BeataWeg

  • Dokumenty190
  • Odsłony24 958
  • Obserwuję33
  • Rozmiar dokumentów300.5 MB
  • Ilość pobrań16 163

4.1-Rowdy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :713.1 KB
Rozszerzenie:pdf

4.1-Rowdy.pdf

BeataWeg EBooki Crownover J.
Użytkownik BeataWeg wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Korekta Halina Lisińska Barbara Cywińska Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce © rdrgraphe/Shutterstock Tytuł oryginału Rowdy: A Marked Men Novel Copyright © 2014 by Jennifer M. Voorhees. Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5404-3 Warszawa 2015. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Wszystkim, którzy próbują znaleźć swoje miejsce we wszechświecie. Nie martwcie się, moi drodzy: wszechświat ma wobec Was własny plan. Musicie tylko nauczyć się słuchać, co ma Wam do powiedzenia, a w końcu traficie tam, gdzie powinniście być. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Wstęp Do tych wszystkich, którzy mnie nie znają – pomyślałam, że chcielibyście wiedzieć, co, skąd i jak się wzięło. Kiedyś wydawało mi się, że trafiłam tam, gdzie powinnam być. Sądziłam, że robię to, co należy, i dlatego będę żyła „długo i szczęśliwie”. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że los napisał dla mnie zupełnie inny scenariusz. Nie dane mi było doświadczyć romantycznej miłości ani małżeństwa, a zamiast tego zostałam pchnięta na nową ścieżkę kariery – wprost w ramiona przygody, o jakiej mogłam tylko marzyć, gdy byłam młodsza. Serio, wydawało mi się, że to, co jest mi pisane, to niezmienna, dobrze znana codzienność, rutyna, w którą popadłam, bo nie znałam nic innego, a także dlatego, że bałam się wytknąć nos poza to, co było bezpieczne i otaczało mnie od tak dawna. Ach, chrzanić to! Okazało się, że to, co jest mi przeznaczone, jest znacznie lepsze – ciekawsze, cudowniejsze i bardziej zabawne niż wszystko inne! Budzę się każdego dnia i dziękuję za to, że moje życie tak bardzo się zmieniło. Jasne – nie zawsze było różowo. Upadłam nisko, jednak wyszłam z tego wszystkiego silniejsza, bardziej niezależna i twórcza niż kiedykolwiek wcześniej. I teraz mogę tylko podziękować wszechświatowi za to, że tak bardzo pomieszał mi szyki. Nie ma nic złego w baniu się, w lęku przed nieznanym – wręcz przeciwnie! Jestem zdania, że właśnie tak powinniśmy reagować. Pamiętajcie, że nic się nie stanie, jeżeli nie odnajdziecie zbyt szybko ścieżki, którą powinniście kroczyć. Czasem bywa ona mroczna i zawiła. Bądźcie otwarci na zmiany, szukajcie swoich pasji, starajcie się dowiedzieć, co sprawia wam prawdziwą radość, i dążcie do tego niezmordowanie. Żyjcie życiem, jakim chcielibyście żyć. Wiem, że nic nie sprawi wam większej radości niż cieszenie się każdą chwilą własnego życia. Otwórzcie się tylko na świat, a wszystko będzie dobrze. Właśnie o to w tym wszystkim chodzi! ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Prolog. Salem: Nie mam zbyt wielu fajnych wspomnień z dzieciństwa. Musiałam przestrzegać zbyt wielu zasad. Zbyt wielu przepisów. Za dużo musiałam znosić karcących spojrzeń ojca i zbyt rzadko wspierała mnie w tym wszystkim moja matka. Mieszkaliśmy w mieścinie zwanej Loveless, na zadupiu, gdzie psy szczekały ogonami. Byłam córką pastora, a gdyby to nie było już dość straszną karą, mój ojciec, gość, którego parafianie uwielbiali pasjami i darzyli ogromnym szacunkiem, w domu był tyranem jakich mało. Miałam być przykładną, grzeczną córeczką, sęk w tym, że ani w ząb nie pasowałam do tej szufladki. Gdy skończyłam dziewięć lat, uprosiłam mamę, żeby pozwoliła mi chodzić na ekskluzywne lekcje tańca. Tęskniłam za czymś innym, odmiennym, czymś, co uczyni moją codzienną, męczącą rutynę nieco lżejszą. Byłam z siebie taka dumna, taka podekscytowana do czasu, kiedy ojciec poinformował mnie, że nie mogę tańczyć, bo jego córka nie powinna robić z siebie… widowiska! Nie mógł tego znieść. Tak właśnie było przez całe moje życie, a moja matka nie była w stanie mu się sprzeciwić, nawet jeśli oznaczało to zabronienie własnej córce czegoś, co było jej marzeniem i dawało jej radość. Wszystko, co było wbrew woli mojego ojca albo wydawało mu się nieodpowiednie czy „bezwstydne”, odpadało, więdło wraz z moim poczuciem wyjątkowości i radością życia. Moi rodzice chcieli za wszelką cenę mnie zaszufladkować, nieważne, ile kosztowałoby to mnie czy ich. Nie było szans, żebym sprostała ich wymaganiom. Wszystko pogarszał jeszcze fakt, że moja młodsza siostra była ich oczkiem w głowie i chodzącym ideałem. Ja też uwielbiałam Poppy, i to jak. Była miła i łagodna, ale i potulna, i uległa, gotowa spełnić każdą głupią zachciankę mojego ojca. Mnie było do niej daleko: nie było szans, żebym stała się tak grzeczna jak ona. Zupełnie nie miałam ochoty skończyć jako przykładna żona i matka, wzorem mojej rodzicielki. A już na pewno nie zamierzałam dać się wcisnąć w nudne ramki tradycyjnej meksykańskiej pani domu, czego tak bardzo oczekiwał ode mnie ojciec. I tak, w wieku dziewięciu lat postanowiłam, że pójdę przez życie własną drogą. Widziałam na końcu tego mrocznego tunelu światełko. Musiałam po prostu być cierpliwa. Kiedy nadeszła odpowiednia pora, wyrwałam się z klatki i opuściłam rodzinne

strony w towarzystwie faceta z rodzaju tych, których mój ojciec szczerze nienawidził. Nie miałam nawet osiemnastu lat! Nie byłam dorosła, ale musiałam to zrobić. Musiałam uciec… nie widziałam dla siebie innej szansy na przetrwanie. Dałam z Loveless nogę. Obiecałam sobie, że już nigdy tam nie wrócę, i nie oglądałam się za siebie. Ani razu. Nie żałuję zbytnio wyborów, których wówczas dokonałam. Do dziś jestem kobietą, która ponosi konsekwencje własnych czynów – tych dobrych i tych złych. Jestem niezależna i mam silną wolę. Żyję na własnych zasadach i jak dotąd udaje mi się to znakomicie. Fakt, nie zawsze było różowo. Bywały dni, gdy leżałam sama w ciemności i miałam ochotę tylko płakać – bez końca. Były ciche dni, kiedy docierało do mnie, że moi rodzice nie są jedynymi ludźmi, od których uciekłam z tej małej teksaskiej mieściny. Tak czy inaczej, cały czas próbowałam jednak pogodzić się z myślą, że tylko ja jestem odpowiedzialna za własne szczęście i dobrobyt i że tak właśnie powinno być aż po kres moich dni. Nadal utrzymywałam kontakt ze swoją siostrą, Poppy. Byłyśmy sobie bliskie, nawet mimo że kilka lat temu wyszła za mąż za człowieka, za którym niezbyt przepadałam. Wciąż mieszkała w Loveless. Moja nienawiść do tego miejsca i wspomnień z nim związanych były tak silne, że nie mogłam się przemóc, żeby pojechać na ślub Poppy, który oczywiście odbył się pod czujnym okiem mojego ojca w jego kościele. Lubiłam się przeprowadzać, więc Poppy mogła mnie odwiedzać i czuć atmosferę wielkiego miasta – za każdym razem innego – w zależności od tego, które z nich stawało się akurat na chwilę moim domem. W ciągu ostatnich lat odwiedzała mnie jednak coraz rzadziej i od jakiegoś czasu nasz kontakt sprowadzał się tylko do szybkich rozmów przez telefon. Moja cygańska dola rzuciła mnie najpierw do Phoenix, a potem Reno, zanim wreszcie upomniało się o mnie Los Angeles, po którym szybko trafiłam do Nowego Jorku. Na kilka lat zaczepiłam się w Nowym Orleanie, a potem w Austin. Ostatnio wylądowałam w Vegas, i coś w tych wszystkich jego światłach, hałasie, tym nieprzerwanym strumieniu ludzi i poczuciu, że to miasto na pięć minut, gdzie wszyscy są tylko przelotem, poruszyło mnie do głębi. Przemówiło do mnie. I tak zostałam w tej neonowej dżungli dłużej niż w którymkolwiek z innych miejsc na liście mojego tymczasowego pobytu i zrobiłam tu całkiem niezłą karierę, opierając się na tych samych decyzjach, które zdaniem moich rodziców miały w przyszłości doprowadzić mnie go zguby.

Miałam świetną pracę, wspaniałe mieszkanie i nawet spotykałam się z facetem, z którym zaczynało mnie łączyć coś więcej niż zazwyczaj sobie na to pozwalałam, kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, zadzwonił do mnie syn Phila Donovana. Phil Donovan był w moim środowisku chodzącą legendą – prawdziwym bogiem tatuażu. Każdy z tatuażystów, których znałam, marzył, żeby być taki jak on. Był artystą, którego pracami wszyscy chcieli się chwalić. Był niesamowity. Był sławny. Lista ludzi, którzy chcieli, żeby ich szkolił, ciągnęła się na setki kilometrów. Phil był niesamowicie utalentowanym gościem. Z tego, co mówił jego syn, Nash, wynikało, że ciężko choruje, a szanse, że się z tego wygrzebie równały się niemal zeru. Nash odziedziczył po ojcu salon tatuażu w samym sercu Denver i miał za zadanie otworzyć nową filię w modniejszej części miasta zwanej LoDo – Lower Downtown. Phil podał mu mój telefon i kazał mu zadzwonić do mnie w sprawie pracy na stanowisku menedżera nowego salonu. Starszego Donovana miałam okazję spotkać tylko raz – podczas jednego z konwentów w Las Vegas. Chciałam po prostu poznać tego legendarnego przystojnego artystę, a Phil okazał się zabójczym przykładem wspaniale starzejącego się rockandrollowca. Był również czarujący, uprzejmy i coś w jego zachowaniu dziwnie mnie do niego ciągnęło. Skończyło się na tym, że przegadaliśmy ładnych parę godzin. Zaproponował, że mi coś wytatuuje, i nie było mowy, żebym odmówiła. Następny dzień spędziłam u niego na fotelu i w efekcie opowiedziałam mu historię swojego życia pod czujnym spojrzeniem tych jego fioletowych oczu. To było tak, jakbym uzyskała rozgrzeszenie z każdego grzechu, jaki kiedykolwiek popełniłam, od wydziaranego od stóp do głów i odlotowego papieża. Kiedy zapytał, skąd jestem, a ja odpowiedziałam „z nikąd”, roześmiał się tylko. A gdy wspomniałam, że dorastałam w bardzo konserwatywnym miasteczku w Teksasie, zwanym Loveless, poczułam, że coś w jego zachowaniu się zmieniło. Spoważniał, zaczął zadawać mnóstwo pytań, a gdy już skończył mi robić na łydce piękny, misterny i bardzo tradycyjny tatuaż Matki Bożej z Guadalupe, czułam się, jakby Phil znał mnie lepiej niż ja sama siebie. Pożegnaliśmy się i nigdy więcej nie wracałam do tamtego spotkania myślami; jedynym, co mi o nim przypominało, był tatuaż wykonany przez samego Phila Donovana, „tego” Phila, dający mi powód do niesamowitej dumy i którego wszyscy mi zazdrościli. Zupełnie nie spodziewałam się telefonu od Nasha, więc odruchowo chciałam go spławić. Przykro mi było słyszeć, że z jego ojcem jest kiepsko, a poza tym naprawdę nie miałam ochoty wyjeżdżać z Vegas. W Kolorado były góry i było tam

zimno, a ja nie darzyłam specjalnym uczuciem ani jednego, ani drugiego. Miałam się już rozłączyć, kiedy Nash poprosił mnie, żebym zerknęła na stronę internetową salonu i przejrzała portfolia artystów. Powiedział mi, że Phil był stuprocentowo pewny, iż będę zainteresowana propozycją i przeprowadzką, gdy już to zrobię. Wzruszyłam ramionami i rozłączyłam się, musiałam jednak przyznać, że podsycił moją ciekawość, więc wyszukałam w telefonie ich stronę. Salon Marked cieszył się bardzo dobrą reputacją. Oceny sięgały górnych rejestrów skali, a prace artystów dosłownie zapierały dech w piersi. Nic z tego nie skłoniło mnie jednak do zmiany decyzji… dopóki nie trafiłam na podstronę jednego z pracowników salonu, która sprawiła, że w mgnieniu oka postanowiłam się przenieść z Vegas do Denver. Z maleńkiego ekranu telefonu patrzyło na mnie jedyne dobre i ciepłe wspomnienie z czasów mojej młodości – jedyna rzecz, którą zachowałam w sercu – nieważne, gdzie byłam i jak się czułam. Patrzyła na mnie dorosła wersja błękitnookiego chłopca, który był w całym moim życiu jedyną osobą zdolną sprawić, że czułam się akceptowana. Jedyną osobą, która dawała mi do zrozumienia, że byłam w porządku taka, jaka byłam, i że bycie mną było czymś cudownym. Rowland St. James… Rowdy. Chłopiec z sąsiedztwa, taki słodki, taki niewinny… tak bardzo bojący się zaszufladkowania i samotności. Pamiętam, że kiedy Poppy pierwszy raz przywlokła go na podwórko, żeby się z nami pobawił, patrzyłam zdziwiona, jak trudno jest mu włączyć się do zabawy i rozluźnić. Był taki drobny i miał takie wielkie, smutne oczy, że na jego widok serce mi się ścisnęło. Każde dziecko powinno wiedzieć, na czym polega zabawa, powinno z radością tarzać się w błocie i wdawać w bójki… i wyglądało na to, że żadne dziecko nie ma z tym problemu, żadne, z wyjątkiem Rowdy’ego. Chyba tak bardzo mu współczułam właśnie dlatego, że aż za dobrze wiedziałam, jak się czuje. Byłam zaledwie nastolatką i nawet nie chciałam myśleć o tym, jak zareaguje mój ojciec na powrót do domu w podartych ubraniach i z podrapanymi kolanami. Wiedziałam, że będzie na mnie krzyczał, dostanę karę i cofnie mi te kilka nielicznych przywilejów, które miałam, i że cała zabawa na świecie nie była warta tych konsekwencji, więc przeważnie z tego wszystkiego rezygnowałam. Siedziałam po prostu z boku i przyglądałam się, jak wszyscy świetnie się bawią. Tyle tylko, że kiedy zjawił się Rowdy, nie musiałam już dłużej siedzieć sama. To właśnie tak dowiedziałam się o jego talencie artystycznym. Rysowanie było

czystym, prostym zajęciem, które zazwyczaj nudziło mnie śmiertelnie – podczas gry w kółko i krzyżyk czy wisielca nie było szans, żeby się pobrudzić czy coś sobie zrobić. Nie miałam zielonego pojęcia, że kilka głupich czystych kartek i kredek wyzwoli w Rowdym artystyczną duszę, która porwie mnie bez reszty. Już w wieku dziesięciu lat potrafił tworzyć obrazy i pejzaże, które wyglądały tak realistycznie, że zasługiwały na oprawienie i powieszenie na ścianie w galerii sztuki. Chłopak był zdolny jak cholera. Gdy zabierał się do rysowania, pierwszy raz widziałam na jego twarzy prawdziwy uśmiech. Wprost uwielbiał rysować, kochał szkicować i babrać się w farbach, więc kiedy lądowaliśmy razem na uboczu, z dala od innych dzieci, właśnie tym się zajmowaliśmy: bazgroleniem i mazaniem. Szło mi opornie, ale dawałam się w to wciągnąć, bo widziałam, jak bardzo go to uszczęśliwia. Chociaż byliśmy w różnym wieku i tak wiele nas dzieliło, Rowdy doskonale rozumiał, jak to jest pragnąć więcej, być kimś więcej niż to, czym zmuszeni byliśmy się zadowolić. Był dla mnie bratnią duszą i jak nikt potrafił przywołać mi na twarz uśmiech w tym okresie, gdy moje dni były tak ponure i przepełnione samotnością. Byliśmy dwójką dzieciaków, która próbowała sobie radzić, najlepiej jak mogła, w rodzinach, które zwyczajnie nas nie chciały i nie rozumiały. Może i życie zmusiło nas oboje do bycia outsiderami, odrzucanymi przez naszych bliskich, ale przynajmniej mogliśmy w tym wszystkim trzymać się razem – i dzięki temu nie czuliśmy się osamotnieni. Rowdy był dla mnie najlepszym przyjacielem i nadal tak o nim myślałam. Czasami jednak zastanawiałam się nad tym, czy dobrze się czuł taki odtrącony u mojego boku, z nosem przyciśniętym do szyby – kolejna osoba w moim życiu zaślepiona pozorną doskonałością mojej siostry, Poppy. Obserwowaliśmy wszystko z dystansu, nigdy nie czując się częścią grupy ani kimś mile w niej widzianym, ale on ani na chwilę nie spuszczał oka z mojej młodszej siostry. Od zawsze wiedziałam, że Poppy jest dla niego najważniejsza, ale czasami zapominałam o tym, zwłaszcza podczas moich ostatnich chwil w Loveless. W momencie gdy mój rodzinny dom znikał mi z oczu, kiedy już-już miałam zostawić Loveless za sobą, zobaczyłam w lusterku samochodu te błękitne jak letnie niebo oczy. Wyskoczyłam z wozu jak oparzona i w ułamku sekundy łącząca nas więź zmieniła się w coś innego, coś znacznie głębszego. Widziałam w nim kogoś starszego – o wiele więcej niż tylko zagubionego nastolatka. Miał tylko piętnaście lat; był zbyt młody, żeby w jego oczach malowały się łamiąca serce rozpacz i strach. Był zbyt młody, żeby nagle wyglądać tak dorośle i odmiennie. W mgnieniu oka stał się dla mnie kimś stanowczo

zbyt bliskim i godnym pożądania… a jednocześnie niedostępnym. Żadne z nas nie było jednak na to gotowe – miałam niecałe osiemnaście lat – i nie miałam bladego pojęcia o tym, jak drastyczne i brzemienne w skutki okażą się moje decyzje, ani jak długotrwały efekt będą miały, ale musiałam, po prostu musiałam pocałować go na pożegnanie, dać mu poznać, jak bardzo się dla mnie liczy pod tak wieloma względami. I to nawet mimo iż wiedziałam, że go zostawiam i już nigdy więcej się nie spotkamy. Aż do teraz, do chwili, w której – dzięki opatrzności losu i knowaniom nieocenionego (i nieodżałowanego) Phila Donovana – Rowdy gapił się na mnie, zaskoczony, cudowny i bardzo, tak bardzo dorosły. Wciąż miał te swoje jasne włosy, wciąż uśmiechał się tym swoim olśniewającym uśmiechem, który sprawiał, że nogi się pode mną uginały, ale był wyższy, zdecydowanie bardziej męski, a niebieskie oczyska walczyły o lepsze z barwnym gąszczem tatuaży, pokrywających większą część jego obnażonej skóry. Całkiem jakbym nagle spojrzała w głąb kryształowej kuli ukazującej przyszłość, jaką chciałabym dla siebie widzieć. Bez namysłu oddzwoniłam do Nasha i przyjęłam tę pracę. Jak przez mgłę pamiętam, że młodszy Donovan przebąkiwał coś o rozmowie o pracę, ale ledwie go słyszałam, tak mocno dzwoniło mi w uszach od natłoku emocji. Jasne, chciałam poznać więcej szczegółów, zanim spakuję się i wyjadę, ale wiedziałam już, jaki jest następny etap w moim życiu, i miałam przed sobą nowy cel. Chciałam się przekonać, czy Rowdy nadal mnie pamięta, czy wciąż coś nas łączy, ta szczególna więź, która sprawiała, że tak wspaniale się dogadywaliśmy, gdy byliśmy bardzo młodzi i jeszcze zbyt zagubieni, żeby wiedzieć, co z tego może wyniknąć. Dosłownie chwilę zajęło mi załatwienie spraw z salonem, w którym obecnie pracowałam, chyba głównie dlatego, że dopiero co podpisali umowę na jakieś dziwne reality show związane z tatuażami, i miałam niejasne wrażenie, że jedną z ich głównych kart przetargowych było osadzenie mnie w roli recepcjonistki. Od jakiegoś czasu miałam też chętkę powiedzieć „pa-pa” panu „chcę więcej!” i wyruszyć do Nowego Jorku na sesję zdjęciową, do której chciał mnie zaangażować jeden z branżowych magazynów. Z dnia na dzień ogarniał mnie coraz większy niepokój. Chciałam już być w Kolorado – już, teraz! – i przyjrzeć się własnymi oczami dorosłej wersji Rowdy’ego. Umierałam z ciekawości, pragnąc się dowiedzieć, co takiego spotkało go w czasie naszej rozłąki, poza oczywiście tym, że zmienił się w cholernie seksowne ciacho. Rowdy od zawsze był kimś niesamowitym. Uprzejmy i dobrze ułożony, nawet jeśli jego życie było dalekie od usłanego różami. Od zawsze go podziwiałam. Zazdrościłam

mu tego, że umiał pogodzić się z tym, co przynosił mu los. Ja byłam całkowitym jego przeciwieństwem. Całe swoje życie zamieniałam w walkę – walkę o przetrwanie – i to mnie wyczerpywało do cna. Walka o wszystko, wydzieranie życiu pazurami tego, co mi się należało, oznaczało przegrany bój, bo zatracałam w całym tym chaosie świadomość tego, co ważne. Co chwila pakowałam wszystko, co się dla mnie liczyło, do bagażnika samochodu i odjeżdżałam z piskiem opon. Teraz jednak pierwszy raz zdarzyło się, że opuszczałam jakieś miejsce, mając rysujący się w głowie wyraźnie plan. Nie tylko oczekiwałam z niecierpliwością konfrontacji z jedynym szczęśliwym wspomnieniem z mojego poprzedniego życia, ale i miałam nadzieję na niesienie pomocy w budowaniu czegoś w rodzaju tatuażowego imperium – przekazania dziedzictwa Phila szerszemu światu, w towarzystwie nowej generacji bogów tatuażu. To było ekscytujące, a ja uwielbiałam ciekawe wyzwania. Gdy dotarłam wreszcie do Denver w maju, nie mogłam się nadziwić, jak cudownym miejscem okazało się to miasto. Było takie… czyste!, a widok wznoszących się nad nim gór dosłownie zapierał dech w piersi. Wydawało się tak pełne życia – tak odmienne od wszystkiego, czego dotychczas doświadczyłam – że momentalnie poczułam się źle ze świadomością, iż mogłam ot tak, lekką ręką to od siebie odsunąć. Gdy odetchnęłam głęboko, odniosłam wrażenie, że to świeże, górskie powietrze dosłownie zmienia mnie od środka. A może po prostu zakręciło mi się w głowie od niedotlenienia? Denver leżało całkiem wysoko nad poziomem morza, a dla takiego mieszczucha jak ja oddychanie na tej wysokości mogło się okazać zabójcze. Znalazłam sobie przytulne, ładnie umeblowane mieszkanko. W końcu byłam specjalistką od przenoszenia się z miejsca na miejsce, czyż nie? Wygłosiłam w myśli krótką mowę motywującą, aby przekonać samą siebie, że szalona przeprowadzka do nowego stanu to nie jedynie zachcianka zobaczenia znów mojego wyidealizowanego ciacha. Wystroiłam się, uczesałam, nałożyłam na usta krwistoczerwoną pomadkę i wsunęłam stopy w niebotycznie wysokie szpile, a potem wyruszyłam oczarować mojego potencjalnego nowego pracodawcę. Mój nowy szef okazał się cholernym przystojniakiem. Tak samo zresztą jak jego kolega. Serio – powinni ich dać na strony kalendarza reklamującego gorące wytatuowane i wykolczykowane ciacha z Denver. Na dzień dobry obaj zmierzyli mnie czujnym wzrokiem. Przyglądali się długo moim tatuażom – i to nie w ten głupi sposób jak niektórzy, gapiąc się na nie jak cielę w malowane wrota; oceniali po prostu dobre,

solidne prace okiem znawcy. Chyba przeszłam test pozytywnie, bo mikra, wygadana blondyneczka z dzieckiem na ręku uśmiechnęła się do mnie ciepło i powiedziała im, że albo ja, albo nikt inny. Pan „seksowne ciacho” z płomieniami wytatuowanymi na głowie – Nash, jak się domyśliłam po samym spojrzeniu jego oczu, oczu Phila – zaproponował mi robotę. Oczywiście, przyjęłam ją. Gość z czarnym irokezem, przechadzający się wokół rozkołysanym krokiem, bąknął pod nosem coś sarkastycznego i uśmiechnął się do mnie tak, że gdyby nie obrączka na jego palcu, rzuciłabym się na niego i żywcem go pożarła. Ta dwójka wyglądała na kolesi, którzy potrafią wpędzić laskę w poważne kłopoty. Poinformowałam ich grzecznie, że świetnie sobie poradzę i bardzo się cieszę z nowego stanowiska. Już-już miałam się pożegnać i wyjść… gdy usłyszałam jego głos. Był głębszy, mroczniejszy, niż go zapamiętałam, jednak pod całym tym melodyjnym barytonem nie dało się nie rozpoznać zaśpiewu rodem z Teksasu, który tak dobrze pamiętałam z dzieciństwa. Gdy wszedł na schody i mnie zobaczył, oczy zrobiły mu się wielkie jak spodki; widziałam wyraźnie, jak na mój widok zamiera, zaskoczony. Nie mogłam powstrzymać cisnącego mi się na usta uśmiechu. Chociaż on nie wydawał się zachwycony moim widokiem, ja byłam przeszczęśliwa i wiedziałam – po prostu wiedziałam – że dokonałam dobrego wyboru. Podeszłam do niego; czułam, jakby coś mnie do niego przyciągało, wsłuchana w hipnotyczny rytm moich obcasów, stukających o drewnianą podłogę w takt bicia mojego serca. Stanęłam tuż przed nim. Chociaż stałam o stopień wyżej, był ode mnie wyższy o głowę. Miał szerokie bary i sprawiał wrażenie obezwładniająco silnego. Przyglądał mi się, jakby właśnie zobaczył ducha. Cóż, dokładnie tak było. Byłam zjawą, duchem z jego przeszłości – całkiem tak jak on z mojej. Przejechałam palcem po grzbiecie jego nosa i oparłam się chęci złożenia na jego ustach namiętnego pocałunku. Nazwałam go po imieniu jego prawdziwym imieniem, tak aby nie miał żadnych wątpliwości, z kim ma do czynienia: – Witaj, Rowland. Kopę lat. Hm, zmężniałeś. Gapiliśmy się na siebie dobrą chwilę w milczeniu i widziałam, jak krew dosłownie odpływa mu z twarzy. Wyszeptał moje imię zduszonym głosem. Z boku szyi miał wytatuowaną pokaźnych rozmiarów kotwicę. W tej chwili wyglądała tak, jakby miała się stamtąd zerwać, poruszana gwałtownym tętnieniem pod

skórą. Obejrzałam się przez ramię i rzuciłam pod adresem reszty zdziwionej widowni: – Mówię wam, będzie bombowo. Do zobaczenia w poniedziałek w robocie! Przyślijcie mi mailem papiery, które mam wypełnić. Gdy schodziłam po schodach, celowo otarłam się ramieniem o pierś zaskoczonego Rowdy’ego. Czułam, jak wali mu serce, czułam, jak cały drży. Wiedziałam, że jest to spowodowane bardziej zaskoczeniem niż moim kobiecym urokiem, ale nie obchodziło mnie to zbytnio. Miałam wrażenie, że pierwszy raz w całym swoim życiu znalazłam się dokładnie tam, gdzie powinnam. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfkh9THpPbwRlCGENbEIpTChSO1QmR2pdaipdLQNzHw==

Rowdy: Kule bilardowe uderzyły o siebie z głośnym szczękiem i rozsypały się bezładnie po stole. Żadna z nich nie trafiła w kieszeń. Oparłem się ciężko na kiju i obrzuciłem gniewnym spojrzeniem stół do bilarda. – Rany, gościu, gówno ci z tego wyszło! – roześmiał się Jet. Ta-a, bardziej niż mógłbym przypuszczać. Prychnąłem i zerknąłem nad stołem na mojego najlepszego przyjaciela, Jeta Kellera. Facet rzadko bywał ostatnio w mieście. Przeważnie był w trasie, grał tu i tam ze swoją kapelą. Dziś był jeden z tych rzadkich wieczorów, kiedy zjawił się u nas przejazdem i postanowił uderzyć w miasto bez tej swojej ślicznej żonki uwieszonej mu na ramieniu. Normalnie nic nie ucieszyłoby mnie bardziej niż wieczór w jego towarzystwie, ale dziś… tak jak wspomniał, byłem w najlepszym razie nieobecny duchem. Sięgnąłem za siebie po butelkę coors light, którą zostawiłem na stoliku za plecami. Piwo stanowiło zazwyczaj odpowiedź na wszystkie moje życiowe problemy, ale ostatnio żadna liczba mącących mój skołatany umysł spraw nie mogła zostać uciszona alkoholem. Przestąpiłem z nogi na nogę i patrzyłem nieobecnym wzrokiem, jak Jet pakuje do łuz niemal każdy strzał, raz za razem. Nie mogłem się nadziwić temu, jak udaje mu się nachylać nad stołem i celować, nie rozdzierając sobie przy tym tych ciasnych portek. Cały czas mu powtarzałem, że jeśli kiedyś chce mieć dzieci, powinien się zaopatrzyć w jakieś zwykłe dżinsy – to był stary suchar, którym wciąż na zmianę się częstowaliśmy. Współczułem jego biednym jajkom jak cholera. Znałem Jeta od lat i przywykłem już do jego rockowego stylu. Pasowało mu to. Był tym, kim chciał być, i był w tym zajebisty. Dawał czadu – na scenie i poza nią. Dziwnie to jednak wyglądało w tym syfiastym barze, do którego go dziś zaciągnąłem. Unikałem ostatnio knajp w pobliżu nowego salonu tatuażu, bo nie miałem ochoty naciąć się na naszą nową koleżankę. I tak już było mi wystarczająco ciężko widywać ją codziennie w salonie. Każda chwila była dla mnie udręką, walką z samym sobą, próbą powstrzymania miliona pytań, które cisnęły mi się na usta. Chciałem wiedzieć wszystko – poznać odpowiedzi na milion pytań – ale wiedziałem też, aż za dobrze, że nawet jeśli je otrzymam, nie zrekompensuje mi to faktu, że zostawiła mnie tak dawno temu i przez wszystkie te lata nie dała znaku życia. Tak więc milczałem tylko, trzymałem język za zębami i starałem

się schodzić jej z drogi. Nie patrzyłem w jej stronę, nie rozmawiałem z nią i pilnowałem, jak mogłem, żeby przypadkiem nie trafić do miejsca, w którym mógłbym ją spotkać poza pracą. Oznaczało to w skrócie tyle, że lokal w pobliżu salonu był dla mnie spalony, podobnie jak bar, knajpa, której właścicielem był jeden z naszych przyjaciół. To były jedyne miejsca, które odwiedzałem z kumplami i ekipą z salonu tatuażu, więc wydawało się logiczne, że prędzej czy później trafi tam i Salem. Skończyło się to tak, że zawlokłem Jeta do speluny, która sprawiała wrażenie, jakby nie sprzątano w niej od czasów, gdy Kolorado ogarnęła gorączka złota, nie mówiąc już o tym, że oczy wszystkich były zwrócone na nas i łypały podejrzliwie. – Ostatnich kilka tygodni było naprawdę dziwnych. Jet podniósł ciemną brew i dał mi gestem znak, żebym ułożył bile w trójkącie. – Czyżby to miało coś wspólnego z tą laseczką z Vegas? Poczułem, jak tężeją mi mięśnie. – Możliwe – mruknąłem i niespiesznie poukładałem kolorowe kule w trójkącie, a gdy skończyłem, oparłem się dłońmi o krawędź stołu. Wytatuowane kostki moich palców zbielały pod naciskiem. To właśnie był problem, jeśli miałeś związaną ze sobą blisko grupę przyjaciół zamiast rodziny: wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich i każdy wtykał nos w nie swoje sprawy, starając się pomóc. Zmrużyłem oczy i przyjrzałem mu się, gdy zamawiał następne piwa u kelnerki, która wyglądała, jakby kelnerowała od urodzenia. – Chodząca tragedia. – Nie mogłem ukryć niesmaku. Wkurzało mnie, że w takim miejscu zatrudniają kogoś, kto najwyraźniej zupełnie o siebie nie dba. Gdybym nie był ostatnio takim paranoikiem, siedzielibyśmy pewnie w barze, obsługiwani przez słodką Dixie, prawdziwą ślicznotkę, milutkiego rudzielca o olśniewającym uśmiechu. Tak się również składało, że Dixie nie miała nic przeciwko spędzaniu ze mną mnóstwa czasu nago, nie oczekując niczego w zamian, więc fakt, że Betty, kelnerka z tej zapomnianej przez Boga i diabła nory, była dla nas opryskliwa, wkurzał mnie niepomiernie. – Co tam głupiego usłyszałeś? – warknąłem do Jeta. Keller uśmiechnął się do mnie w sposób, z którego jasno wynikało, że ma mnie za ostatniego dupka. Ciężko było mnie wyprowadzić z równowagi. Nie widziałem sensu w denerwowaniu się niepotrzebnie. Byłem zdania, że każdy problem prędzej czy później rozwiąże się sam, a im mocniej ludzie próbują to zmienić, tym bardziej wszystko się gmatwa. Wierzyłem święcie, że będzie, co ma być, i nie ma sensu próbować tego zmienić na siłę. Jet dał kelnerce napiwek, wziął piwa i podał mi jedno.

– Tylko tyle, że jest… inna. Słyszałem, że zrobiła wrażenie na Corze, że świetnie sobie radzi z klientami, że zna się na zarządzaniu salonem lepiej niż ktokolwiek inny, że bombowo wygląda… i że unikasz jej, całkiem jakby przybyła tu z jakiejś kolonii trędowatych, a nie żywcem z Miasta Grzechu. Cora Lewis była menedżerką Marked, salonu, w którym pracowałem. Była drobna, wyszczekana i potrafiła sobie nas wszystkich poustawiać; była też drugą po Jecie najbliższą mi osobą. Fakt, że tak szybko przekonała się do Salem i postanowiła ją przyjąć, nie zawracając sobie nawet głowy pytaniem mnie o zdanie, sprawił, że zrobiło mi się przykro i poczułem się dziwnie wykluczony. Wyglądało na to, że wszyscy natychmiast potracili dla Salem głowy – każdy tylko ją chwalił i w kółko powtarzał, jakie to szczęście, że zgodziła się przyjąć pracę w naszym nowym salonie. Kogokolwiek byście nie spytali o zdanie na jej temat, piał na jej cześć peany, całkiem jakby była dla Marked zbawieniem i pierdolonym objawieniem. Jeśli zaś o mnie chodzi… ja chciałem tylko, żeby wróciła, skąd przyszła, i zabrała ze sobą wszystkie te wspomnienia, które mnie z nią łączyły. Pracowałem naprawdę długo i ciężko, żeby zapomnieć o moim życiu sprzed Kolorado i nie potrzebowałem ciągłego przypominania mi o tym, że kochałem i utraciłem obie siostry Cruz. – Jest piękna. Zawsze była – mruknąłem bez przekonania. Salem Cruz miała wszystko, co powinna mieć współczesna pin-upowa gwiazdka, żeby rozłożyć publiczność na łopatki i powalić na kolana. Miała krągłości, które tak dobrze pamiętałem – wszystko we właściwym miejscu. Miała burzę niesamowitych, ciemnych włosów, przeszytą na przedzie jaskrawoczerwonym pasemkiem. Miała oczy w kolorze obsydianu, obramowane perfekcyjnymi kreskami i usta w kształcie serca, pomalowane krwistoczerwoną szminką. Każdego dnia wyglądała jak modelka żywcem wzięta z magazynu o starych, oldskulowych autach. Miała opracowany do perfekcji styl, szykowny i seksowny, który sprawiał, że nie można jej było zignorować. Każdego dnia znad jej wargi mrugał ku mnie szkarłatnym blaskiem maleńki kolczyk, a ja każdego dnia starałem się nie zauważać, jak imponujące tatuaże pokrywają jej ramiona, i nie podziwiać wszystkich tych misternych dzieł sztuki – zarówno jako artysta, jak i zawodowiec. Próbowałem też nie pamiętać wszystkich tych chwil, gdy obejmowała mnie nimi, starając się pocieszyć, gdy byłem młodszy i cały czas się bałem. – Jak długo ją znasz? – Zadając to pytanie, Jet nie miał pojęcia, na jak grząski teren wkracza. – Długo – mruknąłem. – Była moją sąsiadką, kiedy mieszkałem w Teksasie. Jako

dzieciak spędzałem u niej w domu mnóstwo czasu. Wyglądała wówczas… cóż, nieco inaczej. Pochodziła z bardzo konserwatywnej i tradycyjnej rodziny. Miała wtedy ciemniejsze włosy, ale jej oczy nadal były tak czarne i tajemnicze jak dawniej. Uśmiechała się tym samym zniewalającym uśmiechem co teraz, a gdy przechodziła obok albo przypadkiem ocierała się o mnie, krew gęstniała mi tak samo jak kiedyś. Wówczas sądziłem, że to coś złego. Byłem przekonany, że reagowanie w taki sposób na dziewczynę, o której wiedziałem, że nie jest mi przeznaczona, to coś nieskończenie grzesznego i zakazanego, ale teraz wiedziałem, że Salem jest po prostu osobą, której nie sposób się oprzeć, i że nie było szans, żebym pozostał obojętny na jej wdzięki. – No to dlaczego chowasz się przed nią po kątach? Zazwyczaj byłem w stosunku do przedstawicielek płci przeciwnej szarmancki, uprzejmy i czarujący. Umiałem rozmawiać z kobietami, bez problemu przychodziło mi nawiązywanie przyjaźni i wkradanie się do ich łask, jednak z Salem… nie było szans, żeby to przeszło. W jej towarzystwie nie mogłem znaleźć słów, które nie byłyby oskarżycielskie, pełne żalu i nienawiści. Byłem na nią wściekły za to, że mnie zostawiła, i jeszcze bardziej za to, że tak nagle pojawiła się znowu w moim życiu. – Wyniosła się z Loveless, jak miałem piętnaście lat – mruknąłem. – Spakowała manatki i wyjechała w środku nocy z największym dilerem trawy w mieście. Jej rodzice byli związani z miejscowym kościołem, a jej młodsza siostra była w nią wpatrzona jak w obrazek, więc kiedy zniknęła, wszyscy bardzo to przeżyli. – Pociągnąłem długi łyk piwa i westchnąłem ciężko. – A ja szczególnie. Kochałem siostrę Salem, Poppy, całym moim młodym sercem i duszą. Była dla mnie tą jedyną, świata poza nią nie widziałem – a przynajmniej do czasu, aż poszedłem za nią do college’u, i do momentu, gdy powiedziała mi, że nie ma szans, żebyśmy byli razem. Salem z kolei była moją powierniczką, wierną słuchaczką i – co ważniejsze – ofiarowała temu samotnemu i niechcianemu dziecku, jakim byłem, przyjaźń i zrozumienie. Była moją najlepszą przyjaciółką i bez niej czułem się zagubiony. Gdy wyjechała prawie bez pożegnania, drugi raz w życiu poczułem się opuszczony przez wszystkich. Znowu zostawił mnie na lodzie ktoś, kto miał się w moim mniemaniu opiekować mną już na zawsze. Przez Salem znowu zostałem sam jak palec, zraniony do żywego. Zawiodła mnie. – No to… byliście sobie bliscy i wtedy ona dała nogę, i teraz widzisz ją pierwszy raz po dziesięciu latach – i to dlatego jesteś taki wściekły? – zdziwił się Jet.

Ech, gdyby tylko to wszystko było takie proste… westchnąłem w duchu. Siostry Cruz, ich odejścia i powroty, pozostawiły na mojej psychice niezatarty ślad. Byłbym idealnie szczęśliwy, gdybym już nigdy nie musiał myśleć o żadnej z nich ani żadnej z nich widywać. Gdybym nie miał włosów ulizanych i ufryzowanych jak postać żywcem wzięta z Beksy, rozłożyłbym w tej chwili ręce w geście frustracji. – Nie jestem wściekły. Po prostu nie mam jej nic do powiedzenia. Dziesięć lat to dużo. Jest dla mnie praktycznie zupełnie obcą osobą. – I nic, co bym powiedział, nie mogło tego zmienić. Słowa ociekałyby wspomnieniami, żalem i gniewem. Jet zerknął na mnie i wycelował we mnie szyjkę butelki swojego piwa. – Ta-a, jasne. Jest obca, do tego gorąca jak cholera, a ty zamiast z nią pogadać albo spróbować ją poderwać, jak to masz w zwyczaju, zachowujesz się jak ostatnia niemota. O nie, wcale nie jesteś na nią wściekły, pocałuj mnie w dupę. Rozważałem przez chwilę w myśli zdzielenie go kijem do bilarda przez ten jego głupi łeb, ale przez wzgląd na jego żonę Ayden stwierdziłem, że to niewarte zachodu. – Zamknij się. Nie masz prawa mnie osądzać – burknąłem zamiast tego. Chciałem, żeby zabrzmiało to jak żart, chciałem zmienić temat, ale widziałem, jak Jet się krzywi i zaciska odruchowo palce na butelce. Jet naprawdę ciężko pracował. Urabiał się po pachy, żeby przetrzeć szlaki kapeli, w której sukcesie pokładał wiarę. Harował jako szef własnej wytwórni płytowej, co oznaczało, że musi być tam, gdzie jego muzycy. Cały czas był w rozjazdach – zapuszczał się a to do Los Angeles, a to do Nowego Jorku, Austin czy nawet do Europy. Wiem, że było mu z tym ciężko, tym bardziej że on i Ayden pobrali się bardzo niedawno i kochali się w sobie na zabój – naprawdę mocno. Widziałem, że to dla nich obojga trudne, ale żadne z nich nigdy nie narzekało na swoją dolę – nie było szans odmienić losu, nieważne, co ta wredna dziwka miała dla nas w zanadrzu. – A u was wszystko w porządku? – spytałem od niechcenia. Nie chciałem być wścibski, ale musiałem jakoś zmienić temat, żeby powstrzymać go przed rozgrzebywaniem mojej przeszłości. – U Ayden i u mnie wszystko gra – westchnął. – To cała reszta się pieprzy. – Pokręcił ciemną głową i zerknął na mnie spod ściągniętych brwi. – Ayd planuje złożyć wniosek o przeniesienie na studia w Austin. Wziąłem głęboki oddech, żeby nie palnąć czegoś głupiego. – Chcecie się przenieść do Austin? – nie dowierzałem własnym uszom.

Jet dopił resztę piwa i odłożył kij bilardowy na stół. – Chcieć nie chcemy, ale tak chyba będzie najlepiej. Ayd może się przenieść na tamtejszy uniwersytet, skończyć szkołę; wreszcie może będziemy się widywać częściej niż dwa, trzy razy w miesiącu. To jest bez sensu. Mamy tu przyjaciół. Tu mieszka jej brat, a Cora dopiero co urodziła. – Pokręcił znowu głową i pierś zafalowała mu, gdy westchnął ciężko. – To był jej pomysł, jednak nadal czuję się z tą myślą gównianie. Odnowiłem studio, sądząc, że to wystarczy, ale nic z tego. Rozumiałem go aż za dobrze. – Kiedy się dowie, czy ją przeniosą? – To jeszcze trochę potrwa. Dostanie się na uniwerek zajmie nieco czasu, a nawet jeśli będą ją tam chcieli, musi jechać na rozmowę i potem czeka ją milion formalności, nim wszystko uda się załatwić. Postaraj się nie wygadać Rule’owi ani Nashowi. Ayd nie powiedziała jeszcze nic Shaw ani Corze, chce zaczekać, aż będzie wiedziała, na czym stoi. Rule i Nash prowadzili salon tatuażu, a Shaw była nie tylko najlepszą kumpelą Ayden, ale i świeżo upieczoną żoną Rule’a. Trójka dziewczyn była sobie bardzo bliska i gdyby któremuś z nas coś się wymsknęło, na pewno rozpętałoby się piekło. Dziewczyny trzymały się razem i sam pomysł, że któraś z nich miałaby wyjechać, z pewnością doprowadziłby do poważnych reperkusji. – No, nieźle, poważna sprawa. Wydaje mi się jednak, że utrzymywanie wszystkiego w tajemnicy to niezbyt dobry pomysł. Czy mówiła już Asie, że myśli o przeprowadzce? Asa prowadził bar i był starszym bratem Ayden. Był nieco nieobliczalny, a jedynym powodem, dla którego osiadł w Denver, była chęć przebywania w pobliżu siostry. Ta dwójka miała ze sobą dość dziwne relacje, co wynikało głównie z faktu, że Asa narobił swego czasu niezłych głupstw i nie raz popadł w konflikt z prawem. Obecnie byli na etapie naprawiania błędów przeszłości. Jet skinął głową i wsparł się biodrem o stół do bilarda. Za każdym razem, gdy się ruszał, miałem wrażenie, że te jego ciasne dżinsy za chwilę trzasną mu na tyłku – uwielbiałem się z tego nabijać. – Rozmawiali już o tym. Powiedział jej, żeby robiła, co chce, jeśli ma to ją uszczęśliwić. Mam wrażenie, że zrobiło jej się trochę przykro, że nie poprosił, żeby została. Mruknąłem coś pod nosem i przechyliłem głowę na ramię na widok grupki kolesi, na oko nieco starszych od nas, popatrujących na nas podejrzliwie spod baru. Jasne,

wiedziałem, że odstajemy nieco od stałych bywalców tego miejsca – dość szemranej ekipy – ale nie zawracaliśmy nikomu dupy, a poza tym zawsze szanowaliśmy lokalne prawa. – Przez całe życie to ona nadstawiała za niego karku – stwierdziłem mimochodem, nie spuszczając gości z oka. – To chyba w porządku, że po tym, jak nieomal przez niego zginęła, chciałby, żeby wreszcie zrobiła coś dla samej siebie? Asa wie, że jest z tobą szczęśliwa. I nie zrobi nic, żeby stanąć znowu na przeszkodzie jej szczęściu czy coś spieprzyć. Asa był chodzącą enigmą. Pojawił się nagle znienacka i wciągnął Ayden w swoją popapraną przeszłość, narażając ją na niebezpieczeństwo ze strony wkurzonych motocyklistów. Efekt był taki, że Asa wylądował w śpiączce, a Jet i Ayden stanęli na ślubnym kobiercu. Nikt z naszej paczki nie miał problemu z zaakceptowaniem blondwłosego przystojniaczka z południa, ale każdy traktował go z pewnym dystansem. Miał prawdziwe szczęście, że brat Rule’a, Rome, wrócił akurat z frontu i został – chcąc, nie chcąc – właścicielem baru. Z jakiegoś nie do końca dla mnie zrozumiałego powodu starszy Archer uznał Asę za bratnią duszę i go u siebie zatrudnił. Miałem wrażenie, że teraz wszyscy po prostu przyglądają się temu z boku i czekają, co z tego wyniknie. Banda lokalsów popatrywała na nas, zbita w ciasną grupkę, a facet, którego uznałem za ich „herszta”, podchwycił mój wzrok i posłał mi paskudny uśmieszek. Odstawiłem piwo i zerknąłem na Jeta. – Coś mi się wydaje, że tubylcy się nudzą. Chyba powinniśmy się stąd zawijać. W zasadzie nie miałem nic przeciwko porządnej, zdrowej bójce. W końcu zanim wyleciałem z college’u pod koniec pierwszego roku, sporo grałem w futbol. Wciąż miałem posturę atlety – nawet jeśli wyglądałem jak James Dean. Byłem wyższy niż większość z nich i na pewno w lepszej formie, ale lubiłem myśleć, że w ciągu ostatnich lat dojrzałem i zmężniałem. Unikanie rozlewu krwi i połamanych palców wskutek bójki (co oznaczałoby, że nie mogę tatuować) było znacznie lepszym wyjściem niż proszenie się o guza. Jet zerknął nad moim ramieniem i skinął ledwie zauważalnie głową, jednak wszystko wskazywało na to, że spóźniliśmy się z naszą decyzją o wyjściu dosłownie o ułamki sekund. Szliśmy już w stronę drzwi, mając oczy dookoła głowy, kiedy najroślejszy z grupy uznał najwyraźniej, że nie możemy odejść sobie ot tak. Gdy nagle jak spod ziemi obok nas wyrosło trzech nieźle podpitych frajerów w średnim wieku, sprawiających

wrażenie, jakby na co dzień zajmowali się przerzucaniem koksu, zatrzymałem się w pół kroku, a Jet tuż za mną. Gość, który stanął przede mną, zmierzył mnie od obutych w czarne kowbojki stóp do głów, a potem skrzywił się i dał jednemu ze swoich kuksańca tak mocnego, że ten aż stęknął. – A co to za błazen, hę? Czy to przypadkiem nie sam Elvis? – prychnął, przenosząc spojrzenie na Jeta. – A ten tutaj to kto niby? Ozzy Osbourne? Marilyn Manson? Chyba ktoś powinien was oświecić, chłopaki, że Halloween jest dopiero w październiku! Poczułem, jak Jet aż tężeje u mojego boku, ale żaden z nas ani drgnął. – Ile czasu zajmuje ci ufryzowanie tych ślicznych włosków? Byłaby wielka szkoda, gdyby ktoś popsuł ci taką piękną fryzurkę. Fakt, miałem przykuwający uwagę fryz, a podniesienie i napuszenie włosów tak, żeby wyglądały odpowiednio oldskulowo, zabierało mi rzeczywiście więcej czasu, niż byłem skłonny przyznać. Wiedziałem jednak, że jeśli ten cwaniak spróbuje dotknąć chociaż jednego mojego włosa, z jego głowy spadnie więcej niż jeden. Miałem go właśnie poinformować, że nie chcemy żadnych kłopotów i akurat zbieramy się do wyjścia, gdy zobaczyłem, jak podnosi ramię… Zamierzałem złapać go za nadgarstek i powiedzieć, żeby się, do kurwy nędzy, odpierdolił, kiedy gość, którego rąbnął pod żebra, ubiegł mnie. Wyciągnął rękę i pacnął nią chojraka w łapsko, a potem wycelował we mnie palec wskazujący. – E, ty, wyglądasz znajomo. Zerknąłem na Jeta z ukosa, ale on tylko wzruszył ramionami. – Serio? Jesteśmy tu pierwszy raz i pewnie ostatni. Facet zmierzył mnie taksującym wzrokiem; naprawdę gapił się na mnie przez pełną minutę, aż dziwnie się poczułem. Tamten wyszczekany sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar podjąć zaczepkę, ale ten, który się gapił, strzelił nagle palcami i uśmiechnął się szeroko. – Wiem! Grałeś w piłę w drużynie Alabamy! Zamrugałem nieprzytomnie i teraz to ja wpatrzyłem się w niego jak sroka w gnat. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się, żeby ktoś rozpoznał mnie z tamtych czasów – serio, nikt nigdy! To było „dawno i nieprawda”, zresztą… można powiedzieć, że trafiłem do drużyny tylko przypadkiem. – Eee… – Słyszałem, jak Jet parska śmiechem, ale nie miałem zamiaru marnować tej szansy na ocalenie nam tyłków. – Fakt, grałem, bardzo dawno temu. – Skończyłem uniwerek w Alabamie, więc drużyna Crimson Tide to dla mnie jak

religia! – wykrzyknął z entuzjazmem mój nowy znajomy. – Byłeś biegaczem! Pamiętam, jak wszyscy powtarzali w kółko, że masz ogromny potencjał. Wszyscy trenerzy ględzili, że mają wobec ciebie wielkie plany, pokładali w tobie naprawdę duże nadzieje. Byłeś szybki, dość szybki, żeby tamtego roku pomóc im wygrać puchar Sugar Bowl. Rowland… jakiś tam, dobrze mówię? Zakłopotany, potarłem kark. Reszta ekipy umilkła i wszyscy przyglądali mi się teraz jednak w całkiem nowy sposób. Cóż, nie ma to jak futbol zdolny ukoić wrzący gniew zatwardziałych kiboli. – Rowdy St. James – przytaknąłem. Skinął głową. – No właśnie. Rowdy, nieobliczalny i twardy jak cholera! Nikt nigdy nie potrafił przewidzieć, jak zagrasz! A jednak… coś się stało, nie? Nagle zniknąłeś? Nie pamiętam dokładnie, kiedy to się stało, ale wiem, że nie zagrałeś w meczu pucharowym ani w kolejnym sezonie. Kojarzę, że przebąkiwali coś o tym, że trafiłeś do ligi. Po prostu się zmyłeś i wszyscy zachodzili w głowę, co takiego się wydarzyło. Cóż, to były tematy, na które nie chciałem dyskutować, a już na pewno nie z grupą kiboli, którzy zaledwie chwilę temu chcieli mnie stłuc na kwaśne jabłko. Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się niepewnie. – Cóż, no wiesz, jak to bywa: za duża presja – bąknąłem. – Nie byłem gotów na takie wyzwanie. Uznałem, że to nie dla mnie. Rzeczywiście, koniec końców wyszło na to, że kariera zawodowego futbolisty nie jest mi pisana, jednak nie miało to nic wspólnego z presją, za to wiele z tym, że wcale mnie to nie kręciło. Tak czy inaczej, nie zamierzałem im się z tego zwierzać. – Miałeś smykałkę, młody. Szkoda, że w to nie poszedłeś. Zacisnąłem zęby i znów wzruszyłem ramionami. Koniec mojej kariery w drużynie futbolowej wcale nie miał nic wspólnego z „pójściem w to”, za to bardzo dużo z faktem, że niemal rozerwałem na strzępy głównego rozgrywającego na kilka tygodni przed meczami finałowymi. Rany boskie, czy naprawdę moja głupia przeszłość musiała dopaść mnie aż tutaj i prześladować wspomnieniami, zamiast schować łeb i leżeć cicho tam, gdzie ją zostawiłem? Był tylko jeden sposób wybrnięcia z tej patowej sytuacji: wyciągnąłem rękę i klepnąłem nadgorliwego fana w ramię, a potem wrzasnąłem na całe gardło: – Tidersi, do boju! Gość, który mnie rozpoznał, natychmiast odwrzasnął entuzjastycznie, co nieuchronnie

przerodziło się w wielką dyskusję na temat futbolu w college’u i Wielkiej Dziesiątki, co doprowadziło z kolei do debaty na temat Broncosów i ich żenującej przegranej w pucharze Super Bowl w tym roku. Nim lokalsi zdążyli się obejrzeć, razem z Jetem wymknęliśmy się niepostrzeżenie z baru, zostawiając za sobą głosujących gości i rozmowy, którym obficie wtórował brzęk butelek. Na parkingu Jet zgiął się wpół ze śmiechu, a ja nie mogłem się oprzeć chęci zdzielenia go przez łeb, gdy szliśmy do jego jaskrawego dodge’a challengera. – Zamknij się – warknąłem. – Co, do cholery, w ogóle znaczy „Tidersi, do boju”? – zapytał przez łzy, otwierając samochód. – A może by tak „dzięki za ocalenie nam dupy przed bójką w tej spelunie, Rowdy”? – burknąłem, wsiadając do wozu. Jet odpalił silnik, który zamruczał seksownie, a ja skrzywiłem się odruchowo, gdy moje bębenki poraziło rzężenie gitar i wściekłe wycie wokalu z piekła rodem. Szanowałem Jeta za to, że zarabia na życie muzyką, i nie mogłem zaprzeczyć, że jest niezwykle utalentowany, ale ten cały uwielbiany przez niego metal zupełnie mi nie podchodził. Wyciągnąłem rękę i bez pytania ściszyłem muzykę, co sprawiło, że znowu parsknął śmiechem. – Och, futbol to coś, czego wy, muzycy, nigdy nie zrozumiecie – prychnąłem. – Ej, oglądam w telewizji mecze! – Już ja wiem, jak je oglądasz – parsknąłem. – Wytrzymujesz pięć minut, a potem się odmeldowujesz i zachlewasz na umór, albo znajdujesz czystą kartkę i kończy się tak, że piszesz dwadzieścia nowych kawałków. To nie jest oglądanie meczu, stary. Nie oponował. – Mniejsza o to. Stary, nie miałem pojęcia, że w młodości słynąłeś z rzucania piły! To znaczy, wiedziałem, że w szkole grałeś i tak dalej, ale nie że trafiłeś do ligi i w ogóle! Jęknąłem i opadłem na oparcie fotela. – Nie rzucałem piły. Łapałem ją i z nią uciekałem, a jedyny powód, dla którego kogokolwiek to w ogóle obchodzi, to fakt, że w końcu to zostawiłem w cholerę – i wszystko inne – i zniknąłem bez słowa. Jet zerknął na mnie kątem oka, a ja specjalnie odwróciłem wzrok. – Nie masz ochoty rozwinąć tej myśli, jak sądzę? – Dobrze sądzisz.