Armirage3

  • Dokumenty1
  • Odsłony60
  • Obserwuję0
  • Rozmiar dokumentów2.7 MB
  • Ilość pobrań32

Ryan Anthony - Pieśń krwi

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Ryan Anthony - Pieśń krwi.pdf

Armirage3 Dokumenty
Użytkownik Armirage3 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 60 osób, 32 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 476 stron)

Anthony Ryan PIEŚŃ KRWI Przełożył Marcin Kiszela

Dla Taty, który nigdy nie pozwolił mi się poddać

PODZIĘKOWANIA Ogromne dzięki dla mojej redaktorki, Susan Allison, za to, że zaryzykowała z kimś nieznanym, i dla Paula Fielda, który nie chciał ani grosza za poprawę wszystkich tych błędów, których narobi- łem w pierwszej wersji tekstu. Chciałbym również podkreślić, że zaciągnąłem znaczący dług u autorów książek fantasy, którymi zaczytywałem się przez minione lata, zwłaszcza Davida Gemmella, w którego kolosalnym cieniu mam przyjemność pracować.

CZĘŚĆ I Kruczy cień Przemyka przez moje serce Zamrażając strumień łez. Wiersz Seordahski, autor nieznany

Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl RAPORT VERNIERSA Miał wiele imion. Mimo że nie osiągnął jeszcze trzydziestego roku życia, historia potwierdza, iż zasłużył na każde z nich: Miecz Królestwa dla szalonego króla, który go na nas zesłał, Młody Ja- strząb dla mężczyzn, którzy towarzyszyli mu w znojach wojny, Mroczne Ostrze dla jego cum- braelińskich wrogów i, jak dowiedziałem się później, Beral Shak Ur dla tajemniczych plemion z Wielkiego Lasu Północy – Kruczy Cień. Ale mój lud znał go tylko z jednego imienia, i tego ranka, gdy przyprowadzono go do doków, to ono właśnie dźwięczało w moich myślach: Zabójca Nadziei. Wkrótce będę świadkiem twojej śmierci, Zabójco Nadziei. Mimo iż był znacznie wyższy od większości mężczyzn, zaskoczyło mnie, że wbrew zasłysza- nym opowieściom, wcale nie był gigantem, i chociaż miał wyraźne, regularne rysy, na pewno nie nazwałbym go przystojnym. Był dobrze zbudowany, ale nie tak muskularny, jak chcieliby niezli- czeni gawędziarze. Jedynym elementem pasującym do treści legend były jego oczy: czarne niby węgiel i przeszywające spojrzeniem jak u jastrzębia. Mawiano, że ten wzrok przeszywał duszę na wskroś, że przed bystrością tego spojrzenia nie zdołał się ukryć żaden sekret. Nigdy nie dawałem temu wiary, jednak widząc go na własne oczy, pojąłem, czemu inni mogli tak twierdzić. Więźniowi towarzyszył jadący w bliskiej eskorcie oddział Straży Cesarskiej, z kopiami w pogo- towiu. Lodowate spojrzenia przeszukiwały tłum gapiów, wypatrując kłopotów. Tłum jednakże był spokojny. Ludzie przystanęli, by uważnej przyjrzeć się więźniowi, gdy przejeżdżał obok, nie dało się jednak usłyszeć żadnych okrzyków, żadnych obelg; nikt niczym w niego nie cisnął Przypo- mniałem sobie, że znali tego człowieka – przez krótki czas rządził miastem i dowodził obcą armią rezydującą w jego murach – mimo to na ich twarzach nie dostrzegałem nienawiści, ani chęci ze- msty. W większości wydawali się zaciekawieni. Dlaczego tutaj był? I czemu nadal pozostawał przy życiu? Kompania zatrzymała konie nieopodal przystani, odwiązując więźnia i prowadząc go w kie- runku oczekującego okrętu. Odłożyłem notatki i podniósłszy się z pełnej przypraw beczki, skiną- łem głową do kapitana. – Cześć ci, panie. Kapitan, wysłużony oficer Straży, z bladą blizną wzdłuż linii szczęki i hebanową skórą cha- rakterystyczną dla mieszkańców południowych części Cesarstwa, odwzajemnił ukłon z wyćwi- czoną formalnością. – Lordzie Verniers. – Mam nadzieję, że podróż była spokojna. Kapitan wzruszył ramionami. – Pojawiło się kilka zagrożeń. Trzeba było zmiażdżyć parę cza- szek w Jesserii, gdzie miejscowi chcieli powiesić ścierwo Zabójcy Nadziei na iglicy świątyni.

Żachnąłem się, słysząc o tak nielojalnym zachowaniu. Przecież we wszystkich miastach, przez które więzień miał przejechać, odczytano Cesarski Edykt, a jego znaczenie było proste: Zabójcy Nadziei nie może się stać żadna krzywda. – Cesarz się o tym dowie – odrzekłem. – Jak sobie życzysz… Jednak to zwykły drobiazg. – Zwrócił się w stronę więźnia. – Lordzie Ver- niers, oto cesarski więzień, Vaelin Al Sorna. Skinąłem głową rosłemu mężczyźnie, którego imię tak często gościło w moich myślach. Zabój- ca Nadziei, Zabójca Nadziei. – Cześć i tobie, panie – rzuciłem wymuszone powitanie. Jego czarne oczy na sekundę spotkały się z moimi, zerkając na mnie dociekliwie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy te najdziwaczniejsze historie mogły być prawdziwe, czy w spojrzeniu tego dzikusa rzeczywiście kryła się jakaś magia. Czy rzeczywiście był w stanie przejrzeć ludzką duszę na wskroś? Od czasów wojny namnożyło się legend o tajemniczych mocach Zabójcy Nadziei. Po- trafił rozmawiać ze zwierzętami, rozkazywać Bezimiennemu i kontrolować pogodę. Jego stal hartowała się w krwi poległych wrogów i nigdy nie pękała podczas bitwy. I, co najgorsze, on i jego ludzie oddawali cześć zmarłym, jednocząc się z cieniami swoich przodków, czemu towarzyszyły ponoć wszelkiego rodzaju plugastwa. Nie dawałem zbyt dużej wiary takim bredniom, wnioskując, że jeśli magia Ludzi Północy była tak potężna, to czemu w starciu z nami ponieśli tak dotkliwą porażkę? – Mój panie. – Głos Vaelina Al Sorny był szorstki i pobrzmiewał w nim mocny akcent, jakby języka alpirańskiego mężczyzna uczył się w lochach, a barwę jego głosu wyciosały lata okrzyków przebijających się przez szczęk mieczy i wrzaski upadłych, okrzyków koniecznych do tego, by wy- grać każdą z setek bitew, z których jedna kosztowała mnie utratę najbliższego przyjaciela i roz- strzygnęła o przyszłości tego Cesarstwa. Odwróciłem się do kapitana. – Czemu jest w kajdanach? Cesarz nakazał traktować go z sza- cunkiem. – Ludziom nie podobało się, gdy jechał swobodnie – wyjaśnił kapitan. – Więzień sam zasugero- wał, żeby go skuć i uniknąć w ten sposób tarapatów. – Podszedł do Al Sorny i rozkuł jego kajda- ny. Potężny mężczyzna zaczął rozmasowywać nadgarstki. Jego dłonie pokrywała gęsta sieć blizn. – Mój panie! – krzyknął ktoś w tłumie. Odwróciłem się i ujrzałem spieszącego ku nam tęgiego mężczyznę w białej szacie. Nie przywykł chyba do żadnego wysiłku, więc twarz spłynęła mu po- tem. – Zaczekajcie na chwilę, proszę. Dłoń kapitana powędrowała ku szabli, lecz Al Sorna był niewzruszony, z uśmiechem czekał na biegnącego mężczyznę. – Gubernator Aruan. Tęgi mężczyzna zatrzymał się, ocierając spoconą twarz haftowanym szalem. W lewej ręce trzymał podłużny pakunek, owinięty tkaniną. Skinął głową do mnie i kapitana, a potem zwrócił się do więźnia. – Mój panie. Nie sądziłem, że się jeszcze spotkamy. Dobrze się miewasz? – Owszem, Gubernatorze. A ty? Mężczyzna rozcapierzył palce prawej dłoni, tak że haftowany szal zwisał mu z kciuka. Na każ- dym palcu miał pierścień z klejnotem. – Już nie jestem gubernatorem. Obecnie tylko ubogim kup-

cem. H andel nie idzie już tak, jak kiedyś, ale radzimy sobie. – Lordzie Verniers. – Vaelin Al Sorna zwrócił się do mnie. – To H olus Nester Aruan, dawny gu- bernator miasta Linesh. – To zaszczyt, sir. – Aruan powitał mnie płytkim ukłonem. – Dla mnie także – odparłem formalnie. Zatem to właśnie był mężczyzna, od którego Zabójca Nadziei odbił miasto. Po wojnie podkreślano przy wielu okazjach, że Aruan nie potrafił zakończyć swojej hańby, odbierając sobie życie, lecz cesarz (Bogowie zachowajcie jego mądrość i miłosierdzie) okazał mu łaskę, w świetle nadzwyczajnych okoliczności zbrojnej okupacji miasta przez Zabójcę Nadziei. Łaska nie oznaczała jednak, że dalej będzie zajmował stanowisko gubernatora. Aruan odwrócił się do Al Sorny. – Miło widzieć cię w dobrym zdrowiu. Napisałem do cesarza, błagając go, by okazał ci litość. – Wiem, twój list został odczytany na moim procesie. Znałem list Aruana z dokumentacji procesowej – napisanie go oznaczało ryzykowanie wła- snym życiem; stanowił część materiału dowodowego, który informował o niezwykłych aktach hojności i litości ze strony Zabójcy Nadziei podczas wojny. Cesarz wysłuchał tego z cierpliwością, zaznaczając potem, że więzień jest sądzony za swoje zbrodnie, nie zaś za cnoty. – A jak się miewa twoja córka? – Więzień zwrócił się do Aruana. – Świetnie, latem wychodzi za mąż. Wybrankiem jest wyjątkowo nieudolny syn stoczniowca, ale co biedny ojciec może począć? Dzięki tobie pozostała przy życiu, żeby teraz móc złamać mi serce. – Miło to słyszeć. Mam na myśli wesele, nie twoje złamane serce. Nie jestem w stanie podaro- wać jej niczego z wyjątkiem najlepszych życzeń. – Jak już o tym mowa, mój panie, to sam przyniosłem podarek. Aruan podniósł oburącz podłużny, owinięty suknem pakunek, z dziwnym wyrazem twarzy pokazując go Zabójcy Nadziei. – Słyszałem, że już wkrótce znów będziesz tego potrzebował. Widać było, że tamten zawahał się, zanim sięgnął po upominek i rozpakował go pokrytymi bliznami dłońmi. Spod sukna wyłonił się miecz nieznanego wzoru, wsunięte w pochwę ostrze mogło mieć jard długości, i było całkiem proste, niepodobne zupełnie do zagiętych szabli noszo- nych przez alpirańskich żołdaków. Rękojeść osłaniał zagięty jelec, a jedynym ozdobnikiem broni była prosta, stalowa gałka wieńcząca głowicę. Rękojeśc i pochwa nosiły ślady licznych nacięć i za- drapań, które świadczyły jak wiele lat broń była używana. To nie była broń ceremonialna, uświa- domiłem sobie z oburzeniem, to był prawdziwy miecz. Z którym więzień kiedyś przybił do na- szych brzegów. I dzięki któremu zyskał miano Zabójcy Nadziei. – Zachowałeś go? – wybełkotałem przerażony do Aruana. Krępy mężczyzna zwrócił się do mnie, wręcz emanując chłodem. – Wymagał tego honor, mój panie. – Dziękuję – odparł Al Sorna, zanim zdążyłem obrazić tamtego po raz kolejny. Zważył miecz w dłoniach. Zauważyłem, że Kapitan Straży cały sztywnieje, widząc jak Al Sorna wysuwa ostrze z pochwy na cal czy dwa, dotykając go kciukiem. – Nadal ostry.

– Troszczyłem się o niego. Był regularnie oliwiony i ostrzony. Mam też jeszcze jeden drobny podarek. – Aruan wyciągnął rękę. W dłoni trzymał pojedynczy rubin, ładnie wycięty kamień średniej wielkości, bez wątpienia je- den z cenniejszych egzemplarzy w rodzinnej kolekcji. Znałem historię stojącą za wdzięcznością Aruana, ale tak jawny szacunek okazywany temu dzikusowi i wywołująca mdłości obecność mie- cza wielce mnie drażniły. Al Sorna kręcił głową, zdawał się być w rozterce. – Gubernatorze, nie mogę… Podszedłem bliżej i odezwałem się łagodnie. – On czyni ci większy zaszczyt, niż na to zasługu- jesz. Jednak odmowa urazi go, a dla ciebie będzie hańbą. Zamrugał czarnymi oczyma, zerkając na mnie, a potem znów zwrócił się do Aruana. – Nie mogę ci odmówić, skoroś tak dla mnie hojny. – Przyjął klejnot. – Zachowam go na zawsze. – Oby nie – odparł Aruan, śmiejąc się. – Mężczyzna zatrzymuje klejnot tylko wtedy, gdy nie ma potrzeby go sprzedawać. – Wy tam! – Głos dobiegał z okrętu cumującego nieopodal, sporej meldeneańskiej galery, której liczba wioseł i szerokość kadłuba świadczyły, że jest to raczej frachtowiec, a nie jeden z osławio- nych okrętów wojennych. Krępy mężczyzna z długą czarną brodą, którego czerwona opaska na głowie sugerowała, iż jest kapitanem, kiwał im z dziobu. – Wprowadźcie Zabójcę Nadziei na po- kład, alpirańskie psy! – krzyknął ze zwyczajową meldeneańską uprzejmością. – Będziecie się dłużej namyślać, to przegapimy przypływ. – Czeka nas rejs na wyspy – wyjaśniłem więźniowi, zbierając swoje rzeczy. – Lepiej uniknąć gniewu kapitana. – A zatem to prawda – rzekł Aruan. – Płyniecie na wyspy, by walczyć dla pani? – Nie podobał mi się ton jego głosu, pobrzmiewała w nim trwoga. – To prawda. – Wymienił z Aruanem uścisk dłoni i skinął głową do kapitana straży, nim zwrócił się do mnie. – Mój panie, ruszamy? * * * – Możesz być jednym z pierwszych w kolejce do lizania stóp Cesarza, pismaku – kapitan dźgnął mnie palcem w pierś – ale ten statek to moje królestwo. Siedzisz cicho w koi, albo spędzasz rejs przywiązany do grotmasztu. Pokazał nam nasze kwatery – zasłoniętą kotarą część statku przy dziobie. Luk śmierdział wodą morską pomieszaną z mdlącymi woniami ładunku, na który składały się owoce, suszone ryby i setki przypraw, z których słynęło Cesarstwo. Starałem się nie zwymiotować. – Jestem Lord Verniers Alishe Someren, Cesarski Kronikarz, Pierwszy z Uczonych i szanowany sługa Cesarza – odparłem, zakrywając usta chustą, która nieco tłumiła wypowiadane przeze mnie słowa. – Jestem emisariuszem Lorda Okrętów i oficjalną eskortą cesarskiego więźnia. Będziesz traktował mnie z szacunkiem, piracie, albo zwołam na pokład dwudziestu gwardzistów, by wy- chłostali cię w obecności załogi.

Kapitan nachylił się ku mnie i o dziwo jego oddech śmierdział znacznie gorzej niż ładownia. – Wtedy, skrybo, zyskam dwadzieścia jeden ciał, którymi nakarmię orki po wypłynięciu z zatoki. Al Sorna kopnął jedno z leżących na pokładzie posłań i rozejrzał się wokół. – To nam wystar- czy. Przyda się jeszcze jedzenie i woda. Najeżyłem się. – Naprawdę uważasz, że powinniśmy spać w tej dziurze? To obrzydliwe. – Więc idź do lochu. Tam na dodatek masz mnóstwo szczurów. – Odwrócił się do kapitana. – Beczka z wodą jest na pokładzie dziobowym? Kapitan przeczesał pulchnym paluchem swoją gęstą brodę, gapiąc się na wysokiego mężczyznę i bez wątpienia zastanawiając się, czy tamten z niego kpi. Być może rozważał też kwestię, czy byłby go w stanie zabić, gdyby wystąpiła taka konieczność. Na północnych wybrzeżach Alpiranu mają takie powiedzenie: możesz stanąć tyłem do kobry, ale nie do Meldeneańczyka. – A więc to ty masz zamiar zmierzyć się z Tarczą? W liderze płacą przeciwko tobie dwadzieścia do jednego. My- ślisz, że mogę postawić na ciebie miedziaka? Tarcza to najlepsze ostrza wysp, potrafi szablą prze- ciąć muchę w locie. – Musi być dumny, mając taką renomę. – Vaelin Al Sorna uśmiechnął się. – Beczka z wodą? – Jest tam. Dostaniecie jedną banię dziennie, nie więcej. Moja załoga nie będzie przez takich jak wy siedzieć o suchych pyskach. Żarcie możecie brać z kuchni, o ile nie przeszkadza wam szamanie z takimi szumowinami jak my. – Bez wątpienia jadałem już w gorszym towarzystwie. Jeśli potrzebujecie kogoś do wioseł, je- stem do dyspozycji. – Czyżbyś już kiedyś wiosłował? – Raz się zdarzyło. Kapitan chrząknął. – Damy sobie radę. – Odwrócił się do wyjścia, mamrocząc przez ramię. – Wypływamy w ciągu godziny, więc nie wchodźcie nam w drogę póki nie opuścimy zatoki. – Wyspiarski dzikus! – wściekałem się, rozpakowując swoje rzeczy i rozstawiając pióro oraz atrament. Sprawdziłem, czy pod posłaniem nie czają się żadne szczury, a potem usiadłem, by na- pisać list do Cesarza. Zamierzałem wspomnieć mu wszystko o doznanych tu zniewagach. – Mo- żesz być pewien, że nie będzie już nigdy cumował w alpirańskiej zatoce. Vaelin Al Sorna usiadł, opierając plecy o kadłub. – Mówisz w moim języku? – zapytał, przecho- dząc na język północy. – Studiuję różne języki – odparłem w jego mowie. – Znam biegle siedem dialektów Cesarstwa, a w pięciu innych potrafię się porozumieć. – Jestem pod wrażeniem. Znasz może seordahski? Podniosłem wzrok znad pergaminu. – Seordahski? – Seordahowie z Wielkiego Lasu Północy. Słyszałeś o nich? – Moja wiedza na temat dzikusów z północy jest daleka od satysfakcjonującej. A i tak nie widzę powodów, by ją poszerzać. – Jak na wykształconego człowieka, zbytnio cieszy cię własna ignorancja. – Mam wrażenie, że mówię w imieniu całego narodu, gdy życzę sobie, byśmy wszyscy po pro-

stu was zignorowali. Skinął głową, przyglądając mi się badawczo. – Słyszę w twoim głosie nienawiść. Nie zwracałem już na niego uwagi, szybko przesuwając piórem po pergaminie, przygotowując formalny wstęp cesarskiej korespondencji. – Znałeś go, prawda? – ciągnął Vaelin Al Sorna. Moje pióro zatrzymało się. Nie spojrzałem jednak w oczy więźniowi. – Znałeś Nadzieję. Odłożyłem pióro i wstałem. Nagle smród ładowni i bliskość dzikusa stały się nie do zniesienia. – Owszem, znałem go – wychrypiałem. – I zdaję sobie sprawę, że był najlepszym z nas. Wiedzia- łem, że byłby najlepszym cesarzem, jakiego widział ten kraj. Ale nie dlatego cię nienawidzę, Nor- manie. Nienawidzę cię, ponieważ Nadzieja był moim przyjacielem, a ty go zamordowałeś. Oddaliłem się, wchodząc po schodach na główny pokład, i po raz pierwszy w życiu żałując, że nie jestem wojownikiem, że nie mam umięśnionych ramion oraz serca z kamienia, że nie potrafię władać mieczem i dokonać zemsty. Ale nie miałem wpływu na takie rzeczy. Byłem szczupły i sła- by. Byłem bystry, lecz nie bezlitosny. Nie byłem wojownikiem. Więc nie będę nigdy mógł się ze- mścić. Dla mojego przyjaciela mogłem zrobić tylko tyle: być świadkiem śmierci jego zabójcy, spisać zakończenie jego losów – dla przyjemności naszego cesarza i po to, by ten raport wzbogacił wieczną prawdę naszych archiwów. * * * Godzinami przesiadywałem na pokładzie. Oparty o reling obserwowałem zielonkawe wody pół- nocnego wybrzeża Alpiranu, pogłębiające się i zmieniające barwę na błękit Morza Erineańskiego, gdy bosman statku uderzał w bęben wioślarzy, a nasza podróż rozpoczęła się na dobre. Gdy brzeg zniknął już z pola widzenia, kapitan rozkazał rozwinąć grotżagiel, i zaczęliśmy płynąć z większą prędkością. Dziób okrętu przeszywał łagodne fale, figura dziobowa, tradycyjna meldene- ańska rzeźba skrzydlatego węża, jednego z niezliczonych bogów morskich, zanurzała zębaty łeb w pieniące się wody. Wioślarze trudzili się jeszcze przez kolejne dwie godziny, zanim bosman po- zwolił im odpocząć i udać się na posiłek. Dzienna zmiana pozostała na pokładzie, sprawdzając takielunek i podejmując kolejne z niekończących się zadań załogi. Kilku zaszczyciło mnie spojrze- niem, żaden jednak do mnie nie zagadał, za co byłem wdzięczny. Byliśmy już kilkadziesiąt kilometrów od zatoki, gdy pojawiły się w polu widzenia – czarne płe- twy przecinające fale, którym towarzyszyły okrzyki z gniazda: Orki! Nie miałem pojęcia, ile ich tam było, bo poruszały się zbyt szybko, tylko od czasu do czasu wy- łaniając się na powierzchnię, by parsknąć parą wodną i znów zanurkować. Dopiero gdy znalazły się bliżej, w pełni zdałem sobie sprawę z ich rozmiarów – mierzyły ponad dwadzieścia stóp długo- ści. Na południowych morzach widywałem już delfiny, srebrzyste wesołe stworzenia, które można było nauczyć prostych sztuczek. Orki były zupełnie inne, ogromne i ciemne, niczym migoczące cienie mknące tuż pod powierzchnią. Wydały mi się złowieszcze, jakby stanowiły uosobienie okru-

cieństwa samej Matki Natury. Marynarze najwyraźniej odnieśli inne wrażenie, wykrzykując gło- śne pozdrowienia, jakby witali starych znajomych. Nawet wiecznie rozgniewany kapitan zdawał się łagodnieć. Jedna z orek przebiła się na powierzchnię wzbijając wokół pianę, obróciła się w locie i wbiła się w wodę z taką siłą, że aż zakołysało naszym statkiem. Meldeneańczycy ryknęli z zachwytu. Och Seliesenie, pomyślałem. Ależ wiersz być napisał, opiewając takie widoki. – Oni uważają je za święte. – Odwróciłem się i zobaczyłem, że obok stanął Zabójca Nadziei. – Mawiają, że gdy na morzu umrze Meldeneańczyk, orki przenoszą jego duszę do nieskończonego oceanu, znajdującego się za krawędzią świata. – Przesądy – parsknąłem. – Twoi ludzie też mają swoich bogów, czyż nie? – Moi ludzie tak, ale ja nie. Bogowie są mitami, pocieszającą historyjką dla dzieci. – Z takimi poglądami czułbyś się w mojej ojczyźnie całkiem dobrze. – Nie jesteśmy u ciebie, Normanie. Wolałbym nigdy tam nie trafić. Kolejna orka wyłoniła się z morza, wzbijając się dobre dziesięć stóp nad powierzchnię, a potem nurkując z powrotem w głębiny. – To dziwne – rzekł Al Sorna. – Kiedy nasze okręty płynęły przez to morze, orki nie zwracały na nie uwagi, wypływając tylko do tych Meldeneańskich. Może dzielą jedną wiarę. – Możliwe – odparłem. – A może zależy im na darmowym posiłku. – Skinąłem głową w stronę dziobu, gdzie kapitan ciskał do wody łososia, a orki rzucały się na kolejne kąski szybciej niż byłem w stanie nadążyć. – Czemu tu jesteś, Lordzie Verniers? – zapytał Al Sorna. – Po co cesarz cię tutaj przysłał? Nie je- steś przecież dozorcą więziennym. – Cesarz łaskawie przystał na moją prośbę, bym mógł być świadkiem twojego starcia. I bym towarzyszył Lady Emeren w drodze do domu. – A więc chcesz widzieć, jak umieram. – Chcę napisać sprawozdanie z tego wydarzenia dla naszego Cesarskiego Archiwum. W końcu jestem Cesarskim Kronikarzem. – Tak też mi powiedziano. Gerish, mój dozorca, był wielbicielem twojej historii wojny z moim ludem, uważał ją za najlepsze dzieło alpirańskiej literatury. Jak na człowieka, który spędził życie w lochu, miał naprawdę niemałą wiedzę. Godzinami przesiadywał przed moją celą, czytając stro- nę za stroną; szczególnie lubił opisy bitew. – Dokładne badania są kluczem do sztuki historyka. – W takim razie szkoda, że zrozumiałeś wszystko na opak. Po raz kolejny żałowałem, że nie posiadam siły wojownika. – Na opak? – Całkowicie. – Rozumiem. Może jeśli ruszysz głową, dzikusie, będziesz mi w stanie powiedzieć, w których miejscach popełniłem błędy.

– Och, z większością drobiazgów trafiłeś w dziesiątkę. Poza tym, że stwierdziłeś, iż dowodziłem Wilczym Legionem. Tak naprawdę był to Trzydziesty Piąty Pułk Piechoty, wśród Gwardii Króle- stwa znany pod nazwą Watahy. – W takim razie zaraz po powrocie do stolicy każę wydać poprawioną wersję – rzuciłem oschle. Przymknął oczy, przypominając coś sobie. – Inwazja Króla Janusa na północne wybrzeże była pierwszym krokiem na drodze do czegoś znacznie większego, aneksji całego Cesarstwa. Przywołał dosłowny cytat. Byłem pod wrażeniem jego pamięci, ale niech mnie piorun trzaśnie, nim mu się do tego przyznam. – Zwykłe stwierdzenie faktu. Przyszedłeś podbić Cesarstwo. Janus był szaleńcem, skoro myślał, że ten plan się powiedzie. Al Sorna pokręcił głową. – Chodziło nam o północne porty. Janus chciał przejąć szlaki handlo- we na Morzu Eryneańskim. Wcale nie był szaleńcem. Był stary i zdesperowany, ale nie szalony. Zaskoczyła mnie pobrzmiewająca w jego głosie sympatia, koniec końców Janus okazał się wiel- kim zdrajcą, stając się częścią legendy o Zabójcy Nadziei. – Jakimi to sposobem tak dobrze znasz jego zamiary? – Powiedział mi o nich. – Powiedział ci? – Parsknąłem śmiechem. – Napisałem tysiąc listów z zapytaniem do każdego ambasadora i cesarskiego urzędnika, jaki przyszedł mi do głowy. Ta garstka, której zechciało się udzielić mi odpowiedzi, co do jednego była zgodna: Janus nigdy nie zwierzył się nikomu ze swoich planów, nawet najbliższej rodzinie. – A mimo to twierdzisz, że zamierzał podbić całe Cesarstwo. – Rozsądna dedukcja oparta na dostępnych dowodach. – Może i rozsądna, ale błędna. Janus miał serce króla, twarde i zimne kiedy było trzeba. Lecz nie był chciwy, nie był marzycielem. Wiedział, że Królestwo nigdy nie wykrzesze z siebie tylu ludzi i pieniędzy, by zdołało podbić twoje cesarstwo. Przybyliśmy tu dla portów. Twierdził, że to jedyny sposób, by zabezpieczyć sobie przyszłość. – Dlaczego miałby powierzać takie informacje właśnie tobie? – Mieliśmy… porozumienie. Mówił mi o rzeczach, o których nie mówił nikomu. Niektóre z jego rozkazów wymagały objaśnienia, zanim godziłem się je wykonać. Wydaje mi się, że niekiedy po prostu chciał z kimś porozmawiać. Nawet królowie bywają samotni. Poczułem swego rodzaju pokusę; Norman wiedział, że łaknąłem informacji, które mógł mi dać. Mój szacunek dla niego rósł, jednak rosła też niechęć. Wykorzystywał mnie, chcąc żebym spisał jego historię. Nie miałem tylko pojęcia, dlaczego. Wiedziałem, że miało to coś wspólnego z Janu- sem i pojedynkiem, który mężczyzna miał stoczyć na wyspach. Może chciał wyspowiadać się ko- muś przed śmiercią, zostawić po sobie jakąś prawdę, zapisać się w historii jako ktoś więcej niż tyl- ko Zabójca Nadziei. Ostatnia próba odkupienia własnej duszy i duszy jego martwego króla. Pozwoliłem, by cisza trwała, obserwując orki połykające rzucane im ryby, a potem odpływające na wschód. W końcu, gdy słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi, a cienie z każdą chwilą stawa- ły się dłuższe, powiedziałem: – Więc opowiedz mi o tym.

ROZDZIAŁ 1 Rano, gdy ojciec zabrał Vaelina do Domu Szóstego Zakonu, gęsta mgła wisiała nisko nad ziemią. Chłopiec jechał z przodu, ściskając mocno uchwyt siodła i ciesząc się wycieczką. Ojciec rzadko za- bierał go na takie przejażdżki. – Dokąd się wybieramy, mój panie? – pytał ojca, gdy ten prowadził go do stajni. Wysoki mężczyzna nie odpowiedział, ale zatrzymał się na moment, nim założył siodło jedne- mu z rumaków. Przyzwyczajony, że ojciec nie odpowiada na większość jego pytań, Vaelin dłużej się nad tym nie zastanawiał. Oddalali się od domu, żelazne podkowy konia głośno stukały o bruk. Po chwili przejechali przez północną bramę, gdzie w klatkach wisiały ciała ludzi zdjętych z szubienic, rozsiewając wo- kół smród rozkładu. Nauczył się, że nie należy pytać, co tamci uczynili, by zasłużyć na taką karę; to było jedno z tych pytań, na które ojciec zawsze odpowiadał, a jego opowieści w nocy nie dawa- ły Vaelinowi zasnąć, lękał się każdego hałasu za oknem, zastanawiając się, czy złodzieje albo buntownicy, albo opętani przez Ciemność heretycy przypadkiem nie idą go dopaść. Wkrótce miejsce bruku zajęła darń rosnąca za murami miasta. Ojciec zachęcił rumaka do cwa- łu i w końcu galopu, a Vaelin aż roześmiał się z podekscytowania. Jego matka zmarła ledwie dwa miesiące wcześniej, od tamtego dnia smutek ojca wisiał niczym czarna chmura nad całym domostwem, wywołując lęk służących i odstraszając gości. Ale Vaelin miał tylko dziesięć lat i pa- trzył na tę śmierć z punktu widzenia dziecka: tęsknił za matką, lecz jej odejście było owiane ta- jemnicą, to był największy sekret świata dorosłych. Chociaż płakał, nie wiedział dlaczego, i nadal podkradał ciastka kucharzowi, nie przestał się też bawić drewnianymi mieczami w ogrodzie. Jechali galopem przez kilka minut, aż w końcu ojciec szarpnął za lejce, choć dla Vaelina jazda i tak trwała zbyt krótko, pragnął, by ten galop trwał wiecznie. Zatrzymali się przed potężną żela- zną bramą. Jej pręty były niesamowicie wysokie, wyższe niż trzech mężczyzn stojących jeden na drugim, a każdy zakończony okropnym szpikulcem. Na szczycie znajdowała się żelazna figurka wojownika, trzymającego skierowany w dół miecz, jego twarz była niczym czaszka. Znajdujące się po obu stronach mury były niemal tak wysokie jak sama brama. Po lewej stronie znajdował się mosiężny dzwon, zwisający z drewnianej belki. Ojciec Vaelina zsiadł z konia, a potem pomógł synowi wydostać się z siodła. – Co to za miejsce, mój panie? – zapytał chłopak. Jego głos zabrzmiał donośnie niczym krzyk, mimo że starał się szeptać. Cisza i mgła sprawiały, że stawał się niespokojny. Nie podobała mu się ani ta brama, ani znajdująca się na jej szczycie figurka. Z pełnym dziecięcym przekonaniem wiedział, że te puste oczodoły to tylko taka sztuczka, kłamstwo. Postać obserwowała ich, czeka- jąc. Ojciec nie odpowiedział. Podszedł do dzwonu, wyciągnął sztylet zza pasa i stuknął rękojeścią w mosiężną powierzchnię. Hałas był niczym gwałt na panującej wokół ciszy. Vaelin zasłonił ręka-

mi uszy, czekając aż znów zrobi się cicho. Podniósł wzrok, zauważając, że ojciec stoi nad nim. – Vaelinie – odezwał się ochrypłym głosem wojownika. – Pamiętasz motto, którego cię uczy- łem? Kredo naszego rodu? – Tak, mój panie. – Wypowiedz je. – Lojalność jest naszą siłą. – Owszem, lojalność jest naszą siłą. Zapamiętaj to sobie. Zapamiętaj, że jesteś moim synem i chcę, żebyś tutaj został. W tym miejscu nauczysz się wielu rzeczy, staniesz się jednym z braci Szóstego Zakonu. Ale na zawsze pozostaniesz też moim synem i będziesz spełniał moje życze- nia. Zza bramy dobiegł ich chrzęst żwiru i Vaelin wzdrygnął się, widząc wysoką, zakapturzoną po- stać, stojącą za żelaznymi prętami. Ten ktoś czekał na nich. Mgła skryła jego twarz, ale Vaelin nie mógł ustać spokojnie, wiedząc, że tamten bacznie mu się przygląda, ocenia go. Popatrzył na ojca – wysokiego mężczyznę o mocnych rysach, któremu posiwiała już broda, a skórę szpeciły głębokie zmarszczki. W wyrazie jego twarzy pojawiło się coś nowego, coś czego Vaelin nigdy wcześniej nie widział i nie potrafił nawet nazwać. Wiele lat później będzie dostrzegał ten sam wyraz na twarzach tysięcy mężczyzn, rozpoznając za każdym razem identyczny strach. Dotarło do niego, że oczy ojca są niezwykle ciemne, ciemniejsze nawet niż u matki. Tak miał go zapa- miętać na resztę swojego życia. Dla innych był Lordem Bitew, Pierwszym Mieczem Królestwa, bohaterem Beltrianu, zbawcą Króla i ojcem słynnego syna. Dla Vaelina jednak na zawsze już miał pozostać tym przerażonym mężczyzną, który porzuca własne dziecko przed bramą Domu Szóstego Zakonu. Czuł potężną dłoń ojca napierającą na jego plecy. – Idź już, Vaelinie. Idź do niego. On cię nie skrzywdzi. Kłamca! – pomyślał porywczo Vaelin, z ociąganiem ruszając ku bramie, cały czas popychany przez ojca. Zakapturzona postać z każdym krokiem stawała się bardziej wyraźna: smukły męż- czyzna o wąskich ustach i niebieskich oczach. Vaelin wgapiał się w nie. Mężczyzna o pociągłej twarzy odwzajemniał spojrzenie, zupełnie nie zwracając uwagi na ojca. – Jak ci na imię, chłopcze? – Jego głos był łagodny, jak westchnienie pośród mgły. Mimo że nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, chłopiec nawet nie zająknął się przy odpowie- dzi. – Vaelin, mój panie. Vaelin Al Sorna. Na wąskich ustach zagościł uśmiech. – Nie jestem żadnym panem, chłopcze. Zwą mnie Gainyl Arlyn, Aspekt Szóstego Zakonu. Vaelin przypomniał sobie lekcje etykiety, których udzielała mu matka. – Najmocniej przepra- szam, Aspekcie. Za plecami usłyszał parsknięcie. Odwrócił się i zobaczył, że ojciec już się oddala. Jego rumak znikał w gęstej mgle, kopyta coraz ciszej dudniły o miękkie podłoże, aż wreszcie umilkły zupeł- nie. – On już po ciebie nie wróci, Vaelinie – rzekł mężczyzna, Aspekt, i przestał się uśmiechać. –

Wiesz, dlaczego cię tutaj przyprowadził? – Bym nauczył się wielu rzeczy i został jednym z braci Szóstego Zakonu. – Owszem. Ale nikogo nie zatrzymujemy tu siłą, obojętne czy to mężczyzna, czy chłopiec. Ogarnęła go nagła chęć ucieczki, skoczenia prosto we mgłę. Mógłby stąd uciec. Znajdzie bandę wyrzutków i zamieszka z nimi w lesie, będzie miał mnóstwo przygód, udając, że został sierotą… Lojalność jest naszą siłą. Aspekt nie odwracał wzroku i Vaelin doskonale wiedział, że tamten jest w stanie odczytać każdą jego myśl. Później zastanawiał się, ilu chłopców, przyprowadzonych tu po dobroci bądź zwyczajnie oszukanych przez podłych ojców, zdołało tak naprawdę uciec i czy później tego nie żałowali. Lojalność jest naszą siłą. – Bardzo proszę o przyjęcie mnie – powiedział Aspektowi. W oczach miał łzy, lecz powstrzy- mał się od płaczu. – Chcę nauczyć się wielu rzeczy. Aspekt uniósł rękę, by otworzyć bramę. Vaelin dostrzegł niezliczone blizny na jego dłoniach. Gestem zaprosił chłopca do środka. – Chodź, mały Jastrzębiu. Teraz jesteś naszym bratem. * * * Vaelin szybko uświadomił sobie, że Dom Szóstego Zakonu nie był tak naprawdę zwyczajnym domem, lecz prawdziwą fortecą. Granitowe ściany pięły się wysoko niczym klify, gdy Aspekt prowadził go ku głównej bramie. Na blankach stały mroczne postaci z łukami, spoglądając niego pozbawionymi wyrazu, zasłoniętymi przez mgłę oczyma. Wejście stanowiła łukowata brama, kratę opuszczono by pozwolić im wejść. Na straży stało dwóch włóczników, na oko siedemnasto- letnich uczniów zakonu, którzy ukłonili się nisko, gdy Aspekt ich mijał. Ten jednak ledwie zwrócił na nich uwagę, prowadząc Vaelina przez dziedziniec, gdzie inni uczniowie czyścili bruk, a od stro- ny kuźni dobiegało podzwanianie młota uderzającego w metal. Vaelin widywał już zamki, rodzi- ce zabrali go raz do królewskiego pałacu, ubranego w najlepszy strój i wiercącego się z nudów, gdy Aspekt Pierwszego Zakonu mamrotał coś na temat niezliczonych zalet królewskiego serca. Tylko że królewski pałac był jasno oświetlonym labiryntem pełnym posągów, arrasów i czystych, wypolerowanych marmurów, a także żołnierzy z napierśnikami tak lśniącymi, że dało się w nich przejrzeć. Pałac królewski nie śmierdział nawozem i dymem, nie było w nim setek cienistych ko- rytarzy, bez wątpienia skrywających sekrety, których żaden chłopiec nie powinien poznawać. – Powiedz mi, Vaelinie, co wiesz o naszym Zakonie – poprosił Aspekt, prowadząc go w kierun- ku głównej warowni. Vaelin wyrecytował to, czego nauczył się na lekcjach u matki. – Szósty Zakon dzierży miecz sprawiedliwości, siekąc wrogów Wiary i Królestwa. – Bardzo dobrze. – Aspekt wydawał się zaskoczony. – Dysponujesz sporą wiedzą. Ale co ta- kiego ma nasz zakon, czego nie mają pozostałe? Vaelin długo namyślał się nad odpowiedzią, aż w końcu dotarli do warowni, gdzie ujrzeli

dwóch chłopców, w wieku około dwunastu lat, walczących na drewniane miecze, prowadzących raptowną wymianę pchnięć, odparowań i cięć. Walczyli wewnątrz nakreślonego białą kredą krę- gu, i za każdym razem gdy w starciu zbliżali się do krawędzi areny, instruktor – wygolony na łyso mężczyzna – smagał ich trzciną. Nie krzywili się nawet pod gradem ciosów, mocno skupieni na pojedynku. Jeden z chłopców zbyt długo stał w wykroku i zaliczył uderzenie w głowę. Zato- czył się, a po czole spłynęła mu krew. Potem upadł ciężko na skraju areny, by zaliczyć kolejny cios od instruktora. – Walczycie – powiedział Vaelin Aspektowi, widok krwi i przemocy sprawił, że serce zaczęło walić mu w piersi. – Owszem. – Aspekt zatrzymał się i spojrzał na chłopca. – Walczymy. Zabijamy. Szturmuje- my mury zamków z pomocą ognia i strzał. Walczymy przeciw szarżom koni i jeźdźców z kopia- mi. Przedzieramy się przez żywopłoty dzid i włóczni, by przejąć sztandary naszych wrogów. Szósty Zakon walczy mężnie, ale w jakim celu? – Dla Królestwa. Aspekt przykucnął; ich twarze znalazły się teraz na równym poziomie. – Owszem, dla Króle- stwa także, lecz co jest większe od Królestwa? – Wiara? – Sprawiasz wrażenie niepewnego, mały Jastrzębiu. Może nie masz aż takiej wiedzy, jak za- kładałem. Za ich plecami instruktor podnosił chłopca z podłogi, czemu towarzyszyła fala wyzwisk. – Ty niezdarny gównozjadzie, ty tępy prostaku! Wracaj do areny. I upadnij jeszcze raz, a sprawię, że już nigdy się nie podniesiesz. – Wiara stanowi połączenie naszej historii i naszego ducha – wyrecytował Vaelin. – Kiedy przechodzimy w Zaświaty, nasza istota jednoczy się z duszami Umarłych, i oni stają się wtedy naszymi przewodnikami. W zamian oddajemy im cześć, poświęcamy im naszą wiarę. Aspekt uniósł brew. – Świetnie znasz katechizm. – Owszem, sir. Matka często mnie go uczyła. Twarz Aspekta spochmurniała. – Twoja matka… – Zamilkł, znów przywdziewając tę samą po- zbawioną emocji maskę. – Nie powinieneś już o niej wspominać. Ani o ojcu, ani w ogóle o żad- nym członku twojej rodziny. Odtąd twoją jedyną rodziną jest Zakon. Należysz do Zakonu. Zro- zumiano? Chłopiec z raną na ręce znowu upadł i jego mistrz zaczął go okładać, trzcina raz po raz unosiła się i opadała ze świstem, a mimo to przypominająca czaszkę twarz instruktora wciąż nie wyra- żała właściwie żadnych emocji. Vaelin widywał ten wyraz także na twarzy swego ojca, gdy ten okładał psa. Należysz do Zakonu. Ku zdziwieniu Vaelina, bicie jego serca uspokoiło się, a gdy odpowiadał, głos nawet mu nie zadrżał. – Zrozumiałem. * * *

Mistrz miał na imię Sollis. Miał pociągłą twarz i oczy kozła: szare, zimne i bacznie obserwujące wszystko wokół. Rzuciwszy okiem na chłopca, zapytał. – Wiesz czym jest padlina? – Nie, sir. Mistrz Sollis postąpił krok naprzód, nachylając się nad nim. Serce Vaelina wciąż jednak biło równym, spokojnym rytmem. Obraz trupiej twarzy mistrza uderzającego trzciną chłopca leżą- cego na podłodze warowni sprawił, że jego lęk ustąpił miejsca złości. – To zwłoki, chłopcze – odparł Mistrz Sollis. – Leżące na polu bitwy truchło, które wkrótce roz- dziobią kruki i obgryzą szczury. To cię właśnie czeka, chłopcze. Będziesz padliną. Vaelin nie odpowiedział. Kozie oczy Sollisa próbowały go przeniknąć, lecz chłopak wiedział do- skonale, że nie dostrzegą w nim strachu. Mistrz wywołał w nim jedynie wściekłość, a nie przera- żenie. W tym samym pokoju na strychu północnej wieży było jeszcze dziesięciu innych chłopców. Wszyscy w podobnym wieku, jak on. Niektórzy pociągali nosami, płacząc z powodu samotności i porzucenia, inni byli uśmiechnięci, cieszyli się z tego, że rodzice są daleko. Sollis ustawił ich w szeregu, uderzając trzciną tych, którzy byli zbyt powolni. – Szybciej, tępaki. Potem przyglądał się każdemu z osobna, niektórym serwując kolejną porcję obelg. – Nazwi- sko? – rzucił do wysokiego blondyna. – Nortah Al Sendahl, sir. – Mistrz, nie żaden sir, imbecylu. – Przesunął się ku kolejnemu w szeregu. – Nazwisko. – Barkus Jeshua, Mistrzu – odparł muskularny chłopak, który wcześniej oberwał trzciną. – Widzę, że w Nilsaelu nadal rozmnażają konie pociągowe. I tak dalej, dopóki nie obraził każdego z nich. W końcu cofnął się o parę kroków, żeby wygłosić krótką przemowę. – Bez wątpienia rodziny, które przysłały was tutaj, miały swoje powody – stwierdził Sollis. – Pragnęły, byście zostali bohaterami, zaszczycili wasze rody, chcieliby móc się wami chwalić, pomiędzy żłopaniem piwska a kurwieniem się na mieście, a może po prostu chcia- ły pozbyć się wrzeszczących gówniarzy. Cóż, możecie o nich zapomnieć. Gdyby was chcieli, nie wylądowalibyście tutaj. Teraz jesteście nasi, należycie do Zakonu. Nauczycie się walczyć, będzie- cie zabijać wrogów Królestwa i Wiary aż po kres waszych dni. Tylko to się liczy. O nic innego nie będziecie się troszczyć. Nie macie rodzin, nie macie marzeń ani żadnych planów niezwiązanych z Zakonem. Kazał im podnieść z łóżek szorstkie bawełniane worki i zbiec po licznych stopniach schodów wieży i przez dziedziniec popędzić do stajni, gdzie napełnili je słomą, nieustannie smagani trzci- ną. Vaelin był przekonany, że oberwał mocniej pod pozostałych, podejrzewał też, że Sollis celo- wo popychał go ku starszej, zawilgoconej słomie. Kiedy worki były pełne, pogonił ich z powrotem do wieży, gdzie ułożyli je na drewnianych pryczach, odtąd mających być ich łóżkami. Przyszła pora na kolejny bieg – do znajdujących się pod twierdzą krypt. Kazał im ustawić się w szeregu, dyszących ciężko w mroźnym powietrzu, które każdy oddech zmieniło w parę. Krypty zdawały się rozległe, ceglaste łuki niknęły w ciemnościach. Strach Vaelina znów w nim odżył, gdy chłopiec spoglądał w cienie, bezdenne i niewyobrażalnie groźne.

– Patrzeć przed siebie! – trzcina Sollisa zostawiła szramę na jego ramieniu. Z trudem po- wstrzymał pełne bólu łkanie. – Nowy plon, Mistrzu Sollisie? – zapytał ktoś radośnie. Gigantyczny mężczyzna wyłonił się z mroków, w potężnej dłoni trzymał lampę naftową. To był pierwszy widziany przez Vaelina czło- wiek, który był szerszy niż wyższy. Jego pas skrywała obszerna peleryna, ciemnoniebieska, jak u innych mistrzów, z czerwoną różą wyszytą na piersi. Peleryna Mistrza Sollisa nie miała takich ozdobników. – Trafiło się nam kilka nowych gówienek, Mistrzu Grealinie – odpowiedział z rezygnacją. Na pulchnej twarzy Grealina pojawił się przelotny uśmiech. – Ależ z nich szczęściarze, że trafili pod twoje skrzydła. Na chwilę zapadła cisza i Vaelin wyczuł napięcie między mężczyznami. Wydało mu się intere- sujące, że pierwszy odezwał się właśnie Sollis. – Potrzebują sprzętu. – Oczywiście. – Grealin podszedł bliżej, by się im przyjrzeć. W chodzie zdawał się nadzwyczaj lekki jak na tak masywną osobę, niemal jakby prześlizgiwał się po podłodze. – Mali wojownicy muszą zostać uzbrojeni i przygotowani do wszystkich czekających ich bitew. – Wciąż się uśmie- chał, mimo że w jego oczach Vaelin nie dostrzegł cienia wesołości. Po raz kolejny pomyślał o swoim ojcu, o sposobie w jaki tamten patrzył na zwierzęta, kiedy odwiedzali targi koni i któryś z hodowców próbował zaoferować mu jakiegoś rumaka. Ojciec obchodził zwierzę ze wszystkich stron, mówiąc Vaelinowi, po czym poznaje się dobrego konia używanego w bitwach, mówiąc o masie mięśniowej, która wskazywała, że będzie silny w bezpośrednim starciu, ale zbyt wolny podczas szarży, wspominał też, że najlepsze sztuki potrzebują trochę odsapnąć po łamaniu. – Oczy, Vaelinie – wyjaśniał. – Szukaj konia, który w oczach ma tę iskrę. Czy tego właśnie szukał teraz Mistrz Grealin, iskry w oczach chłopców? Chciał dowiedzieć się, który z nich przetrwa, który przyda się w walce wręcz, a który podczas szarży. Grealin zatrzymał się koło szczupłego chłopca imieniem Caenis, który wcześniej zebrał od Sol- lisa najgorsze obelgi. Zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, a tymczasem tamten wiercił się niespokojnie, niezadowolony, że jest poddawany tak szczegółowej ocenie. – Jak się nazywasz, mały wojowniku? – zapytał go Grealin. Caenis przed udzieleniem odpowiedzi musiał przełknąć ślinę. – Caenis Al Nysa, Mistrzu. – Al Nysa. – Grealin zadumał się. – Szlachecka rodzina ze sporym majątkiem, jeśli dobrze pa- miętam. Mieszka gdzieś na południu, dzięki małżeństwu jest sprzymierzona z Domem Hurni- shów. Jesteś daleko od rodzinnych stron. – Owszem, Mistrzu. – Cóż, nie martw się. W Zakonie będziesz miał swój nowy dom. – Trzykrotnie klepnął Caenisa w ramię, a chłopiec nieco się wzdrygnął. Trzcina Sollisa bez wątpienia uwrażliwiła go na każdy dotyk. Grealin ruszył dalej wzdłuż szeregu, wypytując ich o rozmaite kwestie, niekiedy zaś ofe- rując pocieszenie. Tymczasem Mistrz Sollis uderzał trzciną w buta na wysokości łydki, stuk, stuk, stuk, echo tych uderzeń niosło się przez podziemia. – Myślę, że twoje imię już znam, młody wojowniku – stanął nad Vaelinem. – Al Sorna. Wal-

czyłem u boku twego ojca podczas Wojny Meldeneańskiej. Wspaniały człowiek. Jesteś do niego podobny. Vaelin wyczuł w tych słowach zasadzkę i w porę zareagował. – Nie mam rodziny, Mistrzu. Jedynie Zakon. – Ach, ależ Zakon też jest rodziną, mały wojowniku. – Grealin zachichotał i ruszył dalej. – Mistrz Sollis i ja jesteśmy waszymi wujami. – Po tym stwierdzeniu zaśmiał się nawet głośniej. Vaelin zerknął na Sollisa, który gapił się na Grealina z czystą nienawiścią. – Za mną, mężne rycerzyki – zawołał Grealin, unosząc lampę nad głowę i ruszając w głąb krypty. – Nie oddalajcie się zbytnio, szczury nie lubią gości, a niektóre są większe od was. – Znów zaczął rechotać. Idący obok Vaelina Caenis jęknął cicho, z lękiem wpatrując się w nieprze- niknione ciemności. – Nie zwracaj na niego uwagi – szepnął Vaelin. – Tutaj nie ma żadnych szczurów. Jest tak czy- sto, że nie miałyby co jeść. – Nie był pewien, czy to prawda, ale przynajmniej dodał koledze otu- chy. – Przymknij się, Sorna! – Trzcina Sollisa trzasnęła chłopcu nad głową. – Idź, nie gadaj. Podążając za lampą Mistrza Grealina przemierzali czarne krypty, odgłos ich kroków i śmiech grubasa łączyły się, tworząc surrealistyczne echo, przerywane okazjonalnym trzaskiem trzciny Sollisa. Caenis strzelał oczami na lewo i prawo, bez wątpienia szukając olbrzymich szczurów. Wydawało się, że minęły całe wieki odkąd przeszli przez dębowe wrota otoczone cegłą. Grealin kazał im zaczekać i odpiął klucz od pasa, a następnie otworzył drzwi. – A teraz, moi mali – rzekł, otwierając je szeroko. – Uzbroimy was na nadchodzące bitwy. Sala za drzwiami zdawała się ciągnąć w nieskończoność, niezliczone stojaki z mieczami, łuka- mi, kuszami, kopiami i setkami innych broni połyskiwały w blasku płonących pochodni i ustawio- nych wzdłuż ścian beczek, stojących w sąsiedztwie niezliczonych worków z mąką i zbożem. – Oto moje skromne królestwo – wyjaśnił im Grealin. – Jestem Panem Krypt, strażnikiem zbro- jowni. Każdą z tych strzał i każde z tych ziaren liczyłem co najmniej po dwakroć. Jeśli czegoś po- trzebujecie, ja wam to dostarczę. I to przede mną odpowiadacie, jeśli coś zgubicie. – Vaelin za- uważył, że z twarzy tamtego nagle zniknął uśmiech. Ustawili się w szeregu przed wejściem do składu, a Grealin przyniósł im pakunki, po dziesięć worków wypełnionych przeróżnymi rzeczami. – To dary Zakonu, moi mali – rzekł do nich rado- śnie, składając je u stóp każdego z chłopców. – Każdy z was znajdzie w nich następujące przed- mioty: jeden drewniany miecz wzorca asraelińskiego, jeden długi na dwanaście cali nóż myśliw- ski, jedną parę butów, parę spodni, dwie bawełniane koszule, jedną pelerynę, jedną klamrę, jedną sakiewkę, oczywiście pustą, i jeden z tych… – Mistrz Grealin uniósł coś pod lampę – zalśniło w blasku ognia, obracając się powoli na łańcuszku. To był medalion, srebrny krążek z figurką, w której Vaelin rozpoznał czaszkę wojownika znajdującą się także na szczycie bramy wejściowej. – Oto symbol naszego Zakonu – ciągnął Mistrz Grealin. – Przedstawia Saltrotha Al Jenriala, nasze- go pierwszego Aspekta. Nigdy go nie zdejmujcie, nawet we śnie, nawet gdy się myjecie, zawsze miejcie go na szyi. Mistrz Sollis z pewnością wymyśli rozmaite kary dla tych, którzy zapomną

założyć ten medalion. Sollis nie odpowiedział, wciąż stukając trzciną o but. – Innym z moich darów jest dobra rada dla was – kontynuował Grealin. – Życie w Zakonie jest ciężkie i najczęściej krótkie. Wielu z was zostanie wydalonych jeszcze przed ostatnią próbą, może nawet wszyscy, ci zaś, którzy zyskają prawo do pozostania z nami, spędzą życie patrolując odległe granice, tocząc niekończące się wojny z dzikusami, wyrzutkami i heretykami, podczas których zginą, jeśli będą mieli szczęście, albo zostaną okaleczeni, jeśli nie będą go mieli. Ta garstka, która pozostanie przy życiu po piętnastu latach służby, obejmie dowództwo bądź wróci tutaj, by uczyć tych, którzy was zastąpią. Takie życie właśnie podarowały wam wasze rodziny. Może wydawać się wam inaczej, ale to prawdziwy zaszczyt, więc radujcie się tym, słuchajcie waszych mistrzów, uczcie się tego, czego możemy was nauczyć i zawsze bądźcie w pełni oddani Wierze. Zapamiętajcie te słowa, a czeka was długie życie w Zakonie. – Znów się uśmiechnął, rozkładając pulchne ręce. – Tylko tyle mogę wam powiedzieć, mali wojownicy. Teraz już zmy- kajcie. Bez wątpienia spotkamy się jeszcze, jeśli tylko zgubicie któryś z tych darów. – Ponownie zachichotał, ruszając w głąb składu, a echo jego śmiechu podążało za nimi nawet wtedy, gdy Sol- lis trzciną pogonił ich z krypt. * * * Słup miał sześć stóp wysokości, był czerwony na górze, niebieski w środku i zielony u podstawy. Wokół było około dwadzieścia takich słupów, rozsianych po boisku treningowym, jak niemi świadkowie ich cierpienia. Sollis kazał każdemu z chłopców stanąć przed słupem i uderzać mie- czem w część pomalowaną na kolor, który właśnie wykrzykiwał. – Zielony! Czerwony! Zielony! Niebieski! Czerwony! Niebieski! Czerwony! Zielony! Zielony… Już po kilku minutach Vaelina rozbolało ramię, ale i tak nie przestawał ze wszystkich sił wy- machiwać drewnianym mieczem. Barkus opuścił rękę po kilku uderzeniach, zarabiając za to serię smagnięć trzciną, po których zniknął mu z twarzy jego zwyczajowy uśmiech, a na czoło spłynęły krople krwi. – Czerwony! Czerwony! Niebieski! Zielony! Czerwony! Niebieski! Niebieski… Vaelin zauważył, że przy każdym ciosie drży mu ręka, chyba że w ostatniej chwili przekrzy- wia ostrze, pozwalając mu ześlizgnąć się po słupie, zamiast rąbać prosto w niego. Sollis stanął za nim i chłopak momentalnie poczuł na plecach mrowienie, jakby lata moment miał zaliczyć chło- stę. Ale Sollis tylko przyglądał mu się przez chwilę, chrząknął, a w końcu ruszył dalej, by ukarać Nortaha za uderzenie w niebieską część zamiast w czerwoną. – Lepiej nadstaw uszu, ty zniewie- ściały błaźnie! – Nortah dostał w szyję i nim wrócił do zadawania kolejnych ciosów, przez chwilę starał się powstrzymać napływające do oczu łzy. To trwało całymi godzinami, świśnięcia trzciny stanowiły kontrapunkt dla donośnych uderzeń ich mieczy w słupy. Po pewnym czasie Sollis kazał im przełożyć broń do drugiej dłoni. – Bracia naszego Zakonu potrafią walczyć oburącz – wyjaśnił. – Utrata kończyny to nie jest usprawiedli-

wienie dla zwykłego tchórzostwa. Po upływie kolejnej godziny kazał im przestać, a potem ustawił ich w szeregu, samemu za- mieniając trzcinę na drewniany miecz. Podobnie jak ich miecze i ten był z wzorca asraelińskiego: proste ostrze z zakończoną gałką rękojeścią, długą na jakieś półtorej dłoni, i cienkim metalowym jelcem, osłaniającym palce. Vaelin znał się trochę na mieczach, ojciec miał sporą kolekcję, roz- wieszoną nad kominkiem w jadalni, zawsze mocno kusiły chłopca, jednak nigdy żadnego nie tknął. Oczywiście były znacznie dłuższe od tych drewnianych zabawek, ich ostrza miały więcej niż jard długości i widać było na nich ślady używania, zachowały ostrość lecz ich krawędzie były nieregularne – kamień kowala musiał wygładzić mnóstwo szczerb i wgnieceń powstałych na polu walki. Był też jeden taki, który przyciągał uwagę chłopca bardziej od pozostałych, wisiał wysoko na ścianie, zupełnie poza zasięgiem, z ostrzem wycelowanym prosto w dół. To było dosyć proste ostrze, asraelińskie, podobnie jak pozostałe, brakowało mu rzemieślniczego mistrzostwa niektó- rych, lecz w przeciwieństwie do nich, nigdy nie było naprawiane, wypolerowano je, lecz na stalo- wej powierzchni dało się dostrzec każdą szczerbę, każde wgniecenie. Vaelin nie śmiał pytać ojca, więc zwrócił się do matki, lękając się tylko odrobinę mniej; wiedział doskonale, że nienawidziła tego miecza. Znalazł ją w bawialni, spędzała czas na czytaniu. Mimo że to były dopiero pierwsze dni jej choroby, twarz miała już tak wymizerowaną, że Vaelin nie mógł przestać się na nią gapić. Gdy wszedł, uśmiechnęła się, poklepując wolne miejsce obok siebie. Lubiła pokazywać mu swoje książki; on oglądał obrazki a ona opowiadała mu historie na temat Wiary oraz Królestwa. Usiadł, słuchając cierpliwie opowieści o Niewiernej Kerlis, skazanej na wieczne umieranie za wcześniej- sze odrzucenie przewodnictwa Umarłych. W końcu zamilkła na chwilę i mógł zapytać: Matko, czemu Ojciec nie naprawia swojego miecza? Przerwała czytanie w połowie strony, nawet na niego nie patrząc. Jej milczenie przeciągało się. Vaelin był ciekaw, czy zachowa się tak jak jego ojciec i po prostu zignoruje pytanie. Już miał przeprosić i spytać, czy może odejść, gdy w końcu się odezwała. – Ojciec otrzymał ten miecz, wstępując do królewskiej armii. Walczył nim przez wiele lat, podczas narodzin Królestwa i kiedy wojna dobiegła końca, a król mianował go Mieczem Królestwa; właśnie z tego powodu nazywasz się Vaelin Al Sorna, a nie po prostu Vaelin Sorna. Ślady na ostrzu symbolizują historię, która uczyniła ojca tym, kim jest. Właśnie dlatego go nie naprawia. – Obudź się, Sorna! – Krzyk Sollisa przywołał Vaelina do chwili obecnej. – Możesz być pierw- szy, brzydalu – Mistrz zwrócił się do Caenisa, każąc mu stanąć kilka kroków od siebie. – Ja ata- kuję, ty się bronisz. Będziemy to robić, dopóki któryś z was zdoła sparować cios. Nagle Sollis poruszył się z taką szybkością, że nie byli w stanie dogonić go spojrzeniem. Trafił Caenisa mieczem w pierś, nim ten zdołał sięgnąć po swój, od razu posyłając go na łopatki. – To było żałosne, Nysa – rzucił oschle. – Ty jesteś następny. Jak ci tam było? Dentos. Dentos był tyczkowatym chłopcem o ostrych rysach, prostych włosach. Mówił z mocnym za- chodniorenfaelińskim akcentem, który Sollisowi niespecjalnie się podobał. – Walczysz równie do- brze jak mówisz – skomentował zaraz po tym, jak ostrze jego miecza dźgnęło Dentosa w żebra, przewracając go na ziemię. – Jeshua, jesteś następny.

Barkus zdołał odsunąć się przed pierwszym ciosem, lecz jego kontratak nie dosięgnął miecza mistrza i już po chwili zaliczył uderzenie, które ścięło go z nóg. Kolejnych dwóch chłopców upadło równie szybko co Nortah, choć on sam był bliski zejścia z li- nii pchnięcia. Nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia na Sollisie. – Musisz postarać się bardziej – rzekł, a potem zwrócił się do Vaelina. – Miejmy to już za sobą, Sorna. Vaelin stanął przed Mistrzem i czekał. Ich spojrzenia spotkały się, lodowaty wzrok mężczy- zny przeszywał chłopca na wskroś, starając się go omamić… Vaelin nie zastanawiał się, po prostu zareagował. Odsuwając się, jednocześnie podniósł swój miecz i z głośnym trzaśnięciem drewna odparł atak Sollisa. Vaelin cofnął się o krok, z mieczem gotowym na odparcie kolejnego ciosu. Starając się nie zwracać uwagi na lodowate milczenie innych, skupił się wyłącznie na spodziewanym ataku Solli- sa, który bez wątpienia napędzany będzie wściekłością kogoś, kto właśnie został upokorzony. Jednak Mistrz po prostu schował broń, kazał im zebrać rzeczy i pójść za nim do jadalni. Vaelin bacznie mu się przyglądał, gdy szli przez plac ćwiczebny w kierunku dziedzińca, starał się wyczy- tać napięcie mięśni, które mogłoby poprzedzać kolejne uderzenie trzciną, jednak sroga mina Sol- lisa nie uległa zmianie. Vaelinowi ciężko było uwierzyć, że tamten przełknie zniewagę i postano- wił pozostać gotowym na spodziewaną karę. * * * Pora posiłku przyniosła spore zaskoczenie. Na sali pełno było hałaśliwie zachowujących się chłop- ców. Stoły podzielono według wieku, najmłodsi usiedli blisko drzwi, gdzie panował najmocniejszy przeciąg, najstarsi na przeciwnym końcu pomieszczenia, nieopodal stołu mistrzów. Tych ostat- nich było łącznie około trzydziestu – milczący mężczyźni o wrogich spojrzeniach, niektórzy po- kryci bliznami, a nawet oparzeniami. Jeden z nich, siedzący przy końcu stołu i w ciszy pochłania- jący chleb z serem, wyglądał jakby spalono mu cały skalp. Jedynie Mistrz Grealin zdawał się ra- dosny, śmiał się z ochotą, w pulchnej pięści ściskając udko kurczaka. Mistrz Sollis poprowadził ich do stołu najbliżej drzwi i tam kazał usiąść. Przy stole siedziało już kilka grup chłopców mniej więcej w ich wieku. Tamci przybyli kilka tygodni wcześniej i treno- wali już przez jakiś czas pod okiem innych mistrzów. Vaelin zwrócił uwagę, że większość z nich patrzyła na nich z wyższością, częstując się kuksańcami i wymieniając złośliwe uśmieszki, które zupełnie mu się nie podobały. – Możecie rozmawiać swobodnie – rzekł Sollis. – Jedzcie, ale nie rzucajcie jedzeniem. Macie godzinę. – Nachylił się i odezwał cicho do Vaelina. – Jeśli będziesz się bił, nie połam nikomu kości. – To powiedziawszy dołączył do reszty mistrzów. Na blacie znajdowały się talerze z pieczonym kurczakiem, szarlotką, owocami, chlebem, se- rem, a nawet ciastami. Uczta stanowiła ostry kontrast w stosunku do surowości, z jaką dotąd spotykał się tu Vaelin. Tylko raz w życiu widział porównywalną ilość jedzenia, w królewskim pa- łacu, wtedy jednak nie pozwolono mu jeść prawie niczego. Przez chwilę siedzieli w ciszy, nieco