Mojej wspaniałej przyjaciółce i pisarce,
Katarinie Wennstam, w podziękowaniu za to,
że otworzyła mi oczy i uratowała mnie.
1977
Gdyby Juan Rivera wiedział, jak poważne konsekwencje będzie
miała jego akcja, od razu wróciłby do domu i spędził tę
słoneczną, gorącą niedzielę, spacerując po plaży z żoną i dziećmi.
Teraz jednak siedział za kierownicą i myślał o młodej kobiecie
pracującej w kwiaciarni akurat wtedy, kiedy kilka dni temu
rozpoznawał to miejsce. Z identyfikatora dowiedział się, że
kobieta nazywa się Marcelina Sanchez. Była bardzo ładna, miała
z pewnością nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Co się z nią
stanie? Nie mógł przestać o niej myśleć, chociaż Antonio Cubillo,
przywódca bojówek separatystycznych, usiłował go przekonać,
żeby spojrzał na tę walkę z dystansu, nie analizując jej
w szczegółach. Dopóki Wyspy Kanaryjskie pozostają kolonią
hiszpańską, dopóty będą one w stanie wojny z Hiszpanią i trzeba
zrobić wszystko, aby tę wojnę wygrać. Każda metoda jest
dozwolona, o ile służy sprawie.
Powietrze było nagrzane od słońca stojącego w zenicie nad
lotniskiem, kiedy parkował samochód w pobliżu terminala.
Mokra od potu koszula przykleiła się do fotela, zauważył też
plamy potu pod pachami. Zerknął we wsteczne lusterko.
Przygładził włosy. Miał nadzieję, że tylko on dostrzega niepokój
w swoim spojrzeniu oraz kropelki potu nad górną wargą
zdradzające zdenerwowanie. Wysiadł z samochodu, otworzył
bagażnik i wyciągnął niedużą walizkę. Była dość ciężka. Postawił
ją na ziemi i zapalił papierosa. W oddali dostrzegł dwóch
umundurowanych funkcjonariuszy Guardia Civil idących wzdłuż
terminala w kierunku parkingu. Chyba go nie zauważyli. Aby
jednak nie wzbudzać żadnych podejrzeń, na wszelki wypadek
spojrzał w inną stronę. Jeszcze kilka razy się zaciągnął.
Najchętniej natychmiast wsiadłby z powrotem do samochodu
i uciekł. Przydepnął niedopałek, zdecydowanym ruchem chwycił
walizkę i szybkim krokiem ruszył ku wejściu do terminala. Jakby
właśnie śpieszył się na samolot.
Przed wejściem do terminala ostrożnie się rozejrzał. Kilka
osób, ciągnąc walizki na wózkach, kierowało się w stronę kolejek
do odprawy. Podłoga długiej hali połyskiwała w słońcu. Było dość
cicho. Jakaś kilkunastoletnia dziewczynka próbowała utrzymać
na rękach małego pieska, biegnąc za rodzicami. Grupka
stewardess w nienagannych mundurkach, stukając o podłogę
wysokimi obcasami, szła, ciągnąc nieduże walizki. Rozmawiały
i śmiały się beztrosko. W zasięgu wzroku nie było widać żadnego
policjanta. Skierował się w stronę kwiaciarni. W środku było
pusto. Za ladą mignęła mu tylko ta ładna ekspedientka,
Marcelina Sanchez, która dziś też pracowała. Jej długie, ciemne
włosy były spięte w koński ogon.
Wszedł do kwiaciarni i śmiało spojrzał na ekspedientkę.
Uśmiechnął się i zamówił bukiet dwudziestu długich,
czerwonych róż, które musiała wyjąć z gabloty z ciętymi
kwiatami. To mu zapewni wystarczająco dużo czasu. Kiedy się
odwróciła, ukrył walizkę z ładunkiem wybuchowym pomiędzy
dużymi donicami stojącymi w rogu kwiaciarni. Timer ustawiony
był na godzinę dwunastą. Co do sekundy. Do wybuchu zostało
więc jeszcze dziesięć minut.
Pochwalił bukiet, który ułożyła mu ekspedientka, a ona
uśmiechnęła się do niego, choć jakby z odrobiną smutku na
twarzy. Jeszcze osiem minut. Zapłacił odliczoną gotówką i opuścił
sklep. Spokojnym krokiem szedł przez terminal w kierunku
wyjścia. Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Siedem minut, pomyślał.
Jeszcze siedem minut będzie trwał miły uśmiech Marceliny
Sanchez i błysk w jej oczach.
*
Lot numer 4805 linii lotniczych KLM do Las Palmas rozpoczął się
w Amsterdamie tego samego niedzielnego poranka, kiedy
człowiek z ładunkiem wybuchowym wjeżdżał na teren lotniska
na Gran Canarii. W kokpicie panował doskonały nastrój. Kapitan
Jacob van Zanten był gwiazdą w swojej firmie i twarzą jej
kampanii reklamowych na całym świecie, a także jednym
z najbardziej doświadczonych pilotów w całej flocie KLM. Teraz
przymierzał się do lądowania na Gran Canarii jumbo jetem
pełnym spragnionych słońca urlopowiczów. Tuż przed
lądowaniem w radiu zatrzeszczał komunikat z wieży kontroli
lotów:
– Halo KLM 4805, tutaj Gando, Las Palmas. Zmień kurs na Los
Rodeos na Teneryfie. Zejdź na wysokość dwieście pięćdziesiąt.
– No nie – mruknął kapitan van Zanten. – Co to ma znaczyć? –
Westchnął ciężko i zwrócił się do pierwszego oficera: –
Schodzimy na dwieście pięćdziesiąt.
*
W wieży kontroli lotów na Los Rodeos panowała gorączkowa
atmosfera. Fernando Azcúnaga razem z kolegą dwoił się i troił,
żeby przyjąć niespodzianie dużą liczbę samolotów, które
planowo miały lądować na Gran Canarii, lecz zostały skierowane
na Teneryfę.
Kilka godzin wcześniej na lotnisku w Las Palmas eksplodował
ładunek wybuchowy. Nie było jeszcze informacji o ofiarach,
oprócz jednej. To ekspedientka z kwiaciarni, w której ukryto
ładunek, została odwieziona do szpitala z poważnymi
obrażeniami. Nie wiadomo, kiedy lotnisko będzie znowu otwarte.
Jakaś anonimowa osoba poinformowała przez telefon, że
podłożono więcej bomb, więc policja wraz z technikami
kryminalistycznymi i psami musiała najpierw przeszukać cały
teren. Krążyły już pogłoski, że do zamachu przyznał się ruch
separatystyczny MPAIAC. Tak więc na małym lotnisku na
Teneryfie, które miało raczej charakter lokalny, a nie
międzynarodowy, samoloty lądowały jeden za drugim. Nie
wszystkie mogły się zmieścić na płycie lotniska, trzeba je więc
było porozstawiać na pasach startowych, by tam czekały na start
na Gran Canarię.
– Nie mamy tu warunków na przyjęcie tak dużej liczby
samolotów – mruczał Fernando. Zdjął okulary i rozmasował
grzbiet nosa.
Nigdy wcześniej żaden jumbo jet nie lądował na Los Rodeos,
a teraz stały tu aż dwa takie kolosy: Boeing 747 holenderskich
linii KLM z 234 pasażerami na pokładzie i taka sama maszyna
linii Pan Am, wioząca aż 378 pasażerów. Amerykańscy podróżni
podczas tego przymusowego postoju zmuszeni byli pozostać
w samolocie, nie było już bowiem dla nich miejsca w niewielkim
terminalu. Biedni ludzie, pomyślał Fernando. Dwadzieścia
godzin temu wystartowali z Los Angeles, potem mieli
międzylądowanie w Nowym Jorku, gdzie zabrali na pokład
kolejnych urlopowiczów.
Z niepokojem obserwował chaos spowodowany przez
samoloty stojące bez ładu i składu. Słońce, które wcześniej
mocno grzało, teraz zniknęło za chmurami. Nadciągała mgła,
ścieląc się powoli nad budynkiem terminalu i nad pasami
startowymi. Fernando otarł pot z czoła. Więcej samolotów nie
mogli już przyjąć, po prostu nie było więcej miejsca. Stres dawał
o sobie znać przez różne reakcje jego organizmu. Wieża kontroli
lotów sama traci kontrolę, pomyślał, kręcąc głową. Totalny
absurd. Jakby tego było mało, na wieży było ich tylko dwóch:
Fernando i jeszcze jeden pracownik, choć powinno ich tu być
znacznie więcej. Poziom adrenaliny w jego krwi wzrósł, a serce
biło mocniej niż zwykle. Znał doskonale te sygnały. Sytuacja
zaczynała mu się całkiem wymykać spod kontroli.
Nic więcej nie zdążył pomyśleć, gdyż nadeszła długo
oczekiwana wiadomość. Przeszukano lotnisko w Las Palmas i nie
znaleziono żadnych innych ładunków wybuchowych, policja
zezwoliła więc na jego ponowne otwarcie.
– Dzięki Bogu – westchnął Fernando, zwracając się do kolegi,
który uniósł ręce w geście zwycięstwa. – W ostatnim momencie
się udało.
Samoloty mogły nareszcie odlatywać w kierunku Gran Canarii.
Z każdą znikającą maszyną Fernando się nieco uspokajał. Ale
martwiły go dwa jumbo jety, które wciąż jeszcze czekały na
swoją kolej. Samolot KLM blokował drogę maszynie linii Pan Am,
a holenderski kapitan nagle zarządził uzupełnienie paliwa
w zbiornikach, co oznaczało dalsze opóźnienie. Na dodatek
zaczął padać deszcz i z każdą minutą pogarszała się widoczność.
– Jeszcze trochę i w ogóle nie będzie można wystartować –
ostrzegł Fernando. Zwrócił się w kierunku okien wychodzących
na wszystkie strony wieży kontroli lotów i próbował wypatrzeć
samoloty we mgle. – Paskudnie, że nie mamy radaru
naziemnego, bo przynajmniej znalibyśmy dokładną pozycję
maszyn.
– No cóż, musimy polegać na komunikacji radiowej – odrzekł
ponurym głosem kontroler.
Chwilę później kapitan samolotu linii KLM dał znać, że
zakończył tankowanie i jest gotów do startu.
– Okej, możecie zacząć kołowanie w stronę pasa – zezwolił
Fernando, wywołując jednocześnie maszynę Pan Am i polecając
jej ustawienie się na pierwszym pasie i poczekanie tam, aż odlecą
Holendrzy. Odwrócił się do kolegi i oznajmił: – No to wkrótce
będzie po wszystkim.
Zanim się rozłączył, zdążył jeszcze usłyszeć okrzyk radości
w kokpicie amerykańskiej maszyny. Doskonale ich rozumiał.
Mgła jakby się powoli rozrzedzała, ale nadal nie mógł dostrzec
samolotu. Piloci holenderscy czekali gotowi do odlotu, ale nie
otrzymali jeszcze zgody na start. Kontroler musiał się najpierw
upewnić, czy samolot amerykański nie blokuje im drogi.
Fernando jakby automatycznie zacisnął szczęki. Doskonale
wiedział, że to oznaka stresu. Chciał już to wszystko mieć za sobą,
pójść do domu, zjeść coś, wypić piwo i odpocząć.
Wyciągnął z lodówki butelkę wody i wypił kilka sporych
łyków. Nie było sensu nawet próbować wypatrzyć coś przez
okno. Mógłby nie wiadomo jak wytężać wzrok, a i tak nie
zobaczyłby, gdzie są teraz oba samoloty. Za oknami nadal
bowiem rozciągała się gęsta mgła, przez którą prawie nic nie
było widać.
*
Piloci w kokpicie amerykańskiego samolotu byli już zupełnie
wykończeni i zdenerwowani zwłoką spowodowaną przez
tankowanie samolotu linii KLM. Chcieli wreszcie dolecieć na
miejsce i wyjść z kabiny na świeże powietrze. Tkwili zamknięci
w ciasnym kokpicie już od tylu godzin, że mieli wrażenie, iż
niebawem zabraknie im powietrza.
– Do diabła – zaklął kapitan Victor Grubbs. – Że też musi to tak
długo trwać. Gdyby Holendrzy nie blokowali nam drogi, już
byśmy dawno odlecieli.
Był spocony, zmęczony i spragniony. Nogi mu zdrętwiały
i bolały go plecy. Gdzieś z tyłu głowy poczuł narastający ból
migrenowy.
W radiu coś zatrzeszczało. Piloci odetchnęli z ulgą, ale nie
bardzo słyszeli, co do nich mówiono. Głos był chrapliwy,
a ponadto kierownik kontroli lotów mówił po angielsku z bardzo
silnym hiszpańskim akcentem.
– Idźcie na pierwszy pas startowy po lewej stronie.
– Trzeci? – zapytał kapitan Victor Grubbs.
– Tak, idźcie na pierwszy od lewej.
Kapitan spojrzał na pierwszego oficera, Roberta Bragga.
– Wydaje mi się, że powiedział pierwszy – odezwał się Robert.
Hiszpańska wymowa sprawiała, że łatwo można było pomylić
angielskie słowa third i first.
Powstało niemałe zamieszanie, które pogarszała jeszcze słaba
widoczność. Okazało się też, że przejście na trzeci pas startowy
wymagałoby wykonania bardzo silnego skrętu, który groziłby
ześliźnięciem się samolotu z pasa. Tymczasem mgła tak
zgęstniała, że nic już nie było widać.
– Chyba jednak nie miał na myśli pierwszego pasa, bo już go
przecież minęliśmy – zamruczał Victor, patrząc uważnie przez
okno, przez które we mgle i w deszczu widać było tylko mały
fragment pasa.
– Może chodziło mu o trzeci pas za pierwszym, czyli właściwie
o czwarty, bo stamtąd łatwiej jest wystartować – zasugerował
niepewnie Bragg. – Jeżeli przeszlibyśmy na trzeci pas, to
musielibyśmy skręcić w lewo o sto trzydzieści pięć stopni,
a wtedy moglibyśmy zjechać z pasa.
– Ciekawe, co się do licha dzieje z tymi z KLM. Jeśli dobrze
zrozumiałem, to dostali już pozwolenie na start.
Nic więcej nie zdążył powiedzieć, bo nagle z mgły wyłonił się
silny strumień światła. Jumbo jet linii KLM gnał prosto na nich
z prędkością 250 kilometrów na godzinę. Już startował, ale koła
jeszcze nie oderwały się od ziemi. Zamarli z przerażenia.
– Co ty do cholery robisz?! – krzyknął kapitan. – Zjeżdżaj stąd!
Zjeżdżaj!
*
Temu zderzeniu nie można już było w żaden sposób zapobiec.
Jeden kolos wbił się w drugi. Dziób jednego samolotu uderzył
o dziób drugiego, blacha o blachę, człowiek o człowieka. Słychać
było okrzyki przerażenia i panikę na pokładach, kiedy
pasażerowie zrozumieli, co ich czeka. Byli zupełnie bezsilni.
Ogłuszająca eksplozja rozerwała na kawałki zatankowany do
pełna samolot linii KLM. Ogromne żółtoczerwone płomienie
strzeliły wysoko w szare niebo. Gęsty, czarny dym we mgle
przypominał chmurę, jaka tworzy się po wybuchu bomby
atomowej. Rozpętało się ogniste piekło, w którym widać było
porozrzucane części samolotów, krew, fragmenty ludzkich ciał,
strzępy ubrań, słychać było krzyki płonących ludzi, którym udało
się wydostać z rozbitych maszyn. Płacz dzieci już zawsze będzie
rozbrzmiewał w uszach tej garstki osób, którym udało się
przeżyć. Krzyki 583 ludzi, którzy wtedy stracili życie, nigdy już
nie zamilkną.
W wieży kontroli lotów Fernando stał jak wryty. Był
świadkiem najtragiczniejszej katastrofy w historii lotnictwa.
*
O godzinie szóstej tego samego wieczoru Juan Rivera siedział
w kuchni razem z żoną. Wyskrobywał resztki paelli, którą jedli
na niedzielny obiad w towarzystwie pary przyjaciół. Paula
i Fabiano bawili się z dziećmi sąsiadów na ulicy przed domem,
a za oknem świeciło słońce. Znowu zrobiła się piękna pogoda.
W radiu leciała muzyka, gdy nagle przerwano audycję, aby
podać ważny komunikat. Spiker informował, że w wyniku
podłożenia bomby na lotnisku w Las Palmas i konieczności jego
zamknięcia na Teneryfie doszło do katastrofy lotniczej.
Juanowi wypadł z ręki widelec. Żona spytała, co mu się stało,
ale nie był w stanie nic odpowiedzieć.
Ledwo oddychał.
1
Już od kilku dni w radiu ostrzegano przed sztormem. Po
najcieplejszym i najbardziej słonecznym Bożym Narodzeniu,
jakie pamiętano, nad Atlantykiem przemieszczał się ogromny
niż, obejmując swym zasięgiem archipelag wysp u zachodnich
wybrzeży Afryki. Na skały w Puerto Rico, gdzie hotele i budynki
mieszkalne przylegały do górskich masywów, spadł ulewny
deszcz. Na zboczach w pobliżu plaży i portu bieliły się ośrodki
turystyczne położone tak blisko siebie, że ledwo można było
dostrzec pomiędzy nimi góry. Windy zabierały gości hotelowych
do wyżej położonych miejsc, ale osoby bardziej wysportowane
codziennie pokonywały schodami trasę do góry i na dół, by
dostać się na plażę, do restauracji albo do sklepów. Teraz
złocistożółta piaszczysta plaża była pusta, leżaki poukładane
w stosy leżały jeden na drugim mocno ze sobą związane, żeby
wiatr ich nie porozrzucał. Czarne chmury gnały po niebie, które
zaledwie kilka godzin wcześniej było jeszcze idealnie czyste.
W porcie stały zacumowane łodzie, jachty i kutry rybackie.
Kanaryjskie drewniane łódki wyróżniały się kolorowymi
kadłubami na tle coraz to ciemniejszego horyzontu, wyraźnie
kontrastując z wypolerowanymi na wysoki połysk luksusowymi
jachtami. Łodzie kołysały się niespokojnie na wodzie, ale były tak
blisko siebie i tak mocno przycumowane, jakby chciały w ten
sposób chronić się przed burzą. Nieco dalej od brzegu wiatr
smagał spienione masy wodne, które wznosiły się najpierw na
wysokość kilku metrów, a potem pędziły przed siebie.
Niebo stawało się coraz ciemniejsze, wiatr szalał nad dachami
domów, przewracał stoliki i krzesła wystawione na ulicach,
zrywał markizy przed sklepami i z trzaskiem łamał gałęzie
drzew.
Deszcz walił w asfalt jak szalony. Jeśli ktoś musiał z jakiegoś
powodu wyjść z domu, szybko szedł, skulony, a po ulicach woda
płynęła rwącymi potokami.
Wielu turystów schroniło się w jednym z licznych pubów
w centrum handlowym na obrzeżach Puerto Rico, który niczym
nie różnił się od innych placówek tego typu. Z zewnątrz
wszystkie one wyglądały jak prostokątny betonowy kompleks
budynków ozdobionych neonami próbującymi zwabić turystów
napisami: Irish Pub, British Steakhouse, Den norske kro albo
Björns frisör. W środku znajdowały się salony tatuażu, tajskie
jadłodajnie, angielskie puby, sklepy z tanią odzieżą, okularami
przeciwsłonecznymi i pamiątkami, a także jakieś ponure biura
i mnóstwo mniej lub bardziej zapuszczonych pubów
i restauracyjek, którym chodziło raczej o jak największą sprzedaż
jak najtańszego alkoholu, a nie o zapewnienie klientom miłej
atmosfery czy dobrego jedzenia.
Jeden z najmniejszych lokali na samym końcu centrum
handlowego nazywał się raczej niezbyt oryginalnie Szwedzki
Pub, mimo to prawie wszystkie stoliki były tam zajęte. Zbliżała
się godzina 21. Wielu klientów od paru godzin piło, byli już więc
porządnie wstawieni. Właściciel pubu, Fredrik Gren, miał
właśnie podać kolejne piwo kilku swoim nadpobudliwym
rodakom siedzącym przy jednym ze stolików, kiedy zauważył, że
okno w głębi lokalu otworzyło się na wietrze i zaczęło mocno
hałasować. Odstawił więc tacę z piwem i podszedł do okna.
Chciał je zamknąć, zanim szalejący na zewnątrz żywioł stłucze
szybę w drobny mak. Westchnął, usłyszawszy, że jeden ze
stałych bywalców lokalu niecierpliwie go woła. Podkręcił głośniej
muzykę, chcąc w ten sposób zagłuszyć wycie wiatru dochodzące
z zewnątrz. Dobrze się złożyło, bo Abba śpiewała akurat swoją
brzmiącą z hiszpańska piosenkę Chiquitita. Niektórzy klienci
wtórowali grupie przy refrenie.
Ach, ci turyści, pomyślał. Kiedy tu przychodzą, prawie wszyscy
zamieniają się w pijane świnie. Niektórzy przesiadywali tu
całymi dniami, tylko gadając bzdury i nie robiąc nic innego.
Mieszkali na wyspie od wielu lat, nawet nie zadawszy sobie
trudu, żeby choć trochę nauczyć się miejscowego języka albo
jakoś zintegrować się z tubylcami czy ich kulturą. Fredrik
doskonale rozumiał tych mieszkańców wysp, którzy nie znosili
takich turystów. Jednocześnie musiał robić dobrą minę do złej
gry, kiedy klienci narzekali, że kanaryjscy kelnerzy nie mówią po
szwedzku albo że wkurza ich niefrasobliwe nastawienie
Kanaryjczyków do życia, bo a to rzemieślnicy nie przychodzą na
czas, a to samochody zatrzymują się na środku drogi, żeby
wypuścić grupkę młodzieży czy podwieźć jakąś babcię. W jego
pracy kontakt z takimi klientami to była codzienność. Tak już po
prostu było i nic nie mógł na to poradzić. Kiwał głową ze
zrozumieniem, kiedy się u niego schodzili i zasypywali go swoimi
skargami, po czym uśmiechał się i zamieniał z nimi parę zdań.
Udawał, że interesują go ich historie, zawsze mniej lub bardziej
podobne do siebie, udzielał porad, gdzie mogą wynająć
samochód, jakie nocne kluby warto odwiedzić i gdzie mogą zjeść
jakieś smaczne szwedzkie dania.
Fredrik westchnął, wziął tacę i poszedł z nią w kierunku
stolików. Większość jego klientów siedziała w pubie cały dzień.
Po ich błędnym spojrzeniu oraz po sposobie, w jaki obmacywali
się w poszukiwaniu paczki papierosów, bez problemu
rozpoznawał tych, którzy powinni byli zakończyć ten wieczór
dużo wcześniej. Dopóki jednak mieli czym płacić, pozwalał im
siedzieć. Najczęściej bywali tutaj ci sami ludzie. Niektórzy
mieszkali na wyspie cały rok, przeprowadziwszy się na stałe
z zimnej północy. Tam sprzedali swoje domy, zostawili pracę,
rodzinę i przyjaciół, aby spełnić swoje marzenie o życiu
w wiecznie ciepłym kraju. Inni spędzali na Gran Canarii tylko
zimy. Przylatywali tu co roku, przeważnie w październiku,
i zostawali aż do Wielkanocy. Czasami pojawiali się też jacyś
nowi ludzie, nowe twarze. Być może byli to znajomi albo krewni
goszczący z wizytą albo też przybyli tu z braku lepszego zajęcia.
Na początku pijackie maratony nawet Fredrika fascynowały.
Ludzie potrafili się spotkać koło południa, zamówić kilka piw,
a potem siedzieć, pić i gadać o wszystkim i o niczym aż do
dziesiątej wieczorem. Często nie przychodziło im nawet do
głowy, żeby coś w tym czasie zjeść. Sycił ich alkohol, który był
zarówno cwanym łotrem, jak i serdecznym przyjacielem.
Kiedy Frederik tak kursował między stolikami, dobiegały do
niego strzępy rozmów. Goście obgadywali nieobecnych,
rozmawiali o chorobach, pogodzie, jakiejś nowo otwartej
restauracji i cenach alkoholu. Wszyscy oni tworzyli swego
rodzaju rodzinę, jakiś zlepek przypadkowo pozbieranych
osobowości. Wielu nie potrafiło ze swoją egzystencją zrobić
niczego bardziej sensownego. Właściwie jedyne, co ich łączyło, to
picie. Większość stałych bywalców była już po sześćdziesiątce.
Mieli siwe włosy i mniej lub bardziej steraną życiem twarz,
skulone ramiona i zmęczone oczy. Twarze zniszczone
wieloletnim piciem. Było tam też parę młodszych osób, tuż po
czterdziestce. Niektóre kobiety nadal były atrakcyjne i wyglądały
jeszcze dość młodo. To z nimi właśnie Fredrik zabawiał się
zawsze, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Flirtował
i czasem odciągał na bok jedną czy drugą na jakieś małe
pieszczoty albo nawet na coś więcej. Stracił już rachubę, ile
kobiet zaliczył w którymś z zakamarków pośród szarych ścian
centrum handlowego, podczas gdy ich faceci siedzieli przy
stolikach kompletnie pijani, ze wzrokiem wbitym w dno
kieliszka. Były to takie jego małe przyjemności, dzięki którym był
w stanie tu wytrzymać. Chwila podniety, potwierdzenie swej
atrakcyjności, krótka ucieczka od szarej codzienności. Nie miał
jakichś większych wyrzutów sumienia wobec własnej żony.
Zresztą Hanne też nie była święta.
Kiedy usłyszał dźwięk rozbijającego się na podłodze kieliszka,
odwrócił się. Cholera, pomyślał, słysząc wybuch śmiechu. Nie po
raz pierwszy tego wieczoru ktoś zbił szkło i na pewno też nie po
raz ostatni.
– Co robisz, ofermo?
To Linda, która należała do stałych klientów lokalu, ofuknęła
Benkego, swojego męża. Mieszkali w San Agustín, ale często
przesiadywali w Szwedzkim Pubie z kilkoma swoimi
przyjaciółmi mieszkającymi w Puerto Rico. Wielu uważało ich za
przystojnych czterdziestopięciolatków o szpanerskim, choć nieco
mylącym wyglądzie. On – wysoki i chudy, w skórzanej kurtce, ze
szpakowatą brodą i baczkami, z kolczykiem w uchu
i w wytartych dżinsach. Ona – ciemnowłosa, z dużymi
kolczykami w uszach, w butach na wysokim obcasie,
z obrysowanymi kredką piwnymi oczami i o zamglonym,
sennym spojrzeniu.
Benke próbował podać żonie paczkę coronasów, ale Linda ją
odepchnęła. Odwróciła się do niego plecami, a gdy dostrzegła
Fredrika, który wyłonił się zza baru z miotłą i szufelką w rękach,
wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił i pojawił się na niej
figlarny uśmiech.
– Benke ma tylko hiszpańskie papierosy – zaczepiła go
delikatnym głosem. – Masz może jakieś inne?
Fredrik spojrzał porozumiewawczo w stronę Benkego,
wygrzebując z kieszeni na piersi paczkę marlboro i podając ją
Lindzie. W odpowiedzi obdarzyła go długim, pełnym
wdzięczności spojrzeniem.
*
Fredrik przyzwyczaił się już do tego, że między jego klientami
czasami dochodziło do kłótni, kiedy wypili zbyt dużo alkoholu.
Sceny zazdrości również były tu na porządku dziennym. Pobyt
na wyspie ograniczał ludzkie horyzonty, nie było więc
w nadmiarze powodów do sprzeczek. Kiedy minęła północ,
należało powoli zamykać lokal. Fredrik spojrzał w stronę
ostatnich klientów, którzy jeszcze siedzieli przy stolikach. Benke
dopijał piwo, a Linda kończyła ostatni kieliszek czerwonego
wina. Fredrik wyszedł zza baru, wytarł blaty stolików, przy
których już nie było gości, pozbierał kieliszki i opróżnił
popielniczki. Dosunął krzesła do stolików, co dla wszystkich
obecnych było wyraźnym sygnałem, że już czas się zbierać.
Benke wstał i Fredrik usłyszał, jak mówi do żony, że muszą już
iść. Wyglądała na niezadowoloną, ale także wstała. Kiwnęli
Fredrikowi głową na pożegnanie. Linda uparła się jednak, żeby
przed wyjściem podejść jeszcze do baru i pocałować właściciela
lokalu w policzek. Dała mu przy tym lekkiego kuksańca w tylną
część ciała. Fredrik dalej stał bez ruchu i patrzył na nich, aż
zniknęli mu z oczu w labiryncie centrum handlowego
i migających neonów.
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna * Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18
Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41
Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64
Rozdział 65 Rozdział 66 Rozdział 67 Rozdział 68 Rozdział 69 Rozdział 70 Rozdział 71 Rozdział 72 Rozdział 73 Rozdział 74 Rozdział 75 Rozdział 76 Rozdział 77 Rozdział 78 Rozdział 79 Rozdział 80 Rozdział 81 Rozdział 82 Rozdział 83 Rozdział 84 Rozdział 85 Rozdział 86 Rozdział 87
Rozdział 88 Rozdział 89 Rozdział 90 Rozdział 91 Rozdział 92 Podziękowania autorki Okładka
Tytuł oryginału Det förlovade landet Projekt okładki i stron tytułowych paweł panczakiewicz Fotografia na okładce: © Petro | Fotolia.com Redakcja merytoryczna ewa grabowska Redaktor prowadzący Zofia Gawryś Redaktor techniczny BEATA JANKOWSKA Korekta ewa grabowska, joanna proczka Copyright © for the Polish edition and translation by Bellona SA, Warszawa 2018 Copyright © Mari Jungstedt, 2014 First published by Albert Bonniers Förlag, Stockholm, Sweden Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Rights, Stockholm, Sweden and Macadamia Literary Agency, Warsaw, Poland Zapraszamy na stronę Wydawnictwa www.bellona.pl Księgarnia internetowa www.swiatksiazki.pl Dołącz do nas na Facebooku www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona ISBN 978-83-11-15329-5 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
Mojej wspaniałej przyjaciółce i pisarce, Katarinie Wennstam, w podziękowaniu za to, że otworzyła mi oczy i uratowała mnie.
1977 Gdyby Juan Rivera wiedział, jak poważne konsekwencje będzie miała jego akcja, od razu wróciłby do domu i spędził tę słoneczną, gorącą niedzielę, spacerując po plaży z żoną i dziećmi. Teraz jednak siedział za kierownicą i myślał o młodej kobiecie pracującej w kwiaciarni akurat wtedy, kiedy kilka dni temu rozpoznawał to miejsce. Z identyfikatora dowiedział się, że kobieta nazywa się Marcelina Sanchez. Była bardzo ładna, miała z pewnością nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Co się z nią stanie? Nie mógł przestać o niej myśleć, chociaż Antonio Cubillo, przywódca bojówek separatystycznych, usiłował go przekonać, żeby spojrzał na tę walkę z dystansu, nie analizując jej w szczegółach. Dopóki Wyspy Kanaryjskie pozostają kolonią hiszpańską, dopóty będą one w stanie wojny z Hiszpanią i trzeba zrobić wszystko, aby tę wojnę wygrać. Każda metoda jest dozwolona, o ile służy sprawie. Powietrze było nagrzane od słońca stojącego w zenicie nad lotniskiem, kiedy parkował samochód w pobliżu terminala. Mokra od potu koszula przykleiła się do fotela, zauważył też plamy potu pod pachami. Zerknął we wsteczne lusterko. Przygładził włosy. Miał nadzieję, że tylko on dostrzega niepokój w swoim spojrzeniu oraz kropelki potu nad górną wargą zdradzające zdenerwowanie. Wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i wyciągnął niedużą walizkę. Była dość ciężka. Postawił ją na ziemi i zapalił papierosa. W oddali dostrzegł dwóch umundurowanych funkcjonariuszy Guardia Civil idących wzdłuż
terminala w kierunku parkingu. Chyba go nie zauważyli. Aby jednak nie wzbudzać żadnych podejrzeń, na wszelki wypadek spojrzał w inną stronę. Jeszcze kilka razy się zaciągnął. Najchętniej natychmiast wsiadłby z powrotem do samochodu i uciekł. Przydepnął niedopałek, zdecydowanym ruchem chwycił walizkę i szybkim krokiem ruszył ku wejściu do terminala. Jakby właśnie śpieszył się na samolot. Przed wejściem do terminala ostrożnie się rozejrzał. Kilka osób, ciągnąc walizki na wózkach, kierowało się w stronę kolejek do odprawy. Podłoga długiej hali połyskiwała w słońcu. Było dość cicho. Jakaś kilkunastoletnia dziewczynka próbowała utrzymać na rękach małego pieska, biegnąc za rodzicami. Grupka stewardess w nienagannych mundurkach, stukając o podłogę wysokimi obcasami, szła, ciągnąc nieduże walizki. Rozmawiały i śmiały się beztrosko. W zasięgu wzroku nie było widać żadnego policjanta. Skierował się w stronę kwiaciarni. W środku było pusto. Za ladą mignęła mu tylko ta ładna ekspedientka, Marcelina Sanchez, która dziś też pracowała. Jej długie, ciemne włosy były spięte w koński ogon. Wszedł do kwiaciarni i śmiało spojrzał na ekspedientkę. Uśmiechnął się i zamówił bukiet dwudziestu długich, czerwonych róż, które musiała wyjąć z gabloty z ciętymi kwiatami. To mu zapewni wystarczająco dużo czasu. Kiedy się odwróciła, ukrył walizkę z ładunkiem wybuchowym pomiędzy dużymi donicami stojącymi w rogu kwiaciarni. Timer ustawiony był na godzinę dwunastą. Co do sekundy. Do wybuchu zostało więc jeszcze dziesięć minut. Pochwalił bukiet, który ułożyła mu ekspedientka, a ona uśmiechnęła się do niego, choć jakby z odrobiną smutku na twarzy. Jeszcze osiem minut. Zapłacił odliczoną gotówką i opuścił sklep. Spokojnym krokiem szedł przez terminal w kierunku wyjścia. Raz jeszcze spojrzał na zegarek. Siedem minut, pomyślał. Jeszcze siedem minut będzie trwał miły uśmiech Marceliny
Sanchez i błysk w jej oczach. * Lot numer 4805 linii lotniczych KLM do Las Palmas rozpoczął się w Amsterdamie tego samego niedzielnego poranka, kiedy człowiek z ładunkiem wybuchowym wjeżdżał na teren lotniska na Gran Canarii. W kokpicie panował doskonały nastrój. Kapitan Jacob van Zanten był gwiazdą w swojej firmie i twarzą jej kampanii reklamowych na całym świecie, a także jednym z najbardziej doświadczonych pilotów w całej flocie KLM. Teraz przymierzał się do lądowania na Gran Canarii jumbo jetem pełnym spragnionych słońca urlopowiczów. Tuż przed lądowaniem w radiu zatrzeszczał komunikat z wieży kontroli lotów: – Halo KLM 4805, tutaj Gando, Las Palmas. Zmień kurs na Los Rodeos na Teneryfie. Zejdź na wysokość dwieście pięćdziesiąt. – No nie – mruknął kapitan van Zanten. – Co to ma znaczyć? – Westchnął ciężko i zwrócił się do pierwszego oficera: – Schodzimy na dwieście pięćdziesiąt. * W wieży kontroli lotów na Los Rodeos panowała gorączkowa atmosfera. Fernando Azcúnaga razem z kolegą dwoił się i troił, żeby przyjąć niespodzianie dużą liczbę samolotów, które planowo miały lądować na Gran Canarii, lecz zostały skierowane na Teneryfę. Kilka godzin wcześniej na lotnisku w Las Palmas eksplodował ładunek wybuchowy. Nie było jeszcze informacji o ofiarach, oprócz jednej. To ekspedientka z kwiaciarni, w której ukryto ładunek, została odwieziona do szpitala z poważnymi
obrażeniami. Nie wiadomo, kiedy lotnisko będzie znowu otwarte. Jakaś anonimowa osoba poinformowała przez telefon, że podłożono więcej bomb, więc policja wraz z technikami kryminalistycznymi i psami musiała najpierw przeszukać cały teren. Krążyły już pogłoski, że do zamachu przyznał się ruch separatystyczny MPAIAC. Tak więc na małym lotnisku na Teneryfie, które miało raczej charakter lokalny, a nie międzynarodowy, samoloty lądowały jeden za drugim. Nie wszystkie mogły się zmieścić na płycie lotniska, trzeba je więc było porozstawiać na pasach startowych, by tam czekały na start na Gran Canarię. – Nie mamy tu warunków na przyjęcie tak dużej liczby samolotów – mruczał Fernando. Zdjął okulary i rozmasował grzbiet nosa. Nigdy wcześniej żaden jumbo jet nie lądował na Los Rodeos, a teraz stały tu aż dwa takie kolosy: Boeing 747 holenderskich linii KLM z 234 pasażerami na pokładzie i taka sama maszyna linii Pan Am, wioząca aż 378 pasażerów. Amerykańscy podróżni podczas tego przymusowego postoju zmuszeni byli pozostać w samolocie, nie było już bowiem dla nich miejsca w niewielkim terminalu. Biedni ludzie, pomyślał Fernando. Dwadzieścia godzin temu wystartowali z Los Angeles, potem mieli międzylądowanie w Nowym Jorku, gdzie zabrali na pokład kolejnych urlopowiczów. Z niepokojem obserwował chaos spowodowany przez samoloty stojące bez ładu i składu. Słońce, które wcześniej mocno grzało, teraz zniknęło za chmurami. Nadciągała mgła, ścieląc się powoli nad budynkiem terminalu i nad pasami startowymi. Fernando otarł pot z czoła. Więcej samolotów nie mogli już przyjąć, po prostu nie było więcej miejsca. Stres dawał o sobie znać przez różne reakcje jego organizmu. Wieża kontroli lotów sama traci kontrolę, pomyślał, kręcąc głową. Totalny absurd. Jakby tego było mało, na wieży było ich tylko dwóch:
Fernando i jeszcze jeden pracownik, choć powinno ich tu być znacznie więcej. Poziom adrenaliny w jego krwi wzrósł, a serce biło mocniej niż zwykle. Znał doskonale te sygnały. Sytuacja zaczynała mu się całkiem wymykać spod kontroli. Nic więcej nie zdążył pomyśleć, gdyż nadeszła długo oczekiwana wiadomość. Przeszukano lotnisko w Las Palmas i nie znaleziono żadnych innych ładunków wybuchowych, policja zezwoliła więc na jego ponowne otwarcie. – Dzięki Bogu – westchnął Fernando, zwracając się do kolegi, który uniósł ręce w geście zwycięstwa. – W ostatnim momencie się udało. Samoloty mogły nareszcie odlatywać w kierunku Gran Canarii. Z każdą znikającą maszyną Fernando się nieco uspokajał. Ale martwiły go dwa jumbo jety, które wciąż jeszcze czekały na swoją kolej. Samolot KLM blokował drogę maszynie linii Pan Am, a holenderski kapitan nagle zarządził uzupełnienie paliwa w zbiornikach, co oznaczało dalsze opóźnienie. Na dodatek zaczął padać deszcz i z każdą minutą pogarszała się widoczność. – Jeszcze trochę i w ogóle nie będzie można wystartować – ostrzegł Fernando. Zwrócił się w kierunku okien wychodzących na wszystkie strony wieży kontroli lotów i próbował wypatrzeć samoloty we mgle. – Paskudnie, że nie mamy radaru naziemnego, bo przynajmniej znalibyśmy dokładną pozycję maszyn. – No cóż, musimy polegać na komunikacji radiowej – odrzekł ponurym głosem kontroler. Chwilę później kapitan samolotu linii KLM dał znać, że zakończył tankowanie i jest gotów do startu. – Okej, możecie zacząć kołowanie w stronę pasa – zezwolił Fernando, wywołując jednocześnie maszynę Pan Am i polecając jej ustawienie się na pierwszym pasie i poczekanie tam, aż odlecą Holendrzy. Odwrócił się do kolegi i oznajmił: – No to wkrótce będzie po wszystkim.
Zanim się rozłączył, zdążył jeszcze usłyszeć okrzyk radości w kokpicie amerykańskiej maszyny. Doskonale ich rozumiał. Mgła jakby się powoli rozrzedzała, ale nadal nie mógł dostrzec samolotu. Piloci holenderscy czekali gotowi do odlotu, ale nie otrzymali jeszcze zgody na start. Kontroler musiał się najpierw upewnić, czy samolot amerykański nie blokuje im drogi. Fernando jakby automatycznie zacisnął szczęki. Doskonale wiedział, że to oznaka stresu. Chciał już to wszystko mieć za sobą, pójść do domu, zjeść coś, wypić piwo i odpocząć. Wyciągnął z lodówki butelkę wody i wypił kilka sporych łyków. Nie było sensu nawet próbować wypatrzyć coś przez okno. Mógłby nie wiadomo jak wytężać wzrok, a i tak nie zobaczyłby, gdzie są teraz oba samoloty. Za oknami nadal bowiem rozciągała się gęsta mgła, przez którą prawie nic nie było widać. * Piloci w kokpicie amerykańskiego samolotu byli już zupełnie wykończeni i zdenerwowani zwłoką spowodowaną przez tankowanie samolotu linii KLM. Chcieli wreszcie dolecieć na miejsce i wyjść z kabiny na świeże powietrze. Tkwili zamknięci w ciasnym kokpicie już od tylu godzin, że mieli wrażenie, iż niebawem zabraknie im powietrza. – Do diabła – zaklął kapitan Victor Grubbs. – Że też musi to tak długo trwać. Gdyby Holendrzy nie blokowali nam drogi, już byśmy dawno odlecieli. Był spocony, zmęczony i spragniony. Nogi mu zdrętwiały i bolały go plecy. Gdzieś z tyłu głowy poczuł narastający ból migrenowy. W radiu coś zatrzeszczało. Piloci odetchnęli z ulgą, ale nie bardzo słyszeli, co do nich mówiono. Głos był chrapliwy,
a ponadto kierownik kontroli lotów mówił po angielsku z bardzo silnym hiszpańskim akcentem. – Idźcie na pierwszy pas startowy po lewej stronie. – Trzeci? – zapytał kapitan Victor Grubbs. – Tak, idźcie na pierwszy od lewej. Kapitan spojrzał na pierwszego oficera, Roberta Bragga. – Wydaje mi się, że powiedział pierwszy – odezwał się Robert. Hiszpańska wymowa sprawiała, że łatwo można było pomylić angielskie słowa third i first. Powstało niemałe zamieszanie, które pogarszała jeszcze słaba widoczność. Okazało się też, że przejście na trzeci pas startowy wymagałoby wykonania bardzo silnego skrętu, który groziłby ześliźnięciem się samolotu z pasa. Tymczasem mgła tak zgęstniała, że nic już nie było widać. – Chyba jednak nie miał na myśli pierwszego pasa, bo już go przecież minęliśmy – zamruczał Victor, patrząc uważnie przez okno, przez które we mgle i w deszczu widać było tylko mały fragment pasa. – Może chodziło mu o trzeci pas za pierwszym, czyli właściwie o czwarty, bo stamtąd łatwiej jest wystartować – zasugerował niepewnie Bragg. – Jeżeli przeszlibyśmy na trzeci pas, to musielibyśmy skręcić w lewo o sto trzydzieści pięć stopni, a wtedy moglibyśmy zjechać z pasa. – Ciekawe, co się do licha dzieje z tymi z KLM. Jeśli dobrze zrozumiałem, to dostali już pozwolenie na start. Nic więcej nie zdążył powiedzieć, bo nagle z mgły wyłonił się silny strumień światła. Jumbo jet linii KLM gnał prosto na nich z prędkością 250 kilometrów na godzinę. Już startował, ale koła jeszcze nie oderwały się od ziemi. Zamarli z przerażenia. – Co ty do cholery robisz?! – krzyknął kapitan. – Zjeżdżaj stąd! Zjeżdżaj! *
Temu zderzeniu nie można już było w żaden sposób zapobiec. Jeden kolos wbił się w drugi. Dziób jednego samolotu uderzył o dziób drugiego, blacha o blachę, człowiek o człowieka. Słychać było okrzyki przerażenia i panikę na pokładach, kiedy pasażerowie zrozumieli, co ich czeka. Byli zupełnie bezsilni. Ogłuszająca eksplozja rozerwała na kawałki zatankowany do pełna samolot linii KLM. Ogromne żółtoczerwone płomienie strzeliły wysoko w szare niebo. Gęsty, czarny dym we mgle przypominał chmurę, jaka tworzy się po wybuchu bomby atomowej. Rozpętało się ogniste piekło, w którym widać było porozrzucane części samolotów, krew, fragmenty ludzkich ciał, strzępy ubrań, słychać było krzyki płonących ludzi, którym udało się wydostać z rozbitych maszyn. Płacz dzieci już zawsze będzie rozbrzmiewał w uszach tej garstki osób, którym udało się przeżyć. Krzyki 583 ludzi, którzy wtedy stracili życie, nigdy już nie zamilkną. W wieży kontroli lotów Fernando stał jak wryty. Był świadkiem najtragiczniejszej katastrofy w historii lotnictwa. * O godzinie szóstej tego samego wieczoru Juan Rivera siedział w kuchni razem z żoną. Wyskrobywał resztki paelli, którą jedli na niedzielny obiad w towarzystwie pary przyjaciół. Paula i Fabiano bawili się z dziećmi sąsiadów na ulicy przed domem, a za oknem świeciło słońce. Znowu zrobiła się piękna pogoda. W radiu leciała muzyka, gdy nagle przerwano audycję, aby podać ważny komunikat. Spiker informował, że w wyniku podłożenia bomby na lotnisku w Las Palmas i konieczności jego zamknięcia na Teneryfie doszło do katastrofy lotniczej. Juanowi wypadł z ręki widelec. Żona spytała, co mu się stało, ale nie był w stanie nic odpowiedzieć.
Ledwo oddychał.
1 Już od kilku dni w radiu ostrzegano przed sztormem. Po najcieplejszym i najbardziej słonecznym Bożym Narodzeniu, jakie pamiętano, nad Atlantykiem przemieszczał się ogromny niż, obejmując swym zasięgiem archipelag wysp u zachodnich wybrzeży Afryki. Na skały w Puerto Rico, gdzie hotele i budynki mieszkalne przylegały do górskich masywów, spadł ulewny deszcz. Na zboczach w pobliżu plaży i portu bieliły się ośrodki turystyczne położone tak blisko siebie, że ledwo można było dostrzec pomiędzy nimi góry. Windy zabierały gości hotelowych do wyżej położonych miejsc, ale osoby bardziej wysportowane codziennie pokonywały schodami trasę do góry i na dół, by dostać się na plażę, do restauracji albo do sklepów. Teraz złocistożółta piaszczysta plaża była pusta, leżaki poukładane w stosy leżały jeden na drugim mocno ze sobą związane, żeby wiatr ich nie porozrzucał. Czarne chmury gnały po niebie, które zaledwie kilka godzin wcześniej było jeszcze idealnie czyste. W porcie stały zacumowane łodzie, jachty i kutry rybackie. Kanaryjskie drewniane łódki wyróżniały się kolorowymi kadłubami na tle coraz to ciemniejszego horyzontu, wyraźnie kontrastując z wypolerowanymi na wysoki połysk luksusowymi jachtami. Łodzie kołysały się niespokojnie na wodzie, ale były tak blisko siebie i tak mocno przycumowane, jakby chciały w ten sposób chronić się przed burzą. Nieco dalej od brzegu wiatr smagał spienione masy wodne, które wznosiły się najpierw na wysokość kilku metrów, a potem pędziły przed siebie.
Niebo stawało się coraz ciemniejsze, wiatr szalał nad dachami domów, przewracał stoliki i krzesła wystawione na ulicach, zrywał markizy przed sklepami i z trzaskiem łamał gałęzie drzew. Deszcz walił w asfalt jak szalony. Jeśli ktoś musiał z jakiegoś powodu wyjść z domu, szybko szedł, skulony, a po ulicach woda płynęła rwącymi potokami. Wielu turystów schroniło się w jednym z licznych pubów w centrum handlowym na obrzeżach Puerto Rico, który niczym nie różnił się od innych placówek tego typu. Z zewnątrz wszystkie one wyglądały jak prostokątny betonowy kompleks budynków ozdobionych neonami próbującymi zwabić turystów napisami: Irish Pub, British Steakhouse, Den norske kro albo Björns frisör. W środku znajdowały się salony tatuażu, tajskie jadłodajnie, angielskie puby, sklepy z tanią odzieżą, okularami przeciwsłonecznymi i pamiątkami, a także jakieś ponure biura i mnóstwo mniej lub bardziej zapuszczonych pubów i restauracyjek, którym chodziło raczej o jak największą sprzedaż jak najtańszego alkoholu, a nie o zapewnienie klientom miłej atmosfery czy dobrego jedzenia. Jeden z najmniejszych lokali na samym końcu centrum handlowego nazywał się raczej niezbyt oryginalnie Szwedzki Pub, mimo to prawie wszystkie stoliki były tam zajęte. Zbliżała się godzina 21. Wielu klientów od paru godzin piło, byli już więc porządnie wstawieni. Właściciel pubu, Fredrik Gren, miał właśnie podać kolejne piwo kilku swoim nadpobudliwym rodakom siedzącym przy jednym ze stolików, kiedy zauważył, że okno w głębi lokalu otworzyło się na wietrze i zaczęło mocno hałasować. Odstawił więc tacę z piwem i podszedł do okna. Chciał je zamknąć, zanim szalejący na zewnątrz żywioł stłucze szybę w drobny mak. Westchnął, usłyszawszy, że jeden ze stałych bywalców lokalu niecierpliwie go woła. Podkręcił głośniej muzykę, chcąc w ten sposób zagłuszyć wycie wiatru dochodzące
z zewnątrz. Dobrze się złożyło, bo Abba śpiewała akurat swoją brzmiącą z hiszpańska piosenkę Chiquitita. Niektórzy klienci wtórowali grupie przy refrenie. Ach, ci turyści, pomyślał. Kiedy tu przychodzą, prawie wszyscy zamieniają się w pijane świnie. Niektórzy przesiadywali tu całymi dniami, tylko gadając bzdury i nie robiąc nic innego. Mieszkali na wyspie od wielu lat, nawet nie zadawszy sobie trudu, żeby choć trochę nauczyć się miejscowego języka albo jakoś zintegrować się z tubylcami czy ich kulturą. Fredrik doskonale rozumiał tych mieszkańców wysp, którzy nie znosili takich turystów. Jednocześnie musiał robić dobrą minę do złej gry, kiedy klienci narzekali, że kanaryjscy kelnerzy nie mówią po szwedzku albo że wkurza ich niefrasobliwe nastawienie Kanaryjczyków do życia, bo a to rzemieślnicy nie przychodzą na czas, a to samochody zatrzymują się na środku drogi, żeby wypuścić grupkę młodzieży czy podwieźć jakąś babcię. W jego pracy kontakt z takimi klientami to była codzienność. Tak już po prostu było i nic nie mógł na to poradzić. Kiwał głową ze zrozumieniem, kiedy się u niego schodzili i zasypywali go swoimi skargami, po czym uśmiechał się i zamieniał z nimi parę zdań. Udawał, że interesują go ich historie, zawsze mniej lub bardziej podobne do siebie, udzielał porad, gdzie mogą wynająć samochód, jakie nocne kluby warto odwiedzić i gdzie mogą zjeść jakieś smaczne szwedzkie dania. Fredrik westchnął, wziął tacę i poszedł z nią w kierunku stolików. Większość jego klientów siedziała w pubie cały dzień. Po ich błędnym spojrzeniu oraz po sposobie, w jaki obmacywali się w poszukiwaniu paczki papierosów, bez problemu rozpoznawał tych, którzy powinni byli zakończyć ten wieczór dużo wcześniej. Dopóki jednak mieli czym płacić, pozwalał im siedzieć. Najczęściej bywali tutaj ci sami ludzie. Niektórzy mieszkali na wyspie cały rok, przeprowadziwszy się na stałe z zimnej północy. Tam sprzedali swoje domy, zostawili pracę,
rodzinę i przyjaciół, aby spełnić swoje marzenie o życiu w wiecznie ciepłym kraju. Inni spędzali na Gran Canarii tylko zimy. Przylatywali tu co roku, przeważnie w październiku, i zostawali aż do Wielkanocy. Czasami pojawiali się też jacyś nowi ludzie, nowe twarze. Być może byli to znajomi albo krewni goszczący z wizytą albo też przybyli tu z braku lepszego zajęcia. Na początku pijackie maratony nawet Fredrika fascynowały. Ludzie potrafili się spotkać koło południa, zamówić kilka piw, a potem siedzieć, pić i gadać o wszystkim i o niczym aż do dziesiątej wieczorem. Często nie przychodziło im nawet do głowy, żeby coś w tym czasie zjeść. Sycił ich alkohol, który był zarówno cwanym łotrem, jak i serdecznym przyjacielem. Kiedy Frederik tak kursował między stolikami, dobiegały do niego strzępy rozmów. Goście obgadywali nieobecnych, rozmawiali o chorobach, pogodzie, jakiejś nowo otwartej restauracji i cenach alkoholu. Wszyscy oni tworzyli swego rodzaju rodzinę, jakiś zlepek przypadkowo pozbieranych osobowości. Wielu nie potrafiło ze swoją egzystencją zrobić niczego bardziej sensownego. Właściwie jedyne, co ich łączyło, to picie. Większość stałych bywalców była już po sześćdziesiątce. Mieli siwe włosy i mniej lub bardziej steraną życiem twarz, skulone ramiona i zmęczone oczy. Twarze zniszczone wieloletnim piciem. Było tam też parę młodszych osób, tuż po czterdziestce. Niektóre kobiety nadal były atrakcyjne i wyglądały jeszcze dość młodo. To z nimi właśnie Fredrik zabawiał się zawsze, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Flirtował i czasem odciągał na bok jedną czy drugą na jakieś małe pieszczoty albo nawet na coś więcej. Stracił już rachubę, ile kobiet zaliczył w którymś z zakamarków pośród szarych ścian centrum handlowego, podczas gdy ich faceci siedzieli przy stolikach kompletnie pijani, ze wzrokiem wbitym w dno kieliszka. Były to takie jego małe przyjemności, dzięki którym był w stanie tu wytrzymać. Chwila podniety, potwierdzenie swej
atrakcyjności, krótka ucieczka od szarej codzienności. Nie miał jakichś większych wyrzutów sumienia wobec własnej żony. Zresztą Hanne też nie była święta. Kiedy usłyszał dźwięk rozbijającego się na podłodze kieliszka, odwrócił się. Cholera, pomyślał, słysząc wybuch śmiechu. Nie po raz pierwszy tego wieczoru ktoś zbił szkło i na pewno też nie po raz ostatni. – Co robisz, ofermo? To Linda, która należała do stałych klientów lokalu, ofuknęła Benkego, swojego męża. Mieszkali w San Agustín, ale często przesiadywali w Szwedzkim Pubie z kilkoma swoimi przyjaciółmi mieszkającymi w Puerto Rico. Wielu uważało ich za przystojnych czterdziestopięciolatków o szpanerskim, choć nieco mylącym wyglądzie. On – wysoki i chudy, w skórzanej kurtce, ze szpakowatą brodą i baczkami, z kolczykiem w uchu i w wytartych dżinsach. Ona – ciemnowłosa, z dużymi kolczykami w uszach, w butach na wysokim obcasie, z obrysowanymi kredką piwnymi oczami i o zamglonym, sennym spojrzeniu. Benke próbował podać żonie paczkę coronasów, ale Linda ją odepchnęła. Odwróciła się do niego plecami, a gdy dostrzegła Fredrika, który wyłonił się zza baru z miotłą i szufelką w rękach, wyraz jej twarzy natychmiast się zmienił i pojawił się na niej figlarny uśmiech. – Benke ma tylko hiszpańskie papierosy – zaczepiła go delikatnym głosem. – Masz może jakieś inne? Fredrik spojrzał porozumiewawczo w stronę Benkego, wygrzebując z kieszeni na piersi paczkę marlboro i podając ją Lindzie. W odpowiedzi obdarzyła go długim, pełnym wdzięczności spojrzeniem. *
Fredrik przyzwyczaił się już do tego, że między jego klientami czasami dochodziło do kłótni, kiedy wypili zbyt dużo alkoholu. Sceny zazdrości również były tu na porządku dziennym. Pobyt na wyspie ograniczał ludzkie horyzonty, nie było więc w nadmiarze powodów do sprzeczek. Kiedy minęła północ, należało powoli zamykać lokal. Fredrik spojrzał w stronę ostatnich klientów, którzy jeszcze siedzieli przy stolikach. Benke dopijał piwo, a Linda kończyła ostatni kieliszek czerwonego wina. Fredrik wyszedł zza baru, wytarł blaty stolików, przy których już nie było gości, pozbierał kieliszki i opróżnił popielniczki. Dosunął krzesła do stolików, co dla wszystkich obecnych było wyraźnym sygnałem, że już czas się zbierać. Benke wstał i Fredrik usłyszał, jak mówi do żony, że muszą już iść. Wyglądała na niezadowoloną, ale także wstała. Kiwnęli Fredrikowi głową na pożegnanie. Linda uparła się jednak, żeby przed wyjściem podejść jeszcze do baru i pocałować właściciela lokalu w policzek. Dała mu przy tym lekkiego kuksańca w tylną część ciała. Fredrik dalej stał bez ruchu i patrzył na nich, aż zniknęli mu z oczu w labiryncie centrum handlowego i migających neonów.