Aska182212

  • Dokumenty43
  • Odsłony4 591
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów78.2 MB
  • Ilość pobrań3 240

Barańska Ewa - Nie odchodź, Julio

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Barańska Ewa - Nie odchodź, Julio.pdf

Aska182212 EBooki
Użytkownik Aska182212 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

Spis treści Dedykacja Motto FATALNE ZAUROCZENIE ZMARTWIENIE PANI MEDYŃSKIEJ ZNOWU SPOTKANIE SENNE WAKACJE REFLEKSJE JULKI I NIE TYLKO PODSZEPTY INTUICJI DEKONSPIRACJA KRYZYS WSTYDU NIE BĘDZIE SZCZĘŚCIE W NIESZCZĘŚCIU SZPITALNA CODZIENNOŚĆ ROZTERKI KARIERA IDY OKRUCHY SZCZĘŚCIA OPERACJA POWRÓT DO DAWNEGO NOWE PROBLEMY JULII WSZYSTKO JASNE KRES FATALNEGO ZAUROCZENIA NOWA MIŁOŚĆ, NOWE ŻYCIE NA ŻYCIOWYM ZAKRĘCIE PRZEBUDZENIE MAŁE I WIELKIE INTRYGI POŻEGNANIE Z IDĄ CORAZ GORZEJ JAK ZNALEŹĆ DROGĘ DO JULII KOREPETYTOR MATEMATYKI

UKOJENIE JULIA POZNAJE PRZYJACIÓŁ WIKTORA NIEMORALNA PROPOZYCJA PIERWSZE PRZESZKODY KŁOPOTY Z PRZETOKĄ ZŁOTY PIERŚCIONEK DOBRA PASSA ZIMOWY SPACER OSIEMNASTKA JULII JAK WYJŚĆ Z MATNI POWRÓT IDY ODMIANA NA LEPSZE SYLWESTER W KLUBIE PLUS ZNÓW IDA NADZIEJA I ZWĄTPIENIE STRACONE ZŁUDZENIA KRYZYS NADZIEJA UMIERA OSTATNIA EPILOG PRZYPISY

Doktorowi Wacławowi Bentkowskiemu

Jak fale morskie ku piaszczystym brzegom, tak nasze chwile dążą ku końcowi. William Shakespeare

FATALNE ZAUROCZENIE – To okropne. Wciąż spotykam dziewczyny, które nie chcą być mądre, wykształcone, kulturalne, inteligentne, tylko chcą być sexy: A przecież ta pierwotna funkcja fizjologiczna nie może zdominować życia – zwierzał się Adam swemu przyjacielowi Wiktorowi. Dla nich obydwu bycie fit ograniczało się do bywania na siłowni, co w połączeniu z lekko obojętnym stosunkiem do modnych marek ciuchów i mało trendy pasją do nauki skazywało ich na egzystencję na drugim planie towarzyskiej giełdy: Chłopcy czasem nawet spoglądali z nutą wyższości na miejscowych celebrytów, których życie, chociaż efektownie opakowane, wydawało się puste i pozbawione głębszych treści. Wszystko zmieniło się w chwili, gdy któregoś wieczoru Ida – jaśniejąca blaskiem królowa najseksowniejszych lasek – zeszła z piedestału i obdarzyła Wiktora swoim zainteresowaniem. Patrzył z bliska w jej błękitne oczy obwiedzione mistrzowsko czarnym tuszem i upiększone paletą cieni, spijał każde słowo z małych karminowych usteczek raz po raz zmysłowo przygryzanych białymi ząbkami, marzył o chwili, kiedy dotknie jasnych włosów spływających jedwabną kaskadą na plecy i niemalże słabł na myśl, że być może będzie mu dane całować alabastrowe piersi połowicznie odsłonięte przez dekolt kusej bluzeczki. Nagle zapragnął posiąść wszystkie symbole szybkiego i fajnego życia, ten wielkomiejski sznyt i luz, tę umiejętność bezstresowego spędzania czasu w najlepszym stylu – byle być godnym swojego bóstwa. Już samo dołączenie do grupy jej znajomych było uznawane za trendy cool i jazzy; Wciąż się dziwił, jak mógł zmarnować tyle czasu na szare życie. Wiedział, że taka dziewczyna przy boku nobilituje każdego faceta, więc korzystał z niepowtarzalnej okazji, jaką podsunął mu łaskawy los. Ani przez chwilę nie przypuszczał, że Ida wyłowiła go z tłumu na takiej samej zasadzie, jak koneser wyławia dzieło sztuki na straganie z tandetą. I że odczuwała przy tym podobną dumę. W każdym razie inne dziewczyny dopiero teraz doceniły walory Wiktora i czuły zazdrość, lecz było już za późno: odbić chłopaka można było każdej, ale nie Idzie. Niestety, brylowanie na towarzyskim szczycie w bezpośredniej bliskości takiej dziewczyny wymagało wyrzeczeń. Był studentem drugiego roku Wydziału Matematyki i Nauk Informacyjnych na politechnice, ze średnią ocen gwarantującą stypendium naukowe. Teraz jednak dwa kolejno oblane kolokwia pozbawiały go tej forsy Coraz mniej się też angażował

w pracę przy pisaniu programu komputerowego, na którym wraz z Adamem, Mateuszem i Sławkiem chcieli zarobić na studia w Londynie. Po ostatniej kłótni zupełnie zerwał z nimi kontakty, choć zaczęło się całkiem niewinnie. Był umówiony z chłopakami, ale poprzedniego wieczoru przy pożegnaniu Ida niespodziewanie powiedziała: – Moi starzy wyjeżdżają na dwa dni. Wynajmij jutro pokój w hotelu Prezydenckim i czekaj na mnie w holu o siedemnastej. Wiktor z wrażenia zaniemówił. Pomyślał, że się przesłyszał, więc niezbyt błyskotliwie wydukał: – Nie spodziewałem się… Idę ubawiła jego reakcja. – Że co? Że jestem zepsuta? Posłuchaj, tylko paskudy i beztalencia muszą poprawiać sobie samopoczucie udowadnianiem swej moralnej wyższości. Ja nie muszę. – Ależ nie, nie. Nie to miałem na myśli. – Rozumiem. Liczyłeś, że zaproszę cię do siebie? Wykluczone. Mój staruszek jest człowiekiem z zasadami. Na wiele mi pozwala, lecz dom traktuje jak twierdzę, a ja w swoim łóżku spać mogę wyłącznie sama. Nie dowierzał, że oto raptem otwiera się przed nim niebo. Byłoby grzechem zaprzepaścić taką okazję. Liczył na wyrozumiałość chłopaków, tymczasem w Adama jakby diabeł wstąpił. – Dobrze słyszę?! Nie przyszedłeś z powodu jakiejś głupiej laski?! – wrzeszczał podczas pamiętnej kłótni. – Sam chciałbyś taką laskę mieć. – Pod warunkiem, że oprócz ognia w gaciach miałaby również olej w głowie. – Jeszcze raz wyrazisz się po chamsku o mojej dziewczynie, dostaniesz po ryju. – Jasne. Spadaj stąd i dołącz do tych debili manipulowanych przez różnych guccich, armanich i diorów. Zostań bezwolnym korkiem płynącym z prądem ignorancji i pustosłowia, a dostaniesz w nagrodę wdzięczność jakiejś głupiej pindy zrobionej na kinową piękność! Mateusz ze Sławkiem też go zawiedli. Wzięli stronę Adama, chociaż to Wiktor stanowił mózg projektu. Był bezkonkurencyjny w algorytmice, strukturach danych i znajomości języków programowania. Bez niego nie wznieśliby się ponad przeciętność, ale woleli trzymać z Adamem. – Przynajmniej mam kogoś, dla kogo warto rano wstać – rzucił wyniośle, chociaż rano

najczęściej dopiero kładł się spać. – Żebyś któregoś dnia nie obudził się z ręką w nocniku. Na koniec sentencja ku przestrodze: pożądanie z kompletnego zera czyni ideał. – Wal się. Na tym etapie Wiktor wierzył, że spotkał miłość swojego życia. Wszystko w Idzie budziło jego zachwyt, szczególnie wymawiane powoli przerywniki typu: „yyy”, „nooo”, „hmm”, które w połączeniu z półuśmieszkami, wydymaniem usteczek i kocim mrużeniem oczu tworzyły swoistą pantomimę przesyconą zmysłowością aż do bólu. Lubił patrzeć, jak tańczy. Była wtedy personifikacją erotyki wyrażanej w każdym ruchu, geście, w każdym spojrzeniu rzucanym spod przymrużonych rzęs. Jeżeli uwodzenie uznać za sztukę mistyczną, Ida sięgnęła gwiazd. Przed jej pięknością rozum Wiktora przyklękał jak dewot przed świętą figurą. Żył jak w malignie. Sen z oczu spędzała mu jedynie obawa, że ją rozczaruje, a wtedy… Ale było dobrze: wyznaczyła mu randkę w hotelu. Jednakże pierwszą euforię szybko zaczął podgryzać stres. Jego doświadczenia na tym polu były mizerne, gdyż w czasach gimnazjalnych ograniczały się do platonicznych westchnień do okularnicy, w której nie obudziła się jeszcze kobieta. Wciąż pamiętał, jak podziwiał zmysłowość ruchu, jakim poprawiała zsuwające się z noska okulary.. Później było kilka przelotnych miłostek podczas żeglarskich obozów i rejsów. Przyjechał do hotelu już o godzinie szesnastej. Wolne były tylko pokoje dwuosobowe – trzysta trzydzieści złotych za noc. Sto złotych więcej niż za pokój jednoosobowy, ale za to łóżko było podwójnie szerokie, a stół przystrojony czerwonymi różami. Ida spóźniła się pół godziny. Wyglądała zachwycająco. Miała na sobie bluzkę z czarną koronką odkrywającą plecy czerwoną, krótką spódnicę, czerwone klapki na wysokich obcasach i torebkę z lakierowanej skóry w identycznym kolorze. Ale najbardziej seksowne były niesforne loki tworzące na jej głowie romantyczny nieład. Szła w jego stronę, kołysząc z gracją biodrami. Wiktor przełknął ślinę i wyszedł jej naprzeciw. – Cześć. – Pocałowała go w usta. – No to prowadź mnie, mój Adonisie. Umieram z niecierpliwości. Ledwie weszli do pokoju, Ida zrzuciła z siebie ciuszki i wskoczyła na łóżko. Jej nagość rozpalała zmysły Wiktora, ale też paraliżowała wolę. „Tylko nie daj plamy idioto. Jeśli teraz się skompromitujesz, stracisz dziewczynę na zawsze” – pomyślał i zaczął się rozbierać.

* Tego roku sesja egzaminacyjna była dla Wiktora prawdziwą walką o przetrwanie, okupioną ciężką próbą opanowywania nerwów. Najpierw uległ tak zwanemu syndromowi studenta, czyli patologicznej tendencji do nieustannego przekładania pewnych czynności na później, a kiedy już najbardziej optymistyczne argumenty przestawały tłumić panikę, że nie zdąży, zaczął się miotać w rozdarciu między obowiązkiem a strachem. Z jednej strony ogromny materiał do opanowania, z drugiej Ida bez jego „opieki” narażona na zakusy innych facetów… Zwyciężył obowiązek. Poszły w odstawkę zakrapiane imprezy i nastało wspomagane napojami energetyzującymi nocne zakuwanie. Po raz pierwszy odczuł brak kumpli – w takich sytuacjach dzielili się obowiązkami i razem powtarzali materiał. Teraz wszystko musiał robić sam. Wiktor wiedział, że Ida i jej najlepsza przyjaciółka Kalina Medyńska chodzą do klasy maturalnej liceum plastycznego, lecz gdy któregoś dnia próbował ustalić, kiedy się uczą, usłyszał od Adriana: – Każda szkoła byłaby dumna z uczennicy z rodziny Łańskich. – Tak? A dlaczego? – Wiesz, co to jest sponsoring? Tylko w zeszłym roku na własny koszt wujek wybrukował kostką szkolne podwórko. W tym roku zafundował dwadzieścia laptopów. W tej sytuacji nauczyciele musieliby mieć nierówno pod sufitem, żeby stresować jego córkę. Teraz Ida zapisała się na policealne studia plastyczne. Uczelnia już zaciera ręce z zachwytu. Pozostali ludzie z paczki albo pracowali u „starych”, albo byli na ich utrzymaniu. Wchodzenie w szczegóły, podobnie jak brak kasy, nie było trendy, za to rozmowa o wakacyjnych planach jak najbardziej. Padały takie nazwy jak: Tunezja, Egipt, Turcja… – Mój staruszek wciąż mnie traktuje jak małą dziewczynkę i wymaga, abym wakacje spędzała w rodzinnym gronie. Ma mi to wynagrodzić niedobory jego opieki w pozostałym okresie. W tym roku padło na Ibizę – mówiła Ida lekko znużonym tonem. Nieco później dowiedział się, że razem z Łańskimi jadą spokrewnieni z nimi Koszelowie z synem Dominikiem oraz Kalina jako przyjaciółka Idy i zarazem dziewczyna Dominika. Dla Wiktora ten temat był kłopotliwy Od kilku lat wraz z Adamem, Mateuszem i Sławkiem latem pływali żaglówką po mazurskich jeziorach. Teraz, gdy poznał Idę i poróżnił się z chłopakami, jego wakacyjne plany wzięły w łeb, a ponadto doskwierał mu permanentny brak

kasy Na razie resztką sił dobrnął do końca sesji, chociaż egzamin z algorytmów rozproszonych musiał przełożyć na wrzesień. Tymczasem po deszczowym czerwcu nastał upalny lipiec. Wiktor czuł już przesyt alkoholu, papierosów, speedu i gadania o pierdołach, jednakże pragnienie patrzenia na Idę było nie do przezwyciężenia. Odurzała go jak narkotyk. W tę sobotę szedł z nią na imieniny Kaliny z przeświadczeniem, że będzie to kolejna balanga, która szybko zatrze się w pamięci. Kalina odstąpiła od tradycji i, zamiast w lokalu, urządziła imprezę w plenerze, czyli na działce za miastem, którą Medyńscy kupili z myślą o budowie domu jednorodzinnego. Na razie stała tam tylko szopa na narzędzia. Nieopodal niej płonęło ognisko, wokół którego na zwalonych pniakach siedziało około dwudziestu osób, w większości Wiktorowi znanych. Ich przybycie powitano chóralnymi okrzykami. Złożyli solenizantce życzenia, wręczyli kwiaty oraz butelkę wina i dołączyli do gości. Atmosfera imprezy niewiele różniła się od tej panującej w Parnasie czy Akademii. Te same teksty i te same tańce w takt muzyki płynącej z boomboksa. Tylko przypadek sprawił, że zaintrygowała go ta dziewczyna. Siedziała w zacienionym miejscu i zdawała się j akaś taka cicha i wycofana. Nie śpiewała, nie śmiała się z dowcipów, nie próbowała sama cokolwiek powiedzieć, żeby skupić na sobie uwagę. Wyglądała tak, jakby znalazła się tam przez przypadek. Miała jasną, prawie białą cerę okoloną hebanowo czarnymi włosami, które upodabniały tę biel do marmuru. Gdy od czasu do czasu oświetlał ją chybotliwy blask płomieni, Wiktor ulegał wrażeniu, że wydobywa on z mroku misterną rzeźbę. Tego wieczoru wyjątkowo dopisywał mu humor, lecz raz po raz zerkał w stronę nieznajomej z coraz większym zaciekawieniem. – Kto to? – spytał wreszcie Idę. – To Julka, siostra Kaliny. Nudziara. Okropny mol książkowy. – Mól. – Co: mól? – Mówi się mól książkowy. – Możliwe, ale brzmi jeszcze fatalniej. Czytanie książek to dla mnie forma masturbacji umysłowej. Mniej niż namiastka prawdziwej przyjemności. – Zaśmiała się i spojrzała na niego zalotnie. Była urocza z tymi językowymi absurdami. *

Kiedy dwa dni później Wiktor przechodził obok księgarni, ujrzał przez witrynę Julię. Stała między stoiskami i przeglądała jakiś album. Śpieszył się, lecz powodowany jakimś wewnętrznym impulsem wszedł do sklepu, wziął koszyk i niby to przypadkiem podszedł do dziewczyny. – O, cześć, co za spotkanie – powiedział, siląc się na swobodny ton. – Cześć. – Twarze antyku1 – odczytał z okładki. – Interesujesz się historią starożytną? – Tak, a dokładniej aspektami życia codziennego w dawnych czasach – uśmiechnęła się łagodnie. – Czyli? – Uważam, że niesłusznie przeszłość widzi się poprzez wojny i podboje. Każdy podręcznik historii zawiera informację, że Aleksander Wielki zawojował pół świata, zaś Cezar podbił Galię, natomiast nikogo nie interesuje, jak Imhotep przy budowie piramid wyznaczał poziom bez poziomicy. – To akurat wiem, zalewał teren wodą. – A tam, gdzie zalewanie było niemożliwe? Albo jak określał kąt prosty, nie znając prawa Pitagorasa? Albo. Zresztą, tych pytań są tysiące – odłożyła książkę i sięgnęła po następną. Nie wyglądała na zainteresowaną dalszą konwersacją. – Ciekawe. Zamierzam zostać inżynierem i zastanawiam się, czy ta wiedza byłaby mi w czymkolwiek pomocna. – Być może niektórych rzeczy nie trzeba by było odkrywać na nowo. – A są takie przykłady? – Owszem, chociażby beton czy system robót publicznych2 na długo przed Rooseveltem. – Prawda, lecz starożytny poziom techniki w stosunku do obecnego to amatorszczyzna. Nie sądzę, byśmy od naszych dalekich przodków mogli zbyt wiele się nauczyć. – Być może, ale zauważ, że Arkę Noego zbudowali amatorzy a „Titanica” profesjonaliści. – Włożyła książkę do koszyka i ruszyła w kierunku kasy.

ZMARTWIENIE PANI MEDYŃSKIEJ – Julka, na litość boską, co z tobą? Rusz szybciej dupskiem! Twoje guzdralstwo mnie dobija! – krzyczała pani Medyńska na córkę, z którą od jakiegoś czasu działo się coś dziwnego. Ta w miarę zwyczajna niegdyś dziewczyna popadała w coraz większy marazm, wciąż narzekała na zmęczenie i migrenę, zasypiała w fotelu przy oglądaniu telewizji, straciła zainteresowanie życiem towarzyskim, a każda, najprostsza nawet czynność zajmowała jej trzy razy więcej czasu niż starszej o rok Kalinie. Zaczęła też wybrzydzać przy jedzeniu, chociaż pani Medyńska była wyjątkowo dobrą kucharką. – Głowa mnie boli. – To weź tabletkę przeciwbólową. – Wzięłam. – To idźże wreszcie do lekarza, niech ci przepisze skuteczne lekarstwo! Po źle przespanej nocy Julia postanowiła skorzystać z porady matki, która jeszcze tego samego dnia telefonicznie załatwiła formalności. * Doktor Dąbrowska należała do tych osób, które od początku pracy zawodowej mają wysokie mniemanie o swojej fachowości. – Nazwisko? – spytała, nie podnosząc głowy znad papierów. – Julia Medyńska. – Co się dzieje? – Boli mnie głowa. – I co jeszcze? – Szumi mi w uszach. Czuję się tak, jakbym miała w głowie morze, które… – Chodzisz do szkoły? – Tak. – To co, nawet ci się siedzieć w ławce nie chce? – Przecież teraz są wakacje. – Nie kombinuj – rzuciła ironicznie lekarka i sięgnęła po bloczek z receptami. –

Paracetamol. Julia odwróciła się na pięcie i pośpiesznie opuściła gabinet. Paracetamolu miała w domu pełną szufladę. Bez zbędnych pieczątek mogła go bez ograniczenia kupować w kioskach, sklepach, hipermarketach czy na stacjach benzynowych. * Pani Medyńska kochała obie córki, lecz tylko w Kalinie widziała wierną kopię siebie samej sprzed lat: te same złote loki, ta sama brzoskwiniowa cera, ten sam dowcip, powodzenie u chłopaków i w ogóle. A teraz, na progu dorosłości wchodziła w życie niczym słodka prowokacja. Była po prostu wyjątkowo udana i stanowiła źródło rodzicielskiej dumy; Natomiast ta druga wyglądała jak podmieniona. Wszyscy krewni i powinowaci Medyńskich mieli typowo słowiańską urodę, tymczasem Julia ze swymi kruczoczarnymi włosami, białą skórą i małymi ustami przypominała porcelanową figurkę. Ewenement w tej rodzinie stanowiło również jej zamiłowanie do nauk ścisłych i fascynacja starociami. Poza tym państwo Medyńscy talentem artystycznym mogliby obdzielić setkę dzieci, natomiast największym osiągnięciem Julki była rola sowy w szkolnym przedstawieniu. Siedziała w kucki pod tekturowym krzakiem, by po kwadransie wyrzucić z siebie: „puchu, puchu, puchu”… Niewiele dały kpiny z tego występu. Zamiast unieść się ambicją i zabiegać o bardziej prestiżowe role, dziewczyna przestała w ogóle występować w teatrzykach. Co innego Kalina – ta w każdym spektaklu grała główną postać i często dostawała brawa przy otwartej kurtynie. * To, co pani Medyńska uważała za brak radości życia, było tylko powłoką skrywającą bogate wnętrze. Szare komórki Julki wymagały nieustannej aktywności, a każda książka była kolejnym życiem zawartym między okładkami i zarazem murem odgradzającym ją od ślicznej siostry jawnie zawiedzionej mamy i tej jałowej codziennej paplaniny, pozbawionej głębszych treści. Wolała żeglować po oceanie czasu, przechadzać się po życiu ludzi, którzy już dawno odeszli. Lubiła po swojemu ożywiać papierowe postacie i jak najdokładniej odtwarzać ich otoczenie, dlatego jej wyobraźnia potrzebowała pożywki. Chciała o dawnej codzienności wiedzieć wszystko. Jakie szyby wstawiano w okna? Od kiedy znano makaron? Jakim ściegiem zszywano tkaniny? Kto pierwszy wymyślił guziki, a kto majtki? Co Rzymianie nosili pod togami,

a Grecy pod chitonami3 ? I czy w ogóle coś nosili? Tych pytań było tysiące.

ZNOWU SPOTKANIE Julia wyszperała w antykwariacie tytuł: Ludzie, zwyczaje, obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu4 . Jeszcze w sklepie przeczytała pierwszy rozdział, potem poszła do parku, usiadła na ławce w cieniu lipy i bez reszty zagłębiła się w lekturze. Tego dnia słońce zdawało się emanować falami żaru. W oddali, w prześwitach zieleni, poprzez drgające z gorąca powietrze widać było jedynie czerwony dach biblioteki wojewódzkiej i nic więcej. Tu, w parku fontanna do spółki ze starymi dębami, klonami, lipami i kasztanami oferowała miły chłód, zaś wróble, sierpówki, drozdy, kosy i inne utalentowane wokalnie ptaki – darmowy koncert. Ze względu na wczesną porę park był niemalże wyludniony. Alejkami przechadzało się zaledwie kilka mam, babć i opiekunek z dziecięcymi wózkami, mniej niż połowę ławek okupowali emeryci. Wiktor w drodze na miejsce zbiórki postanowił przeciąć park na ukos. Mieli jechać całą paczką gdzieś nad wodę. Widok pogrążonej w lekturze Julii wywołał w nim niezrozumiały odruch. Zamiast ją niepostrzeżenie minąć, usiadł przy niej na ławce. – Cześć. Co tym razem zgłębiasz? Zamiast odpowiedzieć przymknęła książkę, żeby sam odczytał tytuł na okładce. – Nie szkoda ci wakacji? – Nie. – Wolisz czytać o tym, jak starożytni Rzymianie spędzali czas, zamiast, na przykład, pójść na basen? – Czasami tak, spędzam je razem z nimi. Z bliska zaskakiwała alabastrowa biel jej twarzy: Teraz, w środku upalnego lata, gdy opalenizna była czymś powszechnym, ta dziewczyna przypominała pierwiosnek, który przegapił przedwiośnie. – Zapewne na jakimś hipodromie5 ? – Albo w bikini na plaży: – Odsłoniła w uśmiechu nieskazitelne zęby i powolnym ruchem założyła za ucho niesforny kosmyk włosów opadający na policzek. Mimo woli Wiktor z rozbawieniem wyobraził sobie Julię białą i nagą jak antyczna rzeźba Wenus z Milo. Chętnie pożartowałby na ten temat, jednak gdzieś z tyłu głowy dzwonek

alarmowy raz po raz sygnalizował, że pora iść, bo Ida czeka. * Ida wyglądała, jakby przed chwileczką zeszła z wybiegu dla modelek. Jej włosy wymodelowane nożyczkami drogiego fryzjera przepasane były kolorową apaszką związaną na karku w fantazyjną kokardę, a błękitna bluzeczka-koszulka na cieniutkich ramiączkach opinała zmysłowo pagórki piersi i kolorem współgrała z błękitem oczu, teraz przesłoniętych ciemnymi okularami. Popielate szorty nie tylko podkreślały doskonałą linię bioder, lecz w całości odsłaniały długie, kształtne i równo opalone nogi, którym klapki na obcasie dodawały jeszcze centymetrów Stała oparta o samochód z wyraźnie znudzoną miną. Wiktor już z daleka po raz enty delektował się jej zjawiskowym pięknem i po raz enty nie mógł się nadziwić, że ta boska istota należy do niego. Ida na widok Wiktora znacząco popukała karminowym paznokietkiem w zegarek. – Kochanie, przepraszam, coś mnie zatrzymało. – Pocałował ją w policzek, chłonąc przy okazji zniewalający aromat perfum. – Kalina i Dominik czekają. – Właśnie spotkałem w parku siostrę Kaliny; Porozmawialiśmy chwilę. W odpowiedzi Ida prychnęła ironicznie i pokręciła głową z dezaprobatą. – Współczuję. Wiktor umilkł niezadowolony, że dotknął tego tematu. W oczach tej pięknej dziewczyny, jeżdżącej krwistoczerwonym kabrioletem porsche carrera, chciał uchodzić za interesującego faceta – zwłaszcza że sam najczęściej poruszał się pieszo… Tymczasem zanudzał ją rozmową o książkowym molu, którego zresztą zna! Siedząc na miejscu pasażera, patrzył na jej doskonały profil, na włosy rozwiewane pędem powietrza i próbował ustalić, co sprawiło, że idąc na spotkanie z tak fascynującą Idą, przysiadł na ławce obok Julii. Tymczasem samochód zwolnił i zatrzymał się tuż przy Kalinie i Dominiku, stojących przy krawężniku chodnika. Wiktor niechętnie oderwał wzrok od twarzy Idy i przeniósł go na Kalinę. Ona też była śliczną dziewczyną. Śliczną i ekstrawagancką. Szczególnie jej złotawa opalenizna przy złotych włosach robiła wrażenie. Nie wyglądała na siostrę Julii. Kalina z Dominikiem wsiedli i porsche ostro ruszyło z miejsca. Włączyli się w ruch głównej arterii miasta. Jechali na południe.

– Co jakaś tam wiocha ma ciekawego do zaoferowania? – spytała niechętnie Ida. – Czystą wodę, zieloną trawę i przeźroczyste powietrze. Mało? – odpowiedział Dominik, pomysłodawca tej wycieczki. – Nie wiedziałam, że z ciebie taki ekolog. Gdzie jedziemy? – Do Frysztaka. – Boże, co za nazwa! Ale niech ci będzie. Przed Ibizą przyzwyczaję skórę do naturalnego ultrafioletu. Zaraz też zaczęła się dyskusja na temat zalet i wad opalania się na słońcu i w solarium.

SENNE WAKACJE – Wyjdź trochę na słońce, niech cię opali. Wyglądasz, jakbyś nie miała krwi. Jeszcze ludzie powiedzą, że cię głodzę – mówiła już po raz setny pani Medyńska do córki, która mimo upału na zewnątrz leżała w swoim pokoju na wersalce. – Na słońcu robi mi się słabo. – Mogłabyś wymyślić coś mądrzejszego. Wychodzę na zakupy przy okazji kupię ci w aptece jakiś preparat z żelazem i coś na poprawę apetytu. Do dręczącego Julię całymi dniami, wciąż nasilającego się szumu w głowie dołączył jakiś niedookreślony pulsujący dźwięk, jakby zsynchronizowany z rytmem serca. Po wyjściu mamy zamknęła oczy, próbując dociec jego przyczyny, lecz w efekcie najpierw wstrząsnął nią padaczkowy spazm, a potem ogarnęło wrażenie, że spada w przepaść. Powieki same się uniosły widok znajomego sufitu przywrócił spokój. „Może faktycznie powinnam się dotlenić?” – pomyślała, przenosząc spojrzenie za otwarte na oścież okno. Słońce zdążyło już minąć zenit i przewędrować na zachodnią stronę nieba, zatem ich balkon objął już cień. Podniosła się ciężko, wzięła z półki książkę i ruszyła w kierunku dużego pokoju. Rzeczywiście, ta strona budynku tonęła już w cieniu, jednak nagrzane przed południem mury emanowały gorącem, a powietrze zdawało się pozbawione tlenu. Na domiar złego piętro niżej pani Piotrkowska robiła mężowi kolejną scenę. Julia doszła do wniosku, że o wiele przyjemniej będzie w parku. Po wyjściu z budynku na zalaną słońcem ulicę poczuła, jakby znalazła się w rozgrzanym piecu. Trzymając się zacienionych miejsc, po dziesięciu minutach weszła w miły chłód, jaki w upalny dzień mogą dać tylko drzewa. Dość długo krążyła alejkami, zanim znalazła wolną ławkę. * Po wyjeździe Idy Wiktor narzucił sobie dwupunktowy plan. Po pierwsze, zarobi na spłatę bankowego debetu i na przyszłe imprezy z Idą, po drugie – koncertowo zda wrześniowy egzamin, by znów otrzymać stypendium naukowe. Zarabianie szło mu sprawnie. Znalazł pracę w warsztacie samochodowym przy diagnostyce i naprawie elektroniki, ponadto dawał korepetycje z matematyki trzem licealistom. Wieczorami zakuwał, zaś nocami zmagał się

z obrazami, jakie jego żywej wyobraźni podsuwała zazdrość. Widział rozgrzane słońcem białe plaże, błękitne laguny, palmy oraz tabuny młodych, pewnych siebie yuppies i tych wszystkich innych obrzydliwie bogatych przystojniaków, zdolnych obsypać dziewczynę brylantami. Chociaż codziennie wysyłał do Idy SMS-y i regularnie otrzymywał na nie odpowiedzi, dopiero kolorowa pocztówka z pozdrowieniami, która przyszła po tygodniu, ulżyła jego cierpieniu. Kartka była zwyczajna, pozdrowienia standardowe, lecz dopisek: „Bez ciebie jest kijowo” sprawił, że zalała go fala szczęścia. „Jestem kretynem, myśląc, że jakiś dziany dupek zaimponuje Idzie błyskotkami. Ona mnie kocha” – mówił sobie w duchu. Tego dnia na polecenie szefa odstawił samochód do klienta. Mógł wrócić autobusem, lecz chcąc zaoszczędzić na bilecie, wracał piechotą. Postanowił przy okazji wstąpić do Libry na wielką wyprzedaż książek w nadziei, że uda mu się nabyć jakąś wartościową pozycję za grosze. Szedł wolno deptakiem, najbardziej reprezentacyjną ulicą miasta. Lubił niepowtarzalny klimat, jaki dają dziewiętnastowieczne kamieniczki, urokliwe kafejki, stylowe latarnie, kamienne ławki, donice z kwiatami, a nade wszystko pomnik Tadka Nalepy6 , sąsiada i szkolnego kolegi jego dziadka. Wielka reklama: KSIĄŻKA ZA GROSIK przyciągnęła tłumy Wiktor poszukiwał głównie podręczników do analizy matematycznej, lecz przeglądał również inne pozycje. Gdy przechodził obok stołu, na którym proponowano trzy egzemplarze za złotówkę, jego wzrok przyciągnął tytuł: Narzędzia miernicze Sumerów. Na miękkiej, zszarzałej okładce widniała ilustracja jakiejś pokracznej postaci z różdżką w ręce. Wewnątrz lichy papier oraz mnóstwo mało efektownych rysunków i zdjęć. Niespodziewanie pomyślał o Julii. Przez chwilę rozważał, czy dziewczynie, którą ledwie zna, wypada ofiarować tak tanią książkę. Po głębszym zastanowieniu doszedł do wniosku, że prezent wart trzydzieści trzy grosze to obciach, ale postanowił sam zainteresować się tematem. Zdecydował skrócić sobie drogę, przecinając na ukos park. Z natury dobrze znosił ekstremalne temperatury, lecz przejście ze strefy rozgrzanych murów, topiącego się asfaltu i rozedrganego powietrza do zielonego chłodu, jaki zapewniają jedynie skupione pod koronami drzew cienie, sprawiło mu taką przyjemność, że zwolnił. Nagle dostrzegł Julię siedzącą na ławce pod jaworem. Miała na sobie białą, krótką spódnicę i żółtą bluzkę z łódkowatym dekoltem. Wspierała łokcie na grubym albumie trzymanym na kolanach i patrzyła nieruchomo przed siebie. – O, znów się spotykamy! – zawołał, siadając obok niej.

– Rzeczywiście. Ale ja często tu bywam. – Co czytasz? – Nie czytam. Skończyłam przeglądać Album Pompei. Wydanie z 1896 roku. Stare i piękne. – Też kupiłem starą książkę, o Sumerach. Niestety, mało piękną. – Pokaż. Widok niepozornego woluminu ożywił dziewczynę. – Gratuluję oka znawcy Gdzie wyłowiłeś tę perełkę? – W Librze na wyprzedaży. – Też tam zajrzę. Pożyczysz mi ją? – Jasne. Chociaż nie uważał się za bibliofila, a kupno Narzędzi… było dziełem przypadku, pochwała Julii sprawiła mu satysfakcję. Obserwował w ciszy jak z zainteresowaniem przerzuca pożółkłe kartki, jak raz po raz zatrzymuje wzrok na jakimś obrazku – i dopiero teraz zauważył mnóstwo szczegółów, które wcześniej umykały jego uwadze: subtelny profil, leciutki garbek na nosie, wyraziste łuki brwi i nieprawdopodobnie długie rzęsy. Przyszło mu do głowy, że pewnie wolałaby zostać już sama, żeby poświęcić się lekturze, że powinien wstać i pójść sobie, lecz jakaś wewnętrzna siła przykuła go do ławki. – Czy wiesz, że pierwsze zegary wymyślili Sumerowie? To niespodziewane pytanie Wiktor przyjął z wielką ulgą. – Nie wiem, ale chętnie się dowiem. – Najpierw było gnomon7 , później klepsydra. – Podobno wynaleźli też koło. – A tak. Wcześniej ciężary przesuwano na płozach. Dlaczego nie wyjechałeś nigdzie na wakacje? – zmieniła nagle temat. – Czy to takie dziwne? – Wśród przyjaciół Idy nawet bardzo. – Po pierwsze, pracuję, po drugie, zawaliłem jeden egzamin. – Z czego? – Z algorytmów rozproszonych. – Czyli?

– Chcesz wiedzieć, czym są algorytmy rozproszone? – Oczywiście. Nie dowierzał własnym uszom. Tę dziewczynę interesowało coś, czego nazwy Ida nie potrafiłaby nawet poprawnie wymówić! – Dlaczego? – Przecież cały wszechświat jest oparty na prawach matematycznych, czyż nie? Rozmowę przerwało im dopiero brzęczenie komórki Wiktora. Dzwonił jego szef z pytaniem, czy odprowadził klientowi samochód. – Oczywiście! – zawołał zmieszany. – Długo to trwało. Coś ci się przytrafiło po drodze? – Owszem, ale nic takiego, czym należałoby się martwić. – Gdybyś chciał dziś dłużej popracować, byłbym ci wdzięczny. – Chcę, szefie – zapewnił, chociaż wolałby resztę popołudnia spędzić na pogawędce z Julią. Daleko jej było do Idy ale… rozmawiało się fajnie.

REFLEKSJE JULKI I NIE TYLKO Po odejściu Wiktora Julię ogarnął dziwny smutek. Sama przed sobą wstydziła się przyznać, że jego powodem jest przygnębiające poczucie samotności. Nie miała chłopaka. Każdy, który się pojawił na horyzoncie, natychmiast zaczynał orbitować wokół jej pięknej siostry. Konkurencję dla Kaliny stanowiła tylko jej serdeczna przyjaciółka Ida, lecz istniał między nimi cichy układ, że nie rywalizują w tej dziedzinie. Dla innych dziewcząt obie w parze stanowiły rodzaj pola minowego. Wiktor podobał jej się od chwili, gdy zobaczyła go na imieninach Kaliny. Niestety, fakt, że przyszedł z Idą, windował go w sferę celów nieosiągalnych. Była zaskoczona, że przy przypadkowych spotkaniach zatrzymywał się, żeby z nią porozmawiać. Jego bliskość nasycała magią prozaiczną rzeczywistość, a wspólnie spędzony czas miał coś z uroku słonecznych, niedzielnych poranków. Dla tych kilku chwil, specjalnie dla niego, pragnęła przemienić się w Afrodytę, by zobaczyć w jego oczach ów drogi sercom dziewcząt błysk zachwytu. „Cholera, jeśli już w zarodku nie zduszę wszelkiej nadziei, zafunduję sobie smutną miłość bez szans na spełnienie” – stwierdziła refleksyjnie i wróciła do książki, odłożonej na razie na bok. Największą jej wartość stanowił fakt, że kupił ją ON. Że wypatrzona przez NIEGO wśród tysięcy tytułów spoczywała teraz w jej rękach i zachwycała szlachetną sepią kartek, ich szorstką fakturą i owym niepowtarzalnym aromatem kleju introligatorskiego, farby drukarskiej i kurzu magazynów. Cieszyło ją, że dzięki tej książce będzie miała okazję znów z nim porozmawiać. Już czekała na to spotkanie jak na audiencję u króla. * Tymczasem Wiktor z głową pod maską czerwonej mazdy zamieniał swoją wiedzę na żywą gotówkę. Szef obiecał mu podwójną stawkę za usunięcie usterki w komputerze pokładowym zamontowanym przez niego osobiście dwa miesiące wcześniej. – Komputer jest na gwarancji, popsuł się z winy klienta, więc mógłbym go wysłać do wszystkich diabłów, ale to jeden z tych, co to dają zarobić na każdej obluzowanej śrubce. Szkoda takiego stracić. Czasem bywa, że z dbałości o dobre imię warsztatu warto dołożyć do interesu – tłumaczył pan Pigas tonem znawcy. Już po dziesięciu minutach Wiktor wykrył mankament, lecz uznał, że niezręcznością

byłoby przyjmowanie podwójnej stawki za tak nikły wkład pracy i postanowił przejrzeć pozostałe elektroniczne układy sterujące. – I jak idzie? – spytał szef pół godziny później. – W porządku, zaraz skończę. – Dam ci dobrą radę, chłopcze: rzuć te swoje studia i przyjdź do mnie do roboty. Pilnie potrzebuję na stałe kogoś takiego jak ty. – Przemyślę tę propozycję. – Jak skończysz, rzuć jeszcze okiem na to porsche. Wiktor skierował wzrok w stronę wskazywaną przez szefa, i osłupiał z wrażenia. Był to samochód Idy – poznał po indywidualnej tablicy rejestracyjnej, na której widniało jej imię. Poczuł, jak jego serce przyśpiesza, a krew uderza do głowy. – Oczywiście. Co w nim szwankuje? – Elektroniczny wtrysk. Poczekał, aż szef wyjdzie, zbliżył się do samochodu i usiadł na miejscu kierowcy. Kluczyk z breloczkiem-pilotem z herbem Porsche tkwił w stacyjce, na wewnętrznym lusterku wisiały ciemne okulary, a na desce rozdzielczej leżał pilnik do paznokci. Miał wrażenie, że czuje świeży drażniący zmysły zapach Idy a oparcie fotela promieniuje jej ciepłem. Nie mógł się powstrzymać… W skrytce znalazł paczkę chusteczek higienicznych, mapę drogową, od-świeżacz do ust i puderniczkę, w kieszeni na drzwiach – kolorowe czasopismo, cztery katalogi firm kosmetycznych i żurnal z aktualną modą. Zaciekawiło go, kto przyprowadził samochód do warsztatu, skoro Ida wraz z rodzicami przebywała za granicą, a rodzeństwa nie miała. Postanowił sprawdzić jeszcze bagażnik, lecz jego ręka znieruchomiała w połowie drogi do pilota. „Co ty wyprawiasz, idioto? – skarcił się. – Rób to, za co ci płacą. Nic więcej”. * Pani Medyńska wróciła do pustego mieszkania ledwie żywa z gorąca i zmęczenia. Reklamówkę pełną zakupów postawiła w kuchni na stole i poszła wziąć chłodny prysznic. Mimo to nie narzekała, że zamiast spędzać urlop z cór-kami gdzieś na Mazurach lub w Tatrach smaży się w mieście. Wczasy na Ibizie były inwestycją w przyszłość Kaliny a los zdawał się sprzyjać temu przedsięwzięciu. Po pierwsze, pan Medyński ani w lipcu, ani w sierpniu nie dostał urlopu, po drugie, Kalina od roku marzyła o takim wyjeź-dzie, po trzecie, Julia miała problemy ze

zdrowiem i źle by było, gdyby jej stan pogorszył się gdzieś poza domem. Czwarty powód, o którym się milczało, to Dominik Koszela, chłopak Kaliny, syn właścicieli sieci stacji paliw. Byli oni spokrewnieni z Łańskimi, rodzicami najserdeczniejszej przyjaciółki Kalinki, a przy tym posiadaczami największego w mieście domu towarowego „Łania”. Grzechem byłoby zmarnować taką okazję, toteż pani Medyńska uznała, iż obowiązkiem rodziny jest poświęcić wypoczynek na poczet przyszłych korzyści. Trzy widokówki, które córka przysłała z Ibizy upewniały ją, że zamysł był dobry a realizacja planu przebiega bez zakłóceń. Gdy dziesięć minut później owinięta w ręcznik wyszła spod prysznica, natknęła się w przedpokoju na Julię. – Jeśli w najbliższym czasie nie spadnie deszcz, uschnie trawa, a ludzie poumierają z udaru – stwierdziła. – Jak samopoczucie po spacerku? – Dobre. – No widzisz. Kupiłam ci witaminy oraz odżywki na apetyt i anemię. Mam nadzieję, że nie będą to pieniądze wyrzucone w błoto.