Mieszkanie w małym miasteczku ma tę zaletę, że nawet jeśli naprawdę nie
wiesz, co robisz, z pewnością ktoś inny to wie.
Anonim
MIESZKAŃCY BONE GAP
Mieszkańcy Bone Gap wołali na Finna bardzo różnie, ale w każdym razie
nigdy nie używali jego imienia. Kiedy był mały, mówili na niego Lunatyk. Gapa.
Ten, co z Księżyca Spadł. Hej, ty. Kiedy podrósł, nazywali go Lalą. Odludkiem.
Ewentualnie Chłopem albo Kolesiem.
Ale bez względu na to, jak na niego wołali, robili to z sympatią. Mimo tej
jego nieprzytomnej miny, ciągłego zagubienia i irytującego zwyczaju pojawiania
się nagle nie wiadomo skąd, znali go jak własną kieszeń. Znali go jak samych
siebie. Wiedzieli o nim wszystko, tak jak wiedzieli, że Stary Charlie Valentine woli
kury od prawnuków i że czasem pozwala im nawet łazić po domu (kurom, nie
wnukom). Że rodzina Cordero ma w domu ducha, który nocami przetrząsa
lodówkę. I że Priscilla Willis – niezbyt urodziwa córka pszczelarki – jest cięta jak
osa. I wreszcie – że Bone Gap jest pełne dziur, i to na tyle dużych, by ludzie
wymykali się przez nie nie wiadomo dokąd. Zostawały po nich tylko historie.
Jeśli zaś chodzi o Finna, to wiedzieli, że jest lekko stuknięty, ale to im nie
przeszkadzało.
– No, ten chłopak to jest zakręcony jak słoiczek miodu – mawiali. – Ale
ładny chłopak z niego. I niegłupi. I nasz.
Bo Finn może nie miał głowy na karku, ale serce w każdym razie miał tam,
gdzie trzeba. Tak zresztą jak i oni.
Poniewczasie zrozumieli, że nie bez powodu Finn miał zawsze taką
nieprzytomną minę, był jakiś dziwny i pojawiał się nie wiadomo skąd. Że nie bez
powodu nigdy nie patrzył ludziom w oczy.
Wtedy jednak było już za późno. Dziewczyna, którą kochali nad wszystko –
i o której wiedzieli najmniej – już przepadła.
Finn
PO TOBIE
Znów kukurydza do niego gadała.
Zima była tego roku ciepła, a wiosna łagodna, więc każdy, kto miał pole
i chęć na kukurydzę, zaorał je już i zasiał ją wcześniej niż kiedykolwiek.
Ostatniego dnia trzeciej klasy, dokładnie dwa miesiące po tym, jak jego życie
zniszczył grom z jasnego nieba, Finn szedł do domu z przystanku autobusowego,
a kukurydza sięgała mu już do pasa. Była to jego ulubiona część popołudnia,
a raczej powinna być – na niebie jasne i gorące słońce, kukurydza poruszająca
lekko swoimi zielonymi palcami. Potrafi rosnąć o kilka dobrych centymetrów
dziennie. Jeśli człowiek wytęży uwagę, to dosłownie słychać, jak rośnie. Finn
pochwycił znajomy szept:
– Tu, tu, tu.
Ale dziś dużo by dał, żeby rośliny wokół się po prostu zamknęły.
Jego przyjaciel Miguel by się z nim zgodził. Miguel nie znosił kukurydzy.
Twierdził, że kukurydza żyje. A kiedy Finn mu tłumaczył, że no przecież
kukurydza naprawdę żyje, no bo wszystkie rośliny żyją, to Miguel się upierał, że
kukurydza zachowuje się tak, jakby o wiele bardziej żyła. Nie po prostu sobie
rosła, tylko jakby w każdej chwili mogła wyrwać się z ziemi i popełznąć gdzieś na
tych swoich chudych białych korzeniach. Strachy na wróble tak naprawdę nie mają
odstraszać Bogu ducha winnych wróbli i wron, tylko kukurydzę. Wybijać jej
z głowy głupie pomysły. Kukurydza to po prostu jakiś koszmar. I na pewno więcej
ludzi tak uważa, bo inaczej skąd by się wzięło tyle horrorów z koszmarnymi
scenami rozgrywającymi się właśnie na polach kukurydzy?
Finna też męczyły koszmary, owszem, ale nie o polach kukurydzy. Kiedyś
jego sny pełne były typowych strachów – że jest goły przy jakiejś dziewczynie czy
coś. Że ucieka przed jakimś psycholem na wrotkach z toporem. Że stoi w klasie
w samej fajce do nurkowania i jednej skarpetce, tej w kratkę. Albo że leci tak
wysoko, że nawet chmury nie mogą go już dogonić.
A teraz? Gdy tylko zamykał oczy, widział smukłe dłonie Rozy przyciśnięte
do zaparowanej szyby, lśniący SUV znikający w mroku.
Starał się więc jak najmniej spać. I nie wsłuchiwać w kukurydzę. Bo i po co,
skoro kłamała jak z nut?
Pot wystąpił mu na czoło. Zatrzymał się, żeby przerzucić plecak z jednego
ramienia na drugie. Pole ciągnęło się kilometrami, ale gdy tak się tu stało, na tej
zamglonej polnej drodze w Illinois, nie było tego widać. Asfalt przed Finnem
kończył się nagle ścianą nieba, jakby ktoś obciął go sprawnym machnięciem kosy.
Może stałby tam dłużej i zastanawiał się nad tą obciętą drogą przed nim i nad
tym, jaką wspaniałą stanowi metaforę, gdyby nie pojawiło się stado wron.
Wszystkie krakały jak głupie.
Na Finnie nie zrobiło to wrażenia.
– A wy czego znowu? Za dekoracje robicie czy jak?
„Wydłubią ci oczy, a potem zadziobią na śmierć – powiedział kiedyś Miguel.
– Nie widziałeś Hitchcocka?” Ale Finn nie lubił oglądać filmów, a wrony miał za
złodziejki i kłamczuchy, nic poza tym.
I tak właśnie na nie wołał:
– Kłamczuchy!
– Tchórz! – odkrakały mu wrony. Zachichotały i zatrzepotały skrzydłami.
Słońce lśniło błękitnie na ich piórach, połyskiwało na ostrych jak haki dziobach.
Może Miguel miał trochę racji.
Finn szedł dalej. Powłóczył ciężkimi od upału nogami. Dudniło mu
w uszach, piasek pod powiekami był nie do zniesienia. Kiedy mówił, jego głos
skrzeczał jak stare drzwi – podobnie jak głos Charliego Valentine’a, kiedy
staruszek nawijał o stadninie dziadka swego dziadka albo o tym, jak kiedyś stacja
kolejowa była w samym środku miasteczka, albo o tym, jak to złapał bobra, co miał
ze dwa i pół metra, jakby te olbrzymy nie wyginęły jeszcze w epoce lodowcowej.
Tak jak stary człowiek, Finn też bardzo by chciał, żeby dało się cofnąć czas,
odwrócić dni niczym strony w kalendarzu rolnika. Albo przynajmniej, żeby
mieszkańcy Bone Gap potrafili wybaczać, a on potrafił zapomnieć.
Poprawił sobie plecak i skupił się na tym zapominaniu. „Myśl o czymś
innym, o czymkolwiek innym”. Na przykład o obowiązkach domowych, które mu
wyznaczył brat. Trzeba by to wszystko zrobić przed kolacją. I o nauce, która
jeszcze go czekała przed egzaminami na studia, a przecież musi zdać je naprawdę
dobrze, jeśli chce mieć jakiekolwiek szanse wyjechać stąd, uciec, choć na samą
myśl o wyjeździe ściskało go w żołądku. Albo o braciach Rude, a było ich aż
pięciu i jeden wredniejszy od drugiego. Lubili robić krzywdę tym, którzy im wleźli
w drogę. I tym, którzy nie wleźli, właściwie też.
I to oni właśnie pojawili się nagle na drodze przed nim.
Finn zamarł – idealny pomnik tchórza. Czy to na pewno oni? Jasne, że tak.
Nigdy nie miał wątpliwości, nawet z daleka. Cała piątka była niska i miała krzywe
nogi. Razem wyglądali jak rządek widełek. I zawsze szli tak, jakby dopiero co
zeszli z koni i tyłki ich bolały.
Nie było ich dzisiaj w autobusie, nie raczyli stawić się na lekcjach. Finn
pojęcia nie miał, skąd się tu teraz wzięli i jak mógł ich wcześniej nie zauważyć.
Notorycznie zresztą czegoś nie zauważał. Na szczęście jednak bracia Rude szli
w tym samym kierunku co on i na razie go nie widzieli. Mógł jeszcze zawrócić.
Albo, gdyby tylko kukurydza była wyższa, mógł wejść w nią i sam zaginąć.
Ale takie uciekanie czy chowanie się nie miało właściwie sensu. Nie miał się
już czego bać. Szedł więc dalej, kopiąc przed sobą kamyk.
Jeden z braci się obejrzał.
– Hej, patrzcie. Idzie Ten, co z Księżyca Spadł. Znów nas śledzi.
– Co tam, Księżycowy Ludku?
Każdy z braci był wredny jak osa i głupi jak but. Finn westchnął, a jego
westchnienie zlało się z szeptem roślin wokół.
– Z kogo się śmiejesz?
I tacy nudni.
– Wcale się nie śmieję.
– Właśnie że się śmiejesz.
– Dobra, no to się śmieję.
– Ale nie z nas – rzucił jeden z braci.
– Tylko głupi by się z nas śmiał – dodał drugi.
– Nie wiecie, że ja, owszem, nie jestem zbyt mądry? – odburknął Finn.
Nudni, a do tego tak łatwo się zawsze gubili w rozmowie. Pięć par brwi
uniosło się bezradnie niczym pełzające gąsienice. Bracia Rude najwyraźniej
pojęcia nie mieli, o czym on mówi. Zresztą on też nie.
– Nieważne – mruknął. – Tak gadam sam do siebie.
– No to se gadaj dalej do siebie, bo my jesteśmy zajęci.
– Nara, Lunatyk.
„Na razie” – poprawił go w myślach Finn.
A potem jeszcze pomyślało mu się: Na razie jest tak, ale potem też nic się
nie zmieni.
On się nie śmiał, ale wrony? Ptaszyska nadal chichotały. A kukurydza
szeptała. Słońce było jak żółte oko wypalone w błękitnym kocu. Za długo się w nie
wpatrywał, wyżarło mu dziury w głowie. Dziś rano zajrzał do kawalerki Rozy, ale
wszystko zniknęło. W powietrzu unosił się sosnowy zapach płynu do mycia
podłogi. Jakimś cudem jego brat zdołał wszystko w nocy wyrzucić i wyszorować
pokój na błysk, jakby zwykłą ścierką można było wymazać z pamięci dziewczynę.
Kamyki same potoczyły mu się spod buta, słowa same wyskoczyły mu z ust.
– A wiecie, nawet gadałem przed chwilą z wronami i zastanawiały się,
dlaczego wy zawsze chodzicie tak, jakbyście mieli pieluchy.
Otoczyli go, nim zdołał nawet pomyśleć o ucieczce. Nie żeby jakąś
planował. Stali już wokół, obrzucali go wyzwiskami niczym jabłkami.
– Te, Ufoludek! Mówimy do ciebie!
– Co? – powiedział Finn.
– Co tam masz w plecaku? – Wyrwali mu go, przeszukali i plecak poleciał
w kukurydzę.
Jeszcze mógł się z tego wyplątać.
– Te, dupek! Słuchasz ty nas w ogóle?
Mógł skoczyć w kukurydzę, wycofać się.
– Po co ci tyle książek, skoro nawet nie umiesz czytać?
– Zabawne, że mówią to tacy, co nie rozróżniają krów od dziewczyn –
odparował Finn.
Już przy pierwszym ciosie zabrakło mu tchu w piersi. Zwinął się, przez
chwilę nie mógł oddychać. Nie wiedział nawet, który go uderzył – Derek, Erik,
Frank, Jake czy Spike. Między każdym kolejnym było mniej niż półtora roku
różnicy i wszyscy byli piegowatymi opalonymi blondynami – kto by ich tam
rozróżniał?
Dostał kilka razy po nerkach, a potem jeden z braci chwycił go za włosy
i poderwał z ziemi. Finn zamrugał, usiłując skupić wzrok na wysuniętych dolnych
zębach, z których słynęli zresztą wszyscy bracia Rude.
Za bardzo się nie wysilali.
– Słuchaj, Derek, jeśli ci się wydaje... – zaczął Finn.
– Kpisz sobie ze mnie?
– Nie, ja...
– On jest Derek – powiedział chłopak, wskazując brata. – Ja jestem Frank.
I już po tobie.
Bracia Rude jakoś zupełnie zapomnieli, jacy są akurat strasznie zajęci,
i całkowicie skupili się na okładaniu Finna pięściami i butami. I choć był wysoki,
a jego ręce i nogi żylaste, pełne silnych farmerskich mięśni, bracia Rude byli
jednak szersi i silniejsi, a poza tym było ich tak o czterech i pół za dużo.
Kiedy skończyli, stanęli nad leżącym na popękanym asfalcie Finnem.
– Wiesz – odezwał się jeden z nich. – Jak Sean będzie chciał mieć
prawdziwego brata, zawsze może się do nas zgłosić.
Gdyby zęby nie wydawały się Finnowi takie luźne, może by się roześmiał.
Wszyscy kochali Seana, nawet bracia Rude. Kiedy tylko ktoś potrzebował pomocy,
pojawiał się Sean – z rykiem syreny, z tymi swoimi silnymi rękoma i czarną torbą
w sprawnych dłoniach, bystrym wzrokiem ogarniając sytuację. I choć nawet on
musiał czasem zadawać pytania, nigdy nie zadawał ich zbyt wiele i zawsze tylko te
właściwe.
Lecz było w tym coś więcej. Mieszkańcy Bone Gap kochali Seana ze
względu na Rozę. Dlatego że Sean kochał Rozę.
Gdzieś wysoko nad Finnem ktoś coś powiedział, chyba że jest głodny. Ktoś
inny warknął:
– Zamknij się.
Zadzwoniła czyjaś komórka. Ktoś trącił Finna butem, jakby był
zwierzęciem, które tylko udaje martwe.
Chciało mu się wyć, wrzeszczeć tak, żeby wszyscy usłyszeli: „Ja też ją
kochałem!”. Bo taka była prawda. Ale to przecież wcale nie pomogło.
Splunął krwią.
– Przekażę bratu, że go pozdrawiacie.
Bracia Rude sobie poszli i Finn został sam. Po chwili uznał, że powinien
jednak wstać, na wypadek gdyby Stary Charlie Valentine postanowił akurat teraz
wybrać się na przejażdżkę swoim przedpotopowym cadillakiem. Zwlókł się z drogi
i znalazł plecak. Nie zostawiłby przecież swoich podręczników w kukurydzy.
Mimo że kupił używane, i tak kosztowały fortunę. Sean by go zabił.
Nie, to nieprawda. Brat zawiózłby go tylko z powrotem tam, gdzie Finn
zgubił książki. Może nawet pomógłby mu kupić nowe i zapakował do nowiutkiego
plecaka, na który nie było ich stać. I to by było jeszcze gorsze.
Pokuśtykał do domu. Nie mieli może z bratem tyle, co niektórzy, ale
w każdym razie więcej niż inni – obłażący z farby biały dom i taki sam garaż, a do
tego czerwoną stodołę, która przechylała się nieco na lewo.
Finn otworzył drzwi i cisnął plecak na łóżko. Potem opłukał twarz i rzucił
okiem na obrażenia (rozcięta brew i warga, pokiereszowany nos). Z łazienkowej
półki zdjął małe puzderko i zaczął w nim szperać w poszukiwaniu bandaża.
Puzderko należało do jego matki. Było pozłacane, zdobione klejnotami i w ogóle
zdecydowanie zbyt wypasione, żeby trzymać w nim bandaże i waciki, ale Sean
powiedział, że klejnoty są sztuczne, a całe pudełko funta kłaków warte, równie
dobrze może się więc chociaż do czegoś przydać. Finn wcisnął puzderko
z powrotem na półkę, opatrzył sobie jako tako brew, która wciąż uparcie krwawiła,
i wyszedł do ogrodu.
Pręgowana kotka Finna, która nazywała się Jane Katastrofa, prześlizgnęła się
pod płotem i zaczęła mu się łasić do nóg. Brzuch miała ciężki od kociaków, które
powinny się już lada dzień urodzić.
– Nie oglądaj się – szepnął do niej Finn. – Ale za tobą przykucnęła mysz
i ma w łapkach prawdziwą kuszę.
Katastrofa miauknęła i znów zaczęła mu się ocierać o kostki. Z nawiązką
zasłużyła sobie na swój przydomek. Jeśli chodzi o łapanie myszy, była prawdziwą
katastrofą. Sean powiedział, że pozwolą jej na jeden miot i zobaczą, czy chociaż jej
kocięta będą się do czegokolwiek nadawały.
Katastrofa nie odstępowała Finna na krok, gdy pielił i podlewał ich nędzne
grządki – szparagi, jarmuż, cebula, fasola, marchew, szpinak, buraki, brokuły,
pomidory. Sean i Finn wychowali się przecież na wsi, znali się więc na uprawie
warzyw. Ale Roza... ta to była prawdziwą czarodziejką. Dzięki temu, czego ich
nauczyła, Finn z bratem mogli się jeszcze do niedawna spokojnie najadać
warzywami prosto z ogródka i jeszcze im zostawało, żeby sprzedawać resztę na
targu. Teraz, przy takiej ładnej pogodzie, rośliny powinny właściwie same rosnąć.
Tymczasem wszystkie dziwnie powiędły. Może ze smutku. Finn obrywał
oklapnięte liście i wypełniał dołki wykopane przez wiewiórki i króliki.
– Naprawdę mogłabyś coś zrobić z tymi wiewiórkami i królikami –
powiedział przy tym do Katastrofy.
Na co kotka tryknęła go łebkiem, miauknęła i pokazała na dom.
– Co? – spytał, otrzepując ziemię z dłoni.
Znów go trąciła łebkiem, po czym przepchała się pod bramką, co nie
powinno być takie znowu proste, biorąc pod uwagę jej obecny ciężar. Obejrzała
się, żeby sprawdzić, czy Finn za nią idzie.
– Idę, już idę.
Wstał, chwycił się za obolałe żebra i poczłapał za kocicą za dom. Minęła
kuchenne drzwi i siadła przed następnymi. Przed drzwiami do kawalerki. Do
pokoju Rozy.
– Nie ma jej tu – powiedział Finn. – Kawalerka jest pusta.
Katastrofa znów miauknęła, kręcąc się nerwowo w kółko tuż przed
drzwiami. Kiedy brat był na dyżurze, Finn brał czasami z kuchni zapasowy klucz,
otwierał drzwi i siedział sobie chwilę w czystym mieszkanku Rozy. Wdychał coraz
słabszy zapach mięty i wanilii, przeglądał książki, podziwiał szkic trzymających się
dłoni stojący w ramce na stoliku nocnym, podnosił małe doniczki na parapecie –
wszystkie te rzeczy, które zostawiła. Wyobrażał sobie, że Roza zaraz wróci, że
będzie zaskoczona, może nawet lekko wkurzona, że Finn siedzi tak sobie przy
oknie w jej starym fotelu w kwiaty. Wtedy powiedziałby do niej:
– Gdzie byłaś?
– A jakie to mieć znaczenie? – odparłaby tym swoim niskim głosem
z mocnym akcentem.
– Skoro wróciłaś, to właściwie nie ma żadnego – odpowiedziałby Finn za
siebie i za Seana.
Przekręcił klucz. Choć wiedział dobrze, co zobaczy i czego nie zobaczy, gdy
pchnie drzwi, i tak to zrobił. Katastrofa natychmiast wparowała do środka, zaczęła
wszystko obwąchiwać. A potem wydała dźwięk, który chyba najbardziej
przypominał wycie kojota. I to był cios, który Finn odczuł o wiele dotkliwiej niż
jakikolwiek zadany przez braci Rude.
I to przelało czarę goryczy. Cały ten dzień, cała ta bezsenna wiosna. A teraz
to. Finn zostawił otwarte drzwi na pastwę wiatru, kurzu i niespokojnego,
zrozpaczonego kota, a sam pokuśtykał w stronę walącego się niebieskiego domu po
drugiej stronie ulicy. Zdążył unieść dłoń, żeby zapukać, gdy drzwi otworzyły się
przed nim na oścież. W progu stał mężczyzna o długich siwych włosach. I z długą
siwą brodą. Wyglądał zupełnie jak czarnoksiężnik z Władcy Pierścieni,
z wyjątkiem może T-shirta z napisem BORN TO BE WILD.
– Co cię tak stratowało? – spytał Charlie Valentine. – Stado bydła?
– Można tak powiedzieć.
Charlie machnął ręką w stronę jego podartych na obu kolanach dżinsów
i białej niegdyś koszulki, tak zakrwawionej i zabłoconej, że właściwie była już do
wyrzucenia.
– Tak na moje oko to będziesz przez to sikać na czerwono. Lepiej, żeby Sean
cię porządnie obejrzał.
– Seana nie ma w domu. Jego nigdy nie ma w domu.
– Mnie też – rzucił Charlie. – Właśnie wychodzę na randkę.
– A to przepraszam – powiedział Finn bez przekonania.
– E, nie ma sprawy. I tak już jest na mnie wściekła. Kobiety zawsze się o coś
wściekają. Czy ja ci już opowiadałem, jak raz, kiedy podróżowałem sobie po tym
naszym cudnym kraju, poznałem piękną kobietę o płomiennych włosach? Na imię
jej było Esmeralda. Empira. Empusa. Coś na E. Myślałem, że zanosi się na piękne
chwile dla nas obojga, a tu budzę się nagle, a ona mi próbuje odgryźć rękę. Zębiska
miała ostre jak rekin.
– Aha – mruknął Finn, wchodząc za Charliem do domu. Sam nie wiedział,
po co tu w ogóle wciąż przychodzi, skoro staruszek miał przecież nierówno pod
sufitem.
– To przez ten cały nabiał, słowo daję – rzucił nagle Charlie przez ramię.
– Co? – spytał Finn. – Co przez nabiał?
– Chłopaki Rude’a. Hodują te wszystkie krowy, a krowy to są takie, że ci nie
dadzą spokoju, musisz co dzień wstać skoro świt i je wydoić. Zresztą od samego
tego smrodu każdy by się miał ochotę bić.
Finn nie powiedział mu, że krowy są naprawdę okej, jeśli się człowiek umie
z nimi obchodzić. Ani że salon Charliego naprawdę śmierdzi od pałętających się
pod nogami kur. Ale może staruszek sam to zauważył, bo otworzył okno i wskazał
na pastwisko obok.
– Ładny ten koń tam. Czy już ci mówiłem, że spędziłem kiedyś trochę czasu
w stadninie?
– Coś wspominałeś – odparł Finn, choć Charlie opowiadał mu już o tym
z milion razy. I pewnie jeszcze drugie milion razy znów mu to opowie.
Jego dziad czy może stryjeczny dziad, czy ktoś tam, hodował wielkie konie
zimnokrwiste zwane belgami. Używali tych koni do ciągnięcia lodu, który wycinali
wtedy zimą z jeziora. Ludzie wkładali lód do głębokich dołów i zasypywali
trocinami. Potem latem sprzedawali go lodziarzowi. Jesienią konie wynajmowało
się z kolei drwalom. Wszyscy znali te historie Charliego, bo staruszek zamieszkał
tu wcześniej, niż ktokolwiek pamiętał, zanim jeszcze Bone Gap stało się Bone Gap,
jak mawiał Charlie.
– Znów to robią – powiedział Charlie Valentine. – Używają koni zamiast
samochodów do transportu tarcicy. Widziałem w telewizji. To się ponoć nazywa
„zielone leśnictwo”. Dasz wiarę?
Finn skrzyżował ręce na piersi i wzdrygnął się od nagłego bólu.
– Brzmi nieźle. Może to dobry pomysł.
– Oczywiście, że dobry! – zapewnił go Charlie Valentine. – Trzeba było
w ogóle nie próbować tego robić inaczej! Ludzie zawsze zapominają o ważnych
rzeczach. Na przykład o tym, że trzeba rozmawiać ze zwierzętami. One naprawdę
słuchają, ale trzeba do nich mówić. My zawsze jeździliśmy na oklep. Po co
człowiekowi siodła i inne bzdety. – Wbił w Finna podejrzliwe spojrzenie. – Nie
chodzisz przypadkiem na lekcje jazdy konnej, co?
– Nie.
– I dobrze – mruknął Charlie. – Jeździć na koniu trzeba się nauczyć, jeżdżąc
na koniu, a nie na jakichś tam lekcjach.
– Umiem jeździć na koniu.
– Ale nie masz siodła, co?
– Nie mam konia.
Charlie Valentine wyciągnął sobie nagle górną część sztucznej szczęki, po
czym wessał ją z powrotem na miejsce. Była to u niego oznaka kompletnej
dezaprobaty.
– To ile chcesz tych jaj?
– Dwanaście.
– Życzysz se może jakiś konkretny kolor?
– Zaskocz mnie.
Charlie Valentine kupił te kury, bo myślał, że to specjalna odmiana, która
składa niebieskie jajka. I rzeczywiście składały niebieskie, ale też różowe, zielone
i brązowe, jakby co dzień była Wielkanoc. Chciał już zażądać zwrotu kosztów,
kiedy stwierdził ze zdumieniem, że ludzie przejeżdżający przez Bone Gap
w drodze powrotnej do miasta gotowi są zapłacić fortunę za kilkanaście
kolorowych jajek. Ale swoich Charlie zawsze kasował uczciwie, a Finna i Seana
jeszcze mniej. Zawsze mówił, że Finn i Sean są jego ulubieńcami. I naprawdę
chyba nimi byli. To znaczy zanim nastała Roza.
– Sean wyczyścił mieszkanie Rozy – powiedział nagle Finn. – Teraz jest
zupełnie tak, jakby jej tam w ogóle nigdy nie było.
Charlie chwycił pierwszą kurę, jaka mu się nawinęła, i usiadł na jedynym
fotelu.
– Tak naprawdę nie nazywam się Valentine.
– Wiem – powiedział Finn.
– Nie powiem ci, jak naprawdę się nazywam, więc nie masz nawet co pytać.
Finn bardzo starał się ukryć zniecierpliwienie.
– Dobra, nie będę.
Charlie jak w transie głaskał złotopiórkę.
– Wiesz, jak to się stało, że zaczęli mnie nazywać Valentine?
– Bo tak okropnie kochasz ludzkość, jakby wciąż były walentynki.
– Kto ci powiedział?
– Wszyscy.
– Ale kto pierwszy?
– Sean.
– Mądry chłopak z tego Seana. – Charlie pochylił się w bok i zaczął szperać
w wielkim koszu stojącym tuż przy krześle. Odliczył tuzin jaj, a potem włożył je
ostrożnie do wytłaczanki. – Dobry człowiek. Kiedy wasza mama odeszła, dużo dla
ciebie poświęcił.
– Tak, wiem.
– Nie tak łatwo cię zadowolić, co? – drążył Charlie Valentine.
Finn westchnął tak głośno, że znów zabolały go żebra. Nie po to tu
przyszedł. Choć właściwie nie wiedział po co. Co takiego mógł niby powiedzieć
Charlie, czego jeszcze nie powiedział? Co w ogóle ktokolwiek mógł powiedzieć?
Roza została porwana dwa miesiące temu. Jedynym świadkiem porwania był Finn.
Nikt mu nie wierzył. Ani Charlie. Ani Jonas Apple, komisarz policji na pół etatu.
Ani nawet jego własny brat, który uznał widać, że najłatwiej będzie udawać, że
Roza w ogóle nigdy nie istniała.
– Mój stary był trochę jak Sean – ciągnął Charlie Valentine. – Kiedy byłem
mały, nic tylko kombinowałem, co by sprawiło, żeby w końcu był ze mnie dumny.
Albo żeby się chociaż uśmiechnął.
– To akurat wiem.
– Wszyscy jej szukali. Twój brat, Jonas, wszyscy. Rozwiesili te szkice
w każdym miasteczku stąd do Saint Luis. Zadzwonili nawet na policję w Chicago.
Nie znaleźli żadnego faceta, który by pasował do twojego opisu.
Finn wiedział, co Charlie ma na myśli. Sugerował, że Finn nie widział tego,
co, jak mu się zdawało, widział.
– Roza by nas tak po prostu nie opuściła.
Nawet ktoś, kto się nazywa Valentine, ma swoje granice cierpliwości.
– Sean ma rację. To była wspaniała dziewczyna, ale teraz już jej tu nie ma.
Przestań chodzić z głową w chmurach. – Charlie Valentine podał Finnowi pudełko
z wielkanocnymi jajkami. – Czas znaleźć sobie własną ptaszynę.
Finn wrócił do domu i wszedł pod prysznic, mimo że od gorącej wody piekły
go rany na twarzy i zmył mu się opatrunek. Wytarł się, włożył czyste ciuchy –
a raczej najczystsze, jakie znalazł na stercie na podłodze w swoim pokoju –
i poczłapał do kuchni. Nalał wody do garnka i znalazł w szafce pudełko spaghetti
i słoik z sosem. Odkąd zniknęła Roza, znów jedli mnóstwo rzeczy z pudełek
i słoików.
Sean wrócił do domu, właśnie gdy woda zaczęła wrzeć. Stanął w progu,
niemal wypełniając całą framugę, i wszedł do środka. Podszedł do zlewu i umył
ręce. Nawet nie spojrzał na Finna, kiedy spytał:
– Bracia Rude?
Finn złamał spaghetti na pół i wrzucił je do garnka. Zamieszał drewnianą
łyżką.
– Przesyłają pozdrowienia.
– Na tę brew to trzeba będzie założyć szwy.
– Nie chcę szwów – odburknął Finn.
– Czy ja cię pytam, czego chcesz? – mruknął Sean. – Zszyję ci to, jak zjemy.
– Okej – powiedział Finn, bo co innego miał powiedzieć?
Wyciągnął z lodówki dwie puszki z jakimiś napojami i postawił je na stole.
Dziesięć minut później makaron był gotowy, a sos ciepły. Po kolejnych pięciu
minutach byli już po posiłku. Finn pozmywał, Sean wytarł naczynia. Potem brat
kazał mu siąść i poszedł po torbę.
Odkąd skończył osiemnaście lat, pracował jako sanitariusz. W wieku
dwudziestu jeden lat był już naprawdę dobry. Wybierał się na akademię medyczną.
I właśnie wtedy ich matka Didi poznała w Internecie tego ortodontę i oświadczyła,
że przenosi się do Oregonu. Ortodonta nie przepadał za dziećmi, szczególnie za
chłopcami, którzy zaraz będą się na pewno upijać, ćpać, włamywać do kiosków
i podrywać dziewczyny albo, co gorsza, siedzieć w domu i zawadzać. Didi
powiedziała więc synom, że są już na tyle duzi, że sami mogą się sobą zająć. Czy
nie dość już dla nich poświęciła? Czy nie zasługuje na odrobinę szczęścia? Finn
miał wtedy zaledwie piętnaście lat, Sean postanowił więc zostać z bratem, póki
mały nie skończy szkoły średniej.
To było dwa lata temu. Od bardzo, bardzo dawna Sean nie wspominał już
o zostaniu lekarzem.
Teraz przemył ranę, zrobił zastrzyk znieczulający i zaszył ją upiornie
zakrzywioną igłą, którą trzymał jakoś sprytnie czymś, co wyglądało jak nożyczki.
Sean nie powinien nawet mieć takich rzeczy. Sanitariusze teoretycznie nie
zakładali szwów. Ale Finn nie był głupi i ani drgnął.
Sean odchylił się, żeby spojrzeć na swoje dzieło.
– Blizna i tak może być.
– Wszystko mi jedno.
– Oddałeś im chociaż?
– Było ich pięciu – odparł Finn.
– Mam przedzwonić?
Ostatnią rzeczą, jakiej by teraz Finn potrzebował, było wstawiennictwo
starszego brata. Tego żałosnego, rozgoryczonego brata z jego głupią wiarą w moc
płynów do mycia podłogi.
– Nie, nie dzwoń.
– Zadzwonię.
– Nie!
Na karku Seana drgnął pojedynczy, malutki mięsień – jedyna oznaka jego
złości.
– Od lat nikt ci nie przyłożył, przecież nie jesteś już dzieckiem. A teraz nagle
drugi raz w ciągu kilku tygodni. Nie możesz im na to pozwalać.
– Nikomu na nic nie pozwalam – zaprotestował Finn.
– Przecież celowo ich prowokujesz. Po co?
– Wyrzuciłeś wszystko z jej pokoju. Po co?
Sean milczał. Finn nie znosił tego jego milczenia.
– Dziś mijają dwa miesiące – powiedział. – Dlaczego jej nie szukasz?
Sean wyrzucił do kosza zużyte opatrunki, potem z trzaskiem zamknął swoją
czarną torbę.
– Jak tak ci zależy, to dlaczego sam jej nie szukasz?
Róża
BIEC
„Wrócę”.
Róża stała w wielkim oknie domu na przedmieściach i powtarzała sobie
bezgłośnie te słowa, jakby ich wypowiedzenie mogło sprawić, że się
urzeczywistnią. Co było oczywiście bardzo naiwne. Tak jak naiwnością było
czekanie w tym oknie z nadzieją, że na podwórku zaroi się zaraz od policjantów.
Albo gapienie się w sufit i nasłuchiwanie, czy już nadlatują helikoptery i dudnią
buty żołnierzy.
Nikt nie przyszedł. I nie przyjdzie.
Poza nim. On – tak, przyjdzie, jak co dzień, żeby znów zadać to samo
pytanie:
– Czy już mnie kochasz?
Z początku odpowiadała na nie pytaniami:
– Kim jesteś? Kim ty tak naprawdę jesteś? Czego chcesz? Co to za miejsce?
Co z tobą nie tak?
Ale on tylko posyłał jej nijaki, uprzejmy uśmiech – uśmiech wujka,
nauczyciela, sprzedawcy, wszystkich tych zębatych mężczyzn. Uśmiech, od
którego wyglądał jeszcze bardziej przerażająco.
– Wkrótce mnie pokochasz. Zobaczysz.
Nie było to pierwsze miejsce, do jakiego ją zabrał. Najpierw trzymał ją
w jakiejś jaskini czy czymś takim – w pomieszczeniu tak zimnym, pustym
i ciemnym, że nie potrafiła znaleźć jego granic. Było dosłownie tak wielkie jak
pole kukurydziane, jak cały ten dziwny kraj. Chodziła więc tylko w kółko
i wrzeszczała w tę ciemność. A potem nagle, pewnego poranka, obudziła się
w wielkim łożu w słonecznym pokoju z pluszowymi niebieskimi fotelami
i czereśniową szafą. Siedział na jednym z foteli i wyglądał na bardzo z siebie
zadowolonego.
– Już się zastanawiałem, ile jeszcze będziesz spać.
Zakryła się kołdrą aż po szyję i odsunęła w tył z takim pośpiechem, że
boleśnie uderzyła łopatkami w zagłówek.
– Nie bój się. Nie dotknę cię, póki sama o to nie poprosisz – powiedział
takim głosem, jakby należało mu pogratulować niebywałej szlachetności. – Chodź,
pokażę ci dom.
Chyba ją czymś przedtem naćpał, bo kompletnie nie pamiętała, jak się w tym
domu znalazła. A w dodatku dała mu się po nim oprowadzić. Był to duży
drewniany dom z kilometrami śliskiej podłogi i kuchnią uzbrojoną w nierdzewną
stal tak lśniącą, że aż oczy od tego bolały. W salonie zobaczyła kominek i olbrzymi
telewizor. Okno wychodziło na ulicę, na której więcej takich domów –
identycznych, jeśli nie liczyć kolorów – przycupnęło niczym skarcone dzieci.
– Podoba ci się? – spytał. – Zbudowałem go dla ciebie.
Zbudował go dla niej? Wzdłuż domu rosły wielkie drzewa. Siedziało na nich
kilka ptaków, tak nieruchomo, jakby pozowały. Czy drzewa rosły tu już, zanim
pojawił się dom? A może zostały przewiezione tu, gdy były duże, i tylko wsadzono
je potem do ziemi?
Jak długo w ogóle buduje się taki dom?
– W szafie na górze są ubrania. Pomogła mi je wybrać bardzo miła
sprzedawczyni, ale jeśli ci się nie spodobają, zawsze możemy kupić inne.
W telewizji są wszystkie programy, wszystkie filmy. Możesz oglądać, co zechcesz.
– I znów ten przyjemny uśmiech na przyjemnej, może nawet przystojnej twarzy. –
W kuchni są zapasy jedzenia. Trochę jesteś chuda. Powinnaś coś zjeść.
Dawno temu, jeszcze w Polsce, koń kopnął jednego chłopca w głowę.
Dziecko zachowywało się potem dziwnie, jakby nic nie czuło. Ten mężczyzna miał
taką minę jak tamten chłopiec. Radosną. Pustą.
Wskazał jej wiszący nad kominkiem obraz. Chwilę trwało, nim dotarło do
niej, że to jej portret. Stała na nim na środku zielonego pola, między palcami
rozkwitał jej jeden kwiat, a drugi utknął w jej długich kręconych włosach. Wokół
niej tańczyły w kręgu jakieś dziewczynki. Niewidzialny wiatr targał jej białą
sukienkę, tak przezroczystą, że Róża wyglądała, jakby nie miała na sobie żadnych
ubrań. Odskoczyła od kominka i tego okropnego obrazu jak zwierzę, które
odruchowo odsuwa się od węża.
Albo nie zwrócił na to uwagi, albo się tym nie przejął. Patrzył na nią z tych
swoich wysokości zimnymi oczami, w których czaił się ogień. Zabrakło jej nagle
tchu, jakby to spojrzenie wypaliło cały tlen w pokoju, jakby zżerało ją razem z nim.
– Jesteś taka piękna – powiedział.
Róża słyszała te słowa już wiele razy, ale nigdy nie przerażały jej aż tak
bardzo jak teraz.
– Chcę się z tobą ożenić – dodał.
Odzyskała czucie w ustach. W końcu znów mogła mówić, ale nie
powiedziała: „Nikt nie jest aż tak piękny”. Nie powiedziała: „Jesteś porywaczem,
przestępcą, szaleńcem”. Nie powiedziała: „Kocham innego”. Nie powiedziała:
„Proszę, nie rób mi krzywdy”.
Jej zdrętwiałe usta powtórzyły to, co powiedziała swemu niemądremu
chłopcu, którego zostawiła w Polsce:
– Mam tylko dziewiętnaście lat. Jestem za młoda na małżeństwo.
– O – rzekł, przyjmując do wiadomości tę nową informację. Lekko
przechylił głowę. – W takim razie będziemy chyba musieli poczekać, aż
przestaniesz być za młoda.
Odwrócił się i zniknął z pokoju. Otworzył drzwi do garażu, wyszedł
i zamknął je za sobą. Usłyszała chrzęst klucza w zamku – głośny jak wystrzał
armatni. Otwieranie bramy garażowej. Warkot silnika. Podbiegła do drzwi
wyjściowych i patrzyła przez szybkę, jak po podjeździe toczy się czarny SUV, mija
dom i znika jej z oczu.
Nie byłaby wnuczką Haliny Sokołowskiej, gdyby dała się tak łatwo
zastraszyć. Czyż jej babcia nie przegoniła kiedyś niedźwiedzia z kuchni – i to samą
tylko miotłą? Róża rzuciła się więc do drzwi do garażu. Ani drgnęły. Chciała je
kopnąć, ale przypomniała sobie, że jest na bosaka. Obeszła cały dom, szukając
w oknach zasuwek, których jednak nie było. Potem chwyciła lampę stojącą
w salonie, bo postanowiła rozbić nią okno wychodzące na ulicę, ale okazało się, że
lampa jest jakoś przytwierdzona na stałe do podłogi. Tak zresztą jak i wszystko
inne.
Wróciła więc do drzwi frontowych – ciężkich, drewnianych, pomalowanych
na biało. Szarpała się chwilę z gałką. Zaparła się nogą o futrynę i pociągnęła tak
mocno, że ręce ześlizgnęły jej się z gałki i runęła na podłogę. Rzuciła się na to
wredne drewno niczym rozwścieczona kotka. Waliła w nie jak oszalała, pięściami,
paznokciami, ale tylko zdarła sobie skórę do krwi. Potem stała tak zasapana
i wpatrywała się w zniszczone dłonie, aż zaszło słońce i na fioletowym niebie
zaczęły chytrze mrugać gwiazdy.
To było całe tygodnie temu. A w każdym razie zdawało jej się, że minęło
kilka tygodni. Czas płynął tu tak wolno. I szybko. Odrywała się od teraźniejszości,
traciła kotwicę, unosiła się bezwolnie, jej umysł wypływał na niekończące się
wody wspomnień, dryfował w przyszłość, na coś czekał, a potem nagle znów
wpadała w tę nieznośną męczarnię teraźniejszości. Tutaj, tam, wszędzie. Każdego
dnia stawała w oknie i szeptała to słowo. „Wrócę”. Jej modlitwę, zaklęcie. Ale nie
działało. Za oknem nie widać było żadnych radiowozów. Nie znalazła w domu ani
komputera, ani telefonu. Próbowała nawet podpalić zasłony w kuchni w nadziei, że
gdy płomienie obejmą dom, przyjedzie straż pożarna, ale natychmiast włączył się
system tryskaczy przeciwpożarowych. Tylko zasłony się trochę spaliły, ale
mężczyzna wymienił je bez słowa. Czasami widziała samochody podjeżdżające
pod inne domy, wyskakujących z nich ludzi: matki, ojców, dzieci. O, znów są.
Zaczęła wymachiwać rękoma. Skakała jak opętana, póki nie zniknęli w głębi
swojego domu. Choć krzyczała na cały głos, nikt jej nie usłyszał. Nikt nawet nie
spojrzał na dom po drugiej stronie ulicy i tkwiącą za szybą dziewczynę. Jakby była
manekinem na wystawie.
Róża miała już dość stania w oknie, wymachiwania rękoma, modlenia się.
Odsunęła się od szyby, rzuciła na kanapę, nogi oparła o stolik do kawy. Mężczyzna
zostawił jej całe stosy ubrań w szafach, ale żadnych butów. Wolał ją bosą. Tak
powiedział. I że ma takie piękne stopy.
Nie miał racji. Co może być pięknego w stopach, które nigdzie nie mogą cię
zabrać?
Co może być pięknego w stopach, które nie mogą biec?
Finn
WYSTAWA
Wystawa Zwierząt Rogatych i Kopytnych od zawsze obejmowała wbrew
nazwie również zwierzęta nierogate i niekopytne. Owszem, były tu młode woły
i jałówki, owce i kozy, ale też nie wiadomo czemu wystawiano na pokaz psy i koty
i wszystkie one były skrzętnie oglądane przez jurorów. Kilka dni po tym, jak bracia
Rude go sprali, Finn krążył między namiotami i patrzył sobie na owce, świnie
i króliki. Niektórzy właściciele zwierząt zagadywali do niego, uparcie używając
tych głupich przezwisk. Ze współczuciem pomieszanym z satysfakcją pytali
o rozciętą brew i wargę. Ale nie przejmował się tym. Głównie dlatego, że z braku
snu już trochę majaczył, a poza tym jakiś szurnięty koziołek przegryzł postronek
i łaził teraz za nim, usiłując skubać jego tylne kieszenie.
– Odczepisz się wreszcie? – spytał.
– Nieee! – odparł kozioł.
Finn szedł więc dalej. W głowie wciąż huczało mu pytanie Seana. To
dlaczego sam jej nie szukasz? A przecież prawda była taka, że szukał jej cały czas.
Gdy tylko zniknęła, ubłagał Charliego Valentine’a, żeby zawiózł go na zabłocone
pole, gdzie się to wszystko stało. Kazał mu czekać kilka godzin, a sam przeszukał
dokładnie cały teren, byle znaleźć jakiekolwiek ślady stóp, opon, pety, opakowania
po jedzeniu – cokolwiek, co policja mogła przeoczyć. Cierpliwie znosił
niekończące się tortury, które mu wymyślał Jonas Apple: „A teraz opisz mi go
jeszcze raz. Powiedziałeś, że był wysoki. Tak wysoki jak ty? Czy może jak twój
brat? Metr osiemdziesiąt pięć? Czy raczej dziewięćdziesiąt? Czy może
dziewięćdziesiąt pięć? Powiedziałeś, że miał na sobie ciemny płaszcz. Czy to był
czarny materiał? Czy może raczej granatowy? A może ciemnozielony? Miał brodę?
Wąsy? A może brodę i wąsy? Nieważne, jak się poruszał, Finn. Ważne, że mam tu
czarno na białym, że ona nawet nie pisnęła. Dlaczego nie krzyczała? Dlaczego nie
kopała? Nie uciekła? Czy myślisz, że mogła go znać? Może chciała z nim iść?
Jesteś pewien? Skąd ta pewność?”. A do tego Finn musiał przecież znosić
milczenie brata, te jego zaciśnięte po cichu pięści, niewypowiedziane oskarżenie.
Nawet teraz, gdy ludzie z Bone Gap już zgodnie uznali, że Roza zniknęła po
prostu w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiła – jakby była jakąś błyskotką,
której nikt nie mógł mieć, jakby nie mieli prawa zrozumieć jej przeszłości ani być
częścią jej przyszłości – Finn uparcie rozglądał się w tłumie za jej podskakującymi
lśniącymi lokami, jej raźnym krokiem i uśmiechem tak promiennym, że zdawało
się, iż oświetla wszystko jakimś magicznym światłem. Ale ludzie wokół nie
podskakiwali i nie promienieli. Co najwyżej szeptali i wytykali go palcami.
– Meee – odezwał się znów koziołek.
– Nie masz ty przypadkiem jakiegoś mostu do przejścia?
Najzabawniejsze, że przecież ludzie z Bone Gap w ogóle nie powinni byli
zaakceptować Rozy – nieznajomej, która pojawiła się znikąd i nie chciała nikomu
powiedzieć, skąd się wzięła. Nieznajomej, która podstępnie wykorzystała tych
„biednych, opuszczonych przez matkę chłopców”. Sean od razu uprzedził Finna
i Rozę, że ludzie będą gadać – jak to ludzie. I rzeczywiście, zeszłego roku, gdy
tylko weszli na wystawę, tłum zaczął szeptać za ich plecami. Ale potem zatrzymali
się przed namiotami fundacji 4H i Roza zachwyciła się cielakami i jagniętami.
Stary Charlie Valentine pochylił się i coś do niej powiedział. Uśmiechnęła się.
Spytał, które jagnię najbardziej jej się podoba. Kiedy wskazała najpiękniejsze,
Charlie orzekł: „Dziewczyna zna się na zwierzakach”. A kiedy ona z kolei spytała
go swoim niepewnym angielskim o zakwaszenie gleby i jak ono wpływa na zbiory
kukurydzy, Charlie stwierdził: „Dziewczyna zna się na ziemi”. Potem pokiwał
głową, jakby przemawiał w imieniu całego miasteczka – bo w sumie tak przecież
było – i powiedział: „No to mamy tu prawdziwie wsiową dziewczynę. Wierzcie mi,
wiem, co mówię”.
I wszyscy mu uwierzyli. Tak samo, jak teraz nie wierzyli Finnowi.
Zapachniało szarlotką i żołądek Finna sam go poprowadził w stronę stoiska
z ciastami. Koziołek podreptał za nim.
– Witam pana, panie O’Sullivan! – powiedziała kobieta robiąca na wystawie
za cukiernika... za cukiernicę?
– Dzień dobry, pani L.
Pani Lonogan tak naprawdę piastowała w Bone Gap urząd dyrektorki
podstawówki. I tak go sobie piastowała, chyba odkąd ludzie zaczęli chodzić na
dwóch nogach. Siwe włosy splatała w jakiś wymyślny kok, przez co wyglądała,
jakby miała na głowie zakurzony koszyk. Nim Finn miał czas zaprotestować,
odcięła mu wielki jak stodoła kawał czekoladowego ciasta i podała je na serwetce.
– Co tam słychać u twojego brata? To jest chłop na schwał. Wciąż taki zajęty
ratowaniem życia ludziom?
Wgryzł się w ciasto. Chyba komuś się sypnęła sól zamiast cukru.
– Co? A, tak. Wciąż ratuje życie.
– A co u mamy? Ten cały ortodonta poszedł już chyba przecież po rozum do
głowy i przekonał się do idei posiadania synów. Wasza matka to zawsze potrafiła
owinąć sobie faceta wokół palca!
Finn z trudem oparł się pokusie, żeby splunąć.
– Chyba jednak nie tym razem.
– Szkoda.
– Tak? – wyrwało się Finnowi.
Pani Lonogan uniosła brew, która wyglądała tak, jakby ją sobie namalowała
świecówką.
– No to co? Szkoła się skończyła. Zabierzecie się z Miguelem do tego
mojego płotu?
– Stawimy się o siódmej rano w poniedziałek, proszę pani.
– Mój Lonny ma wszystkie narzędzia, jakich możecie potrzebować. Na pole
podjedziecie sobie jego pikapem. Sam by to ponaprawiał, gdyby nie jego krzyż –
ciągnęła pani Lonogan. – Dość mam już tych krów od Rude’ów pałętających mi się
po mojej ziemi. I saren. I cokolwiek tam jeszcze się czai. – Dla podkreślenia tych
słów zatrzęsła się dość dramatycznie. Co ciekawe, jej fryzura ani drgnęła.
– Proszę się nie martwić. Połatamy ten płot – zapewnił ją Finn.
Naprawienie ciągnącego się kilometrami ogrodzenia zajmie im z Miguelem
całe lato, ale Lonoganowie dobrze płacą, a dzięki tej robocie Finn będzie mógł
zejść Seanowi z oczu. Może pani Lonogan o tym wiedziała. Może dlatego jego
akurat poprosiła o pomoc.
– Mam tu coś dla ciebie. – Wyciągnęła z kieszeni złożoną karteczkę
i przesunęła ją w jego stronę po plastikowej ceracie. Na papierze wydrukowane
były następujące słowa:
Sięgając ku gwiazdom
Z nadzieją w sercach,
Rośniemy, zmieniamy się, pragniemy.
Płonie w nas ogień.
By być tym, kim musimy się stać,
By zmieniło się to, co musi się zmienić,
Musimy sięgać ku gwiazdom
Z nadzieją w sercach.
– To wiersz – powiedziała pani Lonogan. – O nadziei. Znalazłam go na
wuwuwu.
– Mee! – beknął kozioł.
Pani Lonogan spojrzała na zwierzę, zmarszczyła brwi, potem znów wróciła
wzrokiem do Finna.
– Gapciu... znaczy, O’Sullivan, co cię inspiruje?
Czy to było pytanie z gatunku podchwytliwych?
– Nie wiem za bardzo, co pani ma na...
– Ja na przykład, kiedy byłam mała, chciałam hodować koty.
Pani Lonogan miała białego persa imieniem Fabian, którego ubierała
w sukienki i woziła w wózku dla dzieci.
– Naprawdę?
– Tak. Wychowywałam się na farmie, gdzie koty miały polować na myszy
i nic poza tym. Ojciec nawet nie wpuszczał ich do domu. Mówił, że zostawiałyby
wszędzie kłaki. Ale ja się uparłam. Odkładałam każdy grosz i gdy skończyłam
osiemnaście lat, kupiłam sobie pierwszego persa. Ojciec kazał mi wybrać między
mieszkaniem w domu a mieszkaniem z kotem. Jak myślisz, co wybrałam?
To akurat nie było pytanie podchwytliwe, to była integralna część kazania.
Finn siedział więc cicho.
– Rzecz w tym, że trzeba walczyć o to, w co się wierzy – ciągnęła pani
Lonogan. – A więc? W co ty wierzysz? Musisz przecież w coś wierzyć. Co chcesz
w życiu robić?
Słowa wymsknęły mu się, nim zdążył się zastanowić – nim zdołał
przypomnieć sobie, że to na pewno nie jest prawidłowa odpowiedź.
– Chcę odnaleźć Rozę. Chcę, żeby do nas wróciła.
Pani Lonogan musiała się przytrzymać stołu, żeby się nie przewrócić.
Zupełnie jakby Finn właśnie oświadczył, że zamierza tresować jednorożce do
bajkowego cyrku.
– Wiem, jak ci ciężko – powiedziała, nalewając mu kubeczek lemoniady
z takim skupieniem, jakby była naukowcem odmierzającym kwas solny. – Czasami
ludzie nie są tacy, za jakich ich mamy. W ogóle jej nie znaliśmy.
– Nieprawda. Znaliśmy ją. Znaczy: znamy ją.
– Nic nie wiemy o jej przeszłości – upierała się pani Lonogan. – Nic, co
mogłoby nam pomóc ją odnaleźć.
Poddał się i resztę ciastka rzucił koziołkowi.
– Wiem.
– Każdy ma jakąś opowieść – powiedziała pani Lonogan rozmarzonym,
nieobecnym głosem. – Każdy ma swoje tajemnice.
Finn odwrócił się od stoiska z łakociami. Wziął duży łyk lemoniady, która na
szczęście zawierała dla odmiany cukier, a potem nagle zauważył ten ruch. A raczej
– brak ruchu. Przedziwna dziura ciszy w środku całego tego harmideru i koloru.
Ruszył wzrokiem w górę po nogach, które stały tak pewnie, jakby były pniami
drzew, aż po pierś tak nieruchomą, że równie dobrze mogłaby być z kamienia, do
tego ramiona jak z kości słoniowej. A nad nią ta nijaka twarz, którą przecież...
Ktoś uderzył go nagle w ramię, aż Finn upuścił lemoniadę. Obrócił się
Steve’owi, który widzi. I Anne, która wierzy.
Mieszkanie w małym miasteczku ma tę zaletę, że nawet jeśli naprawdę nie wiesz, co robisz, z pewnością ktoś inny to wie. Anonim
MIESZKAŃCY BONE GAP Mieszkańcy Bone Gap wołali na Finna bardzo różnie, ale w każdym razie nigdy nie używali jego imienia. Kiedy był mały, mówili na niego Lunatyk. Gapa. Ten, co z Księżyca Spadł. Hej, ty. Kiedy podrósł, nazywali go Lalą. Odludkiem. Ewentualnie Chłopem albo Kolesiem. Ale bez względu na to, jak na niego wołali, robili to z sympatią. Mimo tej jego nieprzytomnej miny, ciągłego zagubienia i irytującego zwyczaju pojawiania się nagle nie wiadomo skąd, znali go jak własną kieszeń. Znali go jak samych siebie. Wiedzieli o nim wszystko, tak jak wiedzieli, że Stary Charlie Valentine woli kury od prawnuków i że czasem pozwala im nawet łazić po domu (kurom, nie wnukom). Że rodzina Cordero ma w domu ducha, który nocami przetrząsa lodówkę. I że Priscilla Willis – niezbyt urodziwa córka pszczelarki – jest cięta jak osa. I wreszcie – że Bone Gap jest pełne dziur, i to na tyle dużych, by ludzie wymykali się przez nie nie wiadomo dokąd. Zostawały po nich tylko historie. Jeśli zaś chodzi o Finna, to wiedzieli, że jest lekko stuknięty, ale to im nie przeszkadzało. – No, ten chłopak to jest zakręcony jak słoiczek miodu – mawiali. – Ale ładny chłopak z niego. I niegłupi. I nasz. Bo Finn może nie miał głowy na karku, ale serce w każdym razie miał tam, gdzie trzeba. Tak zresztą jak i oni. Poniewczasie zrozumieli, że nie bez powodu Finn miał zawsze taką nieprzytomną minę, był jakiś dziwny i pojawiał się nie wiadomo skąd. Że nie bez powodu nigdy nie patrzył ludziom w oczy. Wtedy jednak było już za późno. Dziewczyna, którą kochali nad wszystko – i o której wiedzieli najmniej – już przepadła.
Finn PO TOBIE Znów kukurydza do niego gadała. Zima była tego roku ciepła, a wiosna łagodna, więc każdy, kto miał pole i chęć na kukurydzę, zaorał je już i zasiał ją wcześniej niż kiedykolwiek. Ostatniego dnia trzeciej klasy, dokładnie dwa miesiące po tym, jak jego życie zniszczył grom z jasnego nieba, Finn szedł do domu z przystanku autobusowego, a kukurydza sięgała mu już do pasa. Była to jego ulubiona część popołudnia, a raczej powinna być – na niebie jasne i gorące słońce, kukurydza poruszająca lekko swoimi zielonymi palcami. Potrafi rosnąć o kilka dobrych centymetrów dziennie. Jeśli człowiek wytęży uwagę, to dosłownie słychać, jak rośnie. Finn pochwycił znajomy szept: – Tu, tu, tu. Ale dziś dużo by dał, żeby rośliny wokół się po prostu zamknęły. Jego przyjaciel Miguel by się z nim zgodził. Miguel nie znosił kukurydzy. Twierdził, że kukurydza żyje. A kiedy Finn mu tłumaczył, że no przecież kukurydza naprawdę żyje, no bo wszystkie rośliny żyją, to Miguel się upierał, że kukurydza zachowuje się tak, jakby o wiele bardziej żyła. Nie po prostu sobie rosła, tylko jakby w każdej chwili mogła wyrwać się z ziemi i popełznąć gdzieś na tych swoich chudych białych korzeniach. Strachy na wróble tak naprawdę nie mają odstraszać Bogu ducha winnych wróbli i wron, tylko kukurydzę. Wybijać jej z głowy głupie pomysły. Kukurydza to po prostu jakiś koszmar. I na pewno więcej ludzi tak uważa, bo inaczej skąd by się wzięło tyle horrorów z koszmarnymi scenami rozgrywającymi się właśnie na polach kukurydzy? Finna też męczyły koszmary, owszem, ale nie o polach kukurydzy. Kiedyś jego sny pełne były typowych strachów – że jest goły przy jakiejś dziewczynie czy coś. Że ucieka przed jakimś psycholem na wrotkach z toporem. Że stoi w klasie w samej fajce do nurkowania i jednej skarpetce, tej w kratkę. Albo że leci tak wysoko, że nawet chmury nie mogą go już dogonić. A teraz? Gdy tylko zamykał oczy, widział smukłe dłonie Rozy przyciśnięte do zaparowanej szyby, lśniący SUV znikający w mroku. Starał się więc jak najmniej spać. I nie wsłuchiwać w kukurydzę. Bo i po co, skoro kłamała jak z nut? Pot wystąpił mu na czoło. Zatrzymał się, żeby przerzucić plecak z jednego ramienia na drugie. Pole ciągnęło się kilometrami, ale gdy tak się tu stało, na tej zamglonej polnej drodze w Illinois, nie było tego widać. Asfalt przed Finnem kończył się nagle ścianą nieba, jakby ktoś obciął go sprawnym machnięciem kosy.
Może stałby tam dłużej i zastanawiał się nad tą obciętą drogą przed nim i nad tym, jaką wspaniałą stanowi metaforę, gdyby nie pojawiło się stado wron. Wszystkie krakały jak głupie. Na Finnie nie zrobiło to wrażenia. – A wy czego znowu? Za dekoracje robicie czy jak? „Wydłubią ci oczy, a potem zadziobią na śmierć – powiedział kiedyś Miguel. – Nie widziałeś Hitchcocka?” Ale Finn nie lubił oglądać filmów, a wrony miał za złodziejki i kłamczuchy, nic poza tym. I tak właśnie na nie wołał: – Kłamczuchy! – Tchórz! – odkrakały mu wrony. Zachichotały i zatrzepotały skrzydłami. Słońce lśniło błękitnie na ich piórach, połyskiwało na ostrych jak haki dziobach. Może Miguel miał trochę racji. Finn szedł dalej. Powłóczył ciężkimi od upału nogami. Dudniło mu w uszach, piasek pod powiekami był nie do zniesienia. Kiedy mówił, jego głos skrzeczał jak stare drzwi – podobnie jak głos Charliego Valentine’a, kiedy staruszek nawijał o stadninie dziadka swego dziadka albo o tym, jak kiedyś stacja kolejowa była w samym środku miasteczka, albo o tym, jak to złapał bobra, co miał ze dwa i pół metra, jakby te olbrzymy nie wyginęły jeszcze w epoce lodowcowej. Tak jak stary człowiek, Finn też bardzo by chciał, żeby dało się cofnąć czas, odwrócić dni niczym strony w kalendarzu rolnika. Albo przynajmniej, żeby mieszkańcy Bone Gap potrafili wybaczać, a on potrafił zapomnieć. Poprawił sobie plecak i skupił się na tym zapominaniu. „Myśl o czymś innym, o czymkolwiek innym”. Na przykład o obowiązkach domowych, które mu wyznaczył brat. Trzeba by to wszystko zrobić przed kolacją. I o nauce, która jeszcze go czekała przed egzaminami na studia, a przecież musi zdać je naprawdę dobrze, jeśli chce mieć jakiekolwiek szanse wyjechać stąd, uciec, choć na samą myśl o wyjeździe ściskało go w żołądku. Albo o braciach Rude, a było ich aż pięciu i jeden wredniejszy od drugiego. Lubili robić krzywdę tym, którzy im wleźli w drogę. I tym, którzy nie wleźli, właściwie też. I to oni właśnie pojawili się nagle na drodze przed nim. Finn zamarł – idealny pomnik tchórza. Czy to na pewno oni? Jasne, że tak. Nigdy nie miał wątpliwości, nawet z daleka. Cała piątka była niska i miała krzywe nogi. Razem wyglądali jak rządek widełek. I zawsze szli tak, jakby dopiero co zeszli z koni i tyłki ich bolały. Nie było ich dzisiaj w autobusie, nie raczyli stawić się na lekcjach. Finn pojęcia nie miał, skąd się tu teraz wzięli i jak mógł ich wcześniej nie zauważyć. Notorycznie zresztą czegoś nie zauważał. Na szczęście jednak bracia Rude szli w tym samym kierunku co on i na razie go nie widzieli. Mógł jeszcze zawrócić. Albo, gdyby tylko kukurydza była wyższa, mógł wejść w nią i sam zaginąć.
Ale takie uciekanie czy chowanie się nie miało właściwie sensu. Nie miał się już czego bać. Szedł więc dalej, kopiąc przed sobą kamyk. Jeden z braci się obejrzał. – Hej, patrzcie. Idzie Ten, co z Księżyca Spadł. Znów nas śledzi. – Co tam, Księżycowy Ludku? Każdy z braci był wredny jak osa i głupi jak but. Finn westchnął, a jego westchnienie zlało się z szeptem roślin wokół. – Z kogo się śmiejesz? I tacy nudni. – Wcale się nie śmieję. – Właśnie że się śmiejesz. – Dobra, no to się śmieję. – Ale nie z nas – rzucił jeden z braci. – Tylko głupi by się z nas śmiał – dodał drugi. – Nie wiecie, że ja, owszem, nie jestem zbyt mądry? – odburknął Finn. Nudni, a do tego tak łatwo się zawsze gubili w rozmowie. Pięć par brwi uniosło się bezradnie niczym pełzające gąsienice. Bracia Rude najwyraźniej pojęcia nie mieli, o czym on mówi. Zresztą on też nie. – Nieważne – mruknął. – Tak gadam sam do siebie. – No to se gadaj dalej do siebie, bo my jesteśmy zajęci. – Nara, Lunatyk. „Na razie” – poprawił go w myślach Finn. A potem jeszcze pomyślało mu się: Na razie jest tak, ale potem też nic się nie zmieni. On się nie śmiał, ale wrony? Ptaszyska nadal chichotały. A kukurydza szeptała. Słońce było jak żółte oko wypalone w błękitnym kocu. Za długo się w nie wpatrywał, wyżarło mu dziury w głowie. Dziś rano zajrzał do kawalerki Rozy, ale wszystko zniknęło. W powietrzu unosił się sosnowy zapach płynu do mycia podłogi. Jakimś cudem jego brat zdołał wszystko w nocy wyrzucić i wyszorować pokój na błysk, jakby zwykłą ścierką można było wymazać z pamięci dziewczynę. Kamyki same potoczyły mu się spod buta, słowa same wyskoczyły mu z ust. – A wiecie, nawet gadałem przed chwilą z wronami i zastanawiały się, dlaczego wy zawsze chodzicie tak, jakbyście mieli pieluchy. Otoczyli go, nim zdołał nawet pomyśleć o ucieczce. Nie żeby jakąś planował. Stali już wokół, obrzucali go wyzwiskami niczym jabłkami. – Te, Ufoludek! Mówimy do ciebie! – Co? – powiedział Finn. – Co tam masz w plecaku? – Wyrwali mu go, przeszukali i plecak poleciał w kukurydzę. Jeszcze mógł się z tego wyplątać.
– Te, dupek! Słuchasz ty nas w ogóle? Mógł skoczyć w kukurydzę, wycofać się. – Po co ci tyle książek, skoro nawet nie umiesz czytać? – Zabawne, że mówią to tacy, co nie rozróżniają krów od dziewczyn – odparował Finn. Już przy pierwszym ciosie zabrakło mu tchu w piersi. Zwinął się, przez chwilę nie mógł oddychać. Nie wiedział nawet, który go uderzył – Derek, Erik, Frank, Jake czy Spike. Między każdym kolejnym było mniej niż półtora roku różnicy i wszyscy byli piegowatymi opalonymi blondynami – kto by ich tam rozróżniał? Dostał kilka razy po nerkach, a potem jeden z braci chwycił go za włosy i poderwał z ziemi. Finn zamrugał, usiłując skupić wzrok na wysuniętych dolnych zębach, z których słynęli zresztą wszyscy bracia Rude. Za bardzo się nie wysilali. – Słuchaj, Derek, jeśli ci się wydaje... – zaczął Finn. – Kpisz sobie ze mnie? – Nie, ja... – On jest Derek – powiedział chłopak, wskazując brata. – Ja jestem Frank. I już po tobie. Bracia Rude jakoś zupełnie zapomnieli, jacy są akurat strasznie zajęci, i całkowicie skupili się na okładaniu Finna pięściami i butami. I choć był wysoki, a jego ręce i nogi żylaste, pełne silnych farmerskich mięśni, bracia Rude byli jednak szersi i silniejsi, a poza tym było ich tak o czterech i pół za dużo. Kiedy skończyli, stanęli nad leżącym na popękanym asfalcie Finnem. – Wiesz – odezwał się jeden z nich. – Jak Sean będzie chciał mieć prawdziwego brata, zawsze może się do nas zgłosić. Gdyby zęby nie wydawały się Finnowi takie luźne, może by się roześmiał. Wszyscy kochali Seana, nawet bracia Rude. Kiedy tylko ktoś potrzebował pomocy, pojawiał się Sean – z rykiem syreny, z tymi swoimi silnymi rękoma i czarną torbą w sprawnych dłoniach, bystrym wzrokiem ogarniając sytuację. I choć nawet on musiał czasem zadawać pytania, nigdy nie zadawał ich zbyt wiele i zawsze tylko te właściwe. Lecz było w tym coś więcej. Mieszkańcy Bone Gap kochali Seana ze względu na Rozę. Dlatego że Sean kochał Rozę. Gdzieś wysoko nad Finnem ktoś coś powiedział, chyba że jest głodny. Ktoś inny warknął: – Zamknij się. Zadzwoniła czyjaś komórka. Ktoś trącił Finna butem, jakby był zwierzęciem, które tylko udaje martwe. Chciało mu się wyć, wrzeszczeć tak, żeby wszyscy usłyszeli: „Ja też ją
kochałem!”. Bo taka była prawda. Ale to przecież wcale nie pomogło. Splunął krwią. – Przekażę bratu, że go pozdrawiacie. Bracia Rude sobie poszli i Finn został sam. Po chwili uznał, że powinien jednak wstać, na wypadek gdyby Stary Charlie Valentine postanowił akurat teraz wybrać się na przejażdżkę swoim przedpotopowym cadillakiem. Zwlókł się z drogi i znalazł plecak. Nie zostawiłby przecież swoich podręczników w kukurydzy. Mimo że kupił używane, i tak kosztowały fortunę. Sean by go zabił. Nie, to nieprawda. Brat zawiózłby go tylko z powrotem tam, gdzie Finn zgubił książki. Może nawet pomógłby mu kupić nowe i zapakował do nowiutkiego plecaka, na który nie było ich stać. I to by było jeszcze gorsze. Pokuśtykał do domu. Nie mieli może z bratem tyle, co niektórzy, ale w każdym razie więcej niż inni – obłażący z farby biały dom i taki sam garaż, a do tego czerwoną stodołę, która przechylała się nieco na lewo. Finn otworzył drzwi i cisnął plecak na łóżko. Potem opłukał twarz i rzucił okiem na obrażenia (rozcięta brew i warga, pokiereszowany nos). Z łazienkowej półki zdjął małe puzderko i zaczął w nim szperać w poszukiwaniu bandaża. Puzderko należało do jego matki. Było pozłacane, zdobione klejnotami i w ogóle zdecydowanie zbyt wypasione, żeby trzymać w nim bandaże i waciki, ale Sean powiedział, że klejnoty są sztuczne, a całe pudełko funta kłaków warte, równie dobrze może się więc chociaż do czegoś przydać. Finn wcisnął puzderko z powrotem na półkę, opatrzył sobie jako tako brew, która wciąż uparcie krwawiła, i wyszedł do ogrodu. Pręgowana kotka Finna, która nazywała się Jane Katastrofa, prześlizgnęła się pod płotem i zaczęła mu się łasić do nóg. Brzuch miała ciężki od kociaków, które powinny się już lada dzień urodzić. – Nie oglądaj się – szepnął do niej Finn. – Ale za tobą przykucnęła mysz i ma w łapkach prawdziwą kuszę. Katastrofa miauknęła i znów zaczęła mu się ocierać o kostki. Z nawiązką zasłużyła sobie na swój przydomek. Jeśli chodzi o łapanie myszy, była prawdziwą katastrofą. Sean powiedział, że pozwolą jej na jeden miot i zobaczą, czy chociaż jej kocięta będą się do czegokolwiek nadawały. Katastrofa nie odstępowała Finna na krok, gdy pielił i podlewał ich nędzne grządki – szparagi, jarmuż, cebula, fasola, marchew, szpinak, buraki, brokuły, pomidory. Sean i Finn wychowali się przecież na wsi, znali się więc na uprawie warzyw. Ale Roza... ta to była prawdziwą czarodziejką. Dzięki temu, czego ich nauczyła, Finn z bratem mogli się jeszcze do niedawna spokojnie najadać warzywami prosto z ogródka i jeszcze im zostawało, żeby sprzedawać resztę na targu. Teraz, przy takiej ładnej pogodzie, rośliny powinny właściwie same rosnąć. Tymczasem wszystkie dziwnie powiędły. Może ze smutku. Finn obrywał
oklapnięte liście i wypełniał dołki wykopane przez wiewiórki i króliki. – Naprawdę mogłabyś coś zrobić z tymi wiewiórkami i królikami – powiedział przy tym do Katastrofy. Na co kotka tryknęła go łebkiem, miauknęła i pokazała na dom. – Co? – spytał, otrzepując ziemię z dłoni. Znów go trąciła łebkiem, po czym przepchała się pod bramką, co nie powinno być takie znowu proste, biorąc pod uwagę jej obecny ciężar. Obejrzała się, żeby sprawdzić, czy Finn za nią idzie. – Idę, już idę. Wstał, chwycił się za obolałe żebra i poczłapał za kocicą za dom. Minęła kuchenne drzwi i siadła przed następnymi. Przed drzwiami do kawalerki. Do pokoju Rozy. – Nie ma jej tu – powiedział Finn. – Kawalerka jest pusta. Katastrofa znów miauknęła, kręcąc się nerwowo w kółko tuż przed drzwiami. Kiedy brat był na dyżurze, Finn brał czasami z kuchni zapasowy klucz, otwierał drzwi i siedział sobie chwilę w czystym mieszkanku Rozy. Wdychał coraz słabszy zapach mięty i wanilii, przeglądał książki, podziwiał szkic trzymających się dłoni stojący w ramce na stoliku nocnym, podnosił małe doniczki na parapecie – wszystkie te rzeczy, które zostawiła. Wyobrażał sobie, że Roza zaraz wróci, że będzie zaskoczona, może nawet lekko wkurzona, że Finn siedzi tak sobie przy oknie w jej starym fotelu w kwiaty. Wtedy powiedziałby do niej: – Gdzie byłaś? – A jakie to mieć znaczenie? – odparłaby tym swoim niskim głosem z mocnym akcentem. – Skoro wróciłaś, to właściwie nie ma żadnego – odpowiedziałby Finn za siebie i za Seana. Przekręcił klucz. Choć wiedział dobrze, co zobaczy i czego nie zobaczy, gdy pchnie drzwi, i tak to zrobił. Katastrofa natychmiast wparowała do środka, zaczęła wszystko obwąchiwać. A potem wydała dźwięk, który chyba najbardziej przypominał wycie kojota. I to był cios, który Finn odczuł o wiele dotkliwiej niż jakikolwiek zadany przez braci Rude. I to przelało czarę goryczy. Cały ten dzień, cała ta bezsenna wiosna. A teraz to. Finn zostawił otwarte drzwi na pastwę wiatru, kurzu i niespokojnego, zrozpaczonego kota, a sam pokuśtykał w stronę walącego się niebieskiego domu po drugiej stronie ulicy. Zdążył unieść dłoń, żeby zapukać, gdy drzwi otworzyły się przed nim na oścież. W progu stał mężczyzna o długich siwych włosach. I z długą siwą brodą. Wyglądał zupełnie jak czarnoksiężnik z Władcy Pierścieni, z wyjątkiem może T-shirta z napisem BORN TO BE WILD. – Co cię tak stratowało? – spytał Charlie Valentine. – Stado bydła? – Można tak powiedzieć.
Charlie machnął ręką w stronę jego podartych na obu kolanach dżinsów i białej niegdyś koszulki, tak zakrwawionej i zabłoconej, że właściwie była już do wyrzucenia. – Tak na moje oko to będziesz przez to sikać na czerwono. Lepiej, żeby Sean cię porządnie obejrzał. – Seana nie ma w domu. Jego nigdy nie ma w domu. – Mnie też – rzucił Charlie. – Właśnie wychodzę na randkę. – A to przepraszam – powiedział Finn bez przekonania. – E, nie ma sprawy. I tak już jest na mnie wściekła. Kobiety zawsze się o coś wściekają. Czy ja ci już opowiadałem, jak raz, kiedy podróżowałem sobie po tym naszym cudnym kraju, poznałem piękną kobietę o płomiennych włosach? Na imię jej było Esmeralda. Empira. Empusa. Coś na E. Myślałem, że zanosi się na piękne chwile dla nas obojga, a tu budzę się nagle, a ona mi próbuje odgryźć rękę. Zębiska miała ostre jak rekin. – Aha – mruknął Finn, wchodząc za Charliem do domu. Sam nie wiedział, po co tu w ogóle wciąż przychodzi, skoro staruszek miał przecież nierówno pod sufitem. – To przez ten cały nabiał, słowo daję – rzucił nagle Charlie przez ramię. – Co? – spytał Finn. – Co przez nabiał? – Chłopaki Rude’a. Hodują te wszystkie krowy, a krowy to są takie, że ci nie dadzą spokoju, musisz co dzień wstać skoro świt i je wydoić. Zresztą od samego tego smrodu każdy by się miał ochotę bić. Finn nie powiedział mu, że krowy są naprawdę okej, jeśli się człowiek umie z nimi obchodzić. Ani że salon Charliego naprawdę śmierdzi od pałętających się pod nogami kur. Ale może staruszek sam to zauważył, bo otworzył okno i wskazał na pastwisko obok. – Ładny ten koń tam. Czy już ci mówiłem, że spędziłem kiedyś trochę czasu w stadninie? – Coś wspominałeś – odparł Finn, choć Charlie opowiadał mu już o tym z milion razy. I pewnie jeszcze drugie milion razy znów mu to opowie. Jego dziad czy może stryjeczny dziad, czy ktoś tam, hodował wielkie konie zimnokrwiste zwane belgami. Używali tych koni do ciągnięcia lodu, który wycinali wtedy zimą z jeziora. Ludzie wkładali lód do głębokich dołów i zasypywali trocinami. Potem latem sprzedawali go lodziarzowi. Jesienią konie wynajmowało się z kolei drwalom. Wszyscy znali te historie Charliego, bo staruszek zamieszkał tu wcześniej, niż ktokolwiek pamiętał, zanim jeszcze Bone Gap stało się Bone Gap, jak mawiał Charlie. – Znów to robią – powiedział Charlie Valentine. – Używają koni zamiast samochodów do transportu tarcicy. Widziałem w telewizji. To się ponoć nazywa „zielone leśnictwo”. Dasz wiarę?
Finn skrzyżował ręce na piersi i wzdrygnął się od nagłego bólu. – Brzmi nieźle. Może to dobry pomysł. – Oczywiście, że dobry! – zapewnił go Charlie Valentine. – Trzeba było w ogóle nie próbować tego robić inaczej! Ludzie zawsze zapominają o ważnych rzeczach. Na przykład o tym, że trzeba rozmawiać ze zwierzętami. One naprawdę słuchają, ale trzeba do nich mówić. My zawsze jeździliśmy na oklep. Po co człowiekowi siodła i inne bzdety. – Wbił w Finna podejrzliwe spojrzenie. – Nie chodzisz przypadkiem na lekcje jazdy konnej, co? – Nie. – I dobrze – mruknął Charlie. – Jeździć na koniu trzeba się nauczyć, jeżdżąc na koniu, a nie na jakichś tam lekcjach. – Umiem jeździć na koniu. – Ale nie masz siodła, co? – Nie mam konia. Charlie Valentine wyciągnął sobie nagle górną część sztucznej szczęki, po czym wessał ją z powrotem na miejsce. Była to u niego oznaka kompletnej dezaprobaty. – To ile chcesz tych jaj? – Dwanaście. – Życzysz se może jakiś konkretny kolor? – Zaskocz mnie. Charlie Valentine kupił te kury, bo myślał, że to specjalna odmiana, która składa niebieskie jajka. I rzeczywiście składały niebieskie, ale też różowe, zielone i brązowe, jakby co dzień była Wielkanoc. Chciał już zażądać zwrotu kosztów, kiedy stwierdził ze zdumieniem, że ludzie przejeżdżający przez Bone Gap w drodze powrotnej do miasta gotowi są zapłacić fortunę za kilkanaście kolorowych jajek. Ale swoich Charlie zawsze kasował uczciwie, a Finna i Seana jeszcze mniej. Zawsze mówił, że Finn i Sean są jego ulubieńcami. I naprawdę chyba nimi byli. To znaczy zanim nastała Roza. – Sean wyczyścił mieszkanie Rozy – powiedział nagle Finn. – Teraz jest zupełnie tak, jakby jej tam w ogóle nigdy nie było. Charlie chwycił pierwszą kurę, jaka mu się nawinęła, i usiadł na jedynym fotelu. – Tak naprawdę nie nazywam się Valentine. – Wiem – powiedział Finn. – Nie powiem ci, jak naprawdę się nazywam, więc nie masz nawet co pytać. Finn bardzo starał się ukryć zniecierpliwienie. – Dobra, nie będę. Charlie jak w transie głaskał złotopiórkę. – Wiesz, jak to się stało, że zaczęli mnie nazywać Valentine?
– Bo tak okropnie kochasz ludzkość, jakby wciąż były walentynki. – Kto ci powiedział? – Wszyscy. – Ale kto pierwszy? – Sean. – Mądry chłopak z tego Seana. – Charlie pochylił się w bok i zaczął szperać w wielkim koszu stojącym tuż przy krześle. Odliczył tuzin jaj, a potem włożył je ostrożnie do wytłaczanki. – Dobry człowiek. Kiedy wasza mama odeszła, dużo dla ciebie poświęcił. – Tak, wiem. – Nie tak łatwo cię zadowolić, co? – drążył Charlie Valentine. Finn westchnął tak głośno, że znów zabolały go żebra. Nie po to tu przyszedł. Choć właściwie nie wiedział po co. Co takiego mógł niby powiedzieć Charlie, czego jeszcze nie powiedział? Co w ogóle ktokolwiek mógł powiedzieć? Roza została porwana dwa miesiące temu. Jedynym świadkiem porwania był Finn. Nikt mu nie wierzył. Ani Charlie. Ani Jonas Apple, komisarz policji na pół etatu. Ani nawet jego własny brat, który uznał widać, że najłatwiej będzie udawać, że Roza w ogóle nigdy nie istniała. – Mój stary był trochę jak Sean – ciągnął Charlie Valentine. – Kiedy byłem mały, nic tylko kombinowałem, co by sprawiło, żeby w końcu był ze mnie dumny. Albo żeby się chociaż uśmiechnął. – To akurat wiem. – Wszyscy jej szukali. Twój brat, Jonas, wszyscy. Rozwiesili te szkice w każdym miasteczku stąd do Saint Luis. Zadzwonili nawet na policję w Chicago. Nie znaleźli żadnego faceta, który by pasował do twojego opisu. Finn wiedział, co Charlie ma na myśli. Sugerował, że Finn nie widział tego, co, jak mu się zdawało, widział. – Roza by nas tak po prostu nie opuściła. Nawet ktoś, kto się nazywa Valentine, ma swoje granice cierpliwości. – Sean ma rację. To była wspaniała dziewczyna, ale teraz już jej tu nie ma. Przestań chodzić z głową w chmurach. – Charlie Valentine podał Finnowi pudełko z wielkanocnymi jajkami. – Czas znaleźć sobie własną ptaszynę. Finn wrócił do domu i wszedł pod prysznic, mimo że od gorącej wody piekły go rany na twarzy i zmył mu się opatrunek. Wytarł się, włożył czyste ciuchy – a raczej najczystsze, jakie znalazł na stercie na podłodze w swoim pokoju – i poczłapał do kuchni. Nalał wody do garnka i znalazł w szafce pudełko spaghetti i słoik z sosem. Odkąd zniknęła Roza, znów jedli mnóstwo rzeczy z pudełek i słoików. Sean wrócił do domu, właśnie gdy woda zaczęła wrzeć. Stanął w progu, niemal wypełniając całą framugę, i wszedł do środka. Podszedł do zlewu i umył
ręce. Nawet nie spojrzał na Finna, kiedy spytał: – Bracia Rude? Finn złamał spaghetti na pół i wrzucił je do garnka. Zamieszał drewnianą łyżką. – Przesyłają pozdrowienia. – Na tę brew to trzeba będzie założyć szwy. – Nie chcę szwów – odburknął Finn. – Czy ja cię pytam, czego chcesz? – mruknął Sean. – Zszyję ci to, jak zjemy. – Okej – powiedział Finn, bo co innego miał powiedzieć? Wyciągnął z lodówki dwie puszki z jakimiś napojami i postawił je na stole. Dziesięć minut później makaron był gotowy, a sos ciepły. Po kolejnych pięciu minutach byli już po posiłku. Finn pozmywał, Sean wytarł naczynia. Potem brat kazał mu siąść i poszedł po torbę. Odkąd skończył osiemnaście lat, pracował jako sanitariusz. W wieku dwudziestu jeden lat był już naprawdę dobry. Wybierał się na akademię medyczną. I właśnie wtedy ich matka Didi poznała w Internecie tego ortodontę i oświadczyła, że przenosi się do Oregonu. Ortodonta nie przepadał za dziećmi, szczególnie za chłopcami, którzy zaraz będą się na pewno upijać, ćpać, włamywać do kiosków i podrywać dziewczyny albo, co gorsza, siedzieć w domu i zawadzać. Didi powiedziała więc synom, że są już na tyle duzi, że sami mogą się sobą zająć. Czy nie dość już dla nich poświęciła? Czy nie zasługuje na odrobinę szczęścia? Finn miał wtedy zaledwie piętnaście lat, Sean postanowił więc zostać z bratem, póki mały nie skończy szkoły średniej. To było dwa lata temu. Od bardzo, bardzo dawna Sean nie wspominał już o zostaniu lekarzem. Teraz przemył ranę, zrobił zastrzyk znieczulający i zaszył ją upiornie zakrzywioną igłą, którą trzymał jakoś sprytnie czymś, co wyglądało jak nożyczki. Sean nie powinien nawet mieć takich rzeczy. Sanitariusze teoretycznie nie zakładali szwów. Ale Finn nie był głupi i ani drgnął. Sean odchylił się, żeby spojrzeć na swoje dzieło. – Blizna i tak może być. – Wszystko mi jedno. – Oddałeś im chociaż? – Było ich pięciu – odparł Finn. – Mam przedzwonić? Ostatnią rzeczą, jakiej by teraz Finn potrzebował, było wstawiennictwo starszego brata. Tego żałosnego, rozgoryczonego brata z jego głupią wiarą w moc płynów do mycia podłogi. – Nie, nie dzwoń. – Zadzwonię.
– Nie! Na karku Seana drgnął pojedynczy, malutki mięsień – jedyna oznaka jego złości. – Od lat nikt ci nie przyłożył, przecież nie jesteś już dzieckiem. A teraz nagle drugi raz w ciągu kilku tygodni. Nie możesz im na to pozwalać. – Nikomu na nic nie pozwalam – zaprotestował Finn. – Przecież celowo ich prowokujesz. Po co? – Wyrzuciłeś wszystko z jej pokoju. Po co? Sean milczał. Finn nie znosił tego jego milczenia. – Dziś mijają dwa miesiące – powiedział. – Dlaczego jej nie szukasz? Sean wyrzucił do kosza zużyte opatrunki, potem z trzaskiem zamknął swoją czarną torbę. – Jak tak ci zależy, to dlaczego sam jej nie szukasz?
Róża BIEC „Wrócę”. Róża stała w wielkim oknie domu na przedmieściach i powtarzała sobie bezgłośnie te słowa, jakby ich wypowiedzenie mogło sprawić, że się urzeczywistnią. Co było oczywiście bardzo naiwne. Tak jak naiwnością było czekanie w tym oknie z nadzieją, że na podwórku zaroi się zaraz od policjantów. Albo gapienie się w sufit i nasłuchiwanie, czy już nadlatują helikoptery i dudnią buty żołnierzy. Nikt nie przyszedł. I nie przyjdzie. Poza nim. On – tak, przyjdzie, jak co dzień, żeby znów zadać to samo pytanie: – Czy już mnie kochasz? Z początku odpowiadała na nie pytaniami: – Kim jesteś? Kim ty tak naprawdę jesteś? Czego chcesz? Co to za miejsce? Co z tobą nie tak? Ale on tylko posyłał jej nijaki, uprzejmy uśmiech – uśmiech wujka, nauczyciela, sprzedawcy, wszystkich tych zębatych mężczyzn. Uśmiech, od którego wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. – Wkrótce mnie pokochasz. Zobaczysz. Nie było to pierwsze miejsce, do jakiego ją zabrał. Najpierw trzymał ją w jakiejś jaskini czy czymś takim – w pomieszczeniu tak zimnym, pustym i ciemnym, że nie potrafiła znaleźć jego granic. Było dosłownie tak wielkie jak pole kukurydziane, jak cały ten dziwny kraj. Chodziła więc tylko w kółko i wrzeszczała w tę ciemność. A potem nagle, pewnego poranka, obudziła się w wielkim łożu w słonecznym pokoju z pluszowymi niebieskimi fotelami i czereśniową szafą. Siedział na jednym z foteli i wyglądał na bardzo z siebie zadowolonego. – Już się zastanawiałem, ile jeszcze będziesz spać. Zakryła się kołdrą aż po szyję i odsunęła w tył z takim pośpiechem, że boleśnie uderzyła łopatkami w zagłówek. – Nie bój się. Nie dotknę cię, póki sama o to nie poprosisz – powiedział takim głosem, jakby należało mu pogratulować niebywałej szlachetności. – Chodź, pokażę ci dom. Chyba ją czymś przedtem naćpał, bo kompletnie nie pamiętała, jak się w tym domu znalazła. A w dodatku dała mu się po nim oprowadzić. Był to duży drewniany dom z kilometrami śliskiej podłogi i kuchnią uzbrojoną w nierdzewną
stal tak lśniącą, że aż oczy od tego bolały. W salonie zobaczyła kominek i olbrzymi telewizor. Okno wychodziło na ulicę, na której więcej takich domów – identycznych, jeśli nie liczyć kolorów – przycupnęło niczym skarcone dzieci. – Podoba ci się? – spytał. – Zbudowałem go dla ciebie. Zbudował go dla niej? Wzdłuż domu rosły wielkie drzewa. Siedziało na nich kilka ptaków, tak nieruchomo, jakby pozowały. Czy drzewa rosły tu już, zanim pojawił się dom? A może zostały przewiezione tu, gdy były duże, i tylko wsadzono je potem do ziemi? Jak długo w ogóle buduje się taki dom? – W szafie na górze są ubrania. Pomogła mi je wybrać bardzo miła sprzedawczyni, ale jeśli ci się nie spodobają, zawsze możemy kupić inne. W telewizji są wszystkie programy, wszystkie filmy. Możesz oglądać, co zechcesz. – I znów ten przyjemny uśmiech na przyjemnej, może nawet przystojnej twarzy. – W kuchni są zapasy jedzenia. Trochę jesteś chuda. Powinnaś coś zjeść. Dawno temu, jeszcze w Polsce, koń kopnął jednego chłopca w głowę. Dziecko zachowywało się potem dziwnie, jakby nic nie czuło. Ten mężczyzna miał taką minę jak tamten chłopiec. Radosną. Pustą. Wskazał jej wiszący nad kominkiem obraz. Chwilę trwało, nim dotarło do niej, że to jej portret. Stała na nim na środku zielonego pola, między palcami rozkwitał jej jeden kwiat, a drugi utknął w jej długich kręconych włosach. Wokół niej tańczyły w kręgu jakieś dziewczynki. Niewidzialny wiatr targał jej białą sukienkę, tak przezroczystą, że Róża wyglądała, jakby nie miała na sobie żadnych ubrań. Odskoczyła od kominka i tego okropnego obrazu jak zwierzę, które odruchowo odsuwa się od węża. Albo nie zwrócił na to uwagi, albo się tym nie przejął. Patrzył na nią z tych swoich wysokości zimnymi oczami, w których czaił się ogień. Zabrakło jej nagle tchu, jakby to spojrzenie wypaliło cały tlen w pokoju, jakby zżerało ją razem z nim. – Jesteś taka piękna – powiedział. Róża słyszała te słowa już wiele razy, ale nigdy nie przerażały jej aż tak bardzo jak teraz. – Chcę się z tobą ożenić – dodał. Odzyskała czucie w ustach. W końcu znów mogła mówić, ale nie powiedziała: „Nikt nie jest aż tak piękny”. Nie powiedziała: „Jesteś porywaczem, przestępcą, szaleńcem”. Nie powiedziała: „Kocham innego”. Nie powiedziała: „Proszę, nie rób mi krzywdy”. Jej zdrętwiałe usta powtórzyły to, co powiedziała swemu niemądremu chłopcu, którego zostawiła w Polsce: – Mam tylko dziewiętnaście lat. Jestem za młoda na małżeństwo. – O – rzekł, przyjmując do wiadomości tę nową informację. Lekko przechylił głowę. – W takim razie będziemy chyba musieli poczekać, aż
przestaniesz być za młoda. Odwrócił się i zniknął z pokoju. Otworzył drzwi do garażu, wyszedł i zamknął je za sobą. Usłyszała chrzęst klucza w zamku – głośny jak wystrzał armatni. Otwieranie bramy garażowej. Warkot silnika. Podbiegła do drzwi wyjściowych i patrzyła przez szybkę, jak po podjeździe toczy się czarny SUV, mija dom i znika jej z oczu. Nie byłaby wnuczką Haliny Sokołowskiej, gdyby dała się tak łatwo zastraszyć. Czyż jej babcia nie przegoniła kiedyś niedźwiedzia z kuchni – i to samą tylko miotłą? Róża rzuciła się więc do drzwi do garażu. Ani drgnęły. Chciała je kopnąć, ale przypomniała sobie, że jest na bosaka. Obeszła cały dom, szukając w oknach zasuwek, których jednak nie było. Potem chwyciła lampę stojącą w salonie, bo postanowiła rozbić nią okno wychodzące na ulicę, ale okazało się, że lampa jest jakoś przytwierdzona na stałe do podłogi. Tak zresztą jak i wszystko inne. Wróciła więc do drzwi frontowych – ciężkich, drewnianych, pomalowanych na biało. Szarpała się chwilę z gałką. Zaparła się nogą o futrynę i pociągnęła tak mocno, że ręce ześlizgnęły jej się z gałki i runęła na podłogę. Rzuciła się na to wredne drewno niczym rozwścieczona kotka. Waliła w nie jak oszalała, pięściami, paznokciami, ale tylko zdarła sobie skórę do krwi. Potem stała tak zasapana i wpatrywała się w zniszczone dłonie, aż zaszło słońce i na fioletowym niebie zaczęły chytrze mrugać gwiazdy. To było całe tygodnie temu. A w każdym razie zdawało jej się, że minęło kilka tygodni. Czas płynął tu tak wolno. I szybko. Odrywała się od teraźniejszości, traciła kotwicę, unosiła się bezwolnie, jej umysł wypływał na niekończące się wody wspomnień, dryfował w przyszłość, na coś czekał, a potem nagle znów wpadała w tę nieznośną męczarnię teraźniejszości. Tutaj, tam, wszędzie. Każdego dnia stawała w oknie i szeptała to słowo. „Wrócę”. Jej modlitwę, zaklęcie. Ale nie działało. Za oknem nie widać było żadnych radiowozów. Nie znalazła w domu ani komputera, ani telefonu. Próbowała nawet podpalić zasłony w kuchni w nadziei, że gdy płomienie obejmą dom, przyjedzie straż pożarna, ale natychmiast włączył się system tryskaczy przeciwpożarowych. Tylko zasłony się trochę spaliły, ale mężczyzna wymienił je bez słowa. Czasami widziała samochody podjeżdżające pod inne domy, wyskakujących z nich ludzi: matki, ojców, dzieci. O, znów są. Zaczęła wymachiwać rękoma. Skakała jak opętana, póki nie zniknęli w głębi swojego domu. Choć krzyczała na cały głos, nikt jej nie usłyszał. Nikt nawet nie spojrzał na dom po drugiej stronie ulicy i tkwiącą za szybą dziewczynę. Jakby była manekinem na wystawie. Róża miała już dość stania w oknie, wymachiwania rękoma, modlenia się. Odsunęła się od szyby, rzuciła na kanapę, nogi oparła o stolik do kawy. Mężczyzna zostawił jej całe stosy ubrań w szafach, ale żadnych butów. Wolał ją bosą. Tak
powiedział. I że ma takie piękne stopy. Nie miał racji. Co może być pięknego w stopach, które nigdzie nie mogą cię zabrać? Co może być pięknego w stopach, które nie mogą biec?
Finn WYSTAWA Wystawa Zwierząt Rogatych i Kopytnych od zawsze obejmowała wbrew nazwie również zwierzęta nierogate i niekopytne. Owszem, były tu młode woły i jałówki, owce i kozy, ale też nie wiadomo czemu wystawiano na pokaz psy i koty i wszystkie one były skrzętnie oglądane przez jurorów. Kilka dni po tym, jak bracia Rude go sprali, Finn krążył między namiotami i patrzył sobie na owce, świnie i króliki. Niektórzy właściciele zwierząt zagadywali do niego, uparcie używając tych głupich przezwisk. Ze współczuciem pomieszanym z satysfakcją pytali o rozciętą brew i wargę. Ale nie przejmował się tym. Głównie dlatego, że z braku snu już trochę majaczył, a poza tym jakiś szurnięty koziołek przegryzł postronek i łaził teraz za nim, usiłując skubać jego tylne kieszenie. – Odczepisz się wreszcie? – spytał. – Nieee! – odparł kozioł. Finn szedł więc dalej. W głowie wciąż huczało mu pytanie Seana. To dlaczego sam jej nie szukasz? A przecież prawda była taka, że szukał jej cały czas. Gdy tylko zniknęła, ubłagał Charliego Valentine’a, żeby zawiózł go na zabłocone pole, gdzie się to wszystko stało. Kazał mu czekać kilka godzin, a sam przeszukał dokładnie cały teren, byle znaleźć jakiekolwiek ślady stóp, opon, pety, opakowania po jedzeniu – cokolwiek, co policja mogła przeoczyć. Cierpliwie znosił niekończące się tortury, które mu wymyślał Jonas Apple: „A teraz opisz mi go jeszcze raz. Powiedziałeś, że był wysoki. Tak wysoki jak ty? Czy może jak twój brat? Metr osiemdziesiąt pięć? Czy raczej dziewięćdziesiąt? Czy może dziewięćdziesiąt pięć? Powiedziałeś, że miał na sobie ciemny płaszcz. Czy to był czarny materiał? Czy może raczej granatowy? A może ciemnozielony? Miał brodę? Wąsy? A może brodę i wąsy? Nieważne, jak się poruszał, Finn. Ważne, że mam tu czarno na białym, że ona nawet nie pisnęła. Dlaczego nie krzyczała? Dlaczego nie kopała? Nie uciekła? Czy myślisz, że mogła go znać? Może chciała z nim iść? Jesteś pewien? Skąd ta pewność?”. A do tego Finn musiał przecież znosić milczenie brata, te jego zaciśnięte po cichu pięści, niewypowiedziane oskarżenie. Nawet teraz, gdy ludzie z Bone Gap już zgodnie uznali, że Roza zniknęła po prostu w równie tajemniczy sposób, jak się pojawiła – jakby była jakąś błyskotką, której nikt nie mógł mieć, jakby nie mieli prawa zrozumieć jej przeszłości ani być częścią jej przyszłości – Finn uparcie rozglądał się w tłumie za jej podskakującymi lśniącymi lokami, jej raźnym krokiem i uśmiechem tak promiennym, że zdawało się, iż oświetla wszystko jakimś magicznym światłem. Ale ludzie wokół nie podskakiwali i nie promienieli. Co najwyżej szeptali i wytykali go palcami.
– Meee – odezwał się znów koziołek. – Nie masz ty przypadkiem jakiegoś mostu do przejścia? Najzabawniejsze, że przecież ludzie z Bone Gap w ogóle nie powinni byli zaakceptować Rozy – nieznajomej, która pojawiła się znikąd i nie chciała nikomu powiedzieć, skąd się wzięła. Nieznajomej, która podstępnie wykorzystała tych „biednych, opuszczonych przez matkę chłopców”. Sean od razu uprzedził Finna i Rozę, że ludzie będą gadać – jak to ludzie. I rzeczywiście, zeszłego roku, gdy tylko weszli na wystawę, tłum zaczął szeptać za ich plecami. Ale potem zatrzymali się przed namiotami fundacji 4H i Roza zachwyciła się cielakami i jagniętami. Stary Charlie Valentine pochylił się i coś do niej powiedział. Uśmiechnęła się. Spytał, które jagnię najbardziej jej się podoba. Kiedy wskazała najpiękniejsze, Charlie orzekł: „Dziewczyna zna się na zwierzakach”. A kiedy ona z kolei spytała go swoim niepewnym angielskim o zakwaszenie gleby i jak ono wpływa na zbiory kukurydzy, Charlie stwierdził: „Dziewczyna zna się na ziemi”. Potem pokiwał głową, jakby przemawiał w imieniu całego miasteczka – bo w sumie tak przecież było – i powiedział: „No to mamy tu prawdziwie wsiową dziewczynę. Wierzcie mi, wiem, co mówię”. I wszyscy mu uwierzyli. Tak samo, jak teraz nie wierzyli Finnowi. Zapachniało szarlotką i żołądek Finna sam go poprowadził w stronę stoiska z ciastami. Koziołek podreptał za nim. – Witam pana, panie O’Sullivan! – powiedziała kobieta robiąca na wystawie za cukiernika... za cukiernicę? – Dzień dobry, pani L. Pani Lonogan tak naprawdę piastowała w Bone Gap urząd dyrektorki podstawówki. I tak go sobie piastowała, chyba odkąd ludzie zaczęli chodzić na dwóch nogach. Siwe włosy splatała w jakiś wymyślny kok, przez co wyglądała, jakby miała na głowie zakurzony koszyk. Nim Finn miał czas zaprotestować, odcięła mu wielki jak stodoła kawał czekoladowego ciasta i podała je na serwetce. – Co tam słychać u twojego brata? To jest chłop na schwał. Wciąż taki zajęty ratowaniem życia ludziom? Wgryzł się w ciasto. Chyba komuś się sypnęła sól zamiast cukru. – Co? A, tak. Wciąż ratuje życie. – A co u mamy? Ten cały ortodonta poszedł już chyba przecież po rozum do głowy i przekonał się do idei posiadania synów. Wasza matka to zawsze potrafiła owinąć sobie faceta wokół palca! Finn z trudem oparł się pokusie, żeby splunąć. – Chyba jednak nie tym razem. – Szkoda. – Tak? – wyrwało się Finnowi. Pani Lonogan uniosła brew, która wyglądała tak, jakby ją sobie namalowała
świecówką. – No to co? Szkoła się skończyła. Zabierzecie się z Miguelem do tego mojego płotu? – Stawimy się o siódmej rano w poniedziałek, proszę pani. – Mój Lonny ma wszystkie narzędzia, jakich możecie potrzebować. Na pole podjedziecie sobie jego pikapem. Sam by to ponaprawiał, gdyby nie jego krzyż – ciągnęła pani Lonogan. – Dość mam już tych krów od Rude’ów pałętających mi się po mojej ziemi. I saren. I cokolwiek tam jeszcze się czai. – Dla podkreślenia tych słów zatrzęsła się dość dramatycznie. Co ciekawe, jej fryzura ani drgnęła. – Proszę się nie martwić. Połatamy ten płot – zapewnił ją Finn. Naprawienie ciągnącego się kilometrami ogrodzenia zajmie im z Miguelem całe lato, ale Lonoganowie dobrze płacą, a dzięki tej robocie Finn będzie mógł zejść Seanowi z oczu. Może pani Lonogan o tym wiedziała. Może dlatego jego akurat poprosiła o pomoc. – Mam tu coś dla ciebie. – Wyciągnęła z kieszeni złożoną karteczkę i przesunęła ją w jego stronę po plastikowej ceracie. Na papierze wydrukowane były następujące słowa: Sięgając ku gwiazdom Z nadzieją w sercach, Rośniemy, zmieniamy się, pragniemy. Płonie w nas ogień. By być tym, kim musimy się stać, By zmieniło się to, co musi się zmienić, Musimy sięgać ku gwiazdom Z nadzieją w sercach. – To wiersz – powiedziała pani Lonogan. – O nadziei. Znalazłam go na wuwuwu. – Mee! – beknął kozioł. Pani Lonogan spojrzała na zwierzę, zmarszczyła brwi, potem znów wróciła wzrokiem do Finna.
– Gapciu... znaczy, O’Sullivan, co cię inspiruje? Czy to było pytanie z gatunku podchwytliwych? – Nie wiem za bardzo, co pani ma na... – Ja na przykład, kiedy byłam mała, chciałam hodować koty. Pani Lonogan miała białego persa imieniem Fabian, którego ubierała w sukienki i woziła w wózku dla dzieci. – Naprawdę? – Tak. Wychowywałam się na farmie, gdzie koty miały polować na myszy i nic poza tym. Ojciec nawet nie wpuszczał ich do domu. Mówił, że zostawiałyby wszędzie kłaki. Ale ja się uparłam. Odkładałam każdy grosz i gdy skończyłam osiemnaście lat, kupiłam sobie pierwszego persa. Ojciec kazał mi wybrać między mieszkaniem w domu a mieszkaniem z kotem. Jak myślisz, co wybrałam? To akurat nie było pytanie podchwytliwe, to była integralna część kazania. Finn siedział więc cicho. – Rzecz w tym, że trzeba walczyć o to, w co się wierzy – ciągnęła pani Lonogan. – A więc? W co ty wierzysz? Musisz przecież w coś wierzyć. Co chcesz w życiu robić? Słowa wymsknęły mu się, nim zdążył się zastanowić – nim zdołał przypomnieć sobie, że to na pewno nie jest prawidłowa odpowiedź. – Chcę odnaleźć Rozę. Chcę, żeby do nas wróciła. Pani Lonogan musiała się przytrzymać stołu, żeby się nie przewrócić. Zupełnie jakby Finn właśnie oświadczył, że zamierza tresować jednorożce do bajkowego cyrku. – Wiem, jak ci ciężko – powiedziała, nalewając mu kubeczek lemoniady z takim skupieniem, jakby była naukowcem odmierzającym kwas solny. – Czasami ludzie nie są tacy, za jakich ich mamy. W ogóle jej nie znaliśmy. – Nieprawda. Znaliśmy ją. Znaczy: znamy ją. – Nic nie wiemy o jej przeszłości – upierała się pani Lonogan. – Nic, co mogłoby nam pomóc ją odnaleźć. Poddał się i resztę ciastka rzucił koziołkowi. – Wiem. – Każdy ma jakąś opowieść – powiedziała pani Lonogan rozmarzonym, nieobecnym głosem. – Każdy ma swoje tajemnice. Finn odwrócił się od stoiska z łakociami. Wziął duży łyk lemoniady, która na szczęście zawierała dla odmiany cukier, a potem nagle zauważył ten ruch. A raczej – brak ruchu. Przedziwna dziura ciszy w środku całego tego harmideru i koloru. Ruszył wzrokiem w górę po nogach, które stały tak pewnie, jakby były pniami drzew, aż po pierś tak nieruchomą, że równie dobrze mogłaby być z kamienia, do tego ramiona jak z kości słoniowej. A nad nią ta nijaka twarz, którą przecież... Ktoś uderzył go nagle w ramię, aż Finn upuścił lemoniadę. Obrócił się