Ankiszon

  • Dokumenty3 512
  • Odsłony228 514
  • Obserwuję250
  • Rozmiar dokumentów4.6 GB
  • Ilość pobrań145 773

Zdarzylo sie naprawde - Publikacja zbiorowa;

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :826.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Ankiszon
EBooki
EBooki prywatne

Zdarzylo sie naprawde - Publikacja zbiorowa;.pdf

Ankiszon EBooki EBooki prywatne Zdarzyło się naprawdę - Publikacja zbiorowa
Użytkownik Ankiszon wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 47 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 261 stron)

WARSZAWA 2012

Spis treści Czas apokalipsy Wojna na gesty, wojna na słowa Pies wielu wojen Gorzkie życie słodkiego Waltera Gruzini w polskich szeregach Zwarci, silni, naćpani Wasilij Błochin, kat Stalina Bond walczył o Polskę Szorstki i bohaterski O dwóch takich, którzy nie zbili kokosów Gilotyna – machina śmierci Chamska i pańska Sprawiedliwość czy hańba? Jak Polacy stworzyli Izrael Numer z ręcznikiem Na ubitej ziemi Gdy ojciec zjadał syna... Sierp czy swastyka Za Polskę i Führera Ostatnia podróż okrągłej głowy Metryczka książki

Więcej na: www.ebook4all.pl

Czas apokalipsy Polaków w Katyniu, Miednoje i Twerze zgładziła perfekcyjna machina śmierci. Mordowano nocą w piwnicach NKWD. Zwłoki ciężarówki wywoziły do wykopanych wcześniej w lesie ogromnych dołów. Potem koparka zasypywała grób i ryła następny. Taśmowo, metodycznie, na zimno. autor Jerzy Skoczylas Major Adam Solski prowadził w Kozielsku pamiętnik. Ostatnie słowa zapisał 9 kwietnia 1940 roku: „Od świtu dzień rozpoczął się szczególnie. Wyjazd karetką więzienną w celkach (straszne!). Przywieziono gdzieś do lasu; coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja. Zabrano zegarek, na którym była godzina 6.30”. Trzy lata później ciało majora Adama Solskiego odkopano w lesie katyńskim. Mordercza przyjaźń W 1939 roku polscy oficerowie powinni byli doskonale wiedzieć, że sowiecka niewola to pewna śmierć. Przecież wielu z nich walczyło w wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1921, a wszyscy mieli świadomość, że ZSRR nie podpisał konwencji genewskiej o traktowaniu jeńców. Mimo to, kiedy 17 września 1939 roku Armia Czerwona napadła na Polskę, marszałek Śmigły-Rydz wydał „dyrektywę ogólną”, aby nie stawiać oporu Armii Czerwonej. Bez walki w sowieckie ręce wpadło aż 250 tysięcy polskich żołnierzy, w tym 15 400 oficerów. Do wyjątków należały próby zrzucania munduru lub ukrywania stopnia oficerskiego. Podoficerowie i jeńcy szeregowi zostali zesłani w głąb Rosji (ponad 180 tys.) lub zwolnieni (ok. 46 tys.). Oficerów i policjantów wywieziono do obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. 28 września Niemcy i ZSRR podpisały „układ o granicy i przyjaźni”. Obie strony zobowiązały się „solidarnie tępić wszelkie polskie poczynania niepodległościowe”. W grudniu 1939 roku w Zakopanem, a w marcu 1940 roku w Krakowie odbyły się w tej sprawie wspólne narady NKWDi gestapo. Obaj agresorzy błyskawicznie wypełnili swe zobowiązania. Masowe deportacje Polaków (łącznie ponad półtora miliona) ZSRR zaczął już 10 lutego 1940 roku, Niemcy zaś w maju tego roku przeprowadziły wymierzoną w polską inteligencję tzw. Akcję AB (od Aussenordentliche Befriedigungsaktion, nadzwyczajna pacyfikacja). Wyrok śmierci na polskich oficerów zapadł 5 marca 1940. Była to decyzja Biura Politycznego KC WKP(b) o „rozpatrzeniu w trybie specjalnym z zastosowaniem kary śmierci przez rozstrzelanie spraw 14 736 jeńców” oraz 11 tysięcy cywilnych więźniów. Dom wypoczynkowy im. Gorkiego...

W Kozielsku (4500 oficerów) i Starobielsku (3900 oficerów) jeńcy mieli teoretycznie znośne warunki. Więzień dostawał 800 gramów chleba i 30 g cukru dziennie. Do tego 1 paczkę tytoniu na 5 dni i 200 g mydła w dniu kąpieli. Jedzono dwa główne posiłki. Rano kaszę z olejem, o 16.00 zupę z tłuszczem (czasami ze śladami mięsa), gulasz, ryby, ziemniaki, kaszę manną, makaron z sosem. Więźniom szybko przejadła się kasza i ryby, mięsa nie było prawie w ogóle, a jeżeli już, to podłej jakości. W Kozielsku w grubych murach klasztornych zimą, mimo pieców, panowało dotkliwe zimno (mróz na dworze przekraczał 40 stopni). Warunki sanitarne były bardzo złe. Dużo więźniów chorowało, brakowało wody. Listy wolno było pisać raz na miesiąc. Więźniowie na początku musieli podać jako swój adres „dom wypoczynkowy imienia Gorkiego” w Kozielsku, co czasem prowadziło do groteskowych nieporozumień. SUKCES ŻUKOWA Z raportów NKWD: „W trakcie konwojowania w transporcie kolejowym 148. samodzielnego batalionu wartownik, chcąc przestraszyć zatrzymaną, która nie przestawała próbować prowadzić rozmowy z przechodzącymi obywatelami, bagnetem skaleczył jej brew. Dowództwo brygady wystąpiło o karę dla winnego. Należy przy tym podkreślić nieprawidłowe działania dowódcy straży kpt. Asiriana. Gdy dowiedział się on, co się stało, wysłał czerwonoarmistę, by przeprosił poszkodowaną zatrzymaną. Dowódca brygady ukarał kapitana za nieprawidłowe postępowanie”. Czerwonoarmista 152. batalionu 17. brygady Szkolnikow 27 czerwca 1940 roku napisał w imieniu zatrzymanej list, który miał być przekazany jej znajomym; list ujawniono podczas rewizji. Dostał za to 3 lata łagru. „21 grudnia 1939 roku na budowie nr 1 [autostrady Nowogród–Lwów] 4 jeńców wojennych próbowało zbiec z konwoju 229. pułku. Konwojenci zastrzelili jednego z uciekinierów i ranili drugiego, pozostali biegli dalej, próbując się schować. Czerwonoarmista Żukow rzucił się w pościg za uciekinierami i nie zważając na mróz, żeby mu było lżej, zrzucił szynel i buty i na 7. kilometrze od miejsca prac zabił pierwszego z uciekinierów wystrzałem z karabinu, a drugiego zatrzymał i przyprowadził do obozu”. Dostał za to 200 rubli. Jeden z oficerów dostał od żony list, że zażywa sobie wywczasów, kiedy cała rodzina niemal głoduje. Potem adres zmieniono na „ZSRR, Kozielsk, skrytka pocztowa 12”. Aura była mniej dokuczliwa w Starobielsku – mróz dochodził „jedynie” do minus 25 stopni. Więźniowie mieli ciepło, tylko około trzeciej nad ranem trochę marzli, zanim rano dyżurni napalili w piecach. Kto nie miał bielizny lub ciepłej odzieży, dostał ją od władz obozowych (były to rzeczy zrabowane w Polsce). Najgorzej było z obuwiem, o które każdy musiał dbać sam. Obóz tonął w błocie, ale więźniowie

ułożyli chodniki z desek. Opieka lekarska była dobra, higiena znośna, nie licząc pierwszych tygodni, gdy plagę stanowiły wszy. Na miejscu znajdowała się biblioteka z książkami propagandowymi. W Ostaszkowie (6570 policjantów) warunki życia były fatalne. Tu też obóz mieścił się w byłym prawosławnym klasztorze na wysepce Stołbnyj na jeziorze Seliger. Pomieszczenia były wyziębione, a jedzenie skąpe. Jeńcy z dnia na dzień opadali z sił. Śmiertelność była znacznie wyższa niż w Kozielsku i Starobielsku. Wielu zachorowało na gruźlicę. ZOstaszkowa już jesienią 1939 roku zaczęto wywozić osoby o predyspozycjach kierowniczych. Od lutego administracja sowiecka rozpowszechniała plotki, że jeńcy zostaną odesłani do Polski, a nawet do Francji. W Starobielsku więźniowie dostali mapkę z trasą podróży przez Mołdawię. Zniecierpliwością oczekiwali na swoją kolej i zazdrościli tym, którzy wyjeżdżali wcześniej. W pierwszych transportach z Kozielska wywieziono generałów, po obiedzie z „kawiorem, winem i kotletami”. Oficerowie żegnali ich szpalerem honorowym. Również strażnicy urządzili im „prawdziwą owację”. Oficerowie starali się rozgryźć system podziału na kolejne grupy, ale uznali, że żadnego systemu nie było, bo przemieszane były wiek, stopnie wojskowe, zawody, miejsce zamieszkania, poglądy polityczne. A system polegał właśnie na starannym wymieszaniu! Każdy transport był zbieraniną byłych żołnierzy, a nie zwartą grupą, która mogłaby na przykład zorganizować opór. RODZINNE TRAGEDIE Tadeusz Raczkowski (dyrektor szkoły rolniczej w Bydgoszczy), jego brat Bogdan wraz z żoną Marią i 19-letnią córką Danutą zostali jesienią 1939 roku rozstrzelani przez Niemców. Syn Tadeusza, por. Janusz Raczkowski, zginął w Katyniu, a zięć, kpt. lotnik Kazimierz Makówka – w Charkowie. * * * Mieczysław Korzeniewski, współzałożyciel Związku Polaków w Niemczech, w 1940 roku został wywieziony wraz z rodziną w głąb ZSRR, do Uzbekistanu. Zmarł 19 lutego 1942 roku w kołchozie koło Karaul (blisko Buchary). Tam też zmarła w 1942 roku jego żona Jadwiga z domu Alkiewicz i córka Aleksandra Korzeniewska, zaś syn Jerzy Korzeniewski – w szpitalu w Krasnowodsku. Dr med. Kazimierz Korzeniewski, lekarz ftyzjatra (pulmonolog), uczestnik powstania wielkopolskiego 1918–1919, więzień Dachau i Sachsenhausen-Oranienburg, został tam zamordowany w 1940 roku. Jego żona Joanna zginęła w obozie koncentracyjnym Ravensbrück w 1945 roku. Adam Korzeniewski, kupiec, radca Izby Przemysłowo-Handlowej w Gdyni, został zamordowany w Księżych Górach

koło Grudziądza między 11 i 20 września 1939 roku wraz z żoną Anną, nauczycielką. Wacław Korzeniewski, kupiec, działacz społeczny w Grudziądzu, ukrywający się w Generalnym Gubernatorstwie przed poszukującymi go w Grudziądzu Niemcami, zmarł 1 marca 1940 roku w Parszowie koło Skarżyska-Kamiennej. Jego syn, ppor. Witold Korzeniewski (ur. 1912), poległ 1 września 1939 roku. * * * Córka gen. broni Józefa Dowbora-Muśnickiego, Agnieszka Dowbor- Muśnicka, została zamordowana przez Niemców w Palmirach koło Warszawy 20 albo 21 czerwca 1940 roku. Jej siostrę, Janinę Lewandowską, z domu Dowbor-Muśnicką, pilotkę szybowcową, spadochroniarza (pierwsza kobieta w Europie, która wykonała skok z wysokości ponad 5 km), zamordowano w Katyniu (jedyna kobieta wśród ofiar zbrodni katyńskiej). Nad grobami czy w piwnicy? W Katyniu ciała leżały warstwami, od sześciu do dwunastu, z rękami ułożonymi wzdłuż ciała lub związanymi z tyłu. Niemal wszyscy zginęli od jednego strzału w tył głowy. Strzelano kulami kalibru 7,65 mm, niemiecką amunicją Geco. Amunicja ta była od końca lat 20. masowo eksportowana do Polski i krajów bałtyckich (Litwy, Łotwy i Estonii). Sowieci zapewne użyli amunicji zdobycznej. Dla niemieckich komisji, badających groby w Katyniu, pochodzenie amunicji było informacją kłopotliwą, jednak jej nie zataiły. Powszechnie uważa się, że jeńców mordowano bezpośrednio nad grobami w pozycji klęczącej lub leżącej. Odkrycie w latach dziewięćdziesiątych grobów polskich jeńców z Ostaszkowa i Starobielska wskazuje, że mogło być inaczej. Więźniów z tych dwóch obozów rozstrzelano w wewnętrznych więzieniach NKWD, w wytłumionych piwnicach, z podłogami wysypanymi trocinami, które wchłaniały krew. W Miednoje pomordowani policjanci często mieli głowy owinięte w płaszcze, aby w trakcie transportu nie sączyła się z nich krew. W Katyniu również natrafiono na takie zwłoki. Ponadto w ustach i tchawicy jednego z polskich oficerów znaleziono tam trociny, co oznacza, że po upadku na podłogę oficer ten jeszcze żył i w ostatnim tchnieniu wciągnął kawałki trocin do ust i tchawicy. W lesie katyńskim znajdowała się willa NKWDz dużymi piwnicami. Po wojnie ją rozebrano, a na jej fundamentach w latach 60. postawiono sanatorium. W piwnicach znajduje się kotłownia centralnego ogrzewania. Polacy, którzy w latach 1994 i 1995 badali groby katyńskie, nie uzyskali zgody na obejrzenie tych piwnic.

Być może w Katyniu rozstrzeliwano i w piwnicy, i nad grobami. Piotr Klimow (w 1940 roku dozorca więzienia NKWDw Smoleńsku): „Niektórych rozstrzeliwano bezpośrednio nad rowem, dających znaki życia dobijano bagnetami”. Iwan Titkow (w 1940 roku był kierowcą NKWD) w 1990 roku opowiedział, że część Polaków zabijano w podziemiach willi NKWD(odgłosy strzałów zagłuszał silnik traktora), a pozostałych w lasku katyńskim. OCALENI Nie wszyscy więźniowie obozów specjalnych zginęli. W marcu 1940 roku NKWD utworzyło w Juchnowie obóz przejściowy (znany jako Pawliszczew Bor), do którego przeniesiono 448 jeńców z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Następnie trafili do obozu w Griazowcu, skąd w 1941 roku wyszli na wolność. Byli to ci, których NKWD oceniło jako zdolnych do służenia ZSRR (część z nich istotnie zadeklarowała pozostanie w Rosji i trafiła do armii gen. Berlinga). W literaturze dotyczącej Katynia tylko półgębkiem wspomina się, że wśród uratowanych byli liczni konfidenci NKWD. „Rozładowanie” Ostaszkowa i Starobielska Mordowanie jeńców z Ostaszkowa trwało od 5 kwietnia 1940 roku. Najpierw pędzono ich partiami z obozu do przystanku kolejowego Soroga, skąd transportowano wagonami więziennymi do Kalinina (Tweru). Ze stacji kolejowej przewożono ich autobusami więziennymi do podziemi siedziby NKWD. Rozstrzeliwano tylko w nocy. Pisał jeden ze świadków, Dimitrij Tokariew: „Pierwszy raz przywieziono 300 ludzi. Okazało się za dużo. Noc była krótka i trzeba było kończyć już o świcie. Następnie zaczęto przywozić po 250”. W świetlicy sprawdzano personalia skazanego („Pytał tylko: nazwisko, imię, rok urodzenia, na jakim stanowisku pracował. To wszystko. Więcej nic – cztery pytania. Po tym przepytaniu nakładali kajdanki i prowadzili dalej – na końcową stację”), następnie skuwano go i przeprowadzano do celi śmierci, w której drzwi i ściany były obite wojłokiem. Dodatkowo przez całą noc pracowały tu głośno jakieś maszyny (wentylatory?), zagłuszając odgłosy strzałów. Zwłoki wynoszono na zewnątrz przez przeciwległe drzwi i układano na samochodach ciężarowych. Samochody wyruszały szosą Moskwa-Leningrad do odległej o 32 km miejscowości Miednoje. Tam na terenie rekreacyjnym kalinińskiego NKWD, na skraju lasu, znajdował się wykopany już przez koparkę dół głębokości 4–6 m, mogący pomieścić 250 zwłok. Trupy rzucano bezładnie z samochodów, po czym koparka przystępowała do ich zakopywania, szykując od razu dół na dzień następny.

System doboru oficerów do wywózki na rozstrzelanie polegał na starannym wymieszaniu! Każdy transport był zbieraniną byłych żołnierzy, a nie zwartą grupą, która mogłaby zorganizować opór Podobnie wyglądały ostatnie chwile więźniów ze Starobielska. Wspomina Mitrofan Wasylewicz Syromiatnikow (ur. 1908, w 1940 roku dozorca bloku wewnętrznego więzienia NKWDw Charkowie): „Do Charkowa przywożono ich koleją w specjalnych wagonach, a następnie tiuremkami, po około 15 ludzi, do więzienia NKWD. Tam ich rewidowano, zabierano bagaże i rosyjskie pieniądze, na które wydawano pokwitowanie, po czym wprowadzano do piwnicy NKWDi rozstrzeliwano. Przyprowadzają do korytarza. Tam ja stoję w drzwiach. Otwieram drzwi: można. Stamtąd – wchoditie. Za stołem siedzi prokurator, a obok komendant Kuprij. Wtedy pytają: nazwisko, imię ojca, rok urodzenia i powiedział – możecie iść. Wtedy od razu »puk« i »poszedł«. A komendant krzyczał »ałło« – co znaczyło: zabierać. Więc zabierałem. Im trzeba było głowy zawijać czymkolwiek, żeby nie krwawiły”. Po rozstrzelaniu ciała Polaków wrzucano do ciężarówek i dowożono do Parku Leśnego, mniej więcej 200 m od szosy biełogradzkiej. „Samochód podjeżdżał do dołu i dwóch ludzi na samochodzie bierze go. Wrzucają, a w dole był [człowiek] i poprawiał. Nie nadążaliśmy z pracą, spaliśmy wszystkiego po 3 godziny”. Zaginieni w akcji Po każdej nocy oprawcy dostawali spirytus. Bezpośrednio po zakończeniu rozstrzeliwania morderców fetowano suto zakrapianymi ucztami. 26 kwietnia 1940 roku Rada Najwyższa ZSRR wydała postanowienie „O nagradzaniu orderami i medalami ZSRR pracowników NKWD”. Następnego dnia „Prawda” opublikowała listę 143 nagrodzonych „Za ofiarny trud”, czyli za likwidację polskich oficerów. To rzeczywiście nie była lekka praca. Tokariew: „Widowisko to najwidoczniej było okropne, skoro Rubanow postradał zmysły, Pawłow – mój pierwszy zastępca – zastrzelił się, sam Błochin – zastrzelił się” (w rzeczywistości zmarł wiele lat później, prawdopodobnie na wylew – przyp. red.). Sam komendant NKWD w Smoleńsku Rubanow wspominał: „Wszyscy mówią, że jestem pijakiem, lecz nikt nie pyta, dlaczego piję. O Panie, ilu ludzi przeszło przez moje ręce, samych Polaków ilu!”. 22 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki, już 16 lipca zajęli okolice Katynia. 30 lipca w Londynie premier polskiego rządu Władysław Sikorski podpisał umowę z rządem ZSRR, który zgodził się na utworzenie na jego terytorium Armii Polskiej oraz ogłosił „amnestię” dla uwięzionych Polaków. Do dowództwa polskiej armii w Buzułuku zaczęli tysiącami napływać ochotnicy, ale tylko nieliczni oficerowie. 3 grudnia Józef Stalin, na natarczywe pytania gen. Sikorskiego, odpowiedział, że poszukiwani polscy oficerowie wrócili do domów albo uciekli do Mandżurii. Latem 1942 roku Polacy pracujący przymusowo w okolicach Smoleńska dla organizacji Todt

dowiedzieli się od miejscowej ludności, że w lesie katyńskim leżą polscy oficerowie rozstrzelani przez NKWD. W lutym 1943 roku zainteresowali się tym Niemcy. Zaczęto ekshumację. 11 kwietnia 1943 roku berlińskie radio podało pierwszy oficjalny niemiecki komunikat w sprawie zbrodni katyńskiej. Pod koniec kwietnia do Katynia przybyło 12 specjalistów medycyny sądowej ze Szwajcarii i krajów okupowanych przez Niemcy. Mimo to komisja miała swobodę badań. W jej skład wchodził Węgier dr Orsós, który w 1941 roku opublikował pracę naukową o tym, że można dość dokładnie określić czas śmierci człowieka na podstawie dekalcyfikacji (odwapnienia) mózgu. SAMOBÓJCZY HONOR Wspominał st. bombardier Józef Ksieniewicz (1918–2000): [podczas transportu] „Wśród nas była jedna kobieta w mundurze wojskowym, ładna blondynka, (...) łatwo mogła uciec, ale była z tego dumna, że dzieli los z żołnierzami. (...) Wystarczyło zmienić płaszcz na cywilny i nikt by jej nie rozpoznał. (...) Korzystając z zamieszania, szybko poszedłem do baraku oficerów i znalazłem [porucznika] Rymaszewskiego, żeby dołączył do nas. Mógł to zrobić, gdyż miał mundur polowy bez żadnych dystynkcji. Jedynie buty oficerki mógł zamienić ze mną (...), ale jakiś pułkownik wdał się w rozmowę i powiedział, że honor oficerski nakazuje mu zostać”. Komisja pracowała 3 dni. Przesłuchała okolicznych mieszkańców, przeprowadziła sekcję 9 uprzednio nienaruszonych zwłok oraz przebadała 982 ciała ekshumowane wcześniej. Oprócz tego badania prowadziła też komisja techniczna Polskiego Czerwonego Krzyża, wysłana tam na żądanie Niemców, ale działająca w tajnym porozumieniu z Armią Krajową. Wszystkie komisje orzekły, że ofiary zabito i pogrzebano trzy lata przed ekshumacją, w przybliżeniu wiosną 1940 roku Dowody na to były wielorakie: analiza lekarska ciał (stopień zwapnienia czaszek i mózgowia, zmiany w mięśniach), daty ostatnich zapisków w pamiętnikach, daty w sowieckiej prasie i dokumentach wydanych przez władze sowieckie (nie znaleziono daty późniejszej niż 6 maja 1940 roku), wiek posadzonych na grobach sosen. Poza tym zabici mieli na sobie zimowe mundury, a w grobach nie było martwych owadów, co wykluczało sowiecką wersję, iż zrobili to Niemcy latem lub wczesną jesienią 1941 roku. Jerzy Skoczylas Dziennikarz. Pracował m.in. w polskiej sekcji BBC, RMF FM i „Gazecie Wyborczej”. Autor książki „II wojna światowa. Katyń”, współautor wywiadu-rzeki „Generał Kiszczak mówi prawie wszystko”.

Wojna na gesty, wojna na słowa Zwycięstwo w II wojnie światowej tylko po części wynikło z lepszego uzbrojenia i większych sił zbrojnych. Alianci byli lepsi w wojnie na podstępy. autor Andrzej Gass Zaskoczenie i wprowadzenie w błąd przeciwnika stanowi w każdej wojnie jedno z podstawowych zadań; stąd różnego rodzaju ruses de guerre (z francuskiego: podstępy wojenne – przyp. aut.) odgrywały znaczną rolę w niemal wszystkich kampaniach i to już od czasu konia trojańskiego – napisał brytyjski generał, lord Hastings Lionel Ismay, szef sztabu przy premierze Winstonie Churchillu. II wojna światowa też zaczęła się od oszustwa, jakim była prowokacja gliwicka – Niemcy zajęli radiostację, podszywając się pod powstańców polskich. Zkolei Brytyjczycy przez całą wojnę ukrywali, że czytają niemieckie tajne szyfry. Stało się tak dzięki polskim kryptologom, których szefowie w lipcu 1939 roku przekazali wysłannikom francuskiego i angielskiego wywiadu niemiecką maszynę szyfrującą Enigma oraz „bomby kryptologiczne” – urządzenia umożliwiające odczytywanie fragmentów szyfrów. Po wybuchu wojny polscy kryptolodzy trafili do Francji, a po kapitulacji tego kraju wylądowali w Anglii. Niemcy uważali, że Enigma tworzy szyfry nie do złamania. Działała na zasadzie zbioru walców z literami, które odpowiednio zaprogramowane dawały miliardy kombinacji. Podczas wojny nawet kilka razy dziennie zmieniano podstawowy klucz szyfrowy. Genialny angielski matematyk Alan Turing wymyślił coś w rodzaju komputera, naśladującego pracę Enigmy. Urządzenie otrzymało kryptonim „Ultra” i pozwoliło odczytywać niemieckie depesze. Frederick W. Winterbotham, kierujący w latach wojny zespołem odczytującym niemieckie szyfry w ośrodku w Bletchley Park pod Londynem, napisał: „Wszystkie nasze plany operacyjne, które opracowywaliśmy w czasie wojny, opierały się o znajomość aktualnej sytuacji przeciwnika. Prawie wszystkie dokładne informacje otrzymywaliśmy za pośrednictwem »Ultry«”. Propagandowa wojna Jak podaje Władysław Kozaczuk w książce „Tajna wojna w eterze” (Warszawa 1977), Joseph Goebbels, minister propagandy Trzeciej Rzeszy, uważał, że dywersja radiowa jest „czwartego rodzaju siłą zbrojną”. Zalecał: „tajna radiostacja musi czynić wszystko, aby spowodować nastroje paniki”. Przed atakiem na Francję zaczęła nadawać radiostacja „La Voixde la Paix” (Głos pokoju) w imieniu „patriotów” przeciwnych udziałowi Francji w wojnie. Inna rozgłośnia, „Radio Humanité”, nawoływała do strajków. Brytyjczycy też uruchomili dywersyjne radiostacje. Kierował nimi dziennikarz Sefton Delmer, który

mówił jak rodowity Niemiec i poznał większość hitlerowskich przywódców, gdy był korespondentem w Berlinie. Jego rozgłośnie nadawały w imieniu rzekomej opozycji, wiernej führerowi, ale krytycznej wobec partyjnych dygnitarzy i nieudolnych dowódców. Jedną z tajnych radiostacji Delmera była „Gustav Siegfried Eins”. Przemawiała w imieniu opozycjonistów z Wehrmachtu. Zkolei „Soldatensender Calais” (Wojskowa rozgłośnia Calais) codziennie podawała, jakie miasta niemieckie zostały zbombardowane i ile było ofiar. Przed inwazją na Normandię straszono, że alianci mają pocisk fosforowy, który przebija pancerze czołgów oraz bunkrów i wypala wszystko w ich wnętrzu. Dywersyjną propagandę uprawiali też Polacy. „Akcja N” (Akcja Niemcy) została zorganizowana przez AK. Jeden z wydziałów „Akcji N” zajmował się tworzeniem „moralnego niepokoju” wśród niemieckiego wojska i administracji w okupowanej Polsce. Wydawano czasopisma w języku niemieckim. Rzekomo stanowiły one głos antyhitlerowskiej opozycji. W 1941 roku z datą primaaprilisową tygodnik „Erica” donosił: „Dnia 1 kwietnia Führer urodził w swej Kwaterze Głównej tęgiego i zdrowego chłopca. Chwila ta ma epokowe znaczenie nie tylko dla Wielkich Niemiec, ale także dla całego świata. Po raz pierwszy w historii mężczyzna bez pomocy kobiety wydał na świat dziecko! Narodzie Niemiecki! Od chwili obecnej masz dwóch führerów! W ten sposób ostateczne zwycięstwo jest zapewnione. Heil Hitler i Syn!”. Oszukać wroga „Siła i podstęp to dwa podstawowe elementy sztuki wojennej” – twierdzi William Breuer, autor książki „Największe oszustwa w drugiej wojnie światowej” (Warszawa 2002). Winston Churchill zalecał swemu sztabowi, aby zawsze „zmylić przeciwnika najmniej sześcioma manewrami maskującymi”. W notatce „O strategicznym i taktycznym kamuflowaniu umocnień obronnych” napisał: „Na jedno prawdziwe działo powinny przypadać 2 lub 3 fałszywe”. Podobnie myśleli Rosjanie. Walentyn Biereżkow, osobisty sekretarz Stalina i tłumacz, opisał, jak Stalin wyjaśniał na konferencji Wielkiej Trójki sukcesy wojsk radzieckich: „Zwodzimy przeciwnika, sporządzając makiety czołgów, samolotów, budując pozorowane lotniska itp. Za pomocą traktorów makiety te następnie wprowadza się w ruch. Wywiad przeciwnika donosi swemu dowództwu o przesunięciach (...). Ponadto zwodzi się przeciwnika za pomocą radia. W rejonach, w których nie zamierza się nacierać, stacje radiowe wywołują się wzajemnie. Przeciwnik dokonuje namiarów ujawnionych stacji, odnosząc wrażenie, że znajdują się tam wielkie związki taktyczne. Niekiedy samoloty nieprzyjacielskie w dzień i w nocy bombardują miejscowości w istocie zupełnie puste. Równocześnie tam, gdzie faktycznie przygotowuje się natarcie, panuje absolutny spokój”. „Wszystkie wojenne podstępy i fortele są w gruncie rzeczy jedynie wariantami albo udoskonalonymi przeróbkami kilku prostych tricków stosowanych od niepamiętnych czasów, gdy tylko człowiek zaczął polować na człowieka. Zasada leżąca u podstaw wszystkich podstępów uczy, by wróg skupił swoją uwagę na tym, co strona przeciwna chce mu podsunąć, nie dostrzegł zaś tego, czego nie powinien zauważyć. Jest to ta sama zasada, którą wykorzystuje każdy zręczny sztukmistrz” – napisał generał Archibald Wavell, w latach 1939– 1941 dowódca wojsk brytyjskich na Bliskim Wschodzie. Aliantom sporo krwi napsuły nocne naloty na port w egipskiej Aleksandrii. Generał Wavell polecił więc majorowi Goeffreyowi Barkasowi, szefowi służb maskujących, aby „coś wymyślił”. Barkas przed wojną był producentem filmowym; teraz pracowali dla niego m.in. filmowi specjaliści od tricków. Był wśród nich iluzjonista Jasper Maskelyne, który zaproponował, aby nocami, gdy nadlatują niemieckie samoloty, „przesuwać” port o półtora kilometra w bok. Zbudowano

z ziemi, drewna i płótna makietę portu w innym miejscu. Zamontowano światła identyczne jak w Aleksandrii. Gdy zbliżały się niemieckie samoloty, wygaszano światła w prawdziwym porcie, a zapalano w fałszywym. W dzień prawdziwa przystań była przykryta siatkami maskującymi, za to w fałszywej dymiły atrapy ruin. Sztuczka okazała się na tyle dobra, że niemieckie lotnictwo dziewięć razy zbombardowało fałszywy port. W ocenie „Encyklopedii szpiegostwa” (Warszawa 1993) w 1943 roku Brytyjczycy przeprowadzili także „jedno z najlepiej zainscenizowanych oszustw w czasie drugiej wojny”. Operacja nosiła kryptonim „Mincemeat” (z angielskiego: Mielone mięso, Mielonka), a zatwierdził ją Churchill. W małej miejscowości hiszpańskiej Huelva, 30 kwietnia 1943 roku, wyłowiono z morza ciało brytyjskiego oficera. Miał na sobie lotniczą kamizelkę ratunkową i kurierską walizeczkę, przypiętą łańcuszkiem do pasa. Był w niej m.in. list zastępcy szefa brytyjskiego sztabu generalnego sir Archibalda Neya do generała Herolda Alexandra. Zlistu wynikało, że najbliższa inwazja zaplanowana jest na wybrzeża Grecji i Sardynii, a na Sycylii będzie atak kamuflujący. Hiszpanie fotokopie dokumentów przekazali Niemcom. Hitler nakazał przerzucenie kilku dywizji z Francji i Rosji na Korsykę, Sardynię i do Grecji. Aliancki desant wylądował w nocy z 9 na 10 lipca 1943 roku na Sycylii. Ciało „majora Martina” (nazwisko jego do dziś jest nieznane) podrzuciła u wybrzeży Hiszpanii brytyjska łódź podwodna. PRAWDZIWY „Q” Ad 1941 roku w specjalnych laboratoriach, na potrzeby SOE w (Kierownictwa Akcji Specjalnych), fachowcy z różnych dziedzin produkowali gadżety zwane „Q”. Podczas pierwszej wojny światowej tak określano okręty wojenne, „ucharakteryzowane” na statki handlowe. Pomysłowego twórcę takich przedmiotów, Charlesa Frasera-Smitha (1904– 1999), nazywano „magikiem od specjalnej broni”. Powstały wtedy między innymi: skrytka na mikrofilmy w sznurowadłach; strzelające – damska szminka, pióro i ołówek; papierosy z materiałem zapalającym; bomby w butelkach z mlekiem, w bryłach węgla i kawałkach drewna. Jan Fleming, przyszły twórca agenta 007, służył podczas wojny w wywiadzie i poznał Frasera-Smitha, który stał się inspiracją dla postaci „Q” – genialnego naukowca tajnej służby z książek i filmów o Bondzie. Majstersztyk dezinformacji Ukoronowaniem fałszywek wojennych było zamaskowanie operacji „Overlord” (inwazja wojsk alianckich na Normandię). Anglicy wykorzystali do tego podwójnych agentów. Operacjami z ich udziałem kierował specjalny komitet. System nazwano „Podwójny Krzyż”. Pod koniec wojny angielski kontrwywiad kontrolował 120 podwójnych agentów. Jednym z najważniejszych był Dušan Popow – „Tricycle”. Jugosłowiański

inżynier, agent Abwehry, zgłosił się do Anglików z propozycją współpracy. Kierował trzema podwójnymi agentami. Popow (zmarł w 1981 roku) – playboy, kobieciarz – był prototypem Jamesa Bonda. W ostatniej wojnie podstęp rozwinięto do skali przemysłowej: budowano sztuczne miasta, z palca wysysano pancerne armie Hiszpan Juan Pujol w historii drugiej wojny światowej zapisał się jako „Garbo”. „Koneserzy podwójnej gry uważali zawsze, że przypadek »Garbo« jest najwspanialszym przykładem ich sztuki” – oceniał jeden z członków komitetu John Masterman. „Garbo” stworzył fikcyjną siatkę szpiegowską składającą się z 14 agentów i 11 informatorów. Niemcy przyznali mu wysokie odznaczenie. Takie samo dostał od Brytyjczyków. Ważnym podwójnym agentem był także „Brutus”, polski lotnik Roman Czerniawski. Jego meldunki osobiście czytał Hitler. Alianci „podrzucili” Niemcom informacje o tym, że inwazja nastąpi w rejonie Pas-de-Calais. „Wykonano wiele pozorowanych ruchów wojsk, budowano atrapy różnych obiektów, co także miało wskazywać, że główne operacje desantowe będą miały miejsce właśnie na tym terenie” – piszą A. Czachorowski i K. Gruenberg w książce „Szpiedzy Hitlera” (Warszawa 1997). „Garbo” i „Brutus” – rzekomy oficer łącznikowy w sztabie generała Eisenhowera – stworzyli w meldunkach fikcyjną amerykańską armię inwazyjną, gotową do desantu w rejonie Pas-de-Calais. 6 czerwca 1944 roku Niemcy czekali tam na aliantów, którzy wylądowali gdzie indziej. Andrzej Gass Dziennikarz, varsavianista, pisarz. Znawca problematyki kryminalnej międzywojnia. Publikował w „Życiu Warszawy” i „Kulisach”. Autor książki „Zagadki minionego stulecia”.

Pies wielu wojen Jan Zumbach to jeden z tych bohaterów narodowych, którzy w ogóle nie pasują na pomniki. Jeden z dowódców Dywizjonu 303 był po wojnie awanturnikiem, najemnikiem w złych sprawach i pospolitym przestępcą. autor Jakub Mielnik Jest sierpień 1971 roku. Generał Edwin Rozłubirski, pierwszy komandos PRL, maszeruje w stronę sklepu Jedności Łowieckiej przy ulicy Kruczej w Warszawie. Sezon na kaczki za pasem, więc w sklepie tłum. Tworzą go partyjni bonzowie, dygnitarze bezpieki, wojskowi i gwiazdy PRL-owskiej palestry. Wśród kupujących Rozłubirski dostrzega Stanisława Skalskiego, słynnego lotnika z czasów bitwy o Anglię, który w latach stalinowskich ledwo wywinął się od stryczka. Towarzyszy mu starszy mężczyzna o ogorzałej i czerstwej twarzy. – Jestem pułkownik Jan Zumbach – przedstawia się mężczyzna. Rozłubirskiemu nie trzeba więcej informacji. Zumbach to legenda polskich lotników RAF i jeden z dowódców Dywizjonu 303. Cała trójka szybko przenosi się na wódkę do hotelu Bristol, gdzie Zumbach – obecnie obywatel szwajcarski – wynajmuje pokój. Do towarzystwa dołącza Tolo Łokuciewski, inny as z Dywizjonu 303, znienawidzony przez mieszkających na Zachodzie kolegów za to, że został attaché wojskowym PRLw Londynie. Rozmowa dotyczy interesów. Rozłubirski dowiaduje się, że Zumbach czyści magazyny LWP z nadwyżek broni i sprzętu, który sprzedaje potem do krajów trzeciego świata, gdzie nie brak rebeliantów. Po kilku wódkach polski Szwajcar składa Rozłubirskiemu lukratywną propozycję wyjazdu do Afryki. – A co miałbym tam robić? – pyta zwolniony właśnie ze służby spadochroniarz, odznaczony Virtuti Militari za udział w Powstaniu Warszawskim, uczestnik inwazji na Czechosłowację w 1968 roku. – Dostaniesz kilkudziesięciu bandytów z całego świata, chwycisz ich za mordy i będziesz palił oporne wioski – mówi wprost Zumbach. W Afryce – od Katangi w Kongo po nigeryjską Biafrę – ten bohater powietrznej bitwy o Anglię znany jest jako Mister John Brown, najemnik, który potrafi każdego latającego grata zamienić w sprawną maszynę bojową. Rozłubirski nie spodziewał się takiego obrotu spraw – oficer miałby stać się bandytą? Jednak Zumbach nie miał takich oporów. Urodzony w podwarszawskim majątku syn spolonizowanego Szwajcara we wrześniu 1939 roku wyrusza do Rumunii po samoloty, które rzekomo mają dostarczyć Francuzi. Tułaczka kończy się w Wielkiej Brytanii w Dywizjonie 303. Powietrzna bitwa o Anglię to dla niego 13 zwycięstw w powietrznych pojedynkach. Rok 1945 zastaje go w stopniu pułkownika RAF, dowódcy 3. Polskiego Skrzydła Powietrznego.

Nadciąga nieuchronny koniec wojny. Przesiadujący w londyńskim klubie Wellington lotnicy nie są w najlepszych nastrojach: „Podczas wojny towarzyszyły nam tu zazwyczaj piękne, czule nas obejmujące damy. Teraz po apetycznych pupciach, prężących się ku naszym głodnym rękom, ani śladu. Dawni weseli bohaterowie mają teraz kłopoty” – wspomina po latach Zumbach. Na przemytnicznym szlaku – „Pod koniec wojny przemyt z kontynentu na Wyspy Brytyjskie był dla wielu lotników RAF świetnym sposobem na dorobienie do żołdu” – mówi dr Jerzy Pawlak, historyk, zajmujący się dziejami polskich sił powietrznych na Zachodzie, a prywatnie znajomy Zumbacha. Ten ostatni przemyca diamenty na zlecenie poznanego przy kieliszku w klubie Wellington Adama Schulmanna, którego krewni mają w Antwerpii szlifiernie drogich kamieni. Latający regularnie do Belgii pułkownik RAF, którego jednostki stacjonują na kontynencie, jest idealnym wspólnikiem w interesach. Do chwili zwolnienia z RAF Polak gromadzi na koncie pokaźną jak na owe czasu sumkę kilku tysięcy funtów. W 1946 roku rząd brytyjski przystępuje do rozwiązywania cudzoziemskich oddziałów Jej Królewskiej Mości. Polscy weterani, których nie dopuszczono nawet na paradę z okazji zwycięstwa nad Hitlerem, dostają po 200 funtów odprawy. Dla wielu z nich życie w cywilu to kompletna porażka. Legendarny spadochroniarz generał Sosabowski kończy jako robotnik w fabryce silników elektrycznych. Generał Maczek zostaje barmanem w jednym z edynburskich hoteli. Krasnodębski, as myśliwski i pierwszy dowódca Dywizjonu 303, pracuje jako taksówkarz w Kapsztadzie, a potem przy taśmie fabryki telewizorów w Toronto. Piloci, którzy jak Tolo Łokuciewski czy Stanisław Skalski decydują się na powrót do Polski, trafiają do stalinowskich katowni. Zumbacha nie będzie dotyczył żaden z tych życiorysów. Po zwolnieniu z wojska, jako Szwajcar z pochodzenia, dostaje helwecki paszport i jedzie do Francji. Tam wraz z kilkoma kolegami z RAF zakłada lotnicze przedsiębiorstwo taksówkowe Flyaway Ltd. Możliwości wydają się ogromne. Europa leży w gruzach. Szlaki handlowe i transportowe nie istnieją, a odbudowujący się kontynent potrzebuje dosłownie wszystkiego. Oficjalnie Flyaway wozi stęsknionych za urokami kontynentalnej Europy bogatych Brytyjczyków – przez Paryż do Cannes i na Korsykę. Jednak w zmyślnie ukrytych skrytkach po wyłączeniu silników słychać także tykanie automatycznych zegarków, których mechanizmy wzbudziły wibracje w czasie lotu. Na pomysł tego interesu wpada wspólnik Zumbacha z Flyaway Ltd. Fryderyk Ebel, polski Żyd, który przeżył okupację w Paryżu z ufarbowanymi na blond włosami i fałszywymi dokumentami. Ebel wie, że Francuzi mają spore ilości przedwojennych funtów szterlingów. Banknoty wycofano z obiegu, a francuskie banki nie chcą ich wymieniać na nowe z obawy przed powszechnymi w czasie wojny niemieckimi fałszywkami. Spółka Flyaway Ltd. zaczyna skupować stare funty za 30 proc. wartości. Gotówka ląduje pod fotelami kupionego za bezcen pasażerskiego Proctora, którym Zumbach lata regularnie do Londynu. Stałym pasażerem na tej trasie jest Adam Schulmann, ten sam, któremu pilot pomagał przemycać diamenty z Anglii do Antwerpii. Teraz Schulmann ma przefarbowane włosy, cienki latynoski wąsik i nazywa się Don Antonio del Sores. Jego paszport dyplomatyczny konsula honorowego Puerto Rico ułatwia przemknięcie się przez brytyjskie kontrole. W Anglii stare funty bez problemu wymienia się w bankach na nowe i to w stosunku jeden do jednego. Gotówka leci potem do Szwajcarii, gdzie wymieniana jest na zegarki, które piloci odsprzedają następnie

francuskim jubilerom. Ci płacą starymi funtami, oczywiście po odpowiednio niskim kursie. Potem fałszywki lecą do Anglii, wymieniane są na nowe funty, za które Zumbach i spółka kupuje w Szwajcarii nowe zegarki, leci z nimi do Paryża, i tak w kółko. – „W pewnym momencie niemal każdy fotel w samolocie miał tapicerowanie ze stufuntowych banknotów” – wspomina potem Zumbach. Hagana, oszuści, wino i kobiety Pod koniec lat 40. dobra passa Flyaway Ltd. zaczyna się kończyć. Złote czasy powojennego chaosu dobiegają końca i dla przemytników nastają ciężkie czasy. Zumbachowi udaje się jeszcze trochę zarobić na przemycie żydowskich ochotników z tajnych organizacji bojowych – Irgun i Hagana na wojnę z Arabami w Palestynie. Bojownicy jadą walczyć o państwo Izrael, a Zumbach robi przy okazji własne interesy. Poza cynglami z Hagany szmugluje też do Palestyny złote brytyjskie suwereny. Interes jednak nie wypala, bo okazuje się, że odbiorcami mają być Arabowie, którzy potrzebują złotych monet na ofiary składane w czasie pielgrzymki do Mekki. Problem w tym, że do Mekki kobiety nie mają wstępu, nawet w postaci wizerunku królowej Wiktorii, wybitej na suwerenach. Za 3 tysiące dolarów 52-letni weteran Dywizjonu 303 siada za sterami bombowca i likwiduje szefa sztabu wojsk nigeryjskich Wkrótce potem spółkę okrada wspólnik Adam Schulmann. Któregoś dnia farbowany konsul Puerto Rico zgarnia 50 tysięcy funtów i znika gdzieś w Ameryce Łacińskiej. Zumbach i Ebel przez kilka tygodni ganiają go po Brazylii, w końcu poddają się. Po powrocie do Europy Ebel ginie w Alpach podczas ucieczki przed włoskimi celnikami. Pozbawiona głównego stratega spółka Flyaway Ltd. przenosi się do francuskiego Maroka. Bazą Zumbacha staje się Tanger, przemytnicza stolica północnej Afryki. Amerykańskie papierosy, złoto, broń, ludzie płyną tamtędy szeroką rzeką. – „To było zabawne miasto. Po przylocie przemykałem nisko nad Place de France. Goście Café Normandie wylegali na taras i machali mi, wiedzieli, że oto przybywam ja, latający przemytnik. Po półgodzinie siedziałem wśród nich z kuflem duńskiego piwa” – wspomina potem lotnik, którego zaczyna opuszczać szczęście. Traci cały statek papierosów, wyrzuconych do morza z obawy przed celnikami. Przy próbie przemytu do Francji 120 kilogramów złota omal nie zostaje aresztowany. W początku lat 50., po raz pierwszy od 1939 roku, Zumbach ma przerwę w życiu na krawędzi. Przyjmuje spokojną posadę dyrektora fabryki ręczników w Chartres, a w 1955 roku otwiera w Paryżu dyskotekę. Club Saint-Florentin okazuje się sukcesem. Dawni kompani z przemytniczych czasów ściągają

do klubu jak muchy do miodu, by popijać i podrywać kobiety, tłumnie odwiedzające popularny lokal. – „Co jakiś czas opuszczałem moją hałaśliwą piwnicę, wynajmowałem samolot turystyczny i podziwiałem z powietrza wspaniałe wieże kościołów w Poitiers, Angoulême i Perigeux. Potem znów zanurzałem się w noc, muzykę pop i strumienie whisky – życie rujnujące siły” – wspomina później. Zaczyna tracić smukłą sylwetkę pilota. Rośnie mu brzuch. Zatrudnia nawet chińskiego masażystę dla zachowania formy. Wreszcie pod koniec 1961 roku pojawia się okazja do zrzucenia zbędnych kilogramów i rozprostowania kości. W klubie Zumbacha pojawia się ktoś z bardzo lukratywną propozycją. Air Katanga W początkach stycznia 1962 roku elegancki genewski hotel des Bergues, przed wojną odwiedzany chętnie przez dygnitarzy Ligi Narodów, roi się od nowych gości. Całe trzecie piętro wynajmuje świta Mojżesza Czombe, samozwańczego prezydenta Katangi. Katanga to bogata w minerały i zamożnych białych plantatorów prowincja Konga, która zbuntowała się przeciwko dryfującym w stronę komunizmu władzom centralnym. To wystarczający powód, by firmy eksploatujące kopalnie Katangi wyłożyły krocie na wystawienie zaciężnej armii. Czombe przyjeżdża do Szwajcarii rekrutować kondotierów. Wojenne wyczyny Jana Zumbacha robią wrażenie nie tylko na panu prezydencie, ale też na księgowych belgijskiego koncernu górniczo-hutniczego Union Minière de Haute Katanga, który finansuje rebelię. Po krótkiej audiencji u Czombego Zumbach opuszcza genewski hotel z kontraktem najemnika. Ma dostarczyć do Afryki partię samolotów i stanąć na czele sił powietrznych Katangi. Zumbach skrzykuje grupkę pilotów, wśród nich kolegów z polskich dywizjonów RAF: Kurowskiego i Łanowskiego, zbiera eskadrę starych samolotów szkoleniowych i okrężną drogą przez Lizbonę i Angolę dociera do Kolwesi, dużego ośrodka górniczego i bazy białych najemników w Katandze. Ściągają tam setki poszukiwaczy przygód z całego niemal świata, by walczyć dla Czombego. – „Brody po kolana, taśmy z nabojami na piersi, granaty za pasem, zwinięte w dół skarpety, no i zawsze krótkie spodenki, tak krótkie, że aż im jaja na wierzch wyłaziły. Pełno było wśród nich alkoholików, włóczęgów, a także – co mnie naprawdę zaskoczyło – narkomanów i pederastów. Mówiąc krótko, były to męty niezasługujące na miano żołnierzy” – wspominał katangijskie psy wojny Mad Mike Hoare, irlandzki komandos, jeden z tych, którzy stali się legendą afrykańskich wojsk zaciężnych. Ta malownicza zbieranina wyłoniła prawdziwą elitę kondotierów XXwieku. Poza Hoare w Kongo zaczynali swoje burzliwe kariery Francuz Bob Denard czy belgijski major i plantator Jean „Black Jack” Schramme. A także Mister John Brown, bo pod takim przydomkiem zyskał w Afryce najemniczą sławę były dowódca z Dywizjonu 303. Zumbach szybko zaprzyjaźnia się ze Schramme’em. Ceni go za dyscyplinę, wysokie morale i porządek, jaki zaprowadza na kontrolowanych przez siebie terenach. Razem urządzają masakrę Balubów – uzbrojonych we włócznie półnagich wojowników, którzy za punkt honoru poczytują sobie oczyszczenie Konga z białych osadników. Piechota Schramme’a wskazuje cele. Potem nadlatuje Zumbach, zrzucając sporządzane w warsztatach Union Minière bomby, załadowywane granatami ręcznymi, które robią z tubylców prawdziwą sieczkę. Ci, którzy przeżyją i nie uciekną, wpadają w ręce najemników Schramme’a. Liczba ofiar – tysiące. Mister John Brown szybko orientuje się, że na dostawach broni zarabia się w Katandze lepiej niż na jej wykorzystywaniu. Proponuje rozbudowę prymitywnej floty powietrznej Katangi, na co władze chętnie przystają. Zaopatrzony przez Czombego w pełnomocnictwa na zakup sprzętu lotniczego Zumbach pisze: „Byłbym

ostatnim durniem, gdybym nie starał się wyciągnąć z tego korzyści”. Niestety interesy idą coraz gorzej. Union Minière zwleka z kolejnymi wpłatami, a pośrednicy w Angoli i Francji zwlekają z dostawami. Pod koniec 1962 roku kończy się zabawa w wojnę. Sprowadzone przez ONZodrzutowe samoloty SAABze szwedzkimi pilotami w ciągu kilku dni niszczą skromne siły powietrzne Zumbacha na ziemi. Pod naporem sił rządowych Czombe wieje za granicę. Wraz z nim znika samozwańcza Katanga i szansa na wypłatę honorariów najemnikom. Samemu Zumbachowi Czombe jest winny ponad milion nowych franków – w tamtym czasie była to astronomiczna suma pieniędzy. By związać koniec z końcem, przyjmuje zlecenie na wywiezienie z targanego wojną domową Konga 22 tysięcy karatów diamentów, należących do Alberta Kalondshi, kacyka bogatej w kamienie szlachetne prowincji Kasai. Mimo wypłacenia zaliczki, wynajęcia samolotu, a nawet wybudowania w Kasai specjalnego pasa startowego dla Zumbacha, do transakcji nigdy jednak nie dochodzi. Bez grosza przy duszy Mister John Brown powraca do swojej szwajcarsko-polskiej tożsamości emerytowanego pułkownika RAF i spokojnego życia paryskiego restauratora. Napalm w Biafrze Pewnego majowego poranka roku 1967 w lokalu na Champs Elysées, którego właściciel dorabia sobie, także handlując samolotami, pojawia się klient, poszukujący pilnie niedrogiego bombowca. Właściciel lokalu jedzie do Bretigny sur Orge, gdzie jest skład wycofanego z użycia amerykańskiego sprzętu wojskowego, i za 25 tysięcy dolarów kupuje dobrze utrzymany, choć pozbawiony uzbrojenia, dwusilnikowy B-26. Zamówienie obejmuje też dostarczenie samolotu do Lizbony. W ten sposób Jan Zumbach, bo o nim mowa, wplątuje się w kolejną afrykańską wojnę. Pośrednik rezyduje w hotelu Ritz w Lizbonie, która jest wówczas głównym punktem zaopatrzeniowym dla rebeliantów z nigeryjskiej prowincji Biafra. Walczący z muzułmańskimi wojskami federalnymi chrześcijańscy Ibo z Biafry płacą za broń ropą – to w Biafrze ulokowana jest większość afrykańskich złóż tego surowca. Z AMOREM NA SKRZYDLE Polskie orły z Dywizjonu 303 podczas bitwy o Anglię zdobyły nie tylko sławę, ale i dziesiątki serc niewieścich. Zumbach wspominał, jak to podczas jednego z licznych przyjęć, urządzanych na cześć lotników, został zaproszony do sypialni angielskiej piękności. Kobieta wyszła wziąć prysznic, a on wskoczył do łóżka i wziął do ręki leżący obok notes. Zorientował się, że to pamiętnik, i już miał odłożyć go na miejsce, gdy wpadły mu w oko nazwiska kolegów z dywizjonu. Okazało się, że to nie tyle pamiętnik, ile szczegółowy spis kochanków angielskiej lady, która robiła sobie notatki na temat ich seksualnej sprawności. Pilot z zadowoleniem zauważył, że piloci Dywizjonu 303 zostali ocenieni bardzo wysoko. Wiedział, że on także trafi do tego pamiętniczka, i oddał lady

wszystko, co miał najlepszego. Siły federalne – wspierane przez Brytyjczyków, ale też ZSRR i inne kraje bloku wschodniego – mają ogromną przewagę. Dostarczony przez Zumbacha bombowiec, pamiętający czasy II wojny światowej, ma odwrócić losy wojny. Za trzy tysiące dolarów miesięcznie 52-letni weteran Dywizjonu 303 siada za sterami grata, z wymalowaną na dziobie paszczą rekina. Uzbrojenie wysłużonego B-26 to stare beczki po ropie, wyładowane benzyną, fosforem i kawałkami złomu, które wojownicy z plemienia Ibo wywalają ręcznie przez luk towarowy. Zumbach ma też przywiązanego na sznurku ochotnika, który siedzi w ciemnościach dziobowej części samolotu ze starym czechosłowackim karabinem maszynowym, zaczopowanym w otworze wybitym w poszyciu. Na przedniej szybie kabiny Zumbach namalował tarczę strzelniczą. Gdy cel znajdzie się w jej centrum, pilot ciągnie za sznurek, przywiązany do ramienia pogrążonego w ciemnościach strzelca na dziobie. Ten zaś wali na oślep z kaemu, dopóki kolejne szarpnięcie sznurka nie nakaże mu przestać. Mimo tak prymitywnych warunków Zumbach odnosi kilka sukcesów. W lipcu 1967 roku dokonuje brawurowego nalotu na nigeryjskie lotnisko w Makurdi, zabijając szefa sztabu nigeryjskich wojsk. Przepędza też nigeryjski niszczyciel, blokujący wejście do Port Harcourt. Jego wyczyny zyskują sławę nie tylko w Biafrze. „Jedyny bombowiec posiadany przez rebeliantow z Biafry pilotuje John Kamikaze Brown, najemnik niewiadomej narodowości” – pisze 11 sierpnia 1967 roku amerykański magazyn „Time”. Zumbach zaprzyjaźnia się z pułkownikiem Ojukwu, przywódcą biafrańskiej rebelii, i zostaje pełnomocnikiem do zakupów broni dla Biafry w Europie. Podobnie jak w przypadku Katangi i tu pieniądze z biafrańskiej ropy wyciekają na boki szeroką rzeką. Pilot szybko odkrywa, że zarówno Zachód, jak i blok wschodni sprzedają broń obu stronom konfliktu. Polak z trudem przebija się jednak przez gąszcz pośredników, którzy żyją wygodnie w Paryżu, Londynie i Lizbonie, przepuszczając fundusze na szybkie kobiety i drogie samochody. Na zakupy broni zostaje tak niewiele, że do Biafry trafiają zdezelowane resztki. Zresztą panowanie w powietrzu szybko zyskują dostarczone przez ZSRR MiG-i, pilotowane przez Egipcjan, Hindusów i Niemców z NRD. To nie miejsce dla bombowców z demobilu, chałupniczych bomb i strzelców pokładowych na sznurku. Po czterech miesiącach w Biafrze Zumbach wraca do Europy, skąd płyną krzepiące doniesienia o tym, że Czombe gotów jest wypłacić zaległy żołd za Katangę. Towarzysze z „Żelaza” W 1972 roku do Zumbacha, który znów mieszka w Paryżu, zgłaszają się dwaj Polacy, proponując sprzedaż sporej ilości złota. Zumbach szybko ustala, że złoto pochodzi z napadu na bank w Belgii, a oferenci to bracia Janoszowie, działający na Zachodzie agenci PRL-owskiej bezpieki, którzy w ramach słynnej potem akcji „Żelazo” rabują na Zachodzie kosztowności, a następnie na polecenie MSW przerzucają do Polski. Jak Janoszowie trafili do Zumbacha? Możliwości jest kilka. Od końca lat 60. attaché wojskowym PRL w Londynie jest stary kompan z Dywizjonu 303, Tolo Łokuciewski. Obaj piloci nie cieszą się zbytnią sympatią hermetycznego środowiska emigracyjnych oficerów. Łokuciewski uważany jest za zdrajcę, który dał się namówić komunistom do współpracy. Zumbachowi polscy weterani na Zachodzie wytykają pracę w zaciężnych formacjach podejrzanej konduity jako zajęcie niegodne honoru oficera. Do tego dochodzi też

zwykła ludzka zazdrość, że komuś udało się nieźle urządzić na obczyźnie. – „Zumbach miał gest, potrafił zahulać i stać go było na to. Wielu kolegom z Londynu, którzy klepali biedę, bardzo to przeszkadzało” – wspomina Jerzy Pawlak, który po raz pierwszy spotkał Zumbacha w latach 70. w Londynie. Zumbach za nic ma sobie konwenanse i opinie weteranów, którzy ciągle rozgrywają kampanię wrześniową. Wprawdzie Zumbach nie kupuje złota od Janoszów, ale dzięki nim dostrzega możliwość robienia interesów z PRL. Bywając w Polsce, Zumbach spotyka się regularnie ze Stanisławem Skalskim, z którym dzielił zamiłowanie do alkoholu. Legendarne pijackie grubiaństwo Skalskiego zupełnie mu nie przeszkadza. Przywrócony do służby Skalski, podobnie jak wielu poniewieranych w czasach stalinowskich weteranów AK i sił polskich na Zachodzie, w marcu 1968 roku opowiada się za nacjonalistyczną frakcją Mieczysława Moczara. Wszechwładny szef MSW uwodzi ich swoją partyzancką przeszłością, przeciwstawianą stalinowskim politrukom, przywiezionym przez Armię Czerwoną. Kontakty ludzi formatu Skalskiego czy Łokuciewskiego z najwyższymi dygnitarzami PRL-owskiej armii i aparatu bezpieczeństwa okazały się bezcenne dla interesów Zumbacha. W epoce Gierka bywa w Polsce regularnie. Generał Rozłubirski, który raz po raz spotyka go w Forum, Bristolu albo Victorii, pisze w 1999 roku, tuż przed śmiercią, że pod koniec lat 70. Zumbach jako przedstawiciel firm francuskich handluje celownikami optycznymi z Arabami. A Polska tamtych lat to przecież znakomity punkt kontaktowy z arabskimi ekstremistami, którzy utrzymują stałe przedstawicielstwa w Warszawie. W 1981 roku w ulubionym przez Zumbacha hotelu Victoria agenci Mossadu omal nie zabijają goszczącego tam szefa organizacji Czarny Wrzesień, Abu Nidala. Początek lat 80. to znów gorący okres dla handlarzy bronią. Polska stanu wojennego szkoli pilotów Saddama Husajna i pułkownika Kaddafiego. Zumbach decyduje się mocniej zaangażować w Polsce. Postanawia założyć firmę polonijną, co nie jest możliwe bez ścisłej kontroli PRL-owskiej bezpieki i „odpalenia” im części zysków. W rejestracji firmy pomaga sam generał Edwin Rozłubirski, wówczas wpływowy doradca szefa MSW, generała Kiszczaka. Pod koniec 1985 roku grunt pod nowy biznes jest już przygotowany. Zumbach planuje pojawić się w Polsce tuż po Nowym Roku, by osobiście przypilnować sfinalizowania sprawy. Poraniony we własnym łóżku Tymczasem 3 stycznia 1986 roku niespełna 71-letni lotnik umiera nagle w Paryżu. Do Polski docierają pogłoski o nienaturalnych przyczynach jego śmierci. Powtarza je dr Jerzy Pawlak, który popijał z Zumbachem w Londynie i w Polsce. Docierają też do Ryszarda Witkowskiego, który spotkał Zumbacha w barze Aeroklubu w Paryżu, a po latach przetłumaczył na polski jego wspomnienia. W rozmowie z „Focusem Historia” plotkę o nienaturalnej śmierci Zumbacha potwierdza też Lynne Olsen, współautorka książki „Sprawa honoru”. Nikt jednak nie zna żadnych szczegółów. Żyjący w Zurychu brat Jana Zumbacha nie lubi pytań o śmierć brata. – „Mój brat zajmował się rzeczami, o których nie chcę nic wiedzieć; mogę tylko powiedzieć, że zmarł we własnym łóżku, ale strasznie poraniony” – mówi i odkłada słuchawkę. Latem 1986 roku prochy Jana Zumbacha, asa Dywizjonu 303, byłego szefa sił powietrznych Katangi i brawurowego pilota, którego w Biafrze nazywano Kamikaze Brown, złożone zostają na Powązkach. Na nagrobku o jego burzliwej powojennej działalności ani słowa. Podobnie jak na tablicy pamiątkowej, wmurowanej w służewieckim Konwencie św. Katarzyny. Widać historia przypisała mu rolę pomnikowej postaci. Tylko czy dla przyszłych pokoleń nie byłoby lepiej, gdyby pomniki schodziły czasami z cokołów, by okazać się malowniczymi awanturnikami z krwi i kości?

Jakub Mielnik Historyk, publicysta.

Gorzkie życie słodkiego Waltera Oto historia człowieka, który robił wszystko, aby ułożyć sobie wygodne życie na królewskim dworze. Niestety, ilekroć zbliżył się do szczytu, czekały na niego przykre niespodzianki. Prekursor angielskiego imperializmu, wilk morski z chorobą morską – Walter Raleigh. autor Maciej Łubieński „Jeśli Fortuna i Los nie są przyczyną dobra i zła w ludziach, a tylko przesądem, jak tłumaczyć to, że tylu mądrych zależy od miernot: że bogactwa i zaszczyty trafiają do ludzi bez charakteru; i że wielu uczonych, cnotliwych i odważnych mężów wiedzie swój żywot w nędzy”. Początek XVII wieku. Pogrążony w ciemnościach Londyn śpi. Stary człowiek odkłada pióro. Potrzebuje chwili odpoczynku od pisania monumentalnej „Historii świata”. Pisarz jest więźniem, a jego pracownia to cela w londyńskim Tower. Nie dziwmy się więc gorzkim refleksjom. Zwłaszcza że autor siedzi z wyrokiem śmierci za zdradę króla. Ale czy Walter Raleigh w swoim więzieniu jest sprawiedliwy wobec losu i fortuny? Czy nie pamięta, że były mu kiedyś łaskawe? Pod płaszczem miłości Pewnego razu królowa Elżbieta spacerowała po ogrodzie. Na jej drodze pojawiła się wielka kałuża. Królowa zatrzymała się. I wtedy nagle na kałużę spadł aksamitny płaszcz, całkowicie ją przykrywając. Należał do przystojnego młodzieńca, który zaraz podał rękę Elżbiecie i pomógł jej przejść przez przeszkodę. Historia o tym, jak poznali się ci dwoje, nieco przypomina bajkę, ale dobrze oddaje zaskakującą karierę Waltera Raleigh. Jego wrogowie zarzucali mu, że był człowiekiem znikąd, a swoje wyniesienie zawdzięczał kaprysowi królowej. Owszem, od kaprysu Elżbiety zależały losy Anglii, ale do swojego kręgu nie dopuszczała byle kogo. Raleigh urodził się około 1552 roku w starej zubożałej rodzinie szlacheckiej. Nie mogąc liczyć na rodowe dziedzictwo, musiał szukać szczęścia poza domem. Młody Raleigh wpierw studiował dwa lata w Oksfordzie, potem walczył jako najemnik we Francji, a po powrocie zabrał się w Londynie do studiowania prawa. Zktórego jednak zboczył, udając się w piracki rejs. Następnie tłumił powstanie, jakie wybuchło w należącej do Anglii Irlandii. Ujmując rzecz krótko, na zmianę skrobał piórem i wymachiwał rapierem. Walter Raleigh w odróżnieniu od wielu swoich rówieśników był jednak ustosunkowany. Jego przyrodni starszy brat sir Humphrey Gilbert znajdował się blisko dworu już w latach 70. To pewnie dzięki tej koneksji Raleigh pisywał raporty o sytuacji w Irlandii do dwóch najpotężniejszych ludzi z otoczenia Elżbiety – skarbnika Williama Cecila, lorda Burghley, oraz sekretarza Francisa Walsinghama.