BeataWeg

  • Dokumenty190
  • Odsłony24 892
  • Obserwuję33
  • Rozmiar dokumentów300.5 MB
  • Ilość pobrań16 141

Kathryn Taylor - Powrót do daringham hall

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Kathryn Taylor - Powrót do daringham hall.pdf

BeataWeg EBooki Taylor Kathrin
Użytkownik BeataWeg wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków, tel. (12) 61 99 569 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Rosemary i Bryanowi. Nigdzie w Anglii Wschodniej nie jest tak pięknie jak u was. I Martinowi. Jak zawsze.

7 Prolog W pokoju panowała cisza, jeśli nie liczyć głośnego tyka- nia starego stojącego zegara, które wprawiało Kate w jeszcze większe zdenerwowanie. Odkąd sięgała pamięcią, potężny ze- gar ze złoconym cyferblatem i masywnymi ciężarkami stał tu- taj, w bibliotece Daring­ham Hall, ale na ogół nie zwracała na niego uwagi, a monotonny, niezmienny dźwięk działał na nią raczej uspokajająco. Lecz nie dziś. Z każdym ruchem wska- zówki zbliżała się bowiem chwila, której Kate naprawdę się obawiała.  – Nie powinnam tu być  – wypowiedziała na głos to, o czym przez cały czas myślała, i najchętniej uległaby pragnieniu, aby wstać z kanapy i wyjść. Tylko to nie było takie proste. W tym momencie nic już nie było proste. Niepewnie zerknęła na Ralpha Camdena, który siedział w fotelu pogrążony w myślach i od kilku minut się nie odzy- wał. Przez chwilę myślała nawet, że może jej nie usłyszał, ale wtedy podniósł głowę i popatrzył na nią. Był po pięćdziesiątce i  mógłby być jej ojcem. Były ta- kie okresy w życiu Kate, gdy żałowała, że nim nie jest. Jako

8 dziecko bardzo pragnęła należeć do jego rodziny i mieszkać w Daring­ham Hall, w miejscu, które zawsze było dla niej czymś w rodzaju domu. Była tutaj mile widziana, a nie tylko tolerowana. I dlatego darzyła Camdenów sympatią, i czuła się z nimi blisko związana. Nic tego nigdy nie zmieni. I to właśnie był problem. Kate przełknęła ślinę, Ralph nie odpowiedział bowiem na jej słowa, tylko patrzył na nią z charakterystycznym dla sie- bie spokojem. Kiedyś właśnie za ten spokój szczególnie go lubiła. Zawsze zachowywał się poprawnie i nigdy nie wybuchał gniewem, w każdym razie Kate nie słyszała, żeby krzyczał albo głośno przeklinał jak jej ciotka Nancy. Nie, Ralph Camden zazwy- czaj był uprzejmy  – a to było dobrodziejstwo dla dziewczyny, której na co dzień dawano do zrozumienia, że przeszkadza. Nic dziwnego, że w marzeniach Kate często odgrywał rolę ideal­nego ojca. Ale nim nie był, teraz to już wiedziała. Nie był bohaterem, a swoim spokojem tak naprawdę maskował brak siły i zde- cydowania. Gdyby je miał, nigdy nie doszłoby do tego, co w ostatnich tygodniach wytrąciło ich wszystkich z równo- wagi, zagrażając przyszłości Daring­ham Hall. A ona nie mu- siałaby teraz siedzieć przy nim, choć tak naprawdę nie miała tu czego szukać.  – Benowi nie spodoba się, że tu jestem  – zaczęła na nowo, unosząc ramiona w geście bezradności.  – I tak naprawdę to mnie nie dotyczy. „Czy on tego nie rozumie?” Ralph westchnął, ale najwyraźniej nie zmienił zdania.  – Dotyczy cię, Kate. Dotyczy nas wszystkich. A  poza tym...  – Zawahał się i głos mu nieco zadrżał, zanim dopo- wiedział.  – Tobie prędzej niż mnie uda się przekonać Bena.  – Słaby uśmiech przemknął przez jego bladą twarz.  – Jesteś z nas mu najbliższa i myślę, że wiele dla niego znaczysz.

9 Kate poczuła ucisk w gardle i przez chwilę pragnęła, żeby to była prawda. Lecz czy to możliwe po wydarzeniach ostat- nich dni?  – Też tak myślałam. Tylko że on...  – Przerwała, bo ktoś zapukał do drzwi. Po chwili pojawił się w nich Kirkby, nie- mal całkowicie wypełniając futrynę swą potężną, lekko po- chyloną sylwetką. Materiał czarnego garnituru napinał się na jego wielkich muskułach, które jakoś nie bardzo pasowały do lokaja. Raczej do zawodowego boksera, którym ponoć kiedyś był. Jednak na temat Kirkby’ego krążyło tyle plotek, że Kate przestała w nie wszystkie wierzyć. Lubiła wielkoluda i rozu- miała jego szczere oddanie Camdenom. To było coś, co ich łączyło.  – Pan Sterling  – zaanonsował Kirkby, a Kate mimowolnie wstrzymała oddech, gdy odsunął się na bok, żeby przepuścić Bena, który z poważną miną wszedł do pokoju. Należał do tych nielicznych ludzi, którzy przy Kirkbym nie wydawali się drobni, ale to nie dlatego trudno go było prze- oczyć. Uwagę zwracała pewność, z jaką szedł i z jaką patrzyły jego szare jak burzowe chmury oczy. Kate nigdy nie umiała im się oprzeć, od samego początku, i nawet teraz ciało na- tychmiast ją zdradziło, bo poczuła przechodzący ją dreszcz i przyśpieszone tętno. Ben zawahał się na moment, gdy ich spojrzenia się spo- tkały, a Kate spostrzegła wyraz zaskoczenia na jego twarzy. Nie spodziewał się jej tutaj i przez ułamek sekundy wydawało się, że coś powie. Jednak jego twarz zobojętniała i zmieniła się w nieprzeniknioną, pozbawioną wyrazu maskę. W milczeniu podszedł do osób zebranych pośrodku biblioteki. Kate wstała, czując, że ma miękkie kolana. Ralph również się podniósł.  – Ben  – wypowiedział to imię ostrożnie, jakby nie był pe- wien, czy może go używać. Okazało się, że nie może.

 – Dla pana jestem Sterling.  – Głęboki głos Bena zabrzmiał chłodno, ale Kate znała go wystarczająco dobrze, by usłyszeć w nim tłumioną wściekłość.  – I niech tak zostanie.  – Z unie- sionymi drwiąco brwiami rozejrzał się po pokoju, a potem znów skierował wzrok na Ralpha.  – A gdzie pański brat? Dziś nie potrzebuje pan wsparcia prawnika?  – Nie.  – Na twarzy Ralpha widać było napięcie, a gdy zerk- nął na Kate, zauważyła w jego wzroku zatroskanie. To, że nie ściągnął tu dziś Timothy’ego, było ryzykowne, oboje zdawali sobie z tego sprawę. Lecz był to jedyny sposób, jeśli chcieli spróbować przekonać Bena do zmiany zdania. Podczas gdy Ralph usilnie szukał odpowiednich słów, Kate na nowo odkrywała, jak bardzo różnią się ci dwaj mężczyźni. Poza włosami o tym samym ciemnoblond odcieniu nic ich nie łączyło. Ralph odchrząknął.  – Ja... Mam pewną propozycję. A raczej prośbę  – oznaj- mił, a Kate próbowała przygotować się na to, co nastąpi. Jeśli bowiem Ben odrzuci tę propozycję, a to wydawało się bardzo prawdopodobne, zagrożone będzie nie tylko Daring­ham Hall, ale też wszystko, co ważne w jej życiu. Wtedy będzie musiała go znienawidzić. I znienawidzi. A jeśli ją przyjmie? Patrząc na Bena, Kate z trudem przełknęła ślinę i uświa- domiła sobie, że wtedy znajdzie się w jeszcze większych ta- rapatach.

11 1 Cztery tygodnie wcześniej  – Mam nadzieję, że nie mówisz poważnie! Ben uśmiechnął się, słysząc oburzenie Petera w jego nieco zniekształconym głosie, który dobywał się z zestawu mó- wiącego wypożyczonego jaguara. Nadciągała letnia burza i mocno padało, a to pogarszało odbiór. Ben wciąż jednak nie tracił połączenia z biurem Sterling & Adams Networks w odległym Nowym Jorku, gdzie Peter zapewne siedział te- raz przed komputerem. Peter właściwie zawsze siedział przed komputerem, a odciągnięcie go od niego wymagało sporej siły perswazji. Albo postawienia go przed faktem dokona- nym  – co Ben czynił najczęściej. Dlatego też reakcja Petera nie zrobiła na nim większego wrażenia, zwłaszcza że właśnie tego się spodziewał.  – Nie rób scen, Pete, okej? To po prostu potrwa troszkę dłużej, niż zakładał plan.  – Ależ niczego takiego, do cholery, nie było w planie!  – Pe- ter podniósł głos.  – Miałeś być w Anglii trzy dni, a nie tydzień.

12 A teraz, kiedy myślałem, że to wreszcie koniec, zostajesz tam na kolejny dzień. Jutro mi pewnie oznajmisz, że postanowiłeś na stałe przenieść się na tę deszczową wysepkę.  – Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie  – odparł ponuro Ben, ale zaraz pożałował, że to powiedział. Peter wcale nie musiał wiedzieć, jak bardzo Bena męczy siedzenie tutaj. Przy- jaciel był jednak tak skupiony na nieoczekiwanej zmianie pla- nów, że o nic nie zapytał.  – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że najpóź- niej w poniedziałek po południu musisz być tutaj? W przeciw- nym razie to ja będę musiał poprowadzić spotkanie ze Stanfor- dem i jego ludźmi. A tego chyba raczej nie chcesz, zgadza się? Ben roześmiał się.  – Nie, jeśli tylko da się tego uniknąć.  – Peter był geniuszem komputerowym i przede wszystkim jego wybitnym umie- jętnościom programisty zawdzięczali to, że ich małe gara- żowe przedsięwzięcie przekształciło się w firmę software’ową odnoszącą sukcesy i zdobywającą międzynarodowe uznanie. A jednak, choć tak znakomicie obchodził się z liczbami, ko- dami wejścia, platformami i grafiką, z ludźmi zupełnie sobie nie radził. I dlatego od samego początku uzgodnili ścisły po- dział pracy: Ben był twarzą Sterling & Adams Networks i re- prezentował firmę na zewnątrz, natomiast Peter przejął całą stronę techniczną. Nie zmieniało to jednak faktu, że byli rów- noprawnymi właścicielami i Peter musiał zastępować Bena w Nowym Jorku, dopóki ten przebywał w Anglii. Nie było to idealne rozwiązanie, ale inaczej się nie dało. A Ben nie był pewien, czy faktycznie zdoła dotrzeć do Nowego Jorku pojutrze. To zależało od tego, co wydarzy się w najbliższych godzinach.  – Jeśli mimo wszystko mi się nie uda, wyślij po prostu Siennę. Ona na pewno chętnie to przejmie. Peter prychnął.

13  – Z pewnością. Nie wiem tylko, jak Stanford zareaguje na to, że go lekceważymy, wysyłając asystentkę. On szanuje tylko ciebie, dobrze o tym wiesz. Nie zawrzemy tej umowy, jeśli nie stawisz się na spotkanie.  – Zamilkł, jakby czekał na zapewnie- nie Bena, że ten na pewno tam dotrze. Gdy to nie nastąpiło, westchnął głęboko z wyraźnym wyrzutem.  – Naprawdę, Ben, nie rozumiem. Całe wieki przygotowywałeś ten deal, a gdy przychodzi co do czego, to ciebie nie będzie?  – W jego głosie słychać było niedowierzanie.  – Te twoje prywatne sprawy po drugiej stronie oceanu nie są chyba aż tak ważne, co? Ben skrzywił się, bo wiedział, że Peter ma rację  – narazi cały interes ze Stanfordem, jeśli tu zostanie. Jednak te jego prywatne sprawy tutaj naprawdę były pilniejsze. Musiał za- łatwić je najpierw.  – Są  – oznajmił przyjacielowi.  – I w dodatku nie wiem do- kładnie, ile czasu mi zajmą. Doleciało go nieuprzejme burknięcie z drugiej strony linii, lecz Peter nie dopytywał dalej, tylko mruknął:  – To przynajmniej się pośpiesz.  – I szorstko się pożegnał. To właśnie podobało się w nim Benowi. Prawdopodobnie dla- tego tak się zaprzyjaźnił ze starszym o dziesięć lat Ameryka- ninem. Peter zawsze szanował Bena za to, że nie należy on do ludzi, którzy dzielą się z innymi swoim życiem, sam był pod tym względem bardzo do niego podobny. A w tym wy- padku Ben był mu za to wyjątkowo wdzięczny, bo ta sprawa naprawdę dotyczyła tylko i wyłącznie jego. Nagły podmuch wiatru tak mocno uderzył w jaguara, że Ben z trudem utrzymał auto na wąskiej drodze. Gdy odzy- skał panowanie nad kierownicą, zaskoczony spojrzał w niebo. Dopiero teraz zauważył, że pogoda dramatycznie się pogor- szyła. Warstwa chmur, która już wcześniej wydawała się gruba i przytłaczająca, nabrała groźnej czarnej barwy, a deszcz z taką siłą łomotał o przednią szybę, że wycieraczki nie nadążały

14 z przecieraniem jej. Błyskawice i grzmoty następowały coraz szybciej. Ben najwyraźniej jechał prosto w środek letniej burzy. Mocniej zacisnął ręce na kierownicy. Czy w przewodniku, który kupił przed wyjazdem, nie pisano, że Anglia Wschod- nia to najbardziej słoneczny rejon kraju? „W każdym razie nie dziś”, pomyślał i doszedł do wniosku, że właściwie mu to odpowiada. Pogoda pasowała idealnie do jego nastroju, im bliżej celu się znajdował, tym mocniej się w nim gotowało. Musi już być blisko. Potwierdził to drogowskaz, który właśnie minął: „Dwie mile do Salter’s End”, wioski w pobliżu starej posiadłości, do której zmierzał. Mieszkańcy Daring­ham Hall prawdopodobnie siedzą te- raz, w sobotni wieczór, przy kolacji. Przy odrobinie szczęścia list od jego nowojorskiego adwokata już do nich dotarł i może właśnie się zastanawiają, jakie to będzie mieć dla nich konse- kwencje. Będą zapewne wątpić w to, co kazał im przekazać, wierząc, że jakoś uda im się z tego wykaraskać. Ben uśmiech- nął się ponuro. Mylą się. Spędził ostatnie dni na dokładnych badaniach i zamierzał skonfrontować wytworny ród Camde- nów z ich wynikami. Osobiście. Twarzą w twarz. Nie taki był plan, właściwie wszystko miał załatwić ad- wokat. Ben nie chciał się ujawniać, zamierzał rozkoszować się triumfem z oddali. Lecz nagle, już na lotnisku, z którego miał wracać do Nowego Jorku, poczuł, że to nie wystarczy. Zawładnęła nim paląca potrzeba, by stanąć z Camdenami twarzą w twarz. Chciał patrzeć im w oczy, gdy się dowiedzą, kim jest i co zamierza zrobić. I dlatego zamiast do odprawy podszedł do stanowiska wypożyczalni samochodów i wynajął najdroższe dostępne auto. Skoro tak, to niech od razu widzą, z kim mają do czynienia. Znowu zobaczył w wyobraźni matkę. W ostatnich dniach częstomusiętozdarzało.Zobaczyłją,jakwyczerpanaśmiertelną

15 chorobą, blada i słaba leży w łóżku, zrozpaczona, że zostawia zaledwie dwunastoletniego syna samego. Jej umieranie tak bo- leśnie i intensywnie wryło się w jego pamięć, że latami ucie- kał przed tym wspomnieniem. Mimo to przeszłość nigdy go nie opuściła i tak długo drążyła jego podświadomość, że teraz, mając trzydzieści cztery lata, musiał w końcu zdobyć pewność. Zlecił więc prywatnemu detektywowi z Londynu znalezie- nie odpowiedzi, których wtedy nie udzieliła mu matka. Gdy otrzymał pierwsze wyniki śledztwa, wpadł w taką wściekłość, że jego adwokat natychmiast wysłał w jego imieniu pismo do Anglii Wschodniej. Dowody, które niedługo potem firma de- tektywistyczna przesłała mu przez kuriera do Nowego Jorku, wydały mu się jednak zaskakująco mizerne. Niewiele my- śląc, postanowił udać się do Wielkiej Brytanii osobiście i za- jąć się sprawą. Błyskawica przecięła niebo, a potem rozległ się głośny grzmot, więc Ben, mamrocząc przekleństwo, skoncentrował się z powrotem na jeździe. Znalazł się w samym środku burzy. Zaczęło go ogarniać poczucie, że cały ten kraj sprzysiągł się przeciwko niemu. Nie dość, że musiał nieustająco pamiętać, by jechać po właściwej stronie drogi, to teraz jeszcze zaczął żałować, że wypożyczył takie długie i szerokie auto. Prowa- dzenie jaguara po drogach południowo-wschodniej Anglii, które z każdą minutą stawały się coraz węższe, nie byłoby przyjemne nawet przy pięknej pogodzie. W deszczu to była prawdziwa mordęga. W dodatku nawigacja najwyraźniej się pogubiła. Ben nie miał pojęcia, czy to dlatego, że zapuścił się w jakieś pustkowie, czy też po prostu się zepsuła. W każdym razie komputer od kilku minut wyświetlał komunikat „Off­ road”, a punkcik reprezentujący jaguara na ekranie nawigacji poruszał się po całkowicie czarnym tle. Zero sygnału. A droga oczywiście akurat się rozwidlała.

16 Benzatrzymałwózi sięgnąłpokomórkę,żebywłączyćaplika- cjęz nawigacją.Miałnadzieję,żetopomoże.Niestety,dokładnie rzecz ujmując, smartfon w ogóle nie działał, co tak naprawdę nie powinno Bena specjalnie zdziwić. Już podczas rozmowy z Peterem zauważył, że telefon prawie się rozładował.  – No świetnie  – mruknął półgłosem i rzucił komórkę na siedzenie, a potem spojrzał bezradnie na rozwidlenie dróg to- nące w deszczu. Nie miał pojęcia, który kierunek powinien wybrać, ale jako że cierpliwość nigdy nie należała do jego mocnych stron, zrobił to, co zwykle robił w takich sytuacjach: podjął decyzję. W lewo. W tamtą stronę pojedzie. Jeśli okaże się, że wybrał źle, zawsze będzie mógł zawrócić. Po przejechaniu pół mili zorientował się, że zawrócenie może się okazać bardzo trudne. Szosa zdążyła się zmienić w utwardzoną i otoczoną gęstym żywopłotem polną drogę. Miejsca wystarczało akurat na jeden pojazd, a gdyby ktoś nad- jechał z naprzeciwka, Ben musiałby się wycofać do punktu wyjścia. Ta perspektywa nie poprawiła mu humoru. Prze- klęta Ang...  – Cholera!  – Z całej siły nacisnął hamulec, żeby nie stara- nować małego żółtego auta, które nagle pojawiło się przed nim na drodze. Jaguar szarpnął i zakołysał się, ale Benowi udało się go zatrzymać, zanim uderzył w tył drugiego samochodu. Przez moment siedział nieruchomo za kierownicą, czeka- jąc, aż serce przestanie mu tak gwałtownie bić. A potem za- czął myśleć i uświadomił sobie, że ten drugi samochód nie poruszał się, tylko stał. To dlatego prawie na niego najechał. Ten idiota najwyraźniej zaparkował pośrodku drogi. Ben już miał dać kierowcy do zrozumienia, co o tym myśli, lecz w świetle reflektora spostrzegł, że na tylnym sie- dzeniu żółtego auta siedzą trzy osoby. Młode kobiety, z któ- rych jedna, jeśli dobrze widział, miała włosy koloru lilaróż. Wszystkie trzy patrzyły na niego przez szybę i gorączkowo

17 coś omawiały. Może stanęły tutaj, bo złapały gumę i potrze- bują pomocy? Ben wysiadł z auta, nie włożywszy nawet marynarki. Pa- dało tak mocno, że jego koszula natychmiast przemokła, a do- datkowe okrycie i tak nic by nie dało. Po kilku krokach zna- lazł się przy drzwiach kierującego drugim autem.  – Halo?  – zastukał w szybę, za którą widział już wyraźnie kierowcę, młodą kobietę o jasnych tlenionych włosach. Ra- zem z brunetką na siedzeniu pasażera było ich więc pięć. Były bardzo młode, Ben ocenił, że mają najwyżej po dwadzieścia lat. Nie wyglądały jednak na potrzebujące pomocy, były ra- czej zirytowane jego pojawieniem się, bo tleniona blondynka popatrzyła na niego wrogo, zanim opuściła szybę na kilka centymetrów.  – Czego chcesz, stary?  – Jej zaczepne pytanie niemal zgi- nęło w huku kolejnego grzmotu, więc Ben nachylił się i... zmarszczył czoło. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że dziewczyna ma białe ślady wokół nosa. I wyglądała na na- kręconą. Jakby była na haju. Jego twarz spochmurniała, gdy uświadomił sobie, że za- pewne dlatego zaparkowały na środku wąskiej, bocznej drogi. Wciągały kokę i nie chciały, żeby ktoś im przeszkadzał. I nie wiadomo, czy wybierając to miejsce, założyły, że przy takiej pogodzie nikt nie będzie tędy przejeżdżał, czy też były już wtedy pod wpływem narkotyku. W każdym razie nie był to dobry pomysł. Ben popełnił w młodości wystarczająco wiele błędów, by zdawać sobie z tego sprawę. Ale to nie była jego sprawa. Liczyło się tylko jedno.  – Mogą panie pojechać dalej? Blokujecie drogę.  – Ach, tak? A jak nie, to co? Tleniona blondynka nadal mówiła agresywnym tonem i patrzyła na niego wyzywająco, a Ben powoli tracił cierpliwość.

18 Nie dość, że przez awarię nawigacji nie miał pewności, czy jest na właściwej drodze, to jeszcze był przemoczony do su- chej nitki i musiał się spierać z krnąbrną, naćpaną nastolatką. Dość tego. Naprawdę. Otarł twarz z kropli deszczu i nachylił się, opierając ramię na dachu samochodu.  – Mogą też panie zostać tutaj  – powiedział, choć wcale nie zamierzał być uprzejmy, odpowiadając na spojrzenie dziewczyny za kierownicą lodowatym, zdecydowanym wzro- kiem. W takich sytuacjach zwykle wykorzystywał swój urok, bo wiedział, że u kobiet łatwiej osiąga się cel za pomocą uśmiechu. Jednak miał już dość całej tej sytuacji i wskazał na znajdujący się kilka metrów dalej zjazd na pole.  – Tylko proszę przestawić samochód tam i przepuścić mnie. Śpieszy mi się. Jego pracownicy w Nowym Jorku już zrobiliby, co kazał, bo znali go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie warto przeciągać struny. Na blondynce najwyraźniej nie zrobił wra- żenia. Odwróciła się do siedzących z tyłu wozu koleżanek i powiedziała pogłosem coś, czego Ben nie usłyszał w szu- mie deszczu. A potem tak gwałtownie otworzyła drzwi, że Ben musiał uskoczyć, żeby go nie uderzyły, i wysiadła. Drzwi po drugiej stronie auta też się otworzyły i zaraz potem cała piątka stała przed nim na drodze.  – Nie można się nawet porządnie sztachnąć? To nie jest droga tylko dla ciebie i tej twojej luksusowej bryki, łazęgo!  – Blondynka zrobiła krok w kierunku Bena, lecz on się nie cof- nął. Co ta mała sobie myśli? Że on się jej boi?  – Chcę tylko przejechać  – powtórzył raz jeszcze, patrząc prosto w oczy dziewczynie, która stała teraz tuż przed nim. Była tak samo przemoczona jak on, lecz chyba nawet tego nie zauważyła. Jej przyjaciółkom też najwyraźniej nie prze- szkadzało, że ubrania, tanie, przykrótkie łachy, kleją im się

do ciała. Wszystkie skoncentrowały się na nim i żadna się nie uśmiechała. Ben westchnął w duchu. Robi się coraz ciekawiej.  – Posłuchajcie, naprawdę nie mam ochoty się kłócić  – po- wiedział, starając się pomimo zniecierpliwienia zachować spo- kój. Czy te młode kobiety nie mogą zachować się rozsądnie i po prostu go przepuścić? Tleniona blondynka odwróciła się do przyjaciółek, jakby chciała się jeszcze raz upewnić. A potem spojrzała na Bena z zadowolonym, niemal triumfującym wyrazem twarzy.  – Ty może nie masz, dupku. Za to my mamy  – powiedziała i tak mocno uderzyła go pięścią w brzuch, że aż jęknął za- skoczony.

20 2 Toby uniósł głowę i zawarczał cicho i głęboko, jakby usły- szał na zewnątrz coś, co go zaniepokoiło, a klęcząca obok niego Kate uśmiechnęła się mimowolnie. Nie miała pojęcia, co zwróciło uwagę airedale teriera  – na zewnątrz od dłuż- szego czasu szalała letnia burza, a w huku grzmotów i stuko- cie szarpanych przez wiatr okiennic ona i tak nic by nie usły- szała. To był dobry znak, że Toby w ogóle zareagował.  – Chyba wraca mu ochota do życia.  – Wstała z miejsca obok posłania dla psa przy kominku i uśmiechnęła się do Amandy Archer, która siedziała niedaleko w fotelu.  – Myślę, że wkrótce odzyska formę.  – Jest pani pewna?  – Starsza pani jakby nie do końca wie- rzyła, w jej oczach wciąż widać było troskę. Kate doskonale ją rozumiała, Toby był w tragicznym stanie, gdy przyjechała tu kilka godzin temu. Natychmiast rozpoznała wszystkie objawy zatrucia i musiała szybko działać, żeby go uratować. Na szczęście terapia poskutkowała i najgorsze najwyraźniej minęło.

21  – Tak, jestem pewna  – obiecała i pochyliła się raz jesz- cze, by podrapać po kręconej sierści teriera, który znów wy- ciągnął się na posłaniu.  – Prawda, przystojniaku? Wrócisz do zdrowia. Wielki pies powściągliwie pomachał ogonem i polizał Kate po ręce, co było kolejnym dobrym znakiem. Amanda też zaczęła w końcu wierzyć, że się uda, i rozpromieniła się. Jed- nak tylko na moment. Bo potem wróciły wyrzuty sumienia.  – Nie powinnam była kupować tego nowego nawozu  – po- wiedziała, odruchowo zakładając przetykane siwizną pasmo włosów za ucho. – Tylko skąd miałam wiedzieć, że dzisiaj na- wet naturalny nawóz naszpikowany jest chemią?  – Nie mogła pani wiedzieć  – uspokoiła ją Kate, chowając do torby lekarstwa i sprzęt.  – I przecież wszystko dobrze się skończyło.  – Tylko dzięki pani!  – powiedziała z powagą starsza pani.  – Gdyby nie przyjechała pani tak szybko...  – Łzy napłynęły jej do oczu, a Kate pocieszającym gestem uścisnęła jej dłoń.  – Przecież to oczywiste.  – Nie, wcale nie  – upierała się Amanda.  – Dziś jest nie- dziela, a mimo to pani przyjechała. Nigdy o tym nie zapomnę. To prawdziwe błogosławieństwo, że wróciła pani do Salter’s End. Wiedziałam, że Toby da radę, jeśli to pani się nim zaj- mie. Pani się nigdy nie poddaje. Komplement ucieszył Kate, choć wcale nie uważała, by zro- biła coś niezwykłego. Przecież właśnie po to została wetery- narzem. Nie było to łatwe, bo studiowała wbrew woli ciotki i bez jej finansowego wsparcia. Lecz w chwilach takich jak ta wiedziała, że trud się opłacił. A jeśli chodzi o jej powrót, była to jedna z najłatwiejszych decyzji w  jej życiu. Nawet jeśli nie wszystkie wspomnie- nia związane z tym miejscem były dobre, to wiedziała, że

22 tu przynależy. Przywiązała się do tej okolicy i do tych ludzi, czuła się tu bezpiecznie. Dlatego niechętnie wyjeżdżała na studia i natychmiast się zgodziła, gdy stary miejscowy wete- rynarz zaproponował jej pracę w swojej przychodni. Amanda wciąż miała łzy w oczach.  – Nawet pani nie wie, jak wiele to dla mnie znaczy  – po- wiedziała drżącym głosem.  – Przecież mam już tylko To­ by’ego. Nie dodała nic więcej, lecz Kate wyczytała w jej twarzy, że wciąż nie przebolała straty męża. John Archer, który przez wiele lat pracował jako gajowy w Daring­ham Hall, zmarł nie- spodziewanie na zawał serca na początku zeszłego roku. Od tamtej pory Amanda mieszkała sama w domu, z którego nowy leśniczy nie korzystał  – wolał być bliżej wioski. Do tej pory Kate nie zastanawiała się, jak długo starsza pani zdoła jeszcze mieszkać sama w lesie. Amanda była sprawną siedemdziesię- ciolatką, ale dokuczał jej artretyzm kolan, niekiedy utrudnia- jący chodzenie. I dlatego wcześniej czy później będzie potrze- bowała wsparcia.  – Pani córka nie mogłaby przyjechać i trochę pani pomóc? Amanda wzruszyła ramionami.  – Stąd do Kent daleka droga. Ale odwiedza mnie z wnuczką tak często, jak może.  – Uśmiechnęła się.  – Niech pani tak na mnie nie patrzy, Kate. Nie jestem bezradną staruszką. Na- prawdę  – powiedziała, a Kate pokiwała głową. Rozumiała pragnienie Amandy, by pozostać w  domu, w którym tyle lat żyła z mężem. Dom z pewnością był pełen wspomnień, z których nie chciała rezygnować. A gdy nadej- dzie dzień, gdy już się dłużej tak nie da żyć, zawsze będzie się mogła przeprowadzić do któregoś domu we wsi. Tyle ich na- leżało do Camdenów. Przecież nie zostawią wdowy po swoim dawnym leśniczym w potrzebie.

23  – Okej, w takim razie zajrzę jeszcze jutro rano do To­by’ego  – zapowiedziała Amandzie.  – Tak na wszelki wypadek... Za oknem uderzyła błyskawica, a zaraz po niej huknął grzmot, od którego zatrząsł się cały dom. Obie kobiety aż się wzdrygnęły.  – Myślę, że nie powinna pani teraz wychodzić  – powie- działa Amanda, głęboko zaczerpnąwszy powietrza.  – Proszę zostać, dopóki burza nie minie. Kate zerknęła na zegarek.  – To bardzo miłe z pani strony, ale nie mogę. Muszę zaj- rzeć jeszcze do Daring­ham Hall.  – I to musiała pilnie, bo klacz Anny, siostrzenicy Ralpha Camdena, miała się źrebić, a Kate powinna była zajrzeć do niej po południu. Z powodu Toby’ego to się nie udało, ale na pewno tam na nią czekają.  – Pomogę pani pozamykać okiennice.  – Nie trzeba. Zawsze zostawiam je otwarte  – odparła Amanda, a Kate zmarszczyła czoło, bo nie uważała tego za dobry pomysł.  – Mimo to tak byłoby bezpieczniej  – nalegała, mając na myśli nie tylko pogodę. W ostatnim czasie doszło w okolicy do całej serii włamań, podczas których dokonano w domach i w mieszkaniach ogromnych zniszczeń. Z tego powodu po- licja uznała sprawców za potencjalnie groźnych także dla mieszkańców. Do tej pory włamywali się do domów, w któ- rych nikogo nie było, ale nigdy nic nie wiadomo. Jakby na potwierdzenie jej obaw Toby nagle uniósł głowę i warknął, tym razem dłużej i głośniej, a potem zmęczony opuścił pysk z powrotem na poduszkę i zamknął oczy. Kate była pewna, że pobiegłby do drzwi, gdyby nie czuł się tak fa- talnie, a to wzmocniło tylko jej przekonanie, że powinna jak najlepiej zabezpieczyć ten dom, zanim odjedzie. Na razie pies nie mógł służyć za strażnika.

24 Ruszyła więc szybko na korytarz, włożyła buty i kurtkę i wyszła, zanim Amanda zdążyła ją powstrzymać. Na zewnątrz szalał wiatr, a deszcz zacinał z taką siłą, że Kate musiała się mocno starać, żeby pozamykać stare oporne okiennice. W końcu zatrzasnęła ostatnią i z ulgą usłyszała, że Amanda rygluje ją od środka. By uciec przed paskudną pogodą, skręciła szybko za róg  – i zamarła, widząc ciemną, schyloną postać, która w świetle migających błyskawic skradała się ku domowi. Ben z trudem otworzył oczy. Chyba stracił na chwilę przy- tomność, bo gdy z jękiem się podniósł, stwierdził, że leży w krzakach na poboczu. I że jest sam. Po dziewczynach nie było ani śladu, zniknął też ich samochód  – podobnie jak jego jaguar, którego najwyraźniej ukradły. Był wstrząśnięty tym, co się wydarzyło. Nie potrafił zro- zumieć bezczelności i brutalności, z jaką te młode kobiety na niego napadły. Cała piątka jednocześnie zasypała go gradem ciosów i kopnięć. Właściwie miał szczęście, że po mocnym uderzeniu w głowę od razu się przewrócił. Kto wie, czy w przeciwnym razie dałyby mu spokój. Nie miał poję- cia, co je skłoniło do ucieczki, ale ich nie było. I nieźle go urządziły. Ostrożnie dotknął spuchniętej, krwawiącej wargi i jęknął, bo ruch wywołał kłujący ból w okolicy żeber. Najwięcej ude- rzeń trafiło w jego tułów, dlatego gdy wstał miał trudności z oddychaniem. Nie mógł też stanąć całym ciężarem ciała na lewej nodze, coś było nie tak z kolanem. Przez chwilę stał nieruchomo, patrząc w ulewnym deszczu na otaczające go pola i las. A potem szpetnie zaklął, bo musiał jakoś dać ujście frustracji, że stoi gdzieś w koszmarnej ulewie na jakiejś cholernej angielskiej drodze i nie ma samochodu.

25 Poza tym to wcale nie był jego największy problem. W ja- guarze miał wszystko: walizkę, komórkę, pieniądze, doku- menty  – i kopie dokumentów, które chciał pokazać Camde- nom. Przepadły. Stracił wszystko. Co teraz? Wściekły na siebie, że przez swą zarozumiałość tak źle ocenił ryzyko, rozejrzał się wokół w świetle migających raz po raz błyskawic. Nienawidził bezradności i chciał dzia- łać jak najszybciej. Musiał dotrzeć do najbliższej wioski lub gospodarstwa i stamtąd zawiadomić policję. Dziewczyny nie zajadą daleko rzucającym się w oczy autem z wypożyczalni. Przynajmniej to było pocieszające. Lecz na razie nie widział nic oprócz pól po prawej stronie drogi i lasu po lewej. Chyba że... Ben zmrużył oczy i wpatrywał się w ciemność, która po jaskrawym świetle błyskawic wydawała się absolutnie czarna. Pośrodku gęstego lasu po prawej dostrzegał chyba jakieś świat­- ło. Jeśli ma szczęście, są to rozświetlone okna domu. To nie powinno być daleko. Powziąwszy decyzję, zszedł z drogi i ruszył przez las. Do- piero teraz poczuł, jak dotkliwie został pobity. Czuł ból nie- mal przy każdym ruchu. Musiał iść mocno skulony. Do tego ta koszmarna pogoda. Choć pod dachem z liści już tak mocno nie padało, to drzewa uginały się od silnych porywów wiatru i Ben musiał uważać na strącane raz po raz gałęzie. Śpieszył się, jak tylko mógł, a im bliżej był świateł, tym większą miał pewność, że zbliża się do jakiegoś domu. Za chwilę zobaczył, że jest to mały, piętrowy wiejski domek z przybudówkami, stojący pośrodku polany. Światło pada- jące z okien było teraz słabsze, bo ktoś pozamykał okiennice, ale wciąż widział kontury. Ostatnie metry przeszedł wybru- kowaną ścieżką, którą szło mu się łatwiej. Choć nie mógł zrozumieć, jak ktoś może mieszkać na ta- kim odludziu, domek wydał mu się niezwykle sympatyczny.