- Dokumenty43
- Odsłony4 623
- Obserwuję8
- Rozmiar dokumentów78.2 MB
- Ilość pobrań3 254
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Listy (nie)milosne - Natalia Sonska
Rozmiar : | 1.4 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Listy (nie)milosne - Natalia Sonska.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik Aska182212 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Copyright © Natalia Sońska, 2018 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018 Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch Redakcja: Anna Stawińska/Quendi Language Services Korekta: Sylwia Ciuła Skład i łamanie: TYPO 2 Jolanta Ugorowska Projekt okładki: Krzysztof Rychter Fotografie na okładce: © Juj Winn/Moment/Getty Images Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie. eISBN 978-83-7976-998-8 CZWARTA STRONA Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o. ul. Fredry 8, 61-701 Poznań tel.: 61 853-99-10 fax: 61 853-80-75 redakcja@czwartastrona.pl www.czwartastrona.pl
1. Migające pomiędzy liśćmi sędziwej jabłonki promienie słońca tworzyły obraz jak z pięknej, świetlistej fotografii. Ciemna zieleń korony drzewa połączona z blaskiem złotego światła napawała szczęściem, optymizmem i beztroską. Letni, lekki, lipcowy wiatr pachniał ciepłem i spokojem. Leżała na kocu ze zmrużonymi oczami i spoglądała w górę. Ledwo widzialny głęboki błękit czystego nieba, przyćmiony przez oślepiające światło, puszczał do niej co chwila swoje niebieskie oczko. W prawej dłoni kurczowo ściskała nadgryzione, soczyste jabłko. Była w raju. Niczym niezmącony spokój wydawał się tak błogi, że aż nierealny. I taki właśnie niestety był. Ukryty pod sztucznym uśmiechem i wyschniętymi na policzkach łzami. Rajska beztroska była jedynie chwilowa, stłumiona przez moment zapomnienia, nieprzebrane słowa, nieprzemyślane czyny i w końcu przez przykre wspomnienia. Z tym że w tej chwili piękny ogród przyjmował w gościnę jedynie Ewę. Adam się ulotnił, pozostawiając nadgryzione jabłko i poczucie winy. – Mówiłam, że tu ją znajdziesz – usłyszała w oddali głos babci. – Spędza tu całe dnie. Idź, może w końcu tobie powie, co jej leży na sercu. Słowa ucichły i usłyszała jedynie zbliżające się ciężkie kroki i trzask gniecionych pod butami gałązek. Zamknęła oczy, chcąc przedłużyć sobie chwilę samotności, która trwała już i tak od
kilku miesięcy. Na blask słońca pod powiekami padł cień postawnej sylwetki. Czuła, że ten ktoś ją obserwuje, więc udawała, że śpi. Gdy ciepłe światło powróciło, pieszcząc jej rumianą, piegowatą twarz, otworzyła jedno oko, wykrzywiając usta w nieznacznym uśmiechu. Stał z rękami w kieszeniach i patrzył na nią karcącym wzrokiem. – Podobno się tu przeprowadziłaś? – Chciałabym… – westchnęła i ponownie zacisnęła powieki. – Zbudować ci szałas? Znów popatrzyła na niego, tym razem otwierając już szeroko swoje niebieskie oczy. – A potrafisz? – W harcerstwie uczyli nas wielu sprawności, budowanie szałasu też ćwiczyliśmy. To jak? – usiadł na kocu, podkurczając nogi. – To czemu się rozsiadasz? – odparła i odwróciła wzrok w stronę nieba. – Powiesz, co cię gryzie? – Dlaczego wszyscy uważają, że coś mnie gryzie? Mam wakacje, chcę odpocząć, a to, że spędzam czas wolny, przesiadując w sadzie… korzystam z pięknej pogody, czy to takie dziwne? Mam za sobą naprawdę ciężki rok akademicki, dziesięć miesięcy marzyłam o tym, żeby właśnie w taki sposób marnować wolny czas: leżąc i patrząc w niebo! – usiadła w końcu, nie kryjąc rozdrażnienia kolejnym pytaniem z serii: „co się stało?”. Opuścił głowę i zaczął bawić się źdźbłem trawy wystającym spod koca. Czuł, że słowa, które płynęły z jej ust, nie układały się w naturalną melodię, lecz były wyuczoną na pamięć partyturą. – Chcecie na siłę mi wmówić, że mam jakiś problem, którym powinnam się podzielić, a tak nie jest! Marnotrawię czas, bo mam na to ochotę, a nie dlatego, że nie wiem, co ze sobą zrobić – ugryzła jabłko. – Kto chce ci to wmówić?
– Ty, babcia, Karolina. Tak trudno jest przyjąć do wiadomości, że wszystko sobie poukładałam? W końcu! – Twoja babcia powiedziała, że… – Że chodzę struta, z nikim nie rozmawiam i jestem przygnębiona? Skinął głową. – Mamie też zawracała tym głowę przez telefon, słyszałam przypadkiem. Ale naprawdę nic mi nie jest. Milczę, bo jest mi dobrze. Chłonę. Z całej siły przyswajam piękno tego miejsca, błogość tej ciszy, o którą w mieście trudno, sam przecież wiesz. I wiesz też, że potrzebuję się wyciszyć, bo taka jestem. Ale to nie znaczy, że dzieje się ze mną coś złego. Ładuję baterie. I Karolina, uważając się za moją przyjaciółkę, też powinna wiedzieć, że tego mi właśnie potrzeba, a nie co chwilę dręczyć mnie telefonami i esemesami. – Martwi się… – próbował wtrącić kilka słów na obronę. – Magda też się martwiła, ale jej wytłumaczyłam, że chcę odpocząć, więc zrozumiała i poprosiła, bym się odezwała, kiedy uznam, że nadeszła pora. – Ja też się martwię. Rozumiem, że potrzebujesz po ludzku odpocząć, ale… i tak się martwię – powiedział stanowczo, aczkolwiek z nadzieją, że nie dostanie kolejnej reprymendy. – Jeśli każdy będzie obchodził się ze mną jak z jajkiem, to w końcu popadnę w tę waszą wyimaginowaną depresję i dopiero będziecie się o mnie martwić – jej ton stał się weselszy i uwieszając się na jego szyi, cmoknęła go szybko w usta i wstała z koca. – Chodź, uspokoimy trochę babcię, bo pewnie przybyło jej zmarszczek na kochanej buźce od tego zamartwiania się. – Chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę domu, wyglądającego teraz z oddali jak mała budowla z klocków. – A koc? – schylił się po pled. – Jeszcze tu dziś wrócę – puściła do niego oko i pobiegła przed siebie, mijając ukochane jabłonie w jej cudownym, zaczarowanym sadzie.
Na podwórzu energicznym merdaniem ogona powitał ją Frycek, rasowy kundelman, którego brązowa łatka wokół prawego oka czyniła podobnym do bajkowego Reksia. Kucnęła przy nim, przytulając jego ucieszony pyszczek, bo uradowany psiak skakał wokół, domagając się choć kilku chwil uwagi. Przy zastawionym stole przed domem siedziała babcia, dziadek i pani Wazonkowa, bez której letnie, niedzielne popołudnie nie miałoby najmniejszego sensu. Wymieniając się nowinkami zasłyszanymi w sklepie, przy pachnącej szarlotce i kompocie z rabarbaru, nie zwróciły uwagi na zbliżającą się parę. Rozmawiały podniesionymi głosami, ekscytując się co kilka sekund. Dziadek Janek siedział cicho, powoli konsumując kolejny kawałek ciasta i równocześnie dopisując coś do swojej krzyżówki. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na Zosię i Staszka, aż do momentu, w którym oboje dosiedli się do stołu. – Chwała ci, Stasiu, żeś ją w końcu stamtąd wyciągnął. Może teraz coś zjesz? – spytała babcia, przerywając swoją rozmowę. – Oczywiście. Chyba nie sądzisz, że odmówię sobie ciasta? – powiedziała Zosia swobodnie, nie zwracając uwagi na upominawczy ton głosu babci Jadwigi. Nałożyła po kawałku sobie i Staszkowi, po czym, nie czekając na kolejny komentarz babci, do którego starsza pani już się szykowała, zaczęła błyskawicznie pochłaniać jabłecznik, dokładając sobie kolejny kawałek. – Obiadu nie jadłaś – znów usłyszała ukochany głos, ubrany w udawaną złość. – Nie zjadłam, a to różnica – odparła gotowa do polemiki. Babcia jednak dała za wygraną i machnąwszy ręką, powróciła do absorbującej rozmowy z sąsiadką. – Nie zna umiaru, to? – odezwał się nagle znad łamigłówki milczący dotąd dziadek. – Łasuch – powiedział Staszek i wyszczerzył się do Zosi, która w tym samym momencie sięgnęła po trzecią porcję szarlotki. Za swoją przypadkową uszczypliwość dostał porządnego kuksańca w bok. Z nieschodzącym z ust uśmiechem powróciła
wzrokiem do swojego talerzyka, po czym rozsiadła się w plastikowym, ogrodowym krześle, podciągając nogi do siebie. Rozkoszowała się niepowtarzalnym smakiem papierówek z babcinego sadu. Spojrzała ukradkiem na staruszkę i poczuła przyjemne ciepło w okolicy mostka. Kobieta, która siedziała naprzeciwko niej, była jedną z najważniejszych osób w jej życiu. Srebrne, upięte w okrągły kok włosy, czujne, potrafiące umiejętnie wychwycić najdrobniejszy szczegół oczy, wiecznie rozgadane i wygięte w uśmiechu usta, spracowane dłonie, które nawet podczas toczącej się obecnie rozmowy strącały ze stołu zbędne okruszki, niewielkie, lecz mogące pomieścić liczną gromadkę wnuków ramiona i przede wszystkim gorące serce, składały się na najukochańszą i przynoszącą ukojenie w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji osobę. I choć czasami narzekaniem mogłaby zagłuszyć najgłośniejsze myśli drugiego człowieka, to właśnie za jej nadopiekuńczość kochała ją jeszcze mocniej. – Zośka! – wyrwały ją z zamyślenia te właśnie rozkrzyczane usta – dołóż Staszkowi ciasta. – Jadzia, gdyby chłopak chciał, to nałożyłby sobie, rączki mu wyrosły skąd trzeba – upomniał żonę dziadek, nie odrywając wzroku od krzyżówki. – Odezwał się! – babcia podniosła głos, po czym widząc niewzruszonego jej uwagą małżonka machnęła ręką, jak to miała w zwyczaju i zwróciła się do Staszka: – Nałożyć ci Stasiu? Ta moja wnusia to taka niedomyślna… – Nie, dziękuję. Ciasto przepyszne, ale dwa kawałki wystarczą – odpowiedział i gdy leniwie gładził pełny brzuch, spotkał się z wymownym spojrzeniem Zosi. – To kompotu sobie nalej – postawiła przed nim dzbanek, a chłopak posłuchał stanowczej prośby. – Jak to dobrze popatrzeć na takich młodych. Serce się raduje, że wszystko co najpiękniejsze mają jeszcze przed sobą. A i wspomnienia wracają i pozwalają choć przez moment pomyśleć, jak to za młodu człowiek żył beztrosko. Miłością się
karmił, chwilą ulotną. Ile ja, zramolała baba, bym dała, żeby się do młodzieńczych czasów cofnąć, jeszcze raz przeżyć, com doświadczyła w waszym wieku. Co to były za czasy… – westchnęła Wazonkowa. – Jak szło się w długą to na całego, jak potańcówka to do rana samiuśkiego, jak wycieczka to na gapę i byle jak najdalej, a i chwile zapomnienia to były piękne… – zachichotała jak podlotek – nie to co teraz, raz dwa i po wszystkim, człowiek jak chleb powszedni miłość traktuje… – Krysiu! – babcia złożyła ręce w wymownym geście świętoszki. – No nie powiesz mi Jadziu, że i ty z drżeniem serca nie wspominasz naszych bydlęcych lat. Ech, dzieci, cieszcie się, żeście w sile wieku, młodzi tacy i siebie macie. Korzystać z życia musicie, póki chęci nie słabną i zdrowie dopisuje – dodała. Babcia posmutniała, dziadek zwiesił dłoń z trzymanym w ręku długopisem w powietrzu, a Staszek jakby speszony, spuścił głowę, chociaż wcale nie czuł zawstydzenia. – Pani Krysiu, niech pani lepiej tu nie opowiada takich rzeczy przy babci, bo mi jeszcze areszt domowy zaserwuje, a ze Staszkiem to mi się pozwoli spotykać tylko w obecności przyzwoitki – zaśmiała się Zośka, nie zwracając uwagi na zasępione miny pozostałej trójki. – Ta twoja babcia to niech taka święta też nie będzie i sobie przypomni, jakie cuda wyprawiała, jak dwadzieścia lat miała albo i mniej – Wazonkowa spojrzała na swoją przyjaciółkę z pobłażliwością w oczach i dodała: – Jak Heniek Piekarz smalił do niej cholewki, pod oknem śpiewał, a ona nic tylko Janek i Janek. A jednego razu, jak przyszedł Henio do pradziadka twojego, świętej pamięci, i chciał o rękę jego córki prosić, to uciekła razem z tym tu – wskazała na dziadka – na motorze i trzy dni jej w domu nie było. I nie było telefonów, żeby zadzwonić i sprowadzić z powrotem. Matka z ojcem od zmysłów odchodzili, milicję zawiadamiać chcieli. Takie cuda się wyprawiało. – Ładnych rzeczy się tu o was dowiaduję – Zosia z uśmiechem
spojrzała na dziadków. – Sama, babciu, aniołem nie byłaś, a gdy ja się spóźniam piętnaście minut do domu, to jest afera. Też mi sprawiedliwość! – Ja cię chcę dziecko przed własnymi błędami uchronić – powiedziała stanowczo babcia i wstała od stołu. – Błędami? Uważasz, żono, że jestem twoim błędem? – dziadek odzyskał mowę, w dodatku w bardzo sarkastycznym brzmieniu. – Ja swoje, a on i tak mnie za słówka będzie łapał i po jej stronie stawał – babcia znów westchnęła i chwyciła pusty dzbanek. – Babciu, gdybyś w życiu nie popełniła tylu błędów, ile ci los zesłał, i doświadczenia przez to nie nabrała, nie byłabyś teraz tak mądrą kobietą. Pozwól mi pokonywać przeszkody, które staną mi na drodze, nie chroń mnie przed tym, co nieuchronne. Chciałabym kiedyś umieć tak jak ty podnosić na duchu i mieć radę na każdą słabość tego świata. Nie zabieraj mi przyjemności, którą da mi nauka zdobywana w życiu, nawet jeśli będzie obarczona błędami, jakie w nim popełnię. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym kiedyś być dla swoich wnuków takim autorytetem, jakim ty jesteś dla mnie. – Zaszkliły jej się oczy, a głos łamał, bo w tych słowach zawarte było o wiele więcej trosk, niż podziwu. Babcia przełknęła łzy, dziadek pociągnął nosem, a Wazonkowa, nie kryjąc wzruszenia, zaszlochała głośno. Staszek z wciąż spuszczoną głową bawił się zatyczką od długopisu dziadka. – O, i widzisz, Jadziu, mądrą masz tę wnuczkę, mądrzejszą niż niejeden magister, a ty życie chcesz jej ograniczać i zasady wprowadzać. Toć ona rozsądna jest jak mało kto, pilnować jej nie trzeba. Ona ci dwa razy więcej powodów do dumy dostarczy niż zmartwień, krzywdę byś jej zrobiła tą swoją chorobliwą nadopiekuńczością. – Pani Krysia otarła łzy haftowaną chusteczką, którą schowała do kieszeni odświętnego fartuszka. Babcia nic nie powiedziała, tylko znów machnęła ręką i poszła
do domu po kolejny dzbanek kompotu. Zosia nie musiała się domyślać, że jej przedłużająca się nieobecność nie była spowodowana jakimś domowym zajęciem, lecz siedząc teraz na krześle w kuchni, płakała z różańcem w ręku i prosiła o pomyślność. Wiedziała, że ta chwila jest babci potrzebna, żeby ukoić nieświadomie pobudzone przez Wazonkową nerwy. Nie miała jednak jej tego za złe. Sąsiadka nie mogła wiedzieć, co tak naprawdę trapiło ją, jej męża, zasępionego wciąż Staszka i pewnie też trochę samą Zosię, choć ta starała się wcale tego nie okazywać. – Oj, Zosieńko, jak ja bym cię widziała dla mojego Michałka. Złoty chłopak, wnuk kochany, zawsze o babci pamięta, a i stary Wazonka z niego pożytek ma na gospodarstwie, jak tylko nas odwiedzi. Żeście się wcześniej dzieci nie poznali… On w mieście całe życie, do babki to na chwilę zajrzy i zaraz musi wracać. Nie to co ty, dziecko, całymi tygodniami radośnie dziadkom towarzyszysz. Ale, że choć raz na jakim spacerze na siebie nie wpadliście, zanim ty Staszka poznałaś… Broń Boże, Stasiu, nie myśl sobie, że tobie czego brakuje, absolutnie, tak tylko sobie głośno myślę – powiedziała pani Krysia, szybko tłumacząc swoje przemyślenia, gdy tylko ujrzała zaciekawioną w końcu minę Staszka. Zosia postanowiła nie wyprowadzać z błędu pani Wazonkowej i nie przyznawać się, że jej wnuka zna od kilku lat i ku swojemu ubolewaniu, na jego uwagę siłą rzeczy nie mogła zasłużyć, nawet gdyby poznali się jeszcze w przedszkolu. Michał, do którego wzdychała co druga dziewczyna, miał odmienne preferencje, co najwidoczniej bardzo starannie ukrywał, nawet przed najbliższymi. Dziewczyna uśmiechnęła się więc uprzejmie i upiła spory łyk przepysznego kompotu. – Frycek! Diable rogaty, uciekaj mi stąd! – usłyszeli nagle głos nadchodzącej w końcu babci. Niosła na tacy pucharki z lodami, a wciąż rozweselony psiak skakał jej pod nogami, ciesząc się tak samo za każdym razem, kiedy widział swoją panią. Gdy babcia dotarła do stolika, postawiła przed każdym deser
składający się z lodów waniliowych i czekoladowych, przystrojonych obficie owocami z ogródka. Zosia sięgnęła jako pierwsza i nie czekając na resztę, zaczęła pochłaniać kolejną porcję słodyczy. Wyglądała jak ktoś, kto co najmniej przez lata nie widział takich rarytasów i pragnął zaspokoić swój głód. Albo po prostu nie chciała niczego tracić i, idąc za słowami pamiętnikowego wierszyka, brała życie za rogi i dusiła jak cytrynę. W trakcie deseru rozdzwonił się telefon Staszka, za co chłopak grzecznie przeprosił i aby nie przeszkadzać, odszedł na sporą odległość od stolika. Zosia podążyła za nim wzrokiem, uważnie przyglądając się jego zgranym ruchom, idealnej sylwetce, wsłuchując się w tembr męskiego głosu, niesionego teraz przez cichy wiatr. Nie była w stanie dosłyszeć, z kim i o czym rozmawia, ale mimo to nadstawiała uszu, żeby utrwalić sobie barwę tego kojącego dźwięku. Uśmiechnęła się mimowolnie, widząc, jak Staszek wkłada rękę do kieszeni i patrząc pod nogi, kopie jakiś kamyk. Po chwili chłopak wyczuł na sobie jej wzrok i odwrócił głowę w stronę Zosi. Speszona, przygryzła wargę, żeby ukryć malujący się na ustach uśmiech przyłapanej na podglądaniu i pospiesznie odwróciła się w drugą stronę. Wiedziała, że on również się uśmiechnął. Poczuła na plecach jego ciepłe spojrzenie, niemal usłyszała zakochane westchnienie i znów odezwały się w niej wyrzuty sumienia. – Karolina – powiedział, gdy zwróciła w jego stronę pytający wzrok. – Nie odbierasz od niej telefonu i odchodzi od zmysłów – dodał i zajął z powrotem swoje miejsce przy stole. – No właśnie, teraz z tymi telefonami to jest jeden cyrk. Niby to ma ułatwić życie, bo wygoda i zawsze w kontakcie, ale jak kto zapomni ze sobą zabrać albo nie zdąży odebrać, to już pretensje i nerwy, że może coś się stało. Kiedyś to tego nie było i jakoś sobie ludzie radzili. A człowiek trzy razy spokojniejszy chodził, bo i denerwować się nie było czym. A teraz? Sama jak do mojej Halinki czasem dzwonię, to od zmysłów odchodzę, jak mi pięć razy z rzędu nie odpowiada. A później się okazuje, że ta komórka to jej się rozładowała. O, i taki z tego pożytek – dodała
pani Krysia, nie zważając na to, że każdy był pogrążony w rozmyślaniach dotyczących niekoniecznie nowych technologii i korzyści, lub niekorzyści, z nich płynących. Ożywiona rozmowa powróciła do stołu dopiero, gdy Zosia, stojąc już przy bramie, żegnała Staszka. Głaskała go po klatce piersiowej otwartą dłonią, nie patrząc mu w oczy. On też przez dłuższy czas milczał, nie chcąc wymuszać na niej nieszczerego wyznania. Westchnęła ciężko, kiedy zagarnął jej drobne ciało ramieniem i, przytulając czule, pocałował w czubek głowy. Stali tak przez dłuższą chwilę, nie zwalniając uścisku. Chłopak patrzył przed siebie na bajeczny pejzaż, namalowany przez naturę barwami jabłoniowego sadu, letniego słońca i kwiecistego ogrodu babci. Zosia zamknęła oczy z nadzieją, że w ten sposób zdoła się ukryć, a przynajmniej zachować tylko dla siebie uczucia, którymi darzyła Staszka. Nie były one jednak podobne do tych, które czuł chłopak. Miała nadzieję, że zdoła je uciszyć na tyle skutecznie, żeby Staszek niczego się nie domyślił. – Nie zbudowałeś mi szałasu – wypomniała z udawanym oburzeniem w głosie. – Zapomniałem na śmierć. Jeśli chcesz, mogę to jeszcze naprawić – uniósł palcem brodę dziewczyny, chcąc napotkać jej wzrok. – Nie trzeba. Babcia się ucieszy, że jednak wrócę na noc do domu – zażartowała. – Uważaj na siebie, proszę. Przyjadę pojutrze. – Obiecujesz? – A czy kiedyś nie dotrzymałem słowa? Pomijając oczywiście dzisiejszy szałas. Uśmiechnęła się tylko. Staszek zawsze dotrzymywał słowa. Od kiedy pamiętała, był dla niej wsparciem i mogła na niego liczyć w każdej chwili. Przyjaciel z książkowej definicji, który w ogień by za nią skoczył, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. I kochał ją bez opamiętania miłością bezwarunkową, bezinteresowną i bezgraniczną. Był inteligentnym chłopakiem,
dlatego wiedział od początku, że walka o Zośkę nie będzie należała do najłatwiejszych. Ale udało się. Najpierw zyskał jej przyjaźń, udowodnił swoją wartość, a za starania nagrodziła go gorącym uczuciem. Ale czy było to dokładnie to, czego oczekiwał? Szanowała go, doceniała, od początku czuła niespotykaną więź łączącą ją z tym chłopakiem i bezpieczeństwo, jakie był w stanie jej zapewnić. Gwarantował jej najważniejsze życiowe wartości, o których niejedna kobieta zarzekająca się o szczęśliwości swojego związku mogła tylko pomarzyć. Biła się jednak z myślami każdego dnia, bo coraz częściej czuła tylko wdzięczność. Była mu wdzięczna za okazane serce i dobroć, dlatego postanowiła dać mu tego wyraz i związała się z nim, ale od samego początku towarzyszyła jej niepewność, a z czasem pojawiły się także wyrzuty sumienia. Nie umiała mu powiedzieć prawdy, dlatego tłumiła ją w sobie, coraz częściej uciekając się do wymówek. Była jednak pewna, że Staszek będąc na tyle mądrym człowiekiem, domyślił się, co tak naprawdę nią kierowało lub był bardzo bliski poznania tej prawdy. Nie potrafiła jednak spojrzeć w jego przepełnione szczerym uczuciem oczy i powiedzieć, że nie jest w stanie go oszukiwać, ale przede wszystkim, że nie jest w stanie oszukiwać samej siebie. Dlatego musiała znaleźć inne rozwiązanie, w którym nie musiałaby określać go mianem „plastra”, jak to swego czasu była uprzejma podsumować Karolina. I gdyby nie złośliwy los, który, nie czekając, podsunął jej swój własny scenariusz, mogłaby rozegrać życie na wiele innych, pewnie bardziej optymistycznych sposobów. Teraz musiała uporządkować, co najważniejsze, i posłusznie odegrać napisaną przez życie rolę. Spojrzała na zegarek. Siedziała nad pustą kartką od czterdziestu pięciu minut i wciąż nie wiedziała, jak zacząć. Biel papieru zaczęła ustępować szeregom czarnych mróweczek, które pojawiły się przed oczami po zbyt długim wpatrywaniu się w jeden kolor. Co jakiś czas tylko w zamyśleniu gryzła
końcówkę długopisu, po czym odruchowo sprawdzała, czy aby nie dogryzła się do czarnego atramentu. Chciała zacząć od początku, ale jak to w życiu, początki zwykle bywają trudne. Zeszła do kuchni po herbatę miętową z nadzieją, że gdy wróci, świeżość umysłu pozwoli jej sklecić w końcu kilka sensownych zdań. Najdroższy, jest lipiec, jak zwykle pierwsze dni wakacji spędzam u babci. Jest piękna pogoda, sad wciąż przyciąga zapachem i smakiem Twoich ulubionych papierówek. Deszcz nie padał od dwóch tygodni i nie zapowiada się, żeby to się w najbliższym czasie zmieniło. Opona wisi niezmiennie na tym samym sznurku, przywiązana do tej samej gałęzi. Frycek wciąż utyka, ale już prawie nie widać rany po wypadku. Babcia piecze to samo pyszne ciasto jabłkowe, a dziadek nie wstaje od stołu, dopóki nie wpisze ostatniego hasła w krzyżówce. Pani Wazonkowa jak co niedzielę przychodzi na ploteczki i umila nam czas swoimi historiami. Kacper pojechał na spływ kajakowy, więc mama może odpocząć od naszej uciążliwej dwójki. Wiele się zmieniło. Skończyłam kolejny rok akademicki. Nauczyłam się grać na gitarze – pamiętam, że bardzo Ci na tym zależało. Zapisałam się na kurs hiszpańskiego, ale chyba go już nie skończę. Magda się zaręczyła, Bartek oświadczył jej się po obronie pracy, a ona oczywiście go przyjęła. Planują ślub za dwa lata, bo Magda chce najpierw zrobić magisterkę. Karolina będzie jej pierwszą druhną, już planuje wieczór panieński, więc możesz sobie pewnie wyobrazić, że jest przeszczęśliwa z tego powodu. Konrad odwiedza mnie od czasu do czasu. Nie wiem, czy go o to prosiłeś, ale momentami mam wrażenie, że po prostu „bada sprawę”. Choć gdy dowiedział się, że wyjechałeś, to był chyba jeszcze bardziej rozbity niż ja, więc to pewnie wynika ze zwykłej troski. Zmieniło się wiele, ale to, co najważniejsze, pozostało nienaruszone. Niestety.
Minęło już tyle czasu, a ja wciąż nie mogę odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Powracam wspomnieniami do tamtych dni i wciąż zastanawiam się, co tak naprawdę się stało. Zostawiłeś list, w którym oświadczyłeś, że odchodzisz. Pozbawiłeś mnie możliwości obrony i jakichkolwiek tłumaczeń, zostawiłeś kilka zapisanych kartek, z których zdołałam wywnioskować, że to właśnie mnie obarczyłeś winą za to, co się między nami wydarzyło. Wydaje mi się jednak, że jesteśmy na tyle poważni, że potrafimy ocenić sprawiedliwie to, co się stało. Nie winię Cię za Twoje wnioski, ponieważ każde z nas ma prawo do subiektywnych odczuć i własnych przemyśleń. Nie mam Ci za złe tego, że miałeś dość ciągłych sprzeczek i nieporozumień. Oboje mamy trudne charaktery i od początku wiedzieliśmy, że nasz związek nie będzie należał do tych z zakończeniem „i żyli długo i szczęśliwie”. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego Ty, człowiek, który zawsze uważał się za kogoś silnego i stanowczego, nie mógł zebrać się na odwagę i patrząc mi prosto w oczy, powiedzieć tego, co zapisałeś w tych kilku zdaniach. Być może istniał inny powód, dla którego postąpiłeś tak, a nie inaczej, jednak tego nie było mi dane się dowiedzieć. Nie wiem, czy na decyzji, jaką podjąłeś, zaważyło nieporozumienie, niedopowiedzenie lub błędna interpretacja moich słów, bo nie potrafię tego wywnioskować z tej krótkiej wiadomości, jaką mi po sobie pozostawiłeś. Piszę ten list, choć wiem, że nigdy do Ciebie nie dotrze. Nawet nie wiem, gdzie teraz jesteś. Ale żeby żyć dalej, nie rozpamiętując w kółko tych bolesnych wydarzeń, muszę zakończyć nasz rozdział i oczyścić umysł ze wszystkich gnębiących mnie myśli, po prostu się pożegnać. Pewnie długo mi będzie jeszcze dane godzić się ze świadomością, że zostawiłeś mnie tak naprawdę bez wyjaśnienia. Wiem tylko tyle, że ta jedna kłótnia nie była w stanie zaważyć na tym, co tak długo wspólnie budowaliśmy, a słowa „to i tak nie miałoby sensu” nie są żadnym wyjaśnieniem. Byłam i jestem na Ciebie zła, ale Kocham Cię mimo to.
Zosia Złożyła kartkę w sposób, jaki uczyła ją pani w podstawówce, włożyła do pachnącej zielonej koperty z biedronką i zaklejając, napisała na niej jedynie imię i nazwisko. Obecnego adresu nie znała. Odłożyła list do drewnianego pudełka stojącego na toaletce i rzuciwszy okiem na broszkę w kształcie słonia z zadartą trąbą, zatrzasnęła wieczko, zamykając je na maleńką kłódkę. Spojrzała na mieniące się za oknem niebo, obsypane obficie gwiazdami, i nasłuchując skrzypcowego koncertu w wykonaniu filharmonii świerszczowej, oddychała głęboko ciepłym, pachnącym ogrodową maciejką powietrzem. Dom babci zawsze był azylem, jego otoczenie najlepszą samotnią, a domownicy najwybitniejszymi terapeutami. Mogła tam odnaleźć spokój nawet w najtrudniejszych chwilach, a to, co wymagało głębszego zastanowienia, mogło zostać przemyślane w tej niczym niezmąconej ciszy.
2. Zosia rozglądała się wokół, analizując nawet najmniejszy szczegół. To był jej sposób na nudę lub długie wyczekiwanie, a zajęcie głowy pozwalało na przynajmniej pozorne zabicie czasu. Siedząc na plastikowym, niebieskim krzesełku, studiowała wszystkie wywieszone na tablicach obrazki, kilkakrotnie przeczytała regulamin poczekalni oraz przekreślone grubą, czerwoną kreską przepisy „be ha pe i pe poż”. Śmieszne obrazki przedstawiające surrealistyczne sytuacje z życia wzięte wywoływały w niej mieszane uczucia i wywnioskowała, że nie mógł ich stworzyć ktoś o zdrowym umyśle. Przychodnia, w której się znajdowała, ogólnie miała niewiele wspólnego ze zdrowiem, a jeśli już, to co najwyżej z jego brakiem. Obserwując otoczenie, cały czas kurczowo trzymała krzesełko, w taki sposób, jakby siedziała nad przepaścią i od siły tego chwytu zależało, czy spadnie, czy też da radę się utrzymać. Mama wciąż krążyła po korytarzu, nie odrywając telefonu od ucha. Nie wyglądała na kogoś, kto przejmował się miejscem, w którym obecnie się znajdował, bo momentami znacznie podnosiła głos, upominając swojego rozmówcę. A może była aż tak zdenerwowana przebywaniem w przychodni, że nie mogła utrzymać emocji na wodzy i odreagowywała na swoim pracowniku. Zosia starała się nie zwracać uwagi na niestosowne zachowanie mamy, choć
momentami kuliła się, słysząc obraźliwe określenia, których rodzicielka nie powinna używać w jej towarzystwie, a co dopiero wśród ludzi wypełniających prawie całą poczekalnię. Kacper niewzruszony siedział na krzesełku obok i luzacko założywszy sobie nogę na nogę, w pełnym skupieniu poświęcał się przeglądaniu Facebooka. Starała się nie spoglądać na brata, żeby nie zdradzać jakiegokolwiek pokrewieństwa z tym człowiekiem i uniknąć siostrzanego wstydu. Ku niezadowoleniu obojga musiał teraz, po jakże wyczerpującym spływie, ślęczeć już drugą godzinę w nieporuszającej się kolejce. Od początku nie krył niezadowolenia. Jednak gdyby nie autobus, który przywiózł roześmianych nastolatków z obozu kajakowego o godzinę za późno, nie wisiałoby nad nimi widmo spóźnienia się na wizytę lekarską, do czego mama nie mogła dopuścić. Wobec tego braciszek musiał spędzić popołudnie w kolejce do nie swojego lekarza, czekając na nie swoją wizytę. Z transu wyrwało go dopiero uderzenie w hipsterski daszek kaszkietówki, którym obdarzył go zdyszany Staszek. – Siema, młody, jak było na spływie? – zapytał, lecz wydawało się, że w ogóle nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż od razu zwrócił się do siedzącej obok Zosi: – I jak? – Jeszcze nie byłam. Kolejka – odparła i wskazała rządek siedzących obok nich osób. Spojrzał na ludzi, po czym skinął głową w stronę mamy Zosi, która ujrzawszy go, uniosła dłoń w geście przywitania. Stała na końcu korytarza i wciąż pogrążona była w rozmowie. – Nie musiałeś urywać się z pracy, dałabym ci znać po wszystkim. – Nie skupiłbym się na robocie, doskonale o tym wiesz. Poza tym Robert bez problemu wziął moją zmianę, był mi winien przysługę – odparł i usiadł na krzesełku, które właśnie się zwolniło. Koszulka pizzerii, w której Staszek pracował jako kierowca, zdradziła, że chłopak przyjechał do szpitala prosto z pracy. Dowodziło to jednoznacznie, że cały dzień myślał tylko
o jednym. – Nie mów, że przyjechałeś służbowym wozem – zaśmiała się Zośka, pociągając wymownie za kołnierzyk koszulki polo. – A co, uważasz, że to obciach jeździć z wielkim kawałkiem pizzy na dachu? – obruszył się na żarty. – Robert mnie podrzucił i pojechał z zamówieniami. – Ja nie, ale z tego co pamiętam, to ty zawsze narzekałeś na tę pracę – odparła. – Nie na pracę, tylko na ten śmieszny samochód – sprostował i chwycił ją za rękę. – Tylko czekam, aż pewnego dnia ktoś wpadnie na wspaniały pomysł, żeby zwędzić ten świecący wybryk wyobraźni mojego szefa. Jego komentarz nie umknął uwadze Kacpra, który prychnął znacząco i wyszczerzył się w głupkowatym uśmiechu. To znaczyło, że nie był taki całkiem nieobecny. Za swoje wytężone myślenie, które prawdopodobnie układało już jakiś niecny plan, oberwał porządnego kuksańca w bok od starszej siostry. Staszek z uśmiechem obserwował przepychanki między dorosłą siostrą a dojrzewającym młokosem i zrezygnowany kręcił głową. Ostatnia osoba przed Zosią weszła do gabinetu. Dziewczyna napięła mimowolnie każdy mięsień swojego ciała i spuściła wzrok, wpatrując się teraz w kolorową mozaikę na podłodze. Poczuła delikatne przesuwanie dłoni na swoich plecach, a chwilę później przed oczami pojawiły się czerwone szpilki mamy. Telefon wciąż trzymała w dłoni, którą zaciskała tak mocno, że żelowe paznokcie zaczęły się boleśnie wbijać w jej zaciśniętą pięść. Obie miały podobnie zatroskany wyraz twarzy. Przez chwilę w ciszy wpatrywały się w swoje oczy, wiedząc, że za kilkanaście minut być może wszystko będzie jasne. Staszek wstał, żeby zrobić miejsce matce Zośki, jednak kobieta pokręciła głową i wciąż stała naprzeciwko córki. Wyciągnęła do niej dłoń, wymieniła porozumiewawczy, matczyny uścisk. Kiedy drzwi gabinetu doktora Zygmuntowskiego otworzyły się po raz kolejny, korytarz zadrżał. I nie był to efekt przeciągu, lecz emocji i napięcia, które powstało w tym samym momencie.
Zosia wstała. Staszek bez słowa pocałował ją w czoło i usłyszawszy negatywną odpowiedź na pytanie, czy chce, by również wszedł do gabinetu, pociągnął ją dla otuchy za warkocz. Zamykając drzwi, Zosia nie zauważyła, że jej dotąd nieporuszony brat schował telefon do kieszeni i wziął głęboki wdech, zdradzając tym samym, że cała sytuacja nie jest mu wcale tak obojętna, jak stara się to pokazać. Staszek usiadł obok niego i przybrał dokładnie taką pozę, w jakiej przez prawie dwie godziny na wizytę dzielnie czekała jego dziewczyna. Doktor Michał, przystojny i atrakcyjny lekarz po czterdziestce, wskazał uprzejmie krzesełka przed swoim biurkiem, po czym po raz ostatni, przeglądając jakieś kartki, wymownym gestem położył obie dłonie na blacie. Zapadła cisza, która połączona z nic niezdradzającym wyrazem twarzy lekarza, nie zwiastowała niczego dobrego. – Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek się spotkamy – zaczął i spojrzał na mamę Zosi, która spuściła wzrok. – My też… – kobieta pokręciła głową – ale dziękujemy, że zgodził się pan z nami spotkać – dodała szybko. Zosia wpatrywała się w splecione na kolanach dłonie. Była dorosła, mogła wejść do gabinetu sama, wiedziała jednak, jak bardzo przejęta jest mama i ile znaczy dla niej ta wizyta, postanowiła się więc nie sprzeciwiać, gdy mama twardo postawiła sprawę i powiedziała, że wchodzi razem z nią. Pozwoliła jej też poprowadzić rozmowę, a to akurat było dla niej bardzo wygodne. Sama, sparaliżowana strachem, nie wiedziałaby nawet, o co zapytać. – Nie ukrywam, pani telefon bardzo mnie zaskoczył… Choć już wtedy… Nieważne, nie wszystko jest dziedziczne, nie każde dziecko musi być obciążone nowotworem po rodzicach. Nie bądźmy pesymistami – machnął szybko ręką, nie kończąc pierwszej myśli. – Mają panie te wyniki badań? Mama szybko się ocknęła i podała doktorowi teczkę z kompletem wykonanych ostatnio przez Zosię badań. Zmienione wskaźniki niektórych z nich na tyle zaniepokoiły jej
mamę, że kobieta od razu postanowiła umówić córkę do onkologa. Nie wyobrażała sobie po raz kolejny przechodzić przez koszmar, z którym jeszcze całkiem niedawno jej rodzina musiała się zmierzyć. Doktor zaczął wertować dokumenty. Zosia znalazła martwy punkt gdzieś za plecami lekarza i utkwiła w nim wzrok. Czekała jak na skazanie, gdy lekarz studiował uważnie wszystkie wyniki, a czas dłużył się niemiłosiernie. Słyszała tykanie zegara, które z każdą sekundą stawało się coraz głośniejsze. W pewnym momencie zorientowała się, że każde tyknięcie jest coraz dłuższe. Miała wrażenie, że wszystko wokół spowalnia, nieznośny umysł zaczynał płatać jej figle. Każdy dźwięk rozchodził się coraz głośniej, słyszała nawet, jak mama potrząsa niecierpliwie kolanami i stuka swoimi sztucznymi paznokciami o trzymaną na kolanach torebkę. I choć Zosia powinna skupić się teraz właśnie na tym, co za chwilę usłyszy od lekarza, zdała sobie sprawę, że myśli o czymś zupełnie innym. O kimś innym. Z zamyślenia wyrwało ją głośne chrząknięcie lekarza, który w tym samym momencie zamknął teczkę. Zosia popatrzyła na niego beznamiętnie, a kątem oka widziała, jak mama zaczyna coraz bardziej nachylać się nad biurkiem. – Rzeczywiście, badania nie są najlepsze, ale… – zaczął lekarz – powiem tak: rozumiem pani obawy, wiem, co panie już przeszły – zwrócił się do mamy. – Nie podejrzewałbym od razu najgorszego. Zosia nie musi przechodzić tego, co jej ojciec, a objawy, jakie mi pani przedstawiła przez telefon, pojawiają się również przy innych schorzeniach. Zbadam teraz córkę, a później zlecę odpowiednie badania. – Czyli to znaczy, że… – mama nieco się uspokoiła. – To znaczy, że kiepskie wyniki podstawowych badań krwi jeszcze o niczym nie świadczą. Ale rozumiem pani niepokój. Zosia spojrzała na mamę. Nie była na nią zła za jej panikę, przewrażliwienie i za tę wizytę, przez którą cała rodzina została postawiona na baczność. Wszyscy na nowo zaczęli odczuwać
strach i smutek. Nie była już zła za to, że grzebała w jej rzeczach i znalazła wyniki badań, które Zosia zrobiła sobie profilaktycznie, gdyż ostatnio niezbyt dobrze się czuła. Nie była zła za te czarne scenariusze, które słyszała od kilku dni. Było jej potwornie żal mamy i jej zszarganych nerwów. Kobieta bała się po prostu, że straci kolejną ukochaną osobę. To zrozumiałe. Poklepała ją po dłoni, a kiedy lekarz poprosił, żeby mama wyszła, Zosia odetchnęła z ulgą. Kochała mamę, ale czuła się przytłoczona jej nadopiekuńczością. – Dobrze, moja droga, to teraz mi powiedz, co ci dolega. Dlaczego zrobiłaś te badania? Zosia wzięła głęboki wdech, uśmiechnęła się porozumiewawczo do lekarza, spojrzała jeszcze raz na drzwi, za którymi zniknęła mama, po czym zaczęła opowiadać o swoim samopoczuciu. Opowiedziała o tym, że w ostatnim czasie miała sporo stresów. Nie zagłębiała się w szczegóły, nie chciała wprowadzać lekarza w swoje prywatne życie i wtajemniczać w to, że powodem jest najprawdopodobniej złamane serce. Wspomniała o tym, jak zaniedbała się z jedzeniem, jak zasłabła pewnego dnia na zakupach i natrętne koleżanki zaprowadziły ją do laboratorium na badania. Wiedziała, że nie muszą zwiastować najgorszego, postanowiła tylko trochę bardziej o siebie zadbać, ale wtedy mama znalazła w kopercie na jej biurku wyniki i zaczął się dramat. Lekarz tylko kiwał głową, pokazując, że rozumie, o czym mówi dziewczyna. Mimo to na wszelki wypadek oraz dla uspokojenia nerwów mamy skierował ją na specjalistyczne badania. Zosia podziękowała za wizytę i zrozumienie, po czym pożegnała się grzecznie i wyszła z gabinetu. Mama zdenerwowana krążyła po korytarzu, stukając obcasami, Kacper wciąż wpatrywał się w telefon. Staszek zaś wyczekiwał, wpatrzony w tabliczkę z nazwiskiem lekarza przyczepioną do ściany. Chłopak wstał gwałtownie z krzesła, gdy tylko otworzyły się drzwi gabinetu i z rękami utkwionymi w kieszeniach nie mógł zrobić kroku. Najwyraźniej mama nic
nie powiedziała, kiedy wyszła z gabinetu, bo Staszek przestraszony błądził po twarzy Zosi zatroskanym wzrokiem. – Jest w porządku – szepnęła do niego i posłała mu porozumiewawcze spojrzenie, wskazując na mamę. Od razu zrozumiał, o co chodzi, Zosia już wcześniej mówiła mu o przewrażliwieniu mamy. Mimo to jednak wiedziała, że jakiś niepokój tlił się i w nim. W samej Zosi zresztą też. Życie już nie raz pokazało jej, jak potrafi zmieniać czyjeś plany i płatać nieprzyjemne figle. Była spokojniejsza, ale by pozbyć się niepewności, musiała poczekać na ostateczne wyniki. Kiedy mama w końcu zobaczyła, że Zosia już wyszła z gabinetu, szybko do niej podeszła, a kiedy córka streściła jej dalszy przebieg wizyty, uznała, że czas iść do domu. Widać było po niej, że choć jest nieco uspokojona, to wciąż bije się z myślami. Zosia znała doskonale ten wyraz twarzy. Dobra mina do złej gry, ten przyklejony, bardzo wymuszony uśmiech. Mama pociągnęła Kacpra za rękaw i ruszyła w stronę samochodu. Zosia popatrzyła na jej sylwetkę oddalającą się w kierunku drzwi. Bardzo schudła, wyglądała na spiętą i zmęczoną. Dziewczyna pokręciła głową, po czym wsunęła dłoń w kieszeń spodni Staszka i pociągnęła go do wyjścia. – Nie miałam dzisiaj głowy do gotowania, przepraszam – powiedziała mama, kiedy tylko przekroczyli próg domu. – Stasiu, mógłbyś… – Jasne – chłopak w mig pojął prośbę i od razu wyjął telefon. – Nie ma to jak firmowa pizza z rabatem – zarechotał Kacper, po czym z nosem wciąż wlepionym w telefon poczłapał do swojego pokoju. Zosia puściła oko do Staszka i pociągnęła go za sobą do salonu. Ponieważ mama też ulotniła się, znikając w swoim gabinecie, oboje mieli chwilę dla siebie. Dziewczyna włączyła telewizor i skacząc po kanałach, szukała czegoś ciekawego. Ostatecznie włączyła jakiś program kulinarny. Po dłuższej chwili zauważyła, że Staszek nie jest w ogóle zainteresowany tym, co dzieje się na ekranie. Był zupełnie nieobecny. Zosia