiała się skromnie. Gordon Wright ponownie uścisnął rękę Bernardowi; wyglądał na szczerze ucieszonego jego widokiem. Bernard, pomny tego, że przyjaciel „się zaleca”, szukał na jego obliczu oznak namiętności, na razie jednak żadnej nie dojrzał; jego szczery, serdeczny druh wyglądał na spokojnego i zadowolonego. Gordon Wright miał szare oczy, krótko ostrzyżone, proste włosy w płowym odcieniu i zdrowe rumieńce. Mimo grubych i dosyć nieregularnych rysów dobroduszna twarz zyskiwała za sprawą bujnych, żółtych wąsów, zawadiacko podkręconych. Nie był wysoki, ale za to silny, i jego postać sprawiała wrażenie krzepkiej i mocno osadzonej w podłożu. Prawie zawsze nosił jasne ubrania, a na szyi nieśmiertelny niebieski fular. W chwilach wzburzenia robił się bardzo czerwony. Kiedy wypytywał Longueville’a o podróż i zdrowie, o przeżycia i plany, ten drugi, w toku rozmowy, doszukiwał się w oczach przyjaciela sprawozdania z jego obecnej sytuacji. Czy ładna dziewczyna obok to tajemnicza dama jego serca, kim w takim razie jest starsza pani i gdzie podziała się jej kłopotliwa córka? Być może ta była drugą, młodszą córką, lecz nie łączyło ją podobieństwo z żadną ze wspomnianych dam. Tymczasem Gordon Wright, na przekór pytającym spojrzeniom Bernarda, powstrzymał się od porozumiewawczych znaków. Miał za dużo do powiedzenia; zostawi to na później, gdy zostaną sami. Na razie nie było im to pisane; damy znajdowały się pod opieką Gordona. Pani Vivian – znajomość jej nazwiska sprawiła Bernardowi satysfakcję, jakby na wpół opuszczona kurtyna nagle powędrowała w górę – spoglądała na taras i rzesze ludzi, pełna czułego wyczekiwania. Przypuszczalnie wypatrywała starszej córki i Longueville również wyraził w duchu nadzieję, iż ta wkrótce się zjawi. Na razie dostrzegł, że dziewczyna, którą zajmuje się Gordon, jest osóbką niebywałej urody i wydaje się nad wyraz bezpośrednia. Longueville zamienił z nią kilka słów, uznawszy, iż jest to winien przyjacielowi, jeżeli faktycznie ma do czynienia z damą jego serca. Potwierdziło to zachowanie Gordona Wrighta, który niebawem odwrócił się do pani Vivian, tak aby Bernard mógł w spokoju zaznajomić się z panną Blanche. Wprawdzie nie była w Sienie z tamtymi dwiema, jednak Longueville odniósł nieodparte wrażenie, że skądś ją zna: miał przed sobą amerykańską ślicznotkę, którą setki razy widywał. Była to jedna z nader licznej rzeszy tych, które łączyło silne rodzinne podobieństwo. Bez przerwy błądziła oczami (miała piękne, w odcieniu fularów Gordona), choć bardzo często
podchwytywała przy tym spojrzenie Longueville’a. Włosy jasnobrązowe, ze złocistymi pasmami, misternie ułożone, przystrajał kapelusik, chyba paryski. Ponadto miała smukłą, drobną i ładnie zaokrągloną figurę oraz wąskie, delikatne dłonie w pięknych rękawiczkach. Kręciła się nieustannie, obracała gibkim ciałem, podrzucała głowę, dotykała włosów i oglądała zdobienia na swojej sukni. Miała wiele do powiedzenia, o czym się rychło przekonał, a wypowiadała się z niezwykłą szczerością i zdecydowaniem. Zapytał ją na początek, czy od dawna przebywa w Baden. Na taką zachętę czekała, czym prędzej zaczęła trajkotać, patrząc na niego bacznie, z kokieteryjnym uśmiechem. – Przebywam tu od około czterech tygodni. Nie wiem, czy to dla pana długo. Dla mnie wydaje się krótko, tak doskonale się bawię. Spotkałam tyle znanych mi osób, codziennie ktoś się zjawia. Na przykład dzisiaj pan. – Och, przecież pani mnie nie zna – zauważył ze śmiechem. – Ale dużo o panu słyszałam! – zawołało dziewczę. – Zdaje się, że zna pan moją serdeczną przyjaciółkę, pannę Ellę Maclane z Baltimore. Podróżuje teraz po Europie. – Pamięć nie podsunęła Longueville’owi żadnych sygnałów, potwierdził jednak, tak jak tego oczekiwano, a nawet zaryzykował stwierdzenie, że młoda dama z Baltimore jest ładna. – Aż za bardzo – odrzekła jego rozmówczyni. – Często o panu opowiadała. Chyba lepiej zna pan jej siostrę, ona sama bywa dopiero od niedawna. Jest niesłychanie interesująca. Ma włosy do ziemi. Teraz podróżuje po Norwegii. Zjeździła już wszystko i skończy na Finlandii. Dalej już nie można, prawda? Zawsze to jakaś pociecha, będzie musiała zawrócić. Bardzo bym chciała, żeby przyjechała do Baden-Baden. – Ja również – odpowiedział Longueville. – Podróżuje sama? – Gdzie tam. Mają jakiegoś Anglika. Podobno jest Ellą oczarowany. Dziś każdy ma Anglika, my tak samo. Kapitana Lovelocka, szanownego Augustusa Lovelocka. No cóż, są niebywale przystojni. Ella Maclane nie może się doczekać przyjazdu do Baden-Baden. Powinien pan do niej napisać. Jej rodzice coś sobie ubzdurali; uważają, że Baden jest niewłaściwe… Jak to się mówi? Niemoralne. Niech pan do niej napisze i zapewni, że to nieprawda. Ciekawe, czy myślą, że pani Vivian przyjechałaby w niemoralne miejsce. Pani Vivian mówi, iż może ją przygarnąć; jedna więcej nie zrobi różnicy. Jest taka miła. Opiekuje się mną, ponieważ moja matka pojechała do Marienbadu. Puściłaby mnie z panią Vivian wszędzie, z powodu jej dobrego wpływu – bardzo go ceni. Zawsze wiele słyszałam o Baden, a pan? Muszę przyznać, że jest wspaniałe, ma na mnie cudowny wpływ. Nie chcę się chwalić, ale tak jest. Proszę spytać pani Vivian, czy nie jestem grzeczna. Sprawuję się bez zarzutu. Jestem uosobieniem spokoju, siedzę tu cichutko jak myszka. Czy nazwałby to pan niemoralnym? Nie trzeba grać, jeśli się nie chce. Ojciec Elli Maclane uważa, że to wciąga. Cóż, mnie nie wciągnęło. Wiem, co pan powie: że mnie wyciągnięto. Owszem, dziś wieczorem. Siedzimy tutaj spokojnie i rozmawiamy, nie robimy nic innego. Urządziliśmy sobie miły wieczorek; zechce się pan przyłączyć? Brakuje dwóch osób, panny Vivian i Lovelocka. Kapitan poszedł z nią do środka, aby objaśnić, o co chodzi w hazardzie, panna Vivian zawsze lubi mieć wszystko czarno na białym. Ja połapałam się od razu, gdy tylko zobaczyłam stoły. Widział pan pannę Vivian? Wszyscy patrzą na nią z podziwem, jest taka niecodzienna. Czarne włosy są rzadko spotykane… Pan też jest brunetem… ale mam na myśli młode damy. Czego tutaj nie ma… Przychodzi tu grać pewna kobieta, portugalska hrabina, która ma dosłownie niebieskie włosy. Nie mogę powiedzieć, że mnie to zachwyca. Uwielbiam niebieski kolor; takie oczy owszem, ale nie włosy – ciągnęła towarzyszka Longueville’a, a on przysłuchiwał się temu z miną pełną czystego rozbawienia,
które nie zawsze świadczy o poważaniu, lecz które nawet ładne gaduły, niebędące przeciwieństwem szacownych, często wolą od męskiego braku uwagi. Poczynił przy tym pewne spostrzeżenia. Otóż stwierdził w duchu, że istnieją dwa rodzaje ładnych dziewcząt – dotkliwie świadome i błogo nieświadome tego, co robią. Protegowana pani Vivian należała do tej pierwszej kategorii i reprezentowała gatunek kokietek. Wszyscy posiadamy własną koncepcję tego, co jest dla nas niezbędne; ta młoda dama nie mogła żyć bez audytorium: niemal każda dwunożna istota płci męskiej nadawała się do tego celu. Widzowi oddawała się cała – kierowała do niego wszystkie miny, spojrzenia i wykrzykniki, czerpane pełnymi garściami z bogatego arsenału. Wszystkie te rekwizyty były tak niewinne i oczywiste, iż chęć przypodobania się rozmówcy urastała do rangi cnoty; Bernard stwierdzi później, że naturalnym powołaniem oraz métier2 dziewczynek, które ślizgają się po tafli egzystencji, jest trajkotanie i stroszenie piórek, a ich wizja życia i jego obowiązków jest tak samo prosta i powierzchowna jak orientalna bayadere. Ta transparentna, mała kokietka nie mogła być osobą, co do której Gordon chciał się go poradzić – dosłownie widział przez nią światło, a dokładniej gazową latarnię. Siedziała minutę, kręcąc pustą główką, i podchwytywała spojrzenie Bernarda; wydawało się, że wyczerpała wszystkie tematy. Wówczas podeszła do nich młoda dama z dżentelmenem u boku i Longueville na jej widok natychmiast poderwał się z krzesła. Oto piękność z gatunku nieświadomych! – stwierdził w duchu. Znał tę twarz bardzo dobrze, malował ją przez pół godziny. – Jest panna Vivian! – oznajmił Gordon Wright i również się podniósł, jakby chciał ustąpić córce miejsce obok matki. Stanęła przed nimi z lekkim uśmiechem, po czym jej spojrzenie spoczęło na Longueville’u. Zrazu było otwarte i bezpośrednie, lecz nie wyrażało nic prócz uprzejmego zaciekawienia, po chwili zaś błysnęło w nim rozpoznanie – a potem zakłopotanie, czemu dała wyraz rumieńcem. Towarzysz panny Vivian był potężnym, przystojnym jegomościem z imponującą kasztanową brodą, dzięki której robił wrażenie bardzo szykownego. Trzymał ręce w kieszeni marynarki, a w butonierce miał rozwiniętą różę. Z uśmiechem podszedł do Blanche Evers i skłonił się żartobliwie dwa albo trzy razy. – Mam nadzieję, że przegrał pan wszystko, co postawił! – powiedziała w odpowiedzi na jego uprzejmości. Wybuchnął śmiechem i znów się ukłonił. – Nie dbam o to, co przegrałem, jeżeli… jeżeli… – Jeżeli co, łaskawco? – Jeżeli pozwoli pani, bym usiadł obok niej! – I z galanterią opadł na krzesło po jej drugiej stronie. – Chciałabym, kapitanie, żeby pan przegrał cały swój majątek! – odrzekła, zerkając na Bernarda. – Niewiele musiałbym postawić – stwierdził kapitan Lovelock. – Czy naprawdę chciałaby pani ujrzeć mnie w nędzy? W toku tego uroczego dialogu panna Vivian oderwała wzrok od Longueville’a i spojrzała na matkę, ale Gordon Wright jej przeszkodził, kładąc dłoń na ramieniu Longueville’a w celu dokonania prezentacji. – A oto mój zdolny przyjaciel, pan Bernard Longueville, o którym pani opowiadałem. Jednym z jego talentów jest spadanie z księżyca.
– O nie, ja nie spadłem z księżyca – zaoponował Bernard ze śmiechem. – Spadłem ze Sieny! – I wyciągnął rękę do panny Vivian, która przez ułamek sekundy zwlekała z podaniem mu swojej. Następnie odwzajemniła uścisk, ale nie podchwyciła aluzji do Sieny. Nie chciała usiąść, wymówiła się zmęczeniem i chęcią powrotu do domu, co jej matka natychmiast podchwyciła i obie panie ostudziły zapędy małej panny Evers, która musiała rozstać się z kapitanem Lovelockiem. Kapitan jednak zaoferował jej swoje towarzystwo w drodze do kwatery pani Vivian, dokąd skierowali się wolnym krokiem w myśl tamtejszych zwyczajów. Longueville mógł znaleźć się obok panny Vivian, ale odniósł wrażenie, że ta go unika. Ruszyła przodem, a Gordon Wright obok niej, choć Longueville zauważył, że prawie nie rozmawiali. On sam zaoferował ramię pani Vivian, która dreptała obok nieco chwiejnym krokiem i rozwodziła się nad urokami Baden oraz zaletami miejscowych hoteli. 2 Praca, zajęcie (franc.).
ROZDZIAŁ IV – Która to? – zapytał Longueville przyjaciela, gdy pożegnali się z trzema paniami i kapitanem Lovelockiem, ten bowiem oddalił się w celu, jak to ujął, rozpoczęcia wieczoru. Odeszli od drzwi kwatery pani Vivian i stanęli na brukowanej niemieckiej uliczce. – Która co? – Gordon obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. – Och, dajże spokój. Przecież nie będziesz droczył się ze mną o tej porze! Czy nie napisałeś, że jesteś szaleńczo zakochany? – Szaleńczo? Nie. – Tym gorzej! Mam przez to rozumieć, że twoje uczucie ostygło? Przyjaciel spoglądał na niego z powagą. – Pewnie uznałeś ten list za dziwny… – Uznałem go za typowy. – Longueville się uśmiechnął. – Chyba na jedno wychodzi. – Bynajmniej. Nigdy nie uważałem cię za dziwaka. Gordon wpatrywał się w niego z powagą wzrokiem na poły błagalnym, na poły pytającym, ale po ostatnich słowach odwrócił głowę. Nawet nadzwyczaj skromny człowiek może poczuć się urażony, kiedy ktoś odmawia mu cech, które wyróżniałyby go na tle przeciętnych ludzi. Longueville poczynił to spostrzeżenie i uderzyło go, że przyjaciel jest w gorszym nastroju, niż się spodziewał, bo czyż nie powinien się cieszyć? – Twój list był bardzo naturalny i ciekawy – dodał. – Widzisz. – Gordon ponownie spojrzał na niego. – Byłem bardzo pochłonięty. – Wcale się nie dziwię, mój drogi! – Chcę się ożenić. – Doskonały pomysł. – Czuję, jakbym dokonał epokowego odkrycia. Pierwszy raz tak mnie dopadło. Wypowiedział te słowa z prostotą, która wyzwoliła u Longueville’a atak śmiechu. – Mój drogi przyjacielu – zawołał. – Stwierdzam, że masz jednak swoje dziwactwa. O dziwo, Gordon Wright nie czuł się mile połechtany tą uwagą. – Nie wezwałem cię, żebyś się ze mnie śmiał. – Och, nie po to przejechałem czterysta pięćdziesiąt kilometrów, żeby płakać! Ale mówiąc poważnie, czy myśl o małżeństwie nasunęła ci któraś z tych młodych dam? – Skądże znowu. Już wcześniej brałem to pod uwagę. – A więc zakochałeś się, wiedziony chęcią ożenku? – Nie jestem zakochany! – oświadczył z werwą Gordon Wright. – Zatem po co mnie wezwałeś, mój drogi? – Ponieważ myślałem, że zacny i mądry z ciebie człowiek. – Zacny człowiek! – powtórzył Longueville. – Nie pojmuję twojej pokrętnej, naukowej
nomenklatury. Ale wybacz, nie będę się śmiał. Nie jestem mądrym człowiekiem, ale zacnym owszem – urwał, po czym oparł dłoń na ramieniu towarzysza. – Drogi Gordonie, to na nic: jesteś zakochany. – Ale nie chcę być. – Na niebiosa, cóż za potworne stwierdzenie! – Chcę ożenić się, mając oczy otwarte. Chcę znać moją żonę. Nie sposób kogoś poznać, gdy jest się zakochanym. Człowiek ma klapki na oczach. – To całkiem normalne. Rozumiem, że nie chcesz mieć klapek? – Chcę poznać przyszłą żonę tak, jak nikogo dotąd nie poznałem. Chcę ją widzieć wyraźnie. – Powiadam ci, przesadnie łakniesz wiedzy, przypisujesz jej zbyt wielkie znaczenie. – Ach! – zawołał po chwili Gordon. – I naturalnie ma być bliska memu sercu. Bernard znów wybuchnął śmiechem, mimo jego protestów. – Drogi przyjacielu, jesteś lepszy od swoich teorii. Twoje namiętne serce przeczy chłodnej głowie. Powtarzam: jesteś zakochany. – Proszę, żebyś więcej tego nie mówił – rzekł Wright. Bernard wziął go pod ramię i ruszyli przed siebie. – Zatem jak mam to nazwać? Prowadzisz badania matrymonialne. – Nie mam nic przeciwko temu określeniu. Moje badania są arcyciekawe. – A jedna z młodych dam to księga, którą studiujesz – uzupełnił Longueville. – Chyba że twój podręcznik ma dwa tomy? – Nie, jednej z nich nie studiuję wcale. Nigdy nie umiałem robić dwu rzeczy naraz. – To dowodzi, żeś zakochany. Nie sposób kochać jednocześnie dwu kobiet, lecz dwie – lub więcej – to wymarzony przedmiot analizy porównawczej. Ale wróćmy do mojego pytania: którą z tych młodych dam wybrałeś? Gordon Wright przystanął raptownie i spojrzał na niego. – A jak ci się zdaje? – Och, to niewłaściwe pytanie. Byłoby krzywdzące wyróżnić jedną na niekorzyść drugiej, a jeśli spudłuję, będę miał poczucie, że popełniłem gafę wobec tej, której nie wskazałem. Nie rozumiesz? Gordon może rozumiał, ale się uparł. – Mniejsza o gafę. Kiedyś ci się zrewanżuję. Do której według ciebie mogłem zapałać uczuciem? Na podstawie tego, co o mnie wiesz? – I utkwił w Bernardzie baczne spojrzenie. – Zapominasz – zaznaczył jego przyjaciel – że chociaż, chwała Bogu, sporo o tobie wiem, o tych dziewczętach wiem tyle co nic. Mam za mało dowodów. – Owszem, lecz nie brakuje ci spostrzegawczości. Dlatego poprosiłem, byś przyjechał. – Rozmawiałem tylko z panną Evers. – Tak, wiem, żeś nigdy nie rozmawiał z panną Vivian. – Gordon Wright dalej wpatrywał się w niego i z naciskiem wypowiedział to zdanie. Bernard poczuł się odrobinę nieswojo. Słowa przyjaciela świadczyły o złudzeniu i Longueville pospiesznie zadał sobie pytanie, czy nie powinien go rozwiać. Odpowiedź nastąpiła wolniej niż pytanie, ale nadeszła, w formie przeczącej. Złudzenie było błahe, a poza tym informacja o spotkaniu z panną Vivian nie powinna pochodzić od niego. Dziewczyna winna sama do tego nawiązać, a ponieważ tego nie uczyniła – chociaż miała ku temu okazję – Longueville uznał, że honor nakazuje mu zachować milczenie. Wnioski te nasunęły się błyskawicznie, lecz w ich toku nie omieszkał odnotować na marginesie, z właściwą sobie błyskotliwością umysłu, iż może „honor” nie ma tu nic do rzeczy. Panna
Vivian niewątpliwie wspomni Gordonowi o incydencie w Sienie, ale w swoim czasie. Bernard uroił sobie, iż Gordon już o tym wie, stąd wydało mu się, że słyszy ironię w jego głosie, lecz to wrażenie rozwiało się bez śladu, gdy tamten dodał: – A jednak zwróciłeś na nią uwagę. – O tak, rzuca się w oczy. – No więc zobaczysz sam – skwitował Gordon. – Chcę, abyś to rozgryzł. Oczywiście jeśli faktycznie poświęcę się jednej kosztem drugiej, z łatwością rozwiążesz tę łamigłówkę. Longueville był na wpół rozbawiony, na wpół poirytowany jego zadowoloną miną. – „Kosztem drugiej” ma niezbyt miły wydźwięk – stwierdził, kiedy ruszyli dalej. – Czy mam zauważyć, że jesteś niegrzeczny wobec jednej z nich? – Ależ skąd. Sądzisz, że istnieje takie niebezpieczeństwo? – No cóż – odparł Longueville. – Już raz zgadywałem. Gordon Wright zaoponował. – Jeszcze nie zgaduj, odczekaj kilka dni. Teraz ci nie powiem. To się jeszcze zobaczy, pomyślał Bernard. Milczał chwilę. – Kiedy przyszedłem, siedziałeś bardzo blisko panny Evers i rozprawiałeś ze swadą, nachylony w jej stronę, wypisz wymaluj jak zakochany. Panna Evers, zdecydowanie! – Mam nadzieję, że nie zachowałem się nagannie wobec panny Vivian! – wykrzyknął Gordon Wright. Bernard zaśmiał się lekko. – Drogi Gordonie, jakiś ty zakochany! – oznajmił, kiedy znaleźli się w swoim hotelu.
ROZDZIAŁ V Życie w Baden-Baden okazało się bardzo urozmaicone i Bernard Longueville stwierdził, że nie powinno mu zabraknąć okazji, by mógł wykorzystać dary inteligencji, do których odwoływał się Gordon Wright. Przyjaciele chodzili na długie spacery po górach i lesie oraz wtapiali się w tłum na zatłoczonym terenie domu zdrojowego. Rankiem dzień po przyjeździe Bernarda udali się na wędrówkę i zaszli hen, daleko, za góry i doliny. Lasy Baden są wspaniałe, a kompozycja pejzażu robi wrażenie. Na pierwszym planie zawsze widać zadrzewioną dolinę i purpurową grań upiększoną ruinami wieży o odpowiednim nachyleniu. Zza gąszczu śliw wychyla się wioska z gipsu i drewna, a rozmieszczone w stałych odstępach tawerny na uboczu folgują narodowemu upodobaniu do częstego popasu. Gordon Wright, który był niezmordowanym piechurem, zawsze musiał odbębnić swoje szesnaście kilometrów, Longueville zaś, zapalony amator przechadzek, nie ustawał w zachwytach nad malowniczym krajobrazem. Tym razem jednak nie rozwodzili się nad urokami otoczenia bądź rozkoszami przechadzki, ich rozmowa przyjęła bowiem osobisty obrót. Upłynął rok, odkąd widzieli się ostatnio, toteż musieli zadać i odpowiedzieć na wiele pytań, a także wymienić zaległe plotki. Gdy wyciągnęli się na trawie na zboczu rozgrzanym przez słońce, pod wielkim niemieckim dębem o ramionach bezszelestnie rozpostartych w letnim powietrzu, nastąpiła żywa wymiana spostrzeżeń, poglądów, domysłów oraz anegdot. Gordon Wright był niewątpliwie wspaniałym przyjacielem. Przejawiał zainteresowanie, nie zadawał zbędnych pytań i unikał niejasnych oświadczeń, tylko wczuwał się w sytuację rozmówcy, dogłębnie ją analizował i nigdy nie zapominał tego, czego się dowiedział. Bywało, że po kilku miesiącach pytał o rzeczy, o których człowiek sam zapomniał. Nie należał do ludzi obdarzonych empatią, niemniej jednak poświęcał sytuacji przyjaciela całą swoją uwagę, niemającą nic wspólnego z obojętnością. Bernard miał dar empatii, tak się przynajmniej wydaje, lecz nawet on, obeznany wszak z praktyką tej chwalebnej cnoty, do tego stopnia nie mógł się czasem nadziwić zaangażowaniu przyjaciela w cudze sprawy, że nie szczędził mu w duchu wyrazów największego podziwu. Zamierzał zadać dwa albo trzy pytania na temat trzech osób, z którymi Gordon zawarł bliską znajomość, lecz na razie się wstrzymał. Czuł, że powinien sam wyrobić sobie zdanie, a perspektywa rozrywki tego rodzaju niezmiennie pobudzała jego wyobraźnię. Poza tym Gordon zrazu wzbraniał się od zwierzeń, ale mniej więcej po dziesięciu minutach leżenia na trawie rozkręcił się. – Co sądzisz o jej twarzy? – zapytał po dłuższych oględzinach nieba przez dębowe konary. – Zakładam, że w przyszłości – upewnił się Longueville – ilekroć użyjesz żeńskiego zaimka, mam rozumieć, że chodzi o pannę Vivian. – Ma na imię Angela – poinformował Gordon. – Ale, rzecz jasna, nie możesz jej tak nazywać. – Piękne imię – zawyrokował Longueville – lecz w odpowiedzi na twoje pytanie muszę przyznać, że jej twarz do niego nie pasuje.
– Zatem nie uważasz, że jest piękna? – Nie uważam, że jest anielska. Ale skąd mógłbym to wiedzieć? Widziałem ją tylko przelotnie. – Poczekaj, aż spojrzy na ciebie i się odezwie… Poczekaj, aż się uśmiechnie – powiedział Gordon. – Chyba nie widziałem jej uśmiechu, przynajmniej skierowanego do mnie. Mam nadzieję to nadrobić! – ciągnął Longueville. – Ale kim ona jest, ta piękna dziewczyna o pięknym imieniu? – Córką swojej matki. W zasadzie niewiele więcej o niej wiem. – A kim jest matka? – Uroczą kobietką, bez reszty oddaną córce. Jest wdową, ma tylko Angelę. Mieszkają głównie w Europie, mają skromny dochód. Pani Vivian mówi, że tutaj stać ją na więcej niż w domu. I dlatego spędzają w Europie większość czasu. Kiedy wracają do Ameryki, mieszkają w Nowym Jorku. Mamy tam wspólnych znajomych. W Europie przenoszą się z miejsca na miejsce. Bardzo lubią Włochy. Są niezwykle miłe, chyba nie sposób być milszym. Kochają książki, muzykę, sztukę i tym podobne. Rano zawsze czytają, wychodzą dopiero później w ciągu dnia. – Widzę, że są doprawdy niezwykłe – stwierdził Bernard. – A mała panna Evers: cóż ona porabia o poranku? Wiem, co robi wieczorem! – Nic nie wiem o jej zwyczajach. Nie poświęcałem jej wiele uwagi. Jest bardzo ładna. – Wunderschön3! – wykrzyknął Bernard. – Przecież rozmawiałeś z nią wczoraj. – Oczywiście, czasem rozmawiamy. To całkowite przeciwieństwo Angeli Vivian: nie ma takiego obycia, ale wydaje się czarująca. – I nieco głupiutka, hm? – podsunął Bernard. – Na pewno nie tak mądra jak panna Vivian. – To byłoby zbyt wygórowane żądanie. Lecz panie Vivian w swej dobroci wzięły ją pod swoje skrzydła. – Owszem – potwierdził Gordon. – Ma z nimi zostać jeszcze miesiąc, może nawet dwa miesiące. Jej matka pojechała do Marienbadu, podobno nie ma tam nic ciekawego dla młodej dziewczyny, toteż zaproponowały, że wezmą ją ze sobą do Baden. Pani Evers to stara przyjaciółka pani Vivian; po wyjeździe z Włoch pojechała do niej do Drezna. Spędziły tam razem miesiąc, pani Evers mieszkała w Dreźnie od zimy. Odnoszę wrażenie, że pani Vivian przyjechała do Baden-Baden przez wzgląd na Blanche Evers; sama wolałaby tańsze miejsce. Pani Evers namawiała córkę na Marienbad. – Czy kapitan Lovelock również ściągnął tu z jej powodu? Gordon Wright spojrzał na niego ze zdziwieniem. – A skąd mam wiedzieć? – Wszak nie mogło cię to interesować – odrzekł Bernard z uśmiechem. – Kim jest kapitan Lovelock? – Anglikiem. Zdaje się, że ma arystokratyczne koneksje, jest młodszym bratem hrabiego lub coś w tym rodzaju. – Bystry? – Niewiele z nim rozmawiałem, ale wątpię. Hulaka, dużo gra. – Czyżby panowało tu przekonanie, że jedno wiąże się z drugim? Przypadkiem sam trochę nie grałeś? Gordon chwilę się wahał. – Owszem, grałem co nieco, na zasadzie eksperymentu. Dokonałem arytmetycznych obliczeń
prawdopodobieństwa, które chciałem wypróbować w praktyce. Bernard długo się śmiał. – Twoje wymówki są przednie! Arytmetycznych obliczeń! – Mogę cię zapewnić, że są całkowicie zgodne z prawdą! – Gordon lekko poczerwieniał. – I to jest piękne. Nie bałeś się, że cię „wciągnie”, jak ujęła to panna Evers? – Nie ze mną takie numery. Wchodzę do środka albo zostaję na zewnątrz, ale nic mnie nie wciąga – oświadczył Gordon Wright. – I nie dałeś się wciągnąć w przyjazd z Drezna z panią Vivian i jej córką? – Nie przyjechałem z nimi, dołączyłem po tygodniu. – Mój drogi – rzekł Bernard – kurzy ci się z nosa. – No cóż, nie uległem fascynacji i nie dałem się pokonać. Chciałem przyjechać do Baden. – Nie mam co do tego wątpliwości. Czy w Dreźnie bardzo się zbliżyliście? – Widziałem je zaledwie trzy razy. – A potem za nimi przyjechałeś? Och, tylko mi nie wmawiaj, żeś nie uległ fascynacji! – zawołał Bernard i ze śmiechem poderwał się na równe nogi. 3 Cudowna (niem.).