Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2015
ISBN 978-83-7642-605-1
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Książkę dedykuję wspaniałym pisarkom, które robią wszystko,
by dostarczać nam ulubionego narkotyku: powieści
romantycznych. Ja wciąż potrzebuję kolejnej dawki.
PODZIĘKOWANIA
Inspiracją do napisania tej książki były wakacje, które
kilka lat temu spędziłam w górach w Karolinie Północ‐
nej. W urokliwym, cichym i spokojnym Cashiers, oto‐
czonym wzgórzami i jeziorami, rozmyślałam o tym, jak
by to było mieszkać w tak magicznym mieście. Zastana‐
wiałam się, czy miłość rozkwita tam naturalnie, podob‐
nie jak drzewa i kwiaty, czy może trzeba o nią dbać, tak
jak w każdym innym miejscu na świecie. Rozmyślałam
również nad tym, jak czułaby się uzależniona od powie‐
ści erotycznych, ale nieprzyznająca się do tego nałogu
kobieta, która ze swojego codziennego życia nagle trafi‐
łaby do romantycznej krainy. Jak by się zachowywała?
Czy wszędzie węszyłaby romans, tak jak osoba oglądają‐
ca dużo filmów pornograficznych zakłada, że mężczy‐
zna dostarczający pizzę chce przy okazji podzielić się
swoją kiełbaską? (Tak na marginesie, gdyby ktoś się nad
tym zastanawiał, to nigdy się to nie zdarza).
I czy uzależniona od erotyków, ale wypierająca ten
nałóg kobieta zakłada, że wszyscy mężczyźni mają wiele
warstw do odkrycia? Czy uważa, że każdy przystojniak
jest kapitanem piratów lub księciem z bajki? Czy zatę‐
skni za prawdziwym bohaterem tylko dlatego, że spo‐
tkany facet ma na sobie tweedową marynarkę, a nie
strój awanturnika?
Połączyłam ze sobą kilka pomysłów, krajobraz gór‐
skiej miejscowości zamieniłam na równie urocze przy‐
brzeżne miasteczko Mendocino w Kalifornii i tak naro‐
dziła się ta książka.
Ale nie był to łatwy poród. Nie, kochane. I tak już
mocno szurnięta ciocia Alice do reszty postradała zmy‐
sły podczas pisania tej powieści. Biła się ze mną, kopa‐
ła, drapała i usiłowała rozerwać mnie na strzępy.
W końcu to ja wygrałam. O włos. I tylko dlatego,
że wspierała mnie i walczyła razem ze mną cudowna
ekipa.
Mam na myśli moją redaktorkę Micki Nuding, która
poinformowała mnie, że książki oddawane dwie minuty
przed końcem terminu (według czasu z Zachodniego
Wybrzeża) zwykle nie są przyjmowane. A mimo to moją
zaakceptowała. No i ma słabość do Clarka.
Mam na myśli moją agentkę Christinę Hogrebe, któ‐
ra pokazuje swoje mocne strony wtedy, kiedy trzeba,
i pozwala mi siedzieć w mojej jaskini tak długo, jak
tego potrzebuję. Pod warunkiem że dostarczę tekst
dwie minuty przed terminem. No i też ma słabość
do Clarka.
Mam na myśli moją powierniczkę i skrupulatną ko‐
rektorkę Jessicę Royer-Ocken. Ludzie, ona dopinguje
mnie od czwartej klasy i nadal nie straciła wiary
we mnie. No i też ma słabość do Clarka.
Mam na myśli Ninę Bocci, która jest najwspanialszą
przyjaciółką i najbardziej waleczną osobą, jaką znam.
Siedziała na wprost mnie w holu hotelu Westin St.
Francis w San Francisco, kiedy pisałam ostatnie strony
tej książki, zjadła ramen kupiony w ulicznej budce
z azjatyckim jedzeniem, chociaż ją to przerażało i tak
naprawdę wolała pizzę. No i również ma słabość
do Clarka.
Mam na myśli także Christinę Lauren, która zawsze
chce dla mnie tego, co najlepsze, zwłaszcza kiedy dosta‐
je ode mnie wejściówki na rollercoaster w Disneylan‐
dzie. Dziękuję ekipie z działu reklamy, w tym Kristin
i Jules, za to, że uratowały mnie od choroby lokomocyj‐
nej. Dziękuję pracownikom Gallery Books, w tym Louise
i Jen, za to, że chciały obejrzeć zdjęcia, na których psy
wskakiwały kobietom na twarze, i że zrozumiały żart
i mnie. I oczywiście za to, że wniosły tyle piękna
do mojego życia.
Dziękuję rodzinie, tej najbliższej, nabytej, wchłonię‐
tej i stworzonej. Pozwalacie mi na moje szaleństwa,
za co jestem wam dozgonnie wdzięczna.
Dziękuję pani Alice za wierne trzymanie kciuków.
Wspiera mnie cudowna i olbrzymia sieć czytelni‐
czek, która rozciąga się i oplata cały świat. Dziękuję
za wszystkie wpisy na Twitterze, maile, recenzje, naga‐
bywanie, zachwalanie moich książek koleżankom i do‐
maganie się wydania kolejnych. Tej ekipie jestem naj‐
bardziej wdzięczna.
Czytajcie, czerpcie z tego radość, śmiejcie się i za‐
chwycajcie. Sięgajcie po wszystkie te wspaniałe powie‐
ści erotyczne i proszę, polecajcie przyjaciółkom te na‐
prawdę dobre. Kochane, dzielenie się to dowód troski.
Alice
XOXO
V
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ivian stała na szczycie samotnego wzgórza i pa‐
trzyła na wzburzony ocean. Jej zgrabna i zmysło‐
wa sylwetka robiła piorunujące wrażenie. Przypominała
syrenę. Spoglądała na zachód. Na horyzoncie pojawił się
ciemny kształt statku. Na jego widok serce Vivian zabiło
szybciej. Czy to piracki okręt z kapitanem, który nawie‐
dza ją w snach? Wysoki i żarliwy wojownik o twarzy
przepełnionej złością. I namiętnością. Jedno jego spoj‐
rzenie i cała drży. Jego dotyk powoduje, że wybucha
w niej wulkan.
Czy to jego statek? Czy po powrocie z dalekich krain pełnych
przygód, o których ona może jedynie marzyć, sięgnie po nią i za‐
władnie jej ciałem tak, jak tylko on potrafi? Czy podaruje jej
skarb swojej pirackiej męskości? Czy może odtrąci ją jak bezuży‐
teczny łup?
Sięgnie po nią?
Sięgnie po nią?
Sięgnie po kolejną puszkę sody?
Chwileczkę, co?
Z morskiej fantazji wyrwał mnie nosowy, jęczący
głos głównego księgowego Richarda Harrisona.
– Poproszę jeszcze jedną sodę. A dla pani drugi raz…
Viv, co piłaś?
– Szkocką. Z wodą. Bez lodu – odpowiedziałam i po‐
patrzyłam na mężczyznę, z którym umówiłam się
na jedną z wielu w ostatnim czasie randek w ciemno.
Ta była pomysłem mojej matki, co powinno być wystar‐
czającym powodem do odmowy i ucieczki w ciemną
noc. Nie chodzi o to, że miała zły gust. Wybrała przy‐
stojniaka. Punkt dla niej, bo Richard był niezłym cia‐
chem, o ile tego właśnie się szuka.
Brązowe włosy. Brązowe oczy. Brązowe, doskonale
wymięte materiałowe spodnie. Biała koszula. Białe zęby.
Właściwie to oślepiająco białe. Jestem przekonana,
że za każdym razem, kiedy się uśmiechał, biły dzwony.
A może kiedy chichocze główny księgowy, wróżce rosną
skrzydła?
Chryste, Viv, opanuj się.
Sączyłam szkocką i krzywiłam się nie tylko z powo‐
du przyjemnego palenia w gardle, ale także przez fatal‐
ny kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Przepisy
podatkowe podczas przystawki. Nie ma jak sałatka
z mozzarelli i pomidorów doprawiona zyskami kapita‐
łowymi.
Pierwsze dwadzieścia minut Aktualnej Nieudanej
Randki przetrwałam, bo myślami powędrowałam
do mojego ulubionego miejsca – na półkę z romansami.
Ale w tej chwili nawet fantazjowanie o piracie zdziera‐
jącym ze mnie majtki nie odizolowało mnie od nużącej
gadki pana brązowo-białego.
Rozglądałam się po restauracji i bawiłam niewielkim
Rozglądałam się po restauracji i bawiłam niewielkim
medalionem, który miałam na szyi. Małą, kremowo-ja‐
snoróżową kameę dostałam z okazji bierzmowania, kie‐
dy miałam trzynaście lat. Pamiątka rodowa. Moja rodzi‐
na nadal aktywnie uczestniczy w życiu wspólnoty ko‐
ścielnej. Ja nieco rzadziej. Chociaż lubiłam pikniki. Za‐
wsze lekko doprawione poczuciem winy, dziękuję bar‐
dzo. Pewnie właśnie z tego powodu siedzę teraz tutaj,
zamiast relaksować się przy ciekawej lekturze.
Tuż nad odziedziczoną kameą znajdowała się „twarz
o złocistej karnacji otoczona ciemnymi kosmykami krę‐
conych włosów i bladozielone oczy”. Tak moja matka
opisywała mnie księgowemu i nudziarzowi Richardowi
Harrisonowi. Rzeczywiście, mam ciemne loki, i to aż
pięciocentymetrowe, a moje oczy są zielone. Złocista
karnacja? Dobra, jestem opalona. Z tym się zgodzę.
Mama zapomniała jedynie wspomnieć o kolczyku w le‐
wym łuku brwiowym. Zazwyczaj nie mówiła także nic
o przekłutym nosie i języku oraz o tatuażu na karku.
Kiedy zdjęłam skórzaną kurtkę, pan Harrison trochę się
wzdrygnął, ale komentarz zachował dla siebie. Na bosa‐
ka mam ledwie metr sześćdziesiąt wzrostu, ale w moich
ulubionych glanach mierzę metr i sześćdziesiąt pięć
centymetrów. Doskonale wiem, jakie sprawiam wraże‐
nie, i z pewnością nie pasowałam do atmosfery panują‐
cej w rodzinnej restauracji, do której przyprowadził
mnie Richard. W Filadelfii jest tyle wspaniałych knajp,
a on wybrał właśnie tę?
Po jakiego diabła dałam się namówić na kolejną
randkę w ciemno?
Bo jesteś sama, nigdy nie byłaś zakochana i desperacko szu‐
kasz swojego pirata?
Prawda. Przyjmę także kowboja. Albo strażaka. Albo
księcia na wygnaniu, który został oddzielony od rodziny przez
bezwzględnego wuja żądnego tronu. Zwłaszcza że dostałby tak‐
że rękę księżniczki z wrogiego królestwa, najpiękniejszej istoty
w całym państwie. Szkoda tylko, że wuj nie wie, iż wspomniany
wcześniej książę rozdziewiczył ją na łożu pokrytym śnieżnobia‐
łymi piórami. Kiedy wchodził w damę swego serca, ta wbijała
mu paznokcie w plecy jak ptak, który za chwilę odleci w namięt‐
ne…
Rany. Wystarczy tej szkockiej.
Po dziesięciu minutach wysłuchiwania jego poetyc‐
kiej opowieści o rajach podatkowych i indywidualnych
planach emerytalnych odstawiłam szklankę i zaczęłam
na niego patrzeć. Mogłam rozkosznie wylegiwać się
w wannie z bąbelkami i marzyć o korsarzu, a słuchałam
czegoś takiego? Sama potrafiłam znaleźć sobie faceta,
o czym ciągle przypominałam mamie. Tyle że wykaza‐
nie się tą umiejętnością to już zupełnie coś innego. Tak
naprawdę to z niej nie korzystałam. Nie chodzi o to,
że nie chcę chodzić na randki, bo chcę. W pewnym sen‐
sie. Po prostu nie mam cierpliwości do tej gadki szmat‐
ki, którą trzeba odbębnić, żeby zwabić mężczyznę.
Wiem, że w życiu jest inaczej niż w książkach, gdzie
dziewczyna zakochuje się bez pamięci w bratniej duszy
w chwili, kiedy patrzą sobie w oczy w zatłoczonym po‐
mieszczeniu.
Niedorzeczne.
Albo że przystojny nieznajomy porywa cię w świat
fantazji i podniety, jesteście od razu połączeni i pozo‐
stajecie w doskonałej erotycznej harmonii od chwili,
w której jego ogromny członek dotyka twojej delikatnej
jak kwiat kobiecości.
Co za pomysł.
Albo że każdą firmą ze światowej czołówki zarządza
niespełna trzydziestoletni, wysoki, z kilkudniowym za‐
rostem i rzucającą się w oczy nieokiełznaną męskością
przystojniak, który tylko czeka, aż pojawi się zagubiona
i niewierząca w siebie dziewczyna w trampkach, które
nosi na bose stopy, i zrzuci go z piedestału, zmieniając
w ten sposób całe jego życie. A wszystko to wydarzy się
w restauracji podczas lunchu okraszonego martini
i szybkim numerkiem w damskiej toalecie.
Dla wyjaśnienia. Jeśli nie zakładasz skarpetek
do trampek, to później twoje stopy bardzo śmierdzą.
Tak czy siak, wszystkie te żałosne sceny w roman‐
sach sprawiły, że tęskniłam za taką bajką. Za cudowną
wymianą, która ma miejsce, kiedy kochankowie stają
się jednością. Dlatego chodziłam na randki, poznawa‐
łam facetów w barach i podrywałam ich. Takie schadzki
samotnej dziewczyny, odbywające się od czasu do cza‐
su, kończyły się zazwyczaj nijakim, czasem tylko wyszu‐
kanym seksem. Orgazm, czy to wywołany moją ręką,
czy też czyjąś, zawsze jest przyjemny. Dlatego kiedy
co kilka miesięcy moja matka truła mi głowę tym,
że jako jedyna z rodzeństwa nie stanęłam na ślubnym
kobiercu, poddawałam się i pozwalałam, by umawiała
mnie na randki w ciemno.
Mój typ faceta i ideał mojej matki mają ze sobą tyle
wspólnego co tuńczyk i lokówka. Podobali mi się nie‐
grzeczni chłopcy i czasem spędzałam czas w ich towa‐
rzystwie. Lubiłam, kiedy wyglądali na twardzieli. Roz‐
czochrane włosy? O tak. Artysta? Tak, koniecznie – mu‐
zyk, malarz, performer – wszystko jedno.
Gust mojej matki jest typowy: żywiciel rodziny,
ustatkowany, spełniony, mądry, dusza towarzystwa
na przyjęciach i zbiornik z wystarczającą ilością sper‐
my, aby wydać na świat kilka pokoleń dzieci obciążo‐
nych katolickim poczuciem winy.
I tak w przypływie matczynej troski, bez wątpienia
podsyconej narodzinami trzeciego wnuka i wielkim
pragnieniem posiadania całego ich tuzina, mama uma‐
wiała mnie na randki w coraz gorszym stylu. Przez
ostatnie dwa tygodnie spotkałam się z Harrym Thomso‐
nem, Tommym Dickersonem, no i dziś z Richardem
Harrisonem. Doradca finansowy, doradca podatkowy
i księgowy. Ten sam typ faceta, w takich samych
spodniach i o identycznym sposobie myślenia. Tom,
Dick i Harry? Nie, do cholery.
– Powiedziałem mu, że jeśli chce wszystko zainwe‐
stować w trzeci filar, mogę to dla niego zrobić, ale wte‐
dy przepadnie mu dużo atrakcyjniejsza inwestycja. Dla‐
tego zaproponowałem, żeby…
– Dick? Mogę tak do ciebie mówić?
– W zasadzie to wolę Richard, ale…
– Dick, przerwę ci w tym miejscu. To był kiepski po‐
mysł.
Zrobiło mu się przykro.
– A niech to. Wiedziałem, że lepiej będzie zamówić
paluszki z kurczaka. Dla mnie ta macarella też ma nie‐
co zbyt egzotyczny smak. Może uda mi się zawołać kel‐
nerkę i…
Zamachał na pracującą w restauracji dziewczynę,
by pomogła mu rozwiązać problem z „macarellą”,
a ja uderzyłam dłonią w blat stołu.
– Nie chodzi o ser, restaurację ani nawet o ciebie,
Dick. Żałuję, że dałam się na to namówić mamie.
– Ona jest świetna. Wspaniałe zasoby.
– Koniec gadania o pieniądzach. Chcę być uwodzo‐
na. Marzę o tym, żeby zmiotło mnie z nóg. Szukam cze‐
goś wyjątkowego, rzadkiego, namiętnego. Czegoś nie‐
zwykłego! – mówiłam, podnosząc głos, bo trochę się
rozemocjonowałam. Pochyliłam się nad stołem. – Pra‐
gnę kogoś, kto zrzuci wszystko ze stołu, pchnie mnie
na blat i doprowadzi do dzikości. Dick, potrafisz to zro‐
bić? – wychyliłam ostatni łyk szkockiej i wyzywająco po‐
patrzyłam mojemu towarzyszowi w oczy.
– Namiętnego? Niezwykłego? – głośno przełknął śli‐
nę i poluzował krawat. Nagle zrobił dziwną minę. –
Masz na myśli w tyłek? – wyszeptał, puszczając przy
tym przesadnie oczko.
O. Mój. Boże.
– Wszystko u państwa w porządku? – spytał radosny
głos. Podniosłam wzrok na kelnerkę.
– Dick chce paluszki z kurczaka – powiedziałam,
wzdychając. Wyjęłam dwadzieścia dolarów z portfela
i położyłam na stole obok pustej szklanki. Wstałam, po‐
deszłam do mężczyzny i poklepałam go po ramieniu. –
Przykro mi, ale nic z tego nie będzie.
Na jego twarzy malowała się widoczna ulga. Ko‐
miczne. Zaczął wstawać, ale powstrzymałam go gestem.
Wzięłam kurtkę i wyszłam.
Kolejny może się ugryźć. Albo – jak w tym przypad‐
ku – zagryźć paluszki z kurczaka.
* * *
Zamknęłam za sobą drzwi mieszkania i ogarnęła mnie
przejmująca cisza. Podeszwy moich butów głucho dud‐
niły o wypolerowaną betonową posadzkę. Lampy rzuca‐
ły przyćmione światło. Zdjęłam kurtkę i zaśmiałam się
pod nosem, bo przypomniała mi się mina Dicka, kiedy
zrobiłam to samo w restauracji. W dzisiejszych czasach
tatuaże są powszechne, ale nic tak nie zaskakuje faceta
w garniturze jak odrobina atramentu na kobiecej szyi.
Nie powinnam się naigrywać. Nie zasłużył na całkowite
potępienie. Przynajmniej nie podczas przystawki. Stłu‐
miłam uśmiech, kiedy w drodze do kuchni minęłam
zdjęcie mamy wiszące na ścianie.
– Przykro mi, mamo. „Macarella”? Sama rozumiesz.
Zaśmiałam się znowu. Ostatni raz.
Zastanawiałam się, jak będę się czuła jutro rano, je‐
śli wypiję jeszcze jedną szklaneczkę szkockiej. Stwier‐
dziłam, że mam to gdzieś, i zrobiłam sobie drinka.
Oparłam się o kuchenny blat. Był wykonany z wypolero‐
wanego betonu, tak samo jak podłoga. Wnętrze miesz‐
kania miało industrialny charakter: czyste, niezagraco‐
ne, uporządkowane. Stal, chrom, czernie i odcienie…
sami wiecie jakiego koloru.
Na jednej ze ścian wisiały zdjęcia. Czarno-białe
w czarnych ramkach. Rodzinne fotografie rozstawiłam
dokładnie co siedem centymetrów (w górę, w dół
i na boki). Pięciu starszych braci. Mama. Tata. Wszyscy
razem.
Dorastanie stanowiło dla mnie ciekawe doświadcze‐
nie. Rodzice byli tak przyzwyczajeni do piłki nożnej, ho‐
keja i baseballu, że ubierali mnie w sportowe ciuchy.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby włożyć sukienkę.
Teraz czasem je noszę. Mocno przylegające do ciała,
w stylu bojówek, powleczone siateczką, a do tego glany.
Styl na Courtney Love z 1996 roku. Bez rozmazanej
szminki. I heroiny.
Wychowywałam się z pięcioma starszymi braćmi,
dlatego wszyscy w mieście postrzegali mnie jako jedną
z „chłopców Franklinów”. Trudniej było mnie tak nazy‐
wać, kiedy zaczęłam dojrzewać, ale ponieważ ciągle bie‐
gałam w czapkach z daszkiem i dresowych bluzach, le‐
genda nadal żyła. Szłam w ślady moich braci również
w szkole, więc radziłam sobie wybitnie. Szczególnie
z przedmiotów ścisłych. W wieku piętnastu lat rozwią‐
zywałam całki. Franklinowie byli świetni z matematyki,
dlatego jako członek tej rodziny też byłam w tym dobra.
Szkopuł polegał na tym, że uwielbiałam także zajęcia
plastyczne. Szkicowanie, malowanie – kochałam to. Ry‐
sowanie cechuje się pewną symetrią, naturalnym poczu‐
ciem umiejscowienia i skali, które przemawiały do mo‐
jego kujońskiego matematycznego umysłu. Tylko że po‐
między pozaszkolnymi zajęciami sportowymi a zaawan‐
sowanymi lekcjami przygotowującymi na studia nie
miałam czasu na zgłębianie tej dziedziny.
I szczerze powiedziawszy, nie zachęcano mnie
do tego. Mój ojciec prowadzi firmę komputerową, a ro‐
dzeństwo od zawsze było przygotowywane do pracy
w tym biznesie. Więc i ja szłam za ich przykładem.
Przez jakiś czas.
Obok rodzinnych zdjęć wisiało jedno jedyne dzieło
sztuki. Tylko ono było kolorowe. Śmiałe jasnokoralowe
i bladoróżowe smugi oraz łagodne plamy bieli. Kwie‐
cień w Paryżu. Patrzyłam na przeplatające się i lekko
rozmyte barwy. Przypomniałam sobie, jak się czułam,
gdy spędzałam czas w atelier we Francji. Jak w niebie
znajdującym się w zupełnie innym świecie niż firma
tworząca oprogramowanie.
Odgoniłam wspomnienia, dopiłam szkocką i sięgnę‐
łam po komórkę. Zmusiłam się do sprawdzenia poczty
głosowej. Przynajmniej trzy wiadomości były od mamy,
a dwie z nieznanego mi numeru. Byłam pewna, że mat‐
ka chciała jedynie wiedzieć, jak udała się randka, a tele‐
fony od obcych zupełnie mnie nie interesowały, więc
wszystko skasowałam.
Zdjęłam buty, narzuciłam na siebie miękki biały
szlafrok i ruszyłam w stronę jedynego pokoju w miesz‐
kaniu, który wyłamywał się z nowoczesnego monochro‐
matycznego stylu. Otworzyłam drzwi prowadzące
do różowego chaosu.
Tapeta, dywan – każdą wolną powierzchnię zago‐
spodarowałam czymś w różu. I złotymi świecznikami.
Miałam ich mnóstwo. Białe świece, na których roman‐
tycznie zastygł topiący się wosk. Mój prywatny azyl.
Moja romantyczna nirwana.
Wanna. Głęboka. Długa. Nad nią półka zastawiona
płynami i kuleczkami do kąpieli, solami i olejkami. La‐
wendowe, geranium i oczywiście różane. Włączyłam ra‐
dio, nastawiłam lokalną stację z muzyką klasyczną i kie‐
dy odkręciłam kurek z ciepłą wodą, poczułam, jak po‐
woli znika ciężar dzisiejszego wieczoru. Nalewałam ró‐
żanego płynu do kąpieli i patrzyłam na książkę, którą
miałam zamiar dziś skończyć. Co jest na okładce? Męż‐
czyzna. Silny. Dziki. Dobrze zbudowany. Kobieta. Pięk‐
na. Zachwycająca. Cycata.
Zrzuciłam z siebie szlafrok i od razu zapomniałam
Zrzuciłam z siebie szlafrok i od razu zapomniałam
o Dicku Nudziarzu. Wsunęłam się do perfumowanej
wody i odpłynęłam w swój świat.
* * *
Spałam spokojnie, kiedy zadzwoniła komórka i wyrwała
mnie ze snu o gigantycznym bucie, który gonił mnie
na zjeżdżalni. Na oślep błądziłam ręką po nocnym stoli‐
ku. Zrzuciłam stertę książek i butelkę wody, zanim
w końcu znalazłam telefon.
– Słucham?
Cisza.
– Tak?
– Halo, czy to panna Vivian Franklin? – spytał męski
głos.
– Tak, to Viv. Kim pan jest? – warknęłam, spojrzaw‐
szy na zegarek. Kto, do cholery, dzwoni o 1.28? – Wie
pan, która jest godzina?
– Bardzo mi przykro. Mamy różnicę czasu. Tu,
w Kalifornii, jest zdecydowanie wcześniej.
– Cóż, gratuluję. Kim, do diabła, jesteś i dlaczego,
do cholery, dzwonisz do mnie w środku nocy?
– Panno Franklin, już próbowałem się z panią skon‐
taktować. Nie dostała pani ode mnie wiadomości?
– Kalifornio, masz pięć sekund i się rozłączam –
burknęłam.
– Proszę mi wybaczyć to porównanie, ale bardzo
przypomina mi pani swoją ciotkę. – Mężczyzna roze‐
śmiał się grzecznie, a ja się zamyśliłam.
– Ciotkę? – Nie byłam podobna ani do ciotki Glorii,
ani do ciotki Kimberly, no i żadna z nich nie mieszkała
w Kalifornii. Chwila. – Czy ma pan przyspieszony od‐
dech? – Fuj, miał! – Koleś, wybrałeś nieodpowiednią la‐
skę na zboczony telefon.
– O nie, panno Franklin. Właśnie pokonałem dość
wysokie schody, a obawiam się, że moje serce nie jest
już tak silne jak kiedyś. – Odetchnął głęboko i roześmiał
się. – Zboczony telefon. Co za pomysł. Spodobałoby się
to pani ciotce Maude.
Ciotka Maude. Ciotka Maude? Aaa, ciotka Maude.
– Moja babcia cioteczna Maude? Maude Perkins?
– Tak, zgadza się. Z pewnością przez ostatnie kilka
dni słyszała pani to już wiele razy, ale proszę przyjąć
wyrazy współczucia.
– Wyrazy współczucia?
– Tak, w związku z odejściem pani ciotki. Przez
dziesięciolecia moja firma reprezentowała jej interesy.
Ostatnimi laty bardzo ją polubiłem. Wspaniała kobieta.
Ciotka Maude. Cóż. Kondolencje?
– Słuchaj, Kalifornio. Zacznij od początku, przed‐
staw się i wyjaśnij, dlaczego dzwonisz do mnie w środ‐
ku nocy w sprawie kobiety, którą ledwie znałam i której
nie widziałam od piętnastu lat. I nawet nie miałam po‐
jęcia, że ten, odeszła.
– Nie wiedziała pani? W takim razie to nieco nie‐
zręczna sytuacja, prawda? Bardzo mi przykro, panno
Franklin. Proszę pozwolić, że się przedstawię. Nazy‐
wam się Gerald Montgomery. Byłem adwokatem pani
ciotki i jestem wykonawcą jej testamentu.
Włączyłam światło, wstałam, żeby przynieść notes,
a potem wróciłam do łóżka.
– Dobra, panie Montgomery, zaintrygował mnie
pan. Proszę powiedzieć wszystko, także to, jak to się
stało, że ciotka umarła i nikt z rodziny o tym nie sły‐
szał.
– Cóż, panno Franklin. Jak pani wie, Maude była
bardzo ekscentryczną osobą – zaczął, chichotając.
Pół godziny później, całkowicie skołowana i oszoło‐
miona, odłożyłam telefon. Popatrzyłam na swoje zapiski
na kartce papieru:
Zmarła wymieniła w testamencie tylko mnie.
Dom i ranczo oraz wszystkie dobra doczesne dla…
mnie?
Mendocino. To w Kalifornii!
Spojrzałam na zegarek. Myśli kłębiły się w mojej gło‐
wie. Było zbyt późno, żeby dzwonić do rodziców. Zrobię
to rano. Nie pojmuję tego, co się stało. Stuknięta ciotka
Maude. Ostatni raz widziałam ją, kiedy miałam dwana‐
ście lat i spędzałam lato w jej domu na Zachodnim Wy‐
brzeżu.
Stary budynek stojący na klifie. O mój Boże – dom
na plaży.
Wyskoczyłam z łóżka i zbiegłam schodami do salonu
i do półki z książkami. Sięgnęłam po album ze zdjęcia‐
mi rodzinnymi. Były w nim fotki ze wspólnych wyjaz‐
dów i wakacji z czasów mojego dzieciństwa. Szybko
wertowałam strony albumu, aż znalazłam to, czego szu‐
kałam.
W Mendocino spędziłam jedno lato. Magiczny odpo‐
czynek z najbliższymi i ciotką Maude. To było tak daw‐
no temu, że prawie o tym zapomniałam. Zamknęłam
oczy i przypomniałam sobie dotyk słońca na skórze, za‐
pach soli i piasek pomiędzy palcami u stóp. Po chwili
znów wpatrywałam się w zdjęcie wiktoriańskiego domu
wzniesionego na brzegu wzburzonego Pacyfiku. Dom
nazwano Seaside Cottage, Nadmorską Chatą, ale w ni‐
czym jej nie przypominał. Wieżyczki. Taras widokowy
na dachu. Weranda. Drewniane podłogi wytarte bosymi
stopami, które latami po nich przebiegały. Ogród wa‐
rzywny. Całkowicie zastawiony skrzyniami i starymi
manekinami strych. Kraina cudów dla małej dziewczyn‐
ki.
I ja ją odziedziczyłam?
I ranczo? Chryste, jak mogłam nie pamiętać o far‐
mie, która sąsiadowała z domem jak z obrazka? Połacie
żyznej kalifornijskiej ziemi, z owcami, kurami i nielicz‐
nymi krowami. I końmi. Zapomniałam o nich. I stara
urocza stodoła, w której… Chwila. Koni trzeba doglądać.
Zazwyczaj robi to… kowboj.
Tajemniczy telefon w środku nocy wyrywający mnie
ze snu. Rozmowa, która otworzyła przede mną zupełnie
nowe możliwości. Przygoda? Początek nowego? Podróż
przez cały kraj do miejsca, w którym czeka inne życie?
Z… hmmm… kowbojem? Kurde. Mogłabym go schrupać.
Zwłaszcza jeśli niebawem będę bohaterką swojej wła‐
snej powieści romantycznej. Tylko czy naprawdę mogę
przenieść się na drugi koniec kraju? Nie mam żadnych
znajomych w Kalifornii.
Moment, to nieprawda.
Sięgnęłam po telefon, by porozmawiać z jedyną oso‐
bą mieszkającą na Zachodnim Wybrzeżu, którą znam.
To człowiek tak samo żądny przygód jak ja kiedyś.
W Kalifornii była dopiero 23.00. Oczywiście, biorąc
pod uwagę jego zawód, cholera wie, gdzie może teraz
być. Patrzyłam na jego nazwisko na liście kontaktów
i zastanawiałam się, czy nie przełożyć tej rozmowy
na rano.
Pieprzyć to.
Zadzwoniłam do dawnego przyjaciela z liceum, Si‐
mona Parkera.
Copyright © 2014 by Alice Clayton First Gallery Books trade paperback edition September 2014 GALLERY BOOKS and colophon are registered trademarks of Simon & Schuster, Inc. Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu. Tytuł: Nie mów co mam robić Tytuł oryginalny: Screwdrivered Autor: Alice Clayton Tłumaczenie: Aga Rewilak Redakcja: Klaudia Tyliba Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak Opracowanie techniczne okładki: Studio Karandasz Zdjęcie na okładce: Claudio Marinesco Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Redaktor prowadząca: Justyna Tomas Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2015 ISBN 978-83-7642-605-1 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Książkę dedykuję wspaniałym pisarkom, które robią wszystko, by dostarczać nam ulubionego narkotyku: powieści romantycznych. Ja wciąż potrzebuję kolejnej dawki.
PODZIĘKOWANIA Inspiracją do napisania tej książki były wakacje, które kilka lat temu spędziłam w górach w Karolinie Północ‐ nej. W urokliwym, cichym i spokojnym Cashiers, oto‐ czonym wzgórzami i jeziorami, rozmyślałam o tym, jak by to było mieszkać w tak magicznym mieście. Zastana‐ wiałam się, czy miłość rozkwita tam naturalnie, podob‐ nie jak drzewa i kwiaty, czy może trzeba o nią dbać, tak jak w każdym innym miejscu na świecie. Rozmyślałam również nad tym, jak czułaby się uzależniona od powie‐ ści erotycznych, ale nieprzyznająca się do tego nałogu kobieta, która ze swojego codziennego życia nagle trafi‐ łaby do romantycznej krainy. Jak by się zachowywała? Czy wszędzie węszyłaby romans, tak jak osoba oglądają‐ ca dużo filmów pornograficznych zakłada, że mężczy‐ zna dostarczający pizzę chce przy okazji podzielić się swoją kiełbaską? (Tak na marginesie, gdyby ktoś się nad tym zastanawiał, to nigdy się to nie zdarza). I czy uzależniona od erotyków, ale wypierająca ten nałóg kobieta zakłada, że wszyscy mężczyźni mają wiele warstw do odkrycia? Czy uważa, że każdy przystojniak jest kapitanem piratów lub księciem z bajki? Czy zatę‐ skni za prawdziwym bohaterem tylko dlatego, że spo‐
tkany facet ma na sobie tweedową marynarkę, a nie strój awanturnika? Połączyłam ze sobą kilka pomysłów, krajobraz gór‐ skiej miejscowości zamieniłam na równie urocze przy‐ brzeżne miasteczko Mendocino w Kalifornii i tak naro‐ dziła się ta książka. Ale nie był to łatwy poród. Nie, kochane. I tak już mocno szurnięta ciocia Alice do reszty postradała zmy‐ sły podczas pisania tej powieści. Biła się ze mną, kopa‐ ła, drapała i usiłowała rozerwać mnie na strzępy. W końcu to ja wygrałam. O włos. I tylko dlatego, że wspierała mnie i walczyła razem ze mną cudowna ekipa. Mam na myśli moją redaktorkę Micki Nuding, która poinformowała mnie, że książki oddawane dwie minuty przed końcem terminu (według czasu z Zachodniego Wybrzeża) zwykle nie są przyjmowane. A mimo to moją zaakceptowała. No i ma słabość do Clarka. Mam na myśli moją agentkę Christinę Hogrebe, któ‐ ra pokazuje swoje mocne strony wtedy, kiedy trzeba, i pozwala mi siedzieć w mojej jaskini tak długo, jak tego potrzebuję. Pod warunkiem że dostarczę tekst dwie minuty przed terminem. No i też ma słabość do Clarka. Mam na myśli moją powierniczkę i skrupulatną ko‐ rektorkę Jessicę Royer-Ocken. Ludzie, ona dopinguje mnie od czwartej klasy i nadal nie straciła wiary we mnie. No i też ma słabość do Clarka.
Mam na myśli Ninę Bocci, która jest najwspanialszą przyjaciółką i najbardziej waleczną osobą, jaką znam. Siedziała na wprost mnie w holu hotelu Westin St. Francis w San Francisco, kiedy pisałam ostatnie strony tej książki, zjadła ramen kupiony w ulicznej budce z azjatyckim jedzeniem, chociaż ją to przerażało i tak naprawdę wolała pizzę. No i również ma słabość do Clarka. Mam na myśli także Christinę Lauren, która zawsze chce dla mnie tego, co najlepsze, zwłaszcza kiedy dosta‐ je ode mnie wejściówki na rollercoaster w Disneylan‐ dzie. Dziękuję ekipie z działu reklamy, w tym Kristin i Jules, za to, że uratowały mnie od choroby lokomocyj‐ nej. Dziękuję pracownikom Gallery Books, w tym Louise i Jen, za to, że chciały obejrzeć zdjęcia, na których psy wskakiwały kobietom na twarze, i że zrozumiały żart i mnie. I oczywiście za to, że wniosły tyle piękna do mojego życia. Dziękuję rodzinie, tej najbliższej, nabytej, wchłonię‐ tej i stworzonej. Pozwalacie mi na moje szaleństwa, za co jestem wam dozgonnie wdzięczna. Dziękuję pani Alice za wierne trzymanie kciuków. Wspiera mnie cudowna i olbrzymia sieć czytelni‐ czek, która rozciąga się i oplata cały świat. Dziękuję za wszystkie wpisy na Twitterze, maile, recenzje, naga‐ bywanie, zachwalanie moich książek koleżankom i do‐ maganie się wydania kolejnych. Tej ekipie jestem naj‐ bardziej wdzięczna.
Czytajcie, czerpcie z tego radość, śmiejcie się i za‐ chwycajcie. Sięgajcie po wszystkie te wspaniałe powie‐ ści erotyczne i proszę, polecajcie przyjaciółkom te na‐ prawdę dobre. Kochane, dzielenie się to dowód troski. Alice XOXO
V ROZDZIAŁ PIERWSZY ivian stała na szczycie samotnego wzgórza i pa‐ trzyła na wzburzony ocean. Jej zgrabna i zmysło‐ wa sylwetka robiła piorunujące wrażenie. Przypominała syrenę. Spoglądała na zachód. Na horyzoncie pojawił się ciemny kształt statku. Na jego widok serce Vivian zabiło szybciej. Czy to piracki okręt z kapitanem, który nawie‐ dza ją w snach? Wysoki i żarliwy wojownik o twarzy przepełnionej złością. I namiętnością. Jedno jego spoj‐ rzenie i cała drży. Jego dotyk powoduje, że wybucha w niej wulkan. Czy to jego statek? Czy po powrocie z dalekich krain pełnych przygód, o których ona może jedynie marzyć, sięgnie po nią i za‐ władnie jej ciałem tak, jak tylko on potrafi? Czy podaruje jej skarb swojej pirackiej męskości? Czy może odtrąci ją jak bezuży‐ teczny łup? Sięgnie po nią? Sięgnie po nią? Sięgnie po kolejną puszkę sody? Chwileczkę, co? Z morskiej fantazji wyrwał mnie nosowy, jęczący głos głównego księgowego Richarda Harrisona. – Poproszę jeszcze jedną sodę. A dla pani drugi raz… Viv, co piłaś?
– Szkocką. Z wodą. Bez lodu – odpowiedziałam i po‐ patrzyłam na mężczyznę, z którym umówiłam się na jedną z wielu w ostatnim czasie randek w ciemno. Ta była pomysłem mojej matki, co powinno być wystar‐ czającym powodem do odmowy i ucieczki w ciemną noc. Nie chodzi o to, że miała zły gust. Wybrała przy‐ stojniaka. Punkt dla niej, bo Richard był niezłym cia‐ chem, o ile tego właśnie się szuka. Brązowe włosy. Brązowe oczy. Brązowe, doskonale wymięte materiałowe spodnie. Biała koszula. Białe zęby. Właściwie to oślepiająco białe. Jestem przekonana, że za każdym razem, kiedy się uśmiechał, biły dzwony. A może kiedy chichocze główny księgowy, wróżce rosną skrzydła? Chryste, Viv, opanuj się. Sączyłam szkocką i krzywiłam się nie tylko z powo‐ du przyjemnego palenia w gardle, ale także przez fatal‐ ny kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Przepisy podatkowe podczas przystawki. Nie ma jak sałatka z mozzarelli i pomidorów doprawiona zyskami kapita‐ łowymi. Pierwsze dwadzieścia minut Aktualnej Nieudanej Randki przetrwałam, bo myślami powędrowałam do mojego ulubionego miejsca – na półkę z romansami. Ale w tej chwili nawet fantazjowanie o piracie zdziera‐ jącym ze mnie majtki nie odizolowało mnie od nużącej gadki pana brązowo-białego. Rozglądałam się po restauracji i bawiłam niewielkim
Rozglądałam się po restauracji i bawiłam niewielkim medalionem, który miałam na szyi. Małą, kremowo-ja‐ snoróżową kameę dostałam z okazji bierzmowania, kie‐ dy miałam trzynaście lat. Pamiątka rodowa. Moja rodzi‐ na nadal aktywnie uczestniczy w życiu wspólnoty ko‐ ścielnej. Ja nieco rzadziej. Chociaż lubiłam pikniki. Za‐ wsze lekko doprawione poczuciem winy, dziękuję bar‐ dzo. Pewnie właśnie z tego powodu siedzę teraz tutaj, zamiast relaksować się przy ciekawej lekturze. Tuż nad odziedziczoną kameą znajdowała się „twarz o złocistej karnacji otoczona ciemnymi kosmykami krę‐ conych włosów i bladozielone oczy”. Tak moja matka opisywała mnie księgowemu i nudziarzowi Richardowi Harrisonowi. Rzeczywiście, mam ciemne loki, i to aż pięciocentymetrowe, a moje oczy są zielone. Złocista karnacja? Dobra, jestem opalona. Z tym się zgodzę. Mama zapomniała jedynie wspomnieć o kolczyku w le‐ wym łuku brwiowym. Zazwyczaj nie mówiła także nic o przekłutym nosie i języku oraz o tatuażu na karku. Kiedy zdjęłam skórzaną kurtkę, pan Harrison trochę się wzdrygnął, ale komentarz zachował dla siebie. Na bosa‐ ka mam ledwie metr sześćdziesiąt wzrostu, ale w moich ulubionych glanach mierzę metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów. Doskonale wiem, jakie sprawiam wraże‐ nie, i z pewnością nie pasowałam do atmosfery panują‐ cej w rodzinnej restauracji, do której przyprowadził mnie Richard. W Filadelfii jest tyle wspaniałych knajp, a on wybrał właśnie tę?
Po jakiego diabła dałam się namówić na kolejną randkę w ciemno? Bo jesteś sama, nigdy nie byłaś zakochana i desperacko szu‐ kasz swojego pirata? Prawda. Przyjmę także kowboja. Albo strażaka. Albo księcia na wygnaniu, który został oddzielony od rodziny przez bezwzględnego wuja żądnego tronu. Zwłaszcza że dostałby tak‐ że rękę księżniczki z wrogiego królestwa, najpiękniejszej istoty w całym państwie. Szkoda tylko, że wuj nie wie, iż wspomniany wcześniej książę rozdziewiczył ją na łożu pokrytym śnieżnobia‐ łymi piórami. Kiedy wchodził w damę swego serca, ta wbijała mu paznokcie w plecy jak ptak, który za chwilę odleci w namięt‐ ne… Rany. Wystarczy tej szkockiej. Po dziesięciu minutach wysłuchiwania jego poetyc‐ kiej opowieści o rajach podatkowych i indywidualnych planach emerytalnych odstawiłam szklankę i zaczęłam na niego patrzeć. Mogłam rozkosznie wylegiwać się w wannie z bąbelkami i marzyć o korsarzu, a słuchałam czegoś takiego? Sama potrafiłam znaleźć sobie faceta, o czym ciągle przypominałam mamie. Tyle że wykaza‐ nie się tą umiejętnością to już zupełnie coś innego. Tak naprawdę to z niej nie korzystałam. Nie chodzi o to, że nie chcę chodzić na randki, bo chcę. W pewnym sen‐ sie. Po prostu nie mam cierpliwości do tej gadki szmat‐ ki, którą trzeba odbębnić, żeby zwabić mężczyznę. Wiem, że w życiu jest inaczej niż w książkach, gdzie dziewczyna zakochuje się bez pamięci w bratniej duszy
w chwili, kiedy patrzą sobie w oczy w zatłoczonym po‐ mieszczeniu. Niedorzeczne. Albo że przystojny nieznajomy porywa cię w świat fantazji i podniety, jesteście od razu połączeni i pozo‐ stajecie w doskonałej erotycznej harmonii od chwili, w której jego ogromny członek dotyka twojej delikatnej jak kwiat kobiecości. Co za pomysł. Albo że każdą firmą ze światowej czołówki zarządza niespełna trzydziestoletni, wysoki, z kilkudniowym za‐ rostem i rzucającą się w oczy nieokiełznaną męskością przystojniak, który tylko czeka, aż pojawi się zagubiona i niewierząca w siebie dziewczyna w trampkach, które nosi na bose stopy, i zrzuci go z piedestału, zmieniając w ten sposób całe jego życie. A wszystko to wydarzy się w restauracji podczas lunchu okraszonego martini i szybkim numerkiem w damskiej toalecie. Dla wyjaśnienia. Jeśli nie zakładasz skarpetek do trampek, to później twoje stopy bardzo śmierdzą. Tak czy siak, wszystkie te żałosne sceny w roman‐ sach sprawiły, że tęskniłam za taką bajką. Za cudowną wymianą, która ma miejsce, kiedy kochankowie stają się jednością. Dlatego chodziłam na randki, poznawa‐ łam facetów w barach i podrywałam ich. Takie schadzki samotnej dziewczyny, odbywające się od czasu do cza‐ su, kończyły się zazwyczaj nijakim, czasem tylko wyszu‐ kanym seksem. Orgazm, czy to wywołany moją ręką,
czy też czyjąś, zawsze jest przyjemny. Dlatego kiedy co kilka miesięcy moja matka truła mi głowę tym, że jako jedyna z rodzeństwa nie stanęłam na ślubnym kobiercu, poddawałam się i pozwalałam, by umawiała mnie na randki w ciemno. Mój typ faceta i ideał mojej matki mają ze sobą tyle wspólnego co tuńczyk i lokówka. Podobali mi się nie‐ grzeczni chłopcy i czasem spędzałam czas w ich towa‐ rzystwie. Lubiłam, kiedy wyglądali na twardzieli. Roz‐ czochrane włosy? O tak. Artysta? Tak, koniecznie – mu‐ zyk, malarz, performer – wszystko jedno. Gust mojej matki jest typowy: żywiciel rodziny, ustatkowany, spełniony, mądry, dusza towarzystwa na przyjęciach i zbiornik z wystarczającą ilością sper‐ my, aby wydać na świat kilka pokoleń dzieci obciążo‐ nych katolickim poczuciem winy. I tak w przypływie matczynej troski, bez wątpienia podsyconej narodzinami trzeciego wnuka i wielkim pragnieniem posiadania całego ich tuzina, mama uma‐ wiała mnie na randki w coraz gorszym stylu. Przez ostatnie dwa tygodnie spotkałam się z Harrym Thomso‐ nem, Tommym Dickersonem, no i dziś z Richardem Harrisonem. Doradca finansowy, doradca podatkowy i księgowy. Ten sam typ faceta, w takich samych spodniach i o identycznym sposobie myślenia. Tom, Dick i Harry? Nie, do cholery. – Powiedziałem mu, że jeśli chce wszystko zainwe‐ stować w trzeci filar, mogę to dla niego zrobić, ale wte‐
dy przepadnie mu dużo atrakcyjniejsza inwestycja. Dla‐ tego zaproponowałem, żeby… – Dick? Mogę tak do ciebie mówić? – W zasadzie to wolę Richard, ale… – Dick, przerwę ci w tym miejscu. To był kiepski po‐ mysł. Zrobiło mu się przykro. – A niech to. Wiedziałem, że lepiej będzie zamówić paluszki z kurczaka. Dla mnie ta macarella też ma nie‐ co zbyt egzotyczny smak. Może uda mi się zawołać kel‐ nerkę i… Zamachał na pracującą w restauracji dziewczynę, by pomogła mu rozwiązać problem z „macarellą”, a ja uderzyłam dłonią w blat stołu. – Nie chodzi o ser, restaurację ani nawet o ciebie, Dick. Żałuję, że dałam się na to namówić mamie. – Ona jest świetna. Wspaniałe zasoby. – Koniec gadania o pieniądzach. Chcę być uwodzo‐ na. Marzę o tym, żeby zmiotło mnie z nóg. Szukam cze‐ goś wyjątkowego, rzadkiego, namiętnego. Czegoś nie‐ zwykłego! – mówiłam, podnosząc głos, bo trochę się rozemocjonowałam. Pochyliłam się nad stołem. – Pra‐ gnę kogoś, kto zrzuci wszystko ze stołu, pchnie mnie na blat i doprowadzi do dzikości. Dick, potrafisz to zro‐ bić? – wychyliłam ostatni łyk szkockiej i wyzywająco po‐ patrzyłam mojemu towarzyszowi w oczy. – Namiętnego? Niezwykłego? – głośno przełknął śli‐ nę i poluzował krawat. Nagle zrobił dziwną minę. –
Masz na myśli w tyłek? – wyszeptał, puszczając przy tym przesadnie oczko. O. Mój. Boże. – Wszystko u państwa w porządku? – spytał radosny głos. Podniosłam wzrok na kelnerkę. – Dick chce paluszki z kurczaka – powiedziałam, wzdychając. Wyjęłam dwadzieścia dolarów z portfela i położyłam na stole obok pustej szklanki. Wstałam, po‐ deszłam do mężczyzny i poklepałam go po ramieniu. – Przykro mi, ale nic z tego nie będzie. Na jego twarzy malowała się widoczna ulga. Ko‐ miczne. Zaczął wstawać, ale powstrzymałam go gestem. Wzięłam kurtkę i wyszłam. Kolejny może się ugryźć. Albo – jak w tym przypad‐ ku – zagryźć paluszki z kurczaka. * * * Zamknęłam za sobą drzwi mieszkania i ogarnęła mnie przejmująca cisza. Podeszwy moich butów głucho dud‐ niły o wypolerowaną betonową posadzkę. Lampy rzuca‐ ły przyćmione światło. Zdjęłam kurtkę i zaśmiałam się pod nosem, bo przypomniała mi się mina Dicka, kiedy zrobiłam to samo w restauracji. W dzisiejszych czasach tatuaże są powszechne, ale nic tak nie zaskakuje faceta w garniturze jak odrobina atramentu na kobiecej szyi. Nie powinnam się naigrywać. Nie zasłużył na całkowite potępienie. Przynajmniej nie podczas przystawki. Stłu‐
miłam uśmiech, kiedy w drodze do kuchni minęłam zdjęcie mamy wiszące na ścianie. – Przykro mi, mamo. „Macarella”? Sama rozumiesz. Zaśmiałam się znowu. Ostatni raz. Zastanawiałam się, jak będę się czuła jutro rano, je‐ śli wypiję jeszcze jedną szklaneczkę szkockiej. Stwier‐ dziłam, że mam to gdzieś, i zrobiłam sobie drinka. Oparłam się o kuchenny blat. Był wykonany z wypolero‐ wanego betonu, tak samo jak podłoga. Wnętrze miesz‐ kania miało industrialny charakter: czyste, niezagraco‐ ne, uporządkowane. Stal, chrom, czernie i odcienie… sami wiecie jakiego koloru. Na jednej ze ścian wisiały zdjęcia. Czarno-białe w czarnych ramkach. Rodzinne fotografie rozstawiłam dokładnie co siedem centymetrów (w górę, w dół i na boki). Pięciu starszych braci. Mama. Tata. Wszyscy razem. Dorastanie stanowiło dla mnie ciekawe doświadcze‐ nie. Rodzice byli tak przyzwyczajeni do piłki nożnej, ho‐ keja i baseballu, że ubierali mnie w sportowe ciuchy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby włożyć sukienkę. Teraz czasem je noszę. Mocno przylegające do ciała, w stylu bojówek, powleczone siateczką, a do tego glany. Styl na Courtney Love z 1996 roku. Bez rozmazanej szminki. I heroiny. Wychowywałam się z pięcioma starszymi braćmi, dlatego wszyscy w mieście postrzegali mnie jako jedną z „chłopców Franklinów”. Trudniej było mnie tak nazy‐
wać, kiedy zaczęłam dojrzewać, ale ponieważ ciągle bie‐ gałam w czapkach z daszkiem i dresowych bluzach, le‐ genda nadal żyła. Szłam w ślady moich braci również w szkole, więc radziłam sobie wybitnie. Szczególnie z przedmiotów ścisłych. W wieku piętnastu lat rozwią‐ zywałam całki. Franklinowie byli świetni z matematyki, dlatego jako członek tej rodziny też byłam w tym dobra. Szkopuł polegał na tym, że uwielbiałam także zajęcia plastyczne. Szkicowanie, malowanie – kochałam to. Ry‐ sowanie cechuje się pewną symetrią, naturalnym poczu‐ ciem umiejscowienia i skali, które przemawiały do mo‐ jego kujońskiego matematycznego umysłu. Tylko że po‐ między pozaszkolnymi zajęciami sportowymi a zaawan‐ sowanymi lekcjami przygotowującymi na studia nie miałam czasu na zgłębianie tej dziedziny. I szczerze powiedziawszy, nie zachęcano mnie do tego. Mój ojciec prowadzi firmę komputerową, a ro‐ dzeństwo od zawsze było przygotowywane do pracy w tym biznesie. Więc i ja szłam za ich przykładem. Przez jakiś czas. Obok rodzinnych zdjęć wisiało jedno jedyne dzieło sztuki. Tylko ono było kolorowe. Śmiałe jasnokoralowe i bladoróżowe smugi oraz łagodne plamy bieli. Kwie‐ cień w Paryżu. Patrzyłam na przeplatające się i lekko rozmyte barwy. Przypomniałam sobie, jak się czułam, gdy spędzałam czas w atelier we Francji. Jak w niebie znajdującym się w zupełnie innym świecie niż firma tworząca oprogramowanie.
Odgoniłam wspomnienia, dopiłam szkocką i sięgnę‐ łam po komórkę. Zmusiłam się do sprawdzenia poczty głosowej. Przynajmniej trzy wiadomości były od mamy, a dwie z nieznanego mi numeru. Byłam pewna, że mat‐ ka chciała jedynie wiedzieć, jak udała się randka, a tele‐ fony od obcych zupełnie mnie nie interesowały, więc wszystko skasowałam. Zdjęłam buty, narzuciłam na siebie miękki biały szlafrok i ruszyłam w stronę jedynego pokoju w miesz‐ kaniu, który wyłamywał się z nowoczesnego monochro‐ matycznego stylu. Otworzyłam drzwi prowadzące do różowego chaosu. Tapeta, dywan – każdą wolną powierzchnię zago‐ spodarowałam czymś w różu. I złotymi świecznikami. Miałam ich mnóstwo. Białe świece, na których roman‐ tycznie zastygł topiący się wosk. Mój prywatny azyl. Moja romantyczna nirwana. Wanna. Głęboka. Długa. Nad nią półka zastawiona płynami i kuleczkami do kąpieli, solami i olejkami. La‐ wendowe, geranium i oczywiście różane. Włączyłam ra‐ dio, nastawiłam lokalną stację z muzyką klasyczną i kie‐ dy odkręciłam kurek z ciepłą wodą, poczułam, jak po‐ woli znika ciężar dzisiejszego wieczoru. Nalewałam ró‐ żanego płynu do kąpieli i patrzyłam na książkę, którą miałam zamiar dziś skończyć. Co jest na okładce? Męż‐ czyzna. Silny. Dziki. Dobrze zbudowany. Kobieta. Pięk‐ na. Zachwycająca. Cycata. Zrzuciłam z siebie szlafrok i od razu zapomniałam
Zrzuciłam z siebie szlafrok i od razu zapomniałam o Dicku Nudziarzu. Wsunęłam się do perfumowanej wody i odpłynęłam w swój świat. * * * Spałam spokojnie, kiedy zadzwoniła komórka i wyrwała mnie ze snu o gigantycznym bucie, który gonił mnie na zjeżdżalni. Na oślep błądziłam ręką po nocnym stoli‐ ku. Zrzuciłam stertę książek i butelkę wody, zanim w końcu znalazłam telefon. – Słucham? Cisza. – Tak? – Halo, czy to panna Vivian Franklin? – spytał męski głos. – Tak, to Viv. Kim pan jest? – warknęłam, spojrzaw‐ szy na zegarek. Kto, do cholery, dzwoni o 1.28? – Wie pan, która jest godzina? – Bardzo mi przykro. Mamy różnicę czasu. Tu, w Kalifornii, jest zdecydowanie wcześniej. – Cóż, gratuluję. Kim, do diabła, jesteś i dlaczego, do cholery, dzwonisz do mnie w środku nocy? – Panno Franklin, już próbowałem się z panią skon‐ taktować. Nie dostała pani ode mnie wiadomości? – Kalifornio, masz pięć sekund i się rozłączam – burknęłam. – Proszę mi wybaczyć to porównanie, ale bardzo przypomina mi pani swoją ciotkę. – Mężczyzna roze‐
śmiał się grzecznie, a ja się zamyśliłam. – Ciotkę? – Nie byłam podobna ani do ciotki Glorii, ani do ciotki Kimberly, no i żadna z nich nie mieszkała w Kalifornii. Chwila. – Czy ma pan przyspieszony od‐ dech? – Fuj, miał! – Koleś, wybrałeś nieodpowiednią la‐ skę na zboczony telefon. – O nie, panno Franklin. Właśnie pokonałem dość wysokie schody, a obawiam się, że moje serce nie jest już tak silne jak kiedyś. – Odetchnął głęboko i roześmiał się. – Zboczony telefon. Co za pomysł. Spodobałoby się to pani ciotce Maude. Ciotka Maude. Ciotka Maude? Aaa, ciotka Maude. – Moja babcia cioteczna Maude? Maude Perkins? – Tak, zgadza się. Z pewnością przez ostatnie kilka dni słyszała pani to już wiele razy, ale proszę przyjąć wyrazy współczucia. – Wyrazy współczucia? – Tak, w związku z odejściem pani ciotki. Przez dziesięciolecia moja firma reprezentowała jej interesy. Ostatnimi laty bardzo ją polubiłem. Wspaniała kobieta. Ciotka Maude. Cóż. Kondolencje? – Słuchaj, Kalifornio. Zacznij od początku, przed‐ staw się i wyjaśnij, dlaczego dzwonisz do mnie w środ‐ ku nocy w sprawie kobiety, którą ledwie znałam i której nie widziałam od piętnastu lat. I nawet nie miałam po‐ jęcia, że ten, odeszła. – Nie wiedziała pani? W takim razie to nieco nie‐ zręczna sytuacja, prawda? Bardzo mi przykro, panno
Franklin. Proszę pozwolić, że się przedstawię. Nazy‐ wam się Gerald Montgomery. Byłem adwokatem pani ciotki i jestem wykonawcą jej testamentu. Włączyłam światło, wstałam, żeby przynieść notes, a potem wróciłam do łóżka. – Dobra, panie Montgomery, zaintrygował mnie pan. Proszę powiedzieć wszystko, także to, jak to się stało, że ciotka umarła i nikt z rodziny o tym nie sły‐ szał. – Cóż, panno Franklin. Jak pani wie, Maude była bardzo ekscentryczną osobą – zaczął, chichotając. Pół godziny później, całkowicie skołowana i oszoło‐ miona, odłożyłam telefon. Popatrzyłam na swoje zapiski na kartce papieru: Zmarła wymieniła w testamencie tylko mnie. Dom i ranczo oraz wszystkie dobra doczesne dla… mnie? Mendocino. To w Kalifornii! Spojrzałam na zegarek. Myśli kłębiły się w mojej gło‐ wie. Było zbyt późno, żeby dzwonić do rodziców. Zrobię to rano. Nie pojmuję tego, co się stało. Stuknięta ciotka Maude. Ostatni raz widziałam ją, kiedy miałam dwana‐ ście lat i spędzałam lato w jej domu na Zachodnim Wy‐ brzeżu. Stary budynek stojący na klifie. O mój Boże – dom na plaży. Wyskoczyłam z łóżka i zbiegłam schodami do salonu i do półki z książkami. Sięgnęłam po album ze zdjęcia‐
mi rodzinnymi. Były w nim fotki ze wspólnych wyjaz‐ dów i wakacji z czasów mojego dzieciństwa. Szybko wertowałam strony albumu, aż znalazłam to, czego szu‐ kałam. W Mendocino spędziłam jedno lato. Magiczny odpo‐ czynek z najbliższymi i ciotką Maude. To było tak daw‐ no temu, że prawie o tym zapomniałam. Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie dotyk słońca na skórze, za‐ pach soli i piasek pomiędzy palcami u stóp. Po chwili znów wpatrywałam się w zdjęcie wiktoriańskiego domu wzniesionego na brzegu wzburzonego Pacyfiku. Dom nazwano Seaside Cottage, Nadmorską Chatą, ale w ni‐ czym jej nie przypominał. Wieżyczki. Taras widokowy na dachu. Weranda. Drewniane podłogi wytarte bosymi stopami, które latami po nich przebiegały. Ogród wa‐ rzywny. Całkowicie zastawiony skrzyniami i starymi manekinami strych. Kraina cudów dla małej dziewczyn‐ ki. I ja ją odziedziczyłam? I ranczo? Chryste, jak mogłam nie pamiętać o far‐ mie, która sąsiadowała z domem jak z obrazka? Połacie żyznej kalifornijskiej ziemi, z owcami, kurami i nielicz‐ nymi krowami. I końmi. Zapomniałam o nich. I stara urocza stodoła, w której… Chwila. Koni trzeba doglądać. Zazwyczaj robi to… kowboj. Tajemniczy telefon w środku nocy wyrywający mnie ze snu. Rozmowa, która otworzyła przede mną zupełnie nowe możliwości. Przygoda? Początek nowego? Podróż
przez cały kraj do miejsca, w którym czeka inne życie? Z… hmmm… kowbojem? Kurde. Mogłabym go schrupać. Zwłaszcza jeśli niebawem będę bohaterką swojej wła‐ snej powieści romantycznej. Tylko czy naprawdę mogę przenieść się na drugi koniec kraju? Nie mam żadnych znajomych w Kalifornii. Moment, to nieprawda. Sięgnęłam po telefon, by porozmawiać z jedyną oso‐ bą mieszkającą na Zachodnim Wybrzeżu, którą znam. To człowiek tak samo żądny przygód jak ja kiedyś. W Kalifornii była dopiero 23.00. Oczywiście, biorąc pod uwagę jego zawód, cholera wie, gdzie może teraz być. Patrzyłam na jego nazwisko na liście kontaktów i zastanawiałam się, czy nie przełożyć tej rozmowy na rano. Pieprzyć to. Zadzwoniłam do dawnego przyjaciela z liceum, Si‐ mona Parkera.