Jill Shalvis
Powrót do domu
Przystojny Jason coraz częściej przychodził do kliniki weterynaryjnej Melissy z
jakimś całkiem zdrowym zwierzęciem: a to z bernardynem, a to z kotem, a raz -
nawet z papugą. Tymczasem Jason wcale nie wyglądał na miłośnika zwierząt, toteż
Melissa zaczęła coś podejrzewać. Nigdy jednak nie wpadłaby na to, że sprawczynią
intrygi jest jej dawno nie widziana matka...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdyby ją ktoś o -to zapytał, Melissa Anders odpowiedziałaby, że nie ma zastrzeżeń do swego
życia. Jednak czasami, kiedy nikt nie widział, wzdychała ciężko, zastanawiając się, jaki czort ją tu
przygnał.
Dlaczego wylądowała w małym miasteczku Martis Hills w samym centrum Kalifornii, dlaczego
leczy drobne dolegliwości zwierząt hodowlanych, zamiast zajmować się rozpieszczonymi,
zepsutymi do szpiku kości, rasowymi psami i kotami, pupilkami wielkomiejskich snobów, jak to
sobie kiedyś starannie zaplanowała.
Oczywiście, lubiła swoją pracę. Zawsze chciała być weterynarzem, mimo że okres studiów był dla
niej bardzo trudny. Harowała jak wół na dobre stopnie i jednocześnie zarabiała pieniądze na
utrzymanie. Jakoś wówczas nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby się osiedlić wśród
168
zielonych wzgórz, pośród farm, gdzie mieszkało więcej bydła niż ludzi, że mogłaby zostać jedy-
nym weterynarzem w takiej okolicy.
Ludzie w Martis Hills wydawali się Melissie bardzo bezceremonialni. Wpadali do niej bez
zaproszenia, wypytywali o najbardziej osobiste sprawy, a niektórzy nawet przynosili ze sobą
własnego wypieku ciasteczka albo różne inne smakołyki.
Wychowana w Los Angeles, zamknięta w sobie Melissa nie była przyzwyczajona do takich
poufałości.
Od początku swego pobytu w Martis Hills zastanawiała się, o co tym ludziom chodzi, czego będą
od niej chcieli. Jednak minęło już kilka miesięcy, odkąd zaczęła pracować w tym miasteczku, ale
jak dotąd mieszkańcy nie ujawnili żadnych ukrytych zamiarów. Albo świetnie się maskowali,
albo po prostu - w co Melissa nie bardzo mogła uwierzyć - naprawdę niczego od niej nie chcieli.
Zawsze była taka podejrzliwa. Nie, żeby nie lubiła ludzi, ale zdecydowanie wolała zwierzęta.
Zwierzęta akceptują, kochają bezwarunkowo i żadne zwierzę nigdy, pod żadnym pozorem nie
porzuci swoich młodych dla kariery.
Miałam się nie użalać nad sobą, skarciła się w myślach Melissa.
Wysiadła z samochodu, wygładziła białe spodnie, poprawiła białą bluzeczkę i weszła do dużego
169
wiejskiego domu, który doktor Myers wiele lat temu przerobił na klinikę weterynaryjną. Doktor
Myers był weterynarzem w Martis Hills na długo przed urodzeniem się Melissy. Dopiero co
przeszedł na emeryturę i wyjechał do Phoenix, do swojej siostry. Melissa wynajęła od niego
klinikę na pół roku. Gdyby chciała, mogłaby ją kupić i mieć na własność, ale oczywiście nie
zamierzała zrobić takiego głupstwa.
Czynsz, jaki płaciła doktorowi Myersowi, nie był wysoki, przynajmniej jak na standardy, do
jakich ją przyzwyczaiło Los Angeles. Melissa musiała jednak bardzo ograniczać wydatki, po-
nieważ wciąż jeszcze spłacała kredyt zaciągnięty na studia.
To właśnie mnie tu sprowadziło, powtarzała sobie co dzień, jak mantrę. Niski czynsz i ciekawość.
Chciałam zobaczyć, jak się żyje w małym miasteczku. A już na pewno w żadnym wypadku nie to,
że dwadzieścia osiem lat temu tu właśnie się urodziłam.
I że właśnie w Martis Hills mieszkała matka Melissy.
Skrzywiła się, pokręciła głową. Wiedziała, że nie powinna się tak brutalnie oszukiwać, bo to do
niczego dobrego nie doprowadzi.
Tak naprawdę przyjechała do tego miasteczka, ponieważ - choć z początku sobie tego nie
uświadamiała - pragnęła zamieszkać w pobliżu jedynej swojej żyjącej krewnej; własnej matki.
170
Myślenie o tym jednak strasznie ją irytowało, toteż bardzo się starała nie myśleć o matce.
Otworzyła drzwi kliniki, pozapalała światła i odetchnęła głęboko. To zawsze wywoływało
uśmiech na twarzy Melissy. Nic jej tak nie ożywiało, jak zapach środków dezynfekcyjnych, nawet
poranna kawa.
Duży pokój dzienny pięknie się prezentował w roli poczekalni. Pod oknem stał rząd krzeseł, na
przeciwległej ścianie półka z artykułami dla zwierząt, takimi jak szczotki do zębów dla bydła, czy
odświeżacze oddechu dla psów. Recepcja była malutka, ale Melissa i tak nie mogła sobie pozwolić
na zatrudnienie recepcjonistki, więc nie miało to żadnego znaczenia i nikomu nie przeszkadzało.
Ledwie zdążyła założyć biały fartuch, pojawił się pierwszy pacjent poprzedzony przeraźliwym
dźwiękiem - głośnym dzwonieniem dzwonka umieszczonego nad drzwiami.
Dźwięk dzwonka był taki głośny, że umarłego by obudził.
Melissa zdjęła ten nieszczęsny dzwonek natychmiast po wynajęciu kliniki od doktora Myersa.
Niestety, mieszkańcy Martis Hills byli tak bardzo przywiązani do tradycji;' że za nic w świecie nie
chcieli zrezygnować z hałasu, jaki zawsze towarzyszył ich odwiedzinom u weterynarza.
Przez kilka kolejnych dni Melissa musiała wysłuchiwać opowiadań o tym, jak to doktor Myers
171
kupił ten dzwonek podczas swojej podróży po Europie czterdzieści pięć lat temu. Tłumaczono jej,
że ludzie przyzwyczaili się do tego dzwonka, że teraz trudno się będzie odzwyczaić i że bez
dzwonka to już nie jest to samo miejsce, co dawniej.
Melissa nie wytrzymała i z powrotem zawiesiła nad drzwiami ten przeklęty dzwonek. Ostatnio
nawet sama doszła do wniosku, że jest dość praktyczny, bo gdyby nawet była nie wiadomo jak
bardzo zajęta, i tak nie zdołałaby przeoczyć przybycia nowego pacjenta.
Mężczyzna, który wszedł do kliniki był wysoki, chudy i ubrany w zwykłe dla mieszkańców
miasteczka ubranie, czyli sprane, spłowiałe levisy i białą bawełnianą podkoszulkę.
Właściwie innych ubrań tu nie widywała, a o modnych eleganckich strojach, w jakich paradowali
po ulicach mieszkańcy Los Angeles, sama już prawie zapomniała.
Mężczyzna odwrócił się do niej twarzą i, ku wielkiemu zdziwieniu Melissy, tęsknota za dawnymi
czasami i eleganckimi ubraniami w jednej chwili wywietrzała jej z głowy.
Facet miał około trzydziestu lat, jasne włosy z blond pasemkami - zapewne rozjaśnionymi przez
słońce - był smukły i krzepki, więc chyba pracował na farmie, zresztą, jak większość tutejszych
mężczyzn.
Pochylał się nad owiniętym w ręcznik zawiniąt-
172
kiem, w którym coś okropnie się wierciło i przeraźliwie syczało.
- Przyniosłem pani pacjenta, doktor Anders. - Spojrzał na nią i uśmiechnął się niepokojąco
zaraźliwym uśmiechem.
Nie zdziwiło jej, że znał jej nazwisko. To jeszcze jedna konsekwencja mieszkania w małym
miasteczku. Wiadomości rozchodziły się tu lotem błyskawicy. Już następnego dnia po jej
przyjeździe do Martis Hills wszyscy wiedzieli, kim ona jest, jak się nazywa, skąd pochodzi...
Taki los wiejskiego weterynarza, westchnęła w duchu Melissa.
Teraz jednak musiała się zająć pacjentem.
Mężczyzna podał jej zawiniątko. W środku znajdował się jakiś wściekły kot, o czym najlepiej
świadczyły cztery długie i głębokie zadrapania widniejące na przedramieniu mężczyzny.
Melissa nawet pożałowała nieszczęśnika. Pomyślała sobie, że musiał mieć niewesoły poranek.
Ale co z kotem?
Podawszy jej swego pupila, mężczyzna odetchnął z widoczną ulgą, pozbierał kocie włosy, które
przylgnęły mu do koszulki, a potem podniósł głowę i uśmiechnął się tak jakoś ciepło. W każdym
razie Melissie zrobiło sięjciepło koło serca od tego uśmiechu, więc ona także się uśmiechnęła. I
zaraz bardzo się zdziwiła, bo do ludzi nie uśmiechała się prawie nigdy. Co innego do zwierząt...
173
- Proszę za mną - powiedziała może trochę zbyt oschle, ale koniecznie chciała zatrzeć w pamięci
tego mężczyzny swój niepotrzebny uśmiech.
Weszła do jednego z dwóch gabinetów, położyła szamoczącego się kota na stole. Trzymała go
mocno, ale ostrożnie, żeby nie skrzywdzić zwierzaka.
- No już, cicho - pogadywała do kota, pochylając się nad nim. - Jak mu na imięć- - spytała
opiekuna.
- Och. - Mężczyzna znowu uśmiechnął się promiennie. - Terror.
- Jaki
Mężczyzna się roześmiał.
- To wcielony diabeł, więc tak go sobie nazywam. Naprawdę ma na imię Bob.
- Bob - powiedziała cicho, przytulając policzek do kociego łebka, a potem jeszcze raz powtórzyła
kocie imię.
Jej pieszczotliwy głos uciszył kocią muzykę.
- Błogosławiona cisza. - Mężczyzna westchnął z ulgą. Odwrócił wzrok od kota leżącego na stole i
znów uśmiechnął się do Melissy. - Dziękuję z głębi serca. Nie wiem, jak pani to robi, ab to
najprawdziwsze czary.
Melissa podrapała kota po szyi i zaraz rozległo się głośne mruczenie.
- Co do diabła1?- - zaniepokoił się opiekun Boba.
174
- Nigdy pan nie słyszał mruczącego kota?
- zdziwiła się Melissa.
- Pewnie, że słyszałem, ale to mi przypomina raczej zepsuty silnik niż mruczenie.
Wyglądał jak typowy wiejski chłopak, a jednak patrzył nieufnie na kota i na wszelki wypadek
trzymał się od niego z daleka. Właściwie nie ma się czemu dziwić, pomyślała Melissa, delikatnie
pieszcząc kota za uchem. Kto chciałby być aż tak podrapany?
W poczekalni było trochę ciemno, więc dopiero teraz mogła się lepiej przyjrzeć mężczyźnie. Od
razu zauważyła, że na jego przystojnej twarzy widniała ogromna świeża blizna. Zaczynała się na
czole, przechodziła przez skroń i szczękę aż na podbródek.
- Objawy? - spytała Melissa.
Przykrył dłonią tę część twarzy, której przed chwilą się przyglądała, ale nie udało mu się zakryć
całej blizny.
- Jakie objawy? - Był wyraźnie zdezorientowany.
- Co dolega pańskiemu kotu? - Ruchem głowy wskazała kota, który ułożył się na stole,
podkładając brzuszek do głaskania.
- Och... - Z trochę głupią miną odjął dłoń od policzka, nonszalancko oparł się plecami o ścianę.
- Zacznijmy od tego, że ostatnio strasznie się obżera. Zjada dwa razy więcej niż zwykle. I bardzo
często chodzi na kuwetę.
175
Melissa wymacała osiem nabrzmiałych sutków na wzdętym brzuszku mruczącego błogo kota.
- Zacznijmy od tego - powtórzyła po nim Melissa - że to nie jest kot, tylko kotka.
Mężczyzna zamrugał powiekami, po czym podrapał się po brodzie.
- No tak, teraz rozumiem. Pewnie ma to coś, co u kobiet nazywa się „zespołem napięcia
przed-miesiączkowego". Bob próbuje mi odgryźć kawałek ręki za każdym razem, kiedy go
dotykam... A raczej - poprawił się - kiedy jej dotykam.
Melissa nie miała ochoty mu tłumaczyć, że jeśli jakaś istota płci żeńskiej robi się drażliwa w jego
obecności, to ta drażliwość może mieć związek z jego osobą, a nie koniecznie z jej płcią. Wolała
zająć się kotem, który niespodziewanie dla opiekuna okazał się być kotką.
- Pańska diagnoza jest całkowicie błędna - oznajmiła chłodno Melissa. - Bob wkrótce będzie miała
kociaki. Mniej więcej za dwa tygodnie.
- Bob jest w ciąży? - Facet zbaraniał, a kiedy wreszcie doszedł do siebie, znów obdarzył Melisse
jednym z tych swoich chwytających za serce uśmiechów.
Puls Melissy przyspieszył. Zupełnie bez udziału jej woli.
- Czy to nie wspaniałe? - mruknął opiekun Boba. - Będziemy mieli małe kotki do zabawy.
176
A więc panicznie bał się kota, ale cieszyła go perspektywa posiadania kociaków. Melissa uznała, że
to wariat i dalej badała całkiem zdrową i bardzo szczęśliwą kotkę.
- Czy pan wie, że koty wyczuwają, że się ich nie lubi?
Odsunął się od ściany, stanął dokładnie naprzeciwko Melissy. Prawdę mówiąc, stał tak blisko, że
zauważyła, iż jego oczy nie są jednolicie zielone, tylko zielone ze złotymi iskierkami.
- Jeśli pan chce, żeby Bob przestała pana drapać, to powinien pan ją polubić.
- Spróbuję-obiecał bez przekonania - chociaż to wcale nie będzie łatwe.
- Niech się pan postara - prosiła Melissa.
- A teraz proszę wyciągnąć rękę. Trzeba coś zrobić z tymi zadrapaniami.
Posłusznie wyciągnął rękę, a Melissa przesunęła wacikiem ze środkiem dezynfekcyjnym po
czterech głębokich ranach na jego przedramieniu.
- Szczypie! - krzyknął, jakby był małym chłopcem, a nie dorosłym mężczyzną.
- Dzidziuś - powiedziała Melissa, ale pochyliła się i podmuchała, bo skaleczenia naprawdę były
paskudne.
- Hmm. - Zaszemrało mu w piersi, kiedy Melissa na niego popatrzyłafUśmiechał się z nadzieją. - A
nie mogłaby pani pocałować?
- Czyżby pan zamierzał ze mną flirtować?
- obruszyła się Melissa.
177
A swoją drogą, dobrze, że mnie przywołał do porządku, pomyślała. Naprawdę nie rozumiem, jak
ja mogłam się tak zapomnieć.
- Nigdy nie zaszkodzi spróbować. - Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny.
- Nie flirtuję z pacjentami - powiedziała lodowatym głosem.
Właściwie nie zamierzała go tak potraktować, bo facet był całkiem sympatyczny jak na człowieka,
ale tak jakoś samo wyszło.
Może to i lepiej, pomyślała Melissa.
- Ale ja nie jestem pani pacjentem - zaprotestował. - Nie ja, tylko mój kot. A raczej kotka.
Melissa nie zwracała na niego uwagi.
- Bob jest zdrowa jak ryba - powiedziała, głaszcząc zadowoloną kotkę po puszystym futerku. -
Proszę ją przynieść, jak już urodzi. Wtedy jeszcze raz ją zbadam.
Podała Boba opiekunowi, wyszła do pokoju recepcyjnego, wzięła z biurka jakąś kartkę.
- Proszę wypełnić ten formularz - powiedziała - żebym wiedziała, dokąd mam przysłać rachunek.
To wszystko.
- O, Boże! - jęknął mężczyzna.
Bez powodzenia próbował utrzymać zarówno wiercącego.się kota, jak i formularz, który podała
mu Melissa.
Kotka, która jeszcze przed chwilą mruczała uszczęśliwiona i ufnie tuliła się do Melissy, teraz wbiła
pazury w swego opiekuna.
178
- Nie! - zawył.
Melissa westchnęła, pochyliła się i wyciągnęła spod biurka kartonowe pudełko do transportu
kotów.
- Niech pan ją tutaj wsadzi - powiedziała. Pomogła mu włożyć Boba do pudełka. Dopiero
wtedy zauważyła, że znów znalazła się zbyt blisko tego mężczyzny.
Widziała, jak koszulka naciąga mu się na plecach, opinając wspaniałe mięśnie. Musiała sobie
jeszcze raz przypomnieć, że mężczyźni jej nie interesują. Zwłaszcza tacy, którzy boją się kotów.
Odsunęła się od niego na bezpieczną odległość.
- Do widzenia - powiedziała, dając mu do zrozumienia, że ma sobie iść.
Mężczyzna z obrzydzeniem patrzył na pudełko, w którym siedziała Bob. Z obrzydzeniem i ze
strachem, jakby miał do czynienia z uzbrojoną bombą, która za moment wybuchnie.
- Nie zdezynfekuje pani moich nowych zadrapań1? - spytał, masując sobie tors.
Koszulka odrobinę się podciągnęła, ukazując opalony płaski brzuch. Melissa wyobraziła sobie, jak
podnosi tę koszulkę, żeby opatrzyć mu rany i zrobiło jej się sucho w ustach.
- Myślę, że przeżyje pan bez tego. Uśmiechnął się smutno, jakby żałował, że nie
dała się nabrać.
- Do widzenia - powtórzyła Melissa, wychodząc z recepcji.
179
Nie znosiła, kiedy ktoś zanadto się do niej zbliżał, a ten człowiek był stanowczo za blisko i
stanowczo za długo trzeba było znosić tę jego irytującą obecność.
ROZDZIAŁ DRUGI
Melissa miała calutki dzień wypełniony ciężką pracą. Wprawdzie w klinice odwiedziło ją tylko
kilku pacjentów, ale potem miała jeszcze sporo wizyt domowych.
Wcale jej to nie przeszkadzało, bo po pierwsze: i tak nie miała nic lepszego do roboty, po drugie:
uwielbiała uzdrawiać zwierzęta i po trzecie: im więcej pacjentów, tym większy dochód, a Melissa
bardzo potrzebowała pieniędzy. Choćby po to, żeby wynieść się z tej dziury i otworzyć klinikę z
prawdziwego zdarzenia w willowej dzielnicy Los Angeles, tak jak to sobie zaplanowała, jeszcze
będąc na studiach.
Kolację zjadła samotnie, przed telewizorem. Jak zwykle. Tyle że tym razem naszła ją ochota na taj
ską kuchnię. Niestety, nigdzie w pobliżu nie serwowano takich egzotycznych potraw.
W Los Angeles zawsze miała mnóstwo róż-
181
nych możliwości: kina, teatry, restauracje, sklepy, a nade wszystko tłum obcych anonimowych
ludzi, w którym można się było zagubić. W Martis Hills wszystko było zwyczajne, dobrze znane i
przewidywalne aż do obrzydliwości, a kontakty z ludźmi zawsze bardzo osobiste i stanowczo zbyt
poufałe.
Podczas przerwy na reklamy przejrzała pocztę. Jak zwykle nic ciekawego: rachunki i materiały
reklamowe. Jedyny wyjątek stanowiła pachnąca różowa koperta.
Melissa patrzyła na kopertę i czuła, jak jej serce łomocze coraz prędzej.
A więc Rose znów próbowała się z nią kontaktować.
W czterdziestym szóstym roku życia Rose postanowiła zjawić się w życiu córki. Tej samej córki,
którą porzuciła, gdy maleństwo miało trzy miesiące. Rose miała wtedy ważniejsze sprawy na
głowie, niż opiekowanie się własnym dzieckiem. Postanowiła kontynuować świetnie zapo-
wiadającą się karierę baletnicy.
Uczciwie mówiąc, Rose nie wtargnęła w życie Melissy całkiem bez zapowiedzi. Od kilku lat co
jakiś czas próbowała nawiązać kontakt z córką, tylko że teraz to Melissa nie chciała jej znać i nie
życzyła sobie żadnych kontaktów z matką.
Obawiała się wszelkich związków, nie miała żadnych przyjaciół, wyłącznie kolegów i znajo-
182
mych. Nikt, a tym bardziej ona sama, nie dziwił się takiemu stanowi rzeczy.
Maleńka Melissa, przenoszona z jednej rodziny zastępczej do drugiej, prędko zrozumiała, że nie
warto przywiązywać się do ludzi, bo rozstania są bardzo bolesne, a powroty się nie zdarzają.
Dlatego w odruchu samoobrony zamknęła się w sobie. Zrobiła to bardzo skutecznie i nie
zamierzała zmieniać tego stanu rzeczy, który gwarantował jej bezpieczeństwo emocjonalne i
święty spokój.
Matkę widziała zaledwie kilka razy w życiu, chociaż przez dwa czy trzy ostatnie lata Rose bardzo
zależało na spotkaniach z córką. Jednak na pewno nie tak bardzo jak Melissie, kiedy była mała.
Ostatni raz widziały się, gdy Melissa się tutaj przeprowadziła. Rose zjawiła się u jej drzwi z
koszyczkiem domowych ciasteczek. Była bardzo stremowana, a mimo to zaproponowała Melissie,
żeby zjadły razem lunch.
Melissa odmówiła. Może z przekory? A może dlatego, że ciągle podświadomie czuła ogromny żal
do matki i nie umiała jej przebaczyć?
Bardzo długo radziła sobie bez matki, nauczyła się samotności i samowystarczalności. Po co komu
troskliwa mamusia, kiedy już jest dorosły? Zwłaszcza taka, której nie było przez wszystkie te
długie lata, w ciągU których była bardzo, ale to bardzo potrzebna.
A jednak Melissa z własnej woli przyjechała do
183
Martis Hills, do miasteczka, w którym mieszkała jej matka. Nikt jej tu nie zapraszał ani tym
bardziej nie zmuszał do przyjazdu, nawet nie namawiał.
Przypuszczała, że kiedyś w końcu będzie się musiała zastanowić, dlaczego to zrobiła, ale na razie
jeszcze nie była na to gotowa.
Otworzyła różową kopertę, rozłożyła kwiecisty papier listowy zapisany znanym już charakterem
pisma.
„Kochana Melisso,
chcę, żebyś wiedziała, że nie zamierzam się poddać. Ze wszystkich miasteczek na świecie
wybrałaś właśnie to, zamieszkałaś tutaj, blisko mnie. Uważam, że to dobry znak. Zadzwoń do
mnie, kiedy tylko zechcesz. Mam nadzieję, że to szybko nastąpi.
Całuję, Rose Anders - zawsze twoja mama".
Dobry znak? Ha! Po tylu latach marzeń o mamie, która zaplotłaby warkocze przed pójściem do
szkoły, a u dentysty potrzymałaby za rękę albo chociaż przytuliła po długim męczącym dniu...
Teraz już było za późno na matczyną troskliwość. Stanowczo za późno.
Melissa złożyła pachnący liścik, wrzuciła go do szuflady.
Jutro się zastanowię, co z nim zrobić, pomyślała niechętnie.
184
Nie zamierzała spotykać się z matką ani do niej dzwonić. Teraz już nie potrzebowała mamusi.
Sama sobie poradziła z dorastaniem i dojrzewaniem. Zrobiła to bardzo dobrze. A skoro matka jej
potrzebuje... No cóż, to nie będzie jej miała, postanowiła mściwie Melissa. Niech sobie siedzi sama.
To i tak mniejsza krzywda od tej, jaką ona mnie wyrządziła.
Zrobiło się późno, więc położyła się spać. Przez okno widać było rozgwieżdżone nocne niebo, ja-
kiego w Los Angeles nigdy nie widywała. Melissa przyglądała się tym wszystkim
niewypowiedzianie pięknym konstelacjom i myślała sobie, że bez mrugnięcia okiem oddałaby to
całe piękno za miejski ruch i gwar.
- Pst!
Jason Lawrence odwrócił się na drugi bok. Nie, -stanowczo nie miał ochoty się budzić.
- Pst.
A niech to!
Mocniej zacisnął powieki, naciągnął kołdrę na głowę.
- Jason, proszę cię, spróbuj jeszcze raz. Obudził się. Ale to nie ten miły głos go obudził,
tylko skrzeczenie papugi.
Otworzył jedno oko. Pokój rozświetlał jasny blask poranka wpadający przez okna. W jednym z
nich ujrzał twarz... doktor Melissy Anders!
A więc wcale się nie obudził. Spał i przyśniła
185
mu się piękna Melissa. Drobna, z czarnymi włosami, o wyrazistych zielonych oczach i ustach,
jakby stworzonych do całowania. Boczyła się na niego, potraktowała go z góry. Nie miała pojęcia,
jak on lubi takie przebojowe kobiety. I na pewno do głowy jej nie przyszło, że to chłodne obejście
ani trochę nie zniechęciło Jasona. Wprost przeciwnie.
- Jason!
Zamrugał powiekami. Nie, to nie Melissa Anders stała pod oknem. Krótkie czarne włosy, zielone
oczy, ale... To była Rose Anders! Rose Anders z papugą.
Uśmiechała się przymilnie, pukała w okno i pokazywała Jasonowi papugę siedzącą na jej
ramieniu.
Jason usiadł, oparł się plecami o wezgłowie łóżka.
Do czwartej rano siedział nad kryminałem, który najpóźniej za dwa tygodnie powinien trafić do
wydawcy. Teraz była - spojrzał na zegarek - siódma rano.
Jason musiał spać, żeby żyć. W nocy dręczyły go koszmary, wracały do niego najgorsze chwile
jego życia, ale nie brał proszków nasennych zaleconych , przez lekarza. Jak ognia bał się wszelkich
narkotyków. Więc żeby koszmary nie miały do niego przystępu, pracował w nocy, a spał w dzień.
Nikt nie miał prawa budzić go o tak wczesnej porze.
186
- Dzień dobry - powiedziała Rose. - Już nie śpisz£
Pewnie, że nie spał. Przecież sama go obudziła.
Tak samo jak go uratowała. Też zupełnie sama. Obiecał, że zrobi dla niej wszystko, a ona tak
niewiele chciała...
Tylko Rose Anders, ona jedna ze wszystkich ludzi pod słońcem, miała prawo budzić Jasona, kiedy
jej się podobało.
- Znowu £ - zapytał, kuląc się w sobie.
- Nie martw się - pocieszyła go Rose. - Z papugą na pewno pójdzie ci łatwiej niż z Bobem.
Poczekam na ciebie przy drzwiach, dobrzeć
Jason siedział w poczekalni doktor Melissy Anders, wciśnięty pomiędzy starszego pana z jeszcze
starszym psem a kilkunastoletnią panienkę tulącą do siebie chomika. Stary człowiek i jego pies
drzemali z otwartymi ustami, a panienka żuła gumę i wpatrywała się w bliznę na twarzy Jasona.
W ciągu sześciu miesięcy, jakie minęły od wypadku, zdążył się już przyzwyczaić do takich
spojrzeń, chociaż ludzkie wścibstwo, nadal nie przestało go drażnić.
- Co się stało twojemu chomikowi^ - spytał tylko po to, żeby dziewczyna przestała się na niego
gapić.
- Ropień jej się zrobił. - Pogłaskała małego gryzonia, który wdzięcznie poruszył noskiem.
187
- Doktor Anders wyleczyła siostrę Brownie, więc mam nadzieję, że ją też wyleczy.
Jason popatrzył na dziecinną buzię, na pełne nadziei oczy. Zauważył niezliczoną ilość piegów na
nosie i ogromne kolczyki w uszach.
Takie ni to, ni sio, pomyślał. Już nie dziecko, a jeszcze nie panienka.
- Na pewno - pocieszył dziewczynę. - Doktor Anders to świetny weterynarz.
- Rose też tak mówi. Ze doktor Anders jest najlepsza. Chodzę do niej na lekcje tańca. Do Rose
Anders - dodała, żeby wszystko było jasne.
A więc ją też przysłała tutaj Rose, pomyślał Jason. Tak samo jak mnie.
Właściwie nie tak samo. Doskonale wiedział, na czym polega różnica. To właśnie była ta
przysługa, o którą Rose go prosiła. Jason miał przychodzić do kliniki Melissy z rozmaitymi
zwierzętami, miał się zaprzyjaźnić z Melissą, zdobyć jej zaufanie, przełamać wyniesioną z dzie-
ciństwa niechęć do ludzi. A wszystko po to, żeby ułatwić Rose kontakt z córką, która nie chciała
jej znać.
Jason właściwie nie bardzo się dziwił postawie Melissy. Rose zostawiła maleńką Melissę na pastwę
losu, skazała na poniewierkę po rodzinach zastępczych. Do głowy jej nie przyszło, że skoro nie
może sama wychować dziecka, to trzeba je oddać do adopcji, dać szansę na posiadanie normalnej,
kochającej rodziny.
188
Rose wymyśliła sobie, że jeśli Melissa polubi jakiegoś człowieka, to potem pomału przestanie się
boczyć na innych ludzi, aż w końcu zechce się skontaktować także ze swoją matką.
Tym pierwszym człowiekiem, który zdobędzie zaufanie Melissy miał być właśnie Jason. A
ponieważ nie miał w domu żadnych zwierząt, Rose wypożyczała mu swoje, które raczej za nim
nie przepadały.
- Auć! - Jason chwycił się za ucho. Odwrócił głowę, rzucił papudze mordercze spojrzenie.
- Masz szczęście, że nie lubię piór, bo szybko byś się przekonała, jak ja umiem gryźć.
Mógłby przysiąc, że papuga uśmiechnęła się złośliwie.
Stary człowiek zachrapał, głowa opadła mu na bok. Obudził się.
- Ptak nie nadaje się na przyjaciela, synu
- powiedział. - Potrzebujesz zwierzaka, który dużo śpi.
Obaj spojrzeli na psa leżącego u stóp swego pana. Pies chrapał głośno.
- Może doktor Anders zrobi coś z pana twarzą
- powiedziała dziewczynka, ponownie przyglądając się bliźnie. - Czy to boli?
Często zadawano mu to pytanie. Do tego też już się przyzwyczaił.
- Nie - odparł szorstko z nadzieją, że uda mu się uniknąć dalszych pytań.
Otworzyły się drzwi jednego z gabinetów,
189
w progu stanęła Melissa. Najpierw zauważyła Jasona, a dopiero potem siedzącą na jego ramieniu
szarą papugę Żako.
- Znowu jakiś problem?- spytała. Owszem, pomyślał Jason. Lubię na ciebie popatrzeć.
- Koniecznie musi pani obejrzeć moją papugę - powiedział. - Auć!
Przy wtórze radosnego skrzeku papugi zakrył dłonią swoje biedne, udręczone ucho. Jednak
przedtem zdążył jeszcze usłyszeć dziecięcy śmiech pannicy z chomikiem.
- Dlaczego się ze mnie śmiejesz? - spytał, spoglądając żałośnie na dziewczynkę.
- Piszczy pan jak dziewczyna. - Tym razem tylko się uśmiechała.
Melissa pokręciła głową.
- Jeszcze jeden problem z domowym ulubieńcem? - Bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- Inaczej bym tu nie przychodził. - Jason wzruszył ramionami. Papudze chyba spodobała się ta
huśtawka, bo tym razem go nie dziobnęła.
- Niestety, dziś musi pan poczekać. - Melissa zwróciła się do starszego pana z psem. - Zapraszam
do gabinetu, panie Tyson.
Mężczyzna wstał, poklepał Melissę po ramieniu. Obudzony pociągnięciem smyczy pies, polizał ją
po ręce.
Melissa zdawała się być nieco zdenerwowana
190
poufałością mężczyzny, ale liźnięcie psa przyjęła ze szczerym uśmiechem.
Zniknęli za drzwiami, ale już po kilku minutach cała trójka wyszła z gabinetu.
Następna w kolejce była dziewczynka z chomikiem.
- Rose prosiła, żeby panią od niej pozdrowić
- oznajmiła na wstępie piegowata pannica.
Uśmiech Melissy przygasł, ale dziewczynka nawet tego nie zauważyła.
Wreszcie przyszła kolej na Jasona.
Melissa wprowadziła go do gabinetu, stanęła tuż obok niego. Już miał powiedzieć coś dowcipnego,
żeby nawiązać rozmowę, kiedy zdał sobie sprawę, że doktor Anders stoi tak blisko wyłącznie ze
względu na wredną papugę.
Melissa cmoknęła.
Papuga zrobiła to samo.
Melissa skinęła głową.
Papuga też pokiwała łebkiem.
Melissa się uśmiechnęła, wyciągnęła rękę.
- Nie robiłbym tego na pani miejscu
- ostrzegł ją Jason. - Ten potwór lubi ludzkie mięso.
- Bzdura - prychnęła Melissa. - Może tylko za panem nie przepada. Proszę mi powiedzieć, co jej
dolega.
Posadziła sobie papugę na ręce.
- No... - Jason popatrzył na papugę. Próbował przypomnieć sobie, co mu powiedziała Rose, ale
Jill Shalvis Powrót do domu Przystojny Jason coraz częściej przychodził do kliniki weterynaryjnej Melissy z jakimś całkiem zdrowym zwierzęciem: a to z bernardynem, a to z kotem, a raz - nawet z papugą. Tymczasem Jason wcale nie wyglądał na miłośnika zwierząt, toteż Melissa zaczęła coś podejrzewać. Nigdy jednak nie wpadłaby na to, że sprawczynią intrygi jest jej dawno nie widziana matka...
ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdyby ją ktoś o -to zapytał, Melissa Anders odpowiedziałaby, że nie ma zastrzeżeń do swego życia. Jednak czasami, kiedy nikt nie widział, wzdychała ciężko, zastanawiając się, jaki czort ją tu przygnał. Dlaczego wylądowała w małym miasteczku Martis Hills w samym centrum Kalifornii, dlaczego leczy drobne dolegliwości zwierząt hodowlanych, zamiast zajmować się rozpieszczonymi, zepsutymi do szpiku kości, rasowymi psami i kotami, pupilkami wielkomiejskich snobów, jak to sobie kiedyś starannie zaplanowała. Oczywiście, lubiła swoją pracę. Zawsze chciała być weterynarzem, mimo że okres studiów był dla niej bardzo trudny. Harowała jak wół na dobre stopnie i jednocześnie zarabiała pieniądze na utrzymanie. Jakoś wówczas nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby się osiedlić wśród
168 zielonych wzgórz, pośród farm, gdzie mieszkało więcej bydła niż ludzi, że mogłaby zostać jedy- nym weterynarzem w takiej okolicy. Ludzie w Martis Hills wydawali się Melissie bardzo bezceremonialni. Wpadali do niej bez zaproszenia, wypytywali o najbardziej osobiste sprawy, a niektórzy nawet przynosili ze sobą własnego wypieku ciasteczka albo różne inne smakołyki. Wychowana w Los Angeles, zamknięta w sobie Melissa nie była przyzwyczajona do takich poufałości. Od początku swego pobytu w Martis Hills zastanawiała się, o co tym ludziom chodzi, czego będą od niej chcieli. Jednak minęło już kilka miesięcy, odkąd zaczęła pracować w tym miasteczku, ale jak dotąd mieszkańcy nie ujawnili żadnych ukrytych zamiarów. Albo świetnie się maskowali, albo po prostu - w co Melissa nie bardzo mogła uwierzyć - naprawdę niczego od niej nie chcieli. Zawsze była taka podejrzliwa. Nie, żeby nie lubiła ludzi, ale zdecydowanie wolała zwierzęta. Zwierzęta akceptują, kochają bezwarunkowo i żadne zwierzę nigdy, pod żadnym pozorem nie porzuci swoich młodych dla kariery. Miałam się nie użalać nad sobą, skarciła się w myślach Melissa. Wysiadła z samochodu, wygładziła białe spodnie, poprawiła białą bluzeczkę i weszła do dużego
169 wiejskiego domu, który doktor Myers wiele lat temu przerobił na klinikę weterynaryjną. Doktor Myers był weterynarzem w Martis Hills na długo przed urodzeniem się Melissy. Dopiero co przeszedł na emeryturę i wyjechał do Phoenix, do swojej siostry. Melissa wynajęła od niego klinikę na pół roku. Gdyby chciała, mogłaby ją kupić i mieć na własność, ale oczywiście nie zamierzała zrobić takiego głupstwa. Czynsz, jaki płaciła doktorowi Myersowi, nie był wysoki, przynajmniej jak na standardy, do jakich ją przyzwyczaiło Los Angeles. Melissa musiała jednak bardzo ograniczać wydatki, po- nieważ wciąż jeszcze spłacała kredyt zaciągnięty na studia. To właśnie mnie tu sprowadziło, powtarzała sobie co dzień, jak mantrę. Niski czynsz i ciekawość. Chciałam zobaczyć, jak się żyje w małym miasteczku. A już na pewno w żadnym wypadku nie to, że dwadzieścia osiem lat temu tu właśnie się urodziłam. I że właśnie w Martis Hills mieszkała matka Melissy. Skrzywiła się, pokręciła głową. Wiedziała, że nie powinna się tak brutalnie oszukiwać, bo to do niczego dobrego nie doprowadzi. Tak naprawdę przyjechała do tego miasteczka, ponieważ - choć z początku sobie tego nie uświadamiała - pragnęła zamieszkać w pobliżu jedynej swojej żyjącej krewnej; własnej matki.
170 Myślenie o tym jednak strasznie ją irytowało, toteż bardzo się starała nie myśleć o matce. Otworzyła drzwi kliniki, pozapalała światła i odetchnęła głęboko. To zawsze wywoływało uśmiech na twarzy Melissy. Nic jej tak nie ożywiało, jak zapach środków dezynfekcyjnych, nawet poranna kawa. Duży pokój dzienny pięknie się prezentował w roli poczekalni. Pod oknem stał rząd krzeseł, na przeciwległej ścianie półka z artykułami dla zwierząt, takimi jak szczotki do zębów dla bydła, czy odświeżacze oddechu dla psów. Recepcja była malutka, ale Melissa i tak nie mogła sobie pozwolić na zatrudnienie recepcjonistki, więc nie miało to żadnego znaczenia i nikomu nie przeszkadzało. Ledwie zdążyła założyć biały fartuch, pojawił się pierwszy pacjent poprzedzony przeraźliwym dźwiękiem - głośnym dzwonieniem dzwonka umieszczonego nad drzwiami. Dźwięk dzwonka był taki głośny, że umarłego by obudził. Melissa zdjęła ten nieszczęsny dzwonek natychmiast po wynajęciu kliniki od doktora Myersa. Niestety, mieszkańcy Martis Hills byli tak bardzo przywiązani do tradycji;' że za nic w świecie nie chcieli zrezygnować z hałasu, jaki zawsze towarzyszył ich odwiedzinom u weterynarza. Przez kilka kolejnych dni Melissa musiała wysłuchiwać opowiadań o tym, jak to doktor Myers
171 kupił ten dzwonek podczas swojej podróży po Europie czterdzieści pięć lat temu. Tłumaczono jej, że ludzie przyzwyczaili się do tego dzwonka, że teraz trudno się będzie odzwyczaić i że bez dzwonka to już nie jest to samo miejsce, co dawniej. Melissa nie wytrzymała i z powrotem zawiesiła nad drzwiami ten przeklęty dzwonek. Ostatnio nawet sama doszła do wniosku, że jest dość praktyczny, bo gdyby nawet była nie wiadomo jak bardzo zajęta, i tak nie zdołałaby przeoczyć przybycia nowego pacjenta. Mężczyzna, który wszedł do kliniki był wysoki, chudy i ubrany w zwykłe dla mieszkańców miasteczka ubranie, czyli sprane, spłowiałe levisy i białą bawełnianą podkoszulkę. Właściwie innych ubrań tu nie widywała, a o modnych eleganckich strojach, w jakich paradowali po ulicach mieszkańcy Los Angeles, sama już prawie zapomniała. Mężczyzna odwrócił się do niej twarzą i, ku wielkiemu zdziwieniu Melissy, tęsknota za dawnymi czasami i eleganckimi ubraniami w jednej chwili wywietrzała jej z głowy. Facet miał około trzydziestu lat, jasne włosy z blond pasemkami - zapewne rozjaśnionymi przez słońce - był smukły i krzepki, więc chyba pracował na farmie, zresztą, jak większość tutejszych mężczyzn. Pochylał się nad owiniętym w ręcznik zawiniąt-
172 kiem, w którym coś okropnie się wierciło i przeraźliwie syczało. - Przyniosłem pani pacjenta, doktor Anders. - Spojrzał na nią i uśmiechnął się niepokojąco zaraźliwym uśmiechem. Nie zdziwiło jej, że znał jej nazwisko. To jeszcze jedna konsekwencja mieszkania w małym miasteczku. Wiadomości rozchodziły się tu lotem błyskawicy. Już następnego dnia po jej przyjeździe do Martis Hills wszyscy wiedzieli, kim ona jest, jak się nazywa, skąd pochodzi... Taki los wiejskiego weterynarza, westchnęła w duchu Melissa. Teraz jednak musiała się zająć pacjentem. Mężczyzna podał jej zawiniątko. W środku znajdował się jakiś wściekły kot, o czym najlepiej świadczyły cztery długie i głębokie zadrapania widniejące na przedramieniu mężczyzny. Melissa nawet pożałowała nieszczęśnika. Pomyślała sobie, że musiał mieć niewesoły poranek. Ale co z kotem? Podawszy jej swego pupila, mężczyzna odetchnął z widoczną ulgą, pozbierał kocie włosy, które przylgnęły mu do koszulki, a potem podniósł głowę i uśmiechnął się tak jakoś ciepło. W każdym razie Melissie zrobiło sięjciepło koło serca od tego uśmiechu, więc ona także się uśmiechnęła. I zaraz bardzo się zdziwiła, bo do ludzi nie uśmiechała się prawie nigdy. Co innego do zwierząt...
173 - Proszę za mną - powiedziała może trochę zbyt oschle, ale koniecznie chciała zatrzeć w pamięci tego mężczyzny swój niepotrzebny uśmiech. Weszła do jednego z dwóch gabinetów, położyła szamoczącego się kota na stole. Trzymała go mocno, ale ostrożnie, żeby nie skrzywdzić zwierzaka. - No już, cicho - pogadywała do kota, pochylając się nad nim. - Jak mu na imięć- - spytała opiekuna. - Och. - Mężczyzna znowu uśmiechnął się promiennie. - Terror. - Jaki Mężczyzna się roześmiał. - To wcielony diabeł, więc tak go sobie nazywam. Naprawdę ma na imię Bob. - Bob - powiedziała cicho, przytulając policzek do kociego łebka, a potem jeszcze raz powtórzyła kocie imię. Jej pieszczotliwy głos uciszył kocią muzykę. - Błogosławiona cisza. - Mężczyzna westchnął z ulgą. Odwrócił wzrok od kota leżącego na stole i znów uśmiechnął się do Melissy. - Dziękuję z głębi serca. Nie wiem, jak pani to robi, ab to najprawdziwsze czary. Melissa podrapała kota po szyi i zaraz rozległo się głośne mruczenie. - Co do diabła1?- - zaniepokoił się opiekun Boba.
174 - Nigdy pan nie słyszał mruczącego kota? - zdziwiła się Melissa. - Pewnie, że słyszałem, ale to mi przypomina raczej zepsuty silnik niż mruczenie. Wyglądał jak typowy wiejski chłopak, a jednak patrzył nieufnie na kota i na wszelki wypadek trzymał się od niego z daleka. Właściwie nie ma się czemu dziwić, pomyślała Melissa, delikatnie pieszcząc kota za uchem. Kto chciałby być aż tak podrapany? W poczekalni było trochę ciemno, więc dopiero teraz mogła się lepiej przyjrzeć mężczyźnie. Od razu zauważyła, że na jego przystojnej twarzy widniała ogromna świeża blizna. Zaczynała się na czole, przechodziła przez skroń i szczękę aż na podbródek. - Objawy? - spytała Melissa. Przykrył dłonią tę część twarzy, której przed chwilą się przyglądała, ale nie udało mu się zakryć całej blizny. - Jakie objawy? - Był wyraźnie zdezorientowany. - Co dolega pańskiemu kotu? - Ruchem głowy wskazała kota, który ułożył się na stole, podkładając brzuszek do głaskania. - Och... - Z trochę głupią miną odjął dłoń od policzka, nonszalancko oparł się plecami o ścianę. - Zacznijmy od tego, że ostatnio strasznie się obżera. Zjada dwa razy więcej niż zwykle. I bardzo często chodzi na kuwetę.
175 Melissa wymacała osiem nabrzmiałych sutków na wzdętym brzuszku mruczącego błogo kota. - Zacznijmy od tego - powtórzyła po nim Melissa - że to nie jest kot, tylko kotka. Mężczyzna zamrugał powiekami, po czym podrapał się po brodzie. - No tak, teraz rozumiem. Pewnie ma to coś, co u kobiet nazywa się „zespołem napięcia przed-miesiączkowego". Bob próbuje mi odgryźć kawałek ręki za każdym razem, kiedy go dotykam... A raczej - poprawił się - kiedy jej dotykam. Melissa nie miała ochoty mu tłumaczyć, że jeśli jakaś istota płci żeńskiej robi się drażliwa w jego obecności, to ta drażliwość może mieć związek z jego osobą, a nie koniecznie z jej płcią. Wolała zająć się kotem, który niespodziewanie dla opiekuna okazał się być kotką. - Pańska diagnoza jest całkowicie błędna - oznajmiła chłodno Melissa. - Bob wkrótce będzie miała kociaki. Mniej więcej za dwa tygodnie. - Bob jest w ciąży? - Facet zbaraniał, a kiedy wreszcie doszedł do siebie, znów obdarzył Melisse jednym z tych swoich chwytających za serce uśmiechów. Puls Melissy przyspieszył. Zupełnie bez udziału jej woli. - Czy to nie wspaniałe? - mruknął opiekun Boba. - Będziemy mieli małe kotki do zabawy.
176 A więc panicznie bał się kota, ale cieszyła go perspektywa posiadania kociaków. Melissa uznała, że to wariat i dalej badała całkiem zdrową i bardzo szczęśliwą kotkę. - Czy pan wie, że koty wyczuwają, że się ich nie lubi? Odsunął się od ściany, stanął dokładnie naprzeciwko Melissy. Prawdę mówiąc, stał tak blisko, że zauważyła, iż jego oczy nie są jednolicie zielone, tylko zielone ze złotymi iskierkami. - Jeśli pan chce, żeby Bob przestała pana drapać, to powinien pan ją polubić. - Spróbuję-obiecał bez przekonania - chociaż to wcale nie będzie łatwe. - Niech się pan postara - prosiła Melissa. - A teraz proszę wyciągnąć rękę. Trzeba coś zrobić z tymi zadrapaniami. Posłusznie wyciągnął rękę, a Melissa przesunęła wacikiem ze środkiem dezynfekcyjnym po czterech głębokich ranach na jego przedramieniu. - Szczypie! - krzyknął, jakby był małym chłopcem, a nie dorosłym mężczyzną. - Dzidziuś - powiedziała Melissa, ale pochyliła się i podmuchała, bo skaleczenia naprawdę były paskudne. - Hmm. - Zaszemrało mu w piersi, kiedy Melissa na niego popatrzyłafUśmiechał się z nadzieją. - A nie mogłaby pani pocałować? - Czyżby pan zamierzał ze mną flirtować? - obruszyła się Melissa.
177 A swoją drogą, dobrze, że mnie przywołał do porządku, pomyślała. Naprawdę nie rozumiem, jak ja mogłam się tak zapomnieć. - Nigdy nie zaszkodzi spróbować. - Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny. - Nie flirtuję z pacjentami - powiedziała lodowatym głosem. Właściwie nie zamierzała go tak potraktować, bo facet był całkiem sympatyczny jak na człowieka, ale tak jakoś samo wyszło. Może to i lepiej, pomyślała Melissa. - Ale ja nie jestem pani pacjentem - zaprotestował. - Nie ja, tylko mój kot. A raczej kotka. Melissa nie zwracała na niego uwagi. - Bob jest zdrowa jak ryba - powiedziała, głaszcząc zadowoloną kotkę po puszystym futerku. - Proszę ją przynieść, jak już urodzi. Wtedy jeszcze raz ją zbadam. Podała Boba opiekunowi, wyszła do pokoju recepcyjnego, wzięła z biurka jakąś kartkę. - Proszę wypełnić ten formularz - powiedziała - żebym wiedziała, dokąd mam przysłać rachunek. To wszystko. - O, Boże! - jęknął mężczyzna. Bez powodzenia próbował utrzymać zarówno wiercącego.się kota, jak i formularz, który podała mu Melissa. Kotka, która jeszcze przed chwilą mruczała uszczęśliwiona i ufnie tuliła się do Melissy, teraz wbiła pazury w swego opiekuna.
178 - Nie! - zawył. Melissa westchnęła, pochyliła się i wyciągnęła spod biurka kartonowe pudełko do transportu kotów. - Niech pan ją tutaj wsadzi - powiedziała. Pomogła mu włożyć Boba do pudełka. Dopiero wtedy zauważyła, że znów znalazła się zbyt blisko tego mężczyzny. Widziała, jak koszulka naciąga mu się na plecach, opinając wspaniałe mięśnie. Musiała sobie jeszcze raz przypomnieć, że mężczyźni jej nie interesują. Zwłaszcza tacy, którzy boją się kotów. Odsunęła się od niego na bezpieczną odległość. - Do widzenia - powiedziała, dając mu do zrozumienia, że ma sobie iść. Mężczyzna z obrzydzeniem patrzył na pudełko, w którym siedziała Bob. Z obrzydzeniem i ze strachem, jakby miał do czynienia z uzbrojoną bombą, która za moment wybuchnie. - Nie zdezynfekuje pani moich nowych zadrapań1? - spytał, masując sobie tors. Koszulka odrobinę się podciągnęła, ukazując opalony płaski brzuch. Melissa wyobraziła sobie, jak podnosi tę koszulkę, żeby opatrzyć mu rany i zrobiło jej się sucho w ustach. - Myślę, że przeżyje pan bez tego. Uśmiechnął się smutno, jakby żałował, że nie dała się nabrać. - Do widzenia - powtórzyła Melissa, wychodząc z recepcji.
179 Nie znosiła, kiedy ktoś zanadto się do niej zbliżał, a ten człowiek był stanowczo za blisko i stanowczo za długo trzeba było znosić tę jego irytującą obecność.
ROZDZIAŁ DRUGI Melissa miała calutki dzień wypełniony ciężką pracą. Wprawdzie w klinice odwiedziło ją tylko kilku pacjentów, ale potem miała jeszcze sporo wizyt domowych. Wcale jej to nie przeszkadzało, bo po pierwsze: i tak nie miała nic lepszego do roboty, po drugie: uwielbiała uzdrawiać zwierzęta i po trzecie: im więcej pacjentów, tym większy dochód, a Melissa bardzo potrzebowała pieniędzy. Choćby po to, żeby wynieść się z tej dziury i otworzyć klinikę z prawdziwego zdarzenia w willowej dzielnicy Los Angeles, tak jak to sobie zaplanowała, jeszcze będąc na studiach. Kolację zjadła samotnie, przed telewizorem. Jak zwykle. Tyle że tym razem naszła ją ochota na taj ską kuchnię. Niestety, nigdzie w pobliżu nie serwowano takich egzotycznych potraw. W Los Angeles zawsze miała mnóstwo róż-
181 nych możliwości: kina, teatry, restauracje, sklepy, a nade wszystko tłum obcych anonimowych ludzi, w którym można się było zagubić. W Martis Hills wszystko było zwyczajne, dobrze znane i przewidywalne aż do obrzydliwości, a kontakty z ludźmi zawsze bardzo osobiste i stanowczo zbyt poufałe. Podczas przerwy na reklamy przejrzała pocztę. Jak zwykle nic ciekawego: rachunki i materiały reklamowe. Jedyny wyjątek stanowiła pachnąca różowa koperta. Melissa patrzyła na kopertę i czuła, jak jej serce łomocze coraz prędzej. A więc Rose znów próbowała się z nią kontaktować. W czterdziestym szóstym roku życia Rose postanowiła zjawić się w życiu córki. Tej samej córki, którą porzuciła, gdy maleństwo miało trzy miesiące. Rose miała wtedy ważniejsze sprawy na głowie, niż opiekowanie się własnym dzieckiem. Postanowiła kontynuować świetnie zapo- wiadającą się karierę baletnicy. Uczciwie mówiąc, Rose nie wtargnęła w życie Melissy całkiem bez zapowiedzi. Od kilku lat co jakiś czas próbowała nawiązać kontakt z córką, tylko że teraz to Melissa nie chciała jej znać i nie życzyła sobie żadnych kontaktów z matką. Obawiała się wszelkich związków, nie miała żadnych przyjaciół, wyłącznie kolegów i znajo-
182 mych. Nikt, a tym bardziej ona sama, nie dziwił się takiemu stanowi rzeczy. Maleńka Melissa, przenoszona z jednej rodziny zastępczej do drugiej, prędko zrozumiała, że nie warto przywiązywać się do ludzi, bo rozstania są bardzo bolesne, a powroty się nie zdarzają. Dlatego w odruchu samoobrony zamknęła się w sobie. Zrobiła to bardzo skutecznie i nie zamierzała zmieniać tego stanu rzeczy, który gwarantował jej bezpieczeństwo emocjonalne i święty spokój. Matkę widziała zaledwie kilka razy w życiu, chociaż przez dwa czy trzy ostatnie lata Rose bardzo zależało na spotkaniach z córką. Jednak na pewno nie tak bardzo jak Melissie, kiedy była mała. Ostatni raz widziały się, gdy Melissa się tutaj przeprowadziła. Rose zjawiła się u jej drzwi z koszyczkiem domowych ciasteczek. Była bardzo stremowana, a mimo to zaproponowała Melissie, żeby zjadły razem lunch. Melissa odmówiła. Może z przekory? A może dlatego, że ciągle podświadomie czuła ogromny żal do matki i nie umiała jej przebaczyć? Bardzo długo radziła sobie bez matki, nauczyła się samotności i samowystarczalności. Po co komu troskliwa mamusia, kiedy już jest dorosły? Zwłaszcza taka, której nie było przez wszystkie te długie lata, w ciągU których była bardzo, ale to bardzo potrzebna. A jednak Melissa z własnej woli przyjechała do
183 Martis Hills, do miasteczka, w którym mieszkała jej matka. Nikt jej tu nie zapraszał ani tym bardziej nie zmuszał do przyjazdu, nawet nie namawiał. Przypuszczała, że kiedyś w końcu będzie się musiała zastanowić, dlaczego to zrobiła, ale na razie jeszcze nie była na to gotowa. Otworzyła różową kopertę, rozłożyła kwiecisty papier listowy zapisany znanym już charakterem pisma. „Kochana Melisso, chcę, żebyś wiedziała, że nie zamierzam się poddać. Ze wszystkich miasteczek na świecie wybrałaś właśnie to, zamieszkałaś tutaj, blisko mnie. Uważam, że to dobry znak. Zadzwoń do mnie, kiedy tylko zechcesz. Mam nadzieję, że to szybko nastąpi. Całuję, Rose Anders - zawsze twoja mama". Dobry znak? Ha! Po tylu latach marzeń o mamie, która zaplotłaby warkocze przed pójściem do szkoły, a u dentysty potrzymałaby za rękę albo chociaż przytuliła po długim męczącym dniu... Teraz już było za późno na matczyną troskliwość. Stanowczo za późno. Melissa złożyła pachnący liścik, wrzuciła go do szuflady. Jutro się zastanowię, co z nim zrobić, pomyślała niechętnie.
184 Nie zamierzała spotykać się z matką ani do niej dzwonić. Teraz już nie potrzebowała mamusi. Sama sobie poradziła z dorastaniem i dojrzewaniem. Zrobiła to bardzo dobrze. A skoro matka jej potrzebuje... No cóż, to nie będzie jej miała, postanowiła mściwie Melissa. Niech sobie siedzi sama. To i tak mniejsza krzywda od tej, jaką ona mnie wyrządziła. Zrobiło się późno, więc położyła się spać. Przez okno widać było rozgwieżdżone nocne niebo, ja- kiego w Los Angeles nigdy nie widywała. Melissa przyglądała się tym wszystkim niewypowiedzianie pięknym konstelacjom i myślała sobie, że bez mrugnięcia okiem oddałaby to całe piękno za miejski ruch i gwar. - Pst! Jason Lawrence odwrócił się na drugi bok. Nie, -stanowczo nie miał ochoty się budzić. - Pst. A niech to! Mocniej zacisnął powieki, naciągnął kołdrę na głowę. - Jason, proszę cię, spróbuj jeszcze raz. Obudził się. Ale to nie ten miły głos go obudził, tylko skrzeczenie papugi. Otworzył jedno oko. Pokój rozświetlał jasny blask poranka wpadający przez okna. W jednym z nich ujrzał twarz... doktor Melissy Anders! A więc wcale się nie obudził. Spał i przyśniła
185 mu się piękna Melissa. Drobna, z czarnymi włosami, o wyrazistych zielonych oczach i ustach, jakby stworzonych do całowania. Boczyła się na niego, potraktowała go z góry. Nie miała pojęcia, jak on lubi takie przebojowe kobiety. I na pewno do głowy jej nie przyszło, że to chłodne obejście ani trochę nie zniechęciło Jasona. Wprost przeciwnie. - Jason! Zamrugał powiekami. Nie, to nie Melissa Anders stała pod oknem. Krótkie czarne włosy, zielone oczy, ale... To była Rose Anders! Rose Anders z papugą. Uśmiechała się przymilnie, pukała w okno i pokazywała Jasonowi papugę siedzącą na jej ramieniu. Jason usiadł, oparł się plecami o wezgłowie łóżka. Do czwartej rano siedział nad kryminałem, który najpóźniej za dwa tygodnie powinien trafić do wydawcy. Teraz była - spojrzał na zegarek - siódma rano. Jason musiał spać, żeby żyć. W nocy dręczyły go koszmary, wracały do niego najgorsze chwile jego życia, ale nie brał proszków nasennych zaleconych , przez lekarza. Jak ognia bał się wszelkich narkotyków. Więc żeby koszmary nie miały do niego przystępu, pracował w nocy, a spał w dzień. Nikt nie miał prawa budzić go o tak wczesnej porze.
186 - Dzień dobry - powiedziała Rose. - Już nie śpisz£ Pewnie, że nie spał. Przecież sama go obudziła. Tak samo jak go uratowała. Też zupełnie sama. Obiecał, że zrobi dla niej wszystko, a ona tak niewiele chciała... Tylko Rose Anders, ona jedna ze wszystkich ludzi pod słońcem, miała prawo budzić Jasona, kiedy jej się podobało. - Znowu £ - zapytał, kuląc się w sobie. - Nie martw się - pocieszyła go Rose. - Z papugą na pewno pójdzie ci łatwiej niż z Bobem. Poczekam na ciebie przy drzwiach, dobrzeć Jason siedział w poczekalni doktor Melissy Anders, wciśnięty pomiędzy starszego pana z jeszcze starszym psem a kilkunastoletnią panienkę tulącą do siebie chomika. Stary człowiek i jego pies drzemali z otwartymi ustami, a panienka żuła gumę i wpatrywała się w bliznę na twarzy Jasona. W ciągu sześciu miesięcy, jakie minęły od wypadku, zdążył się już przyzwyczaić do takich spojrzeń, chociaż ludzkie wścibstwo, nadal nie przestało go drażnić. - Co się stało twojemu chomikowi^ - spytał tylko po to, żeby dziewczyna przestała się na niego gapić. - Ropień jej się zrobił. - Pogłaskała małego gryzonia, który wdzięcznie poruszył noskiem.
187 - Doktor Anders wyleczyła siostrę Brownie, więc mam nadzieję, że ją też wyleczy. Jason popatrzył na dziecinną buzię, na pełne nadziei oczy. Zauważył niezliczoną ilość piegów na nosie i ogromne kolczyki w uszach. Takie ni to, ni sio, pomyślał. Już nie dziecko, a jeszcze nie panienka. - Na pewno - pocieszył dziewczynę. - Doktor Anders to świetny weterynarz. - Rose też tak mówi. Ze doktor Anders jest najlepsza. Chodzę do niej na lekcje tańca. Do Rose Anders - dodała, żeby wszystko było jasne. A więc ją też przysłała tutaj Rose, pomyślał Jason. Tak samo jak mnie. Właściwie nie tak samo. Doskonale wiedział, na czym polega różnica. To właśnie była ta przysługa, o którą Rose go prosiła. Jason miał przychodzić do kliniki Melissy z rozmaitymi zwierzętami, miał się zaprzyjaźnić z Melissą, zdobyć jej zaufanie, przełamać wyniesioną z dzie- ciństwa niechęć do ludzi. A wszystko po to, żeby ułatwić Rose kontakt z córką, która nie chciała jej znać. Jason właściwie nie bardzo się dziwił postawie Melissy. Rose zostawiła maleńką Melissę na pastwę losu, skazała na poniewierkę po rodzinach zastępczych. Do głowy jej nie przyszło, że skoro nie może sama wychować dziecka, to trzeba je oddać do adopcji, dać szansę na posiadanie normalnej, kochającej rodziny.
188 Rose wymyśliła sobie, że jeśli Melissa polubi jakiegoś człowieka, to potem pomału przestanie się boczyć na innych ludzi, aż w końcu zechce się skontaktować także ze swoją matką. Tym pierwszym człowiekiem, który zdobędzie zaufanie Melissy miał być właśnie Jason. A ponieważ nie miał w domu żadnych zwierząt, Rose wypożyczała mu swoje, które raczej za nim nie przepadały. - Auć! - Jason chwycił się za ucho. Odwrócił głowę, rzucił papudze mordercze spojrzenie. - Masz szczęście, że nie lubię piór, bo szybko byś się przekonała, jak ja umiem gryźć. Mógłby przysiąc, że papuga uśmiechnęła się złośliwie. Stary człowiek zachrapał, głowa opadła mu na bok. Obudził się. - Ptak nie nadaje się na przyjaciela, synu - powiedział. - Potrzebujesz zwierzaka, który dużo śpi. Obaj spojrzeli na psa leżącego u stóp swego pana. Pies chrapał głośno. - Może doktor Anders zrobi coś z pana twarzą - powiedziała dziewczynka, ponownie przyglądając się bliźnie. - Czy to boli? Często zadawano mu to pytanie. Do tego też już się przyzwyczaił. - Nie - odparł szorstko z nadzieją, że uda mu się uniknąć dalszych pytań. Otworzyły się drzwi jednego z gabinetów,
189 w progu stanęła Melissa. Najpierw zauważyła Jasona, a dopiero potem siedzącą na jego ramieniu szarą papugę Żako. - Znowu jakiś problem?- spytała. Owszem, pomyślał Jason. Lubię na ciebie popatrzeć. - Koniecznie musi pani obejrzeć moją papugę - powiedział. - Auć! Przy wtórze radosnego skrzeku papugi zakrył dłonią swoje biedne, udręczone ucho. Jednak przedtem zdążył jeszcze usłyszeć dziecięcy śmiech pannicy z chomikiem. - Dlaczego się ze mnie śmiejesz? - spytał, spoglądając żałośnie na dziewczynkę. - Piszczy pan jak dziewczyna. - Tym razem tylko się uśmiechała. Melissa pokręciła głową. - Jeszcze jeden problem z domowym ulubieńcem? - Bardziej stwierdziła, niż zapytała. - Inaczej bym tu nie przychodził. - Jason wzruszył ramionami. Papudze chyba spodobała się ta huśtawka, bo tym razem go nie dziobnęła. - Niestety, dziś musi pan poczekać. - Melissa zwróciła się do starszego pana z psem. - Zapraszam do gabinetu, panie Tyson. Mężczyzna wstał, poklepał Melissę po ramieniu. Obudzony pociągnięciem smyczy pies, polizał ją po ręce. Melissa zdawała się być nieco zdenerwowana
190 poufałością mężczyzny, ale liźnięcie psa przyjęła ze szczerym uśmiechem. Zniknęli za drzwiami, ale już po kilku minutach cała trójka wyszła z gabinetu. Następna w kolejce była dziewczynka z chomikiem. - Rose prosiła, żeby panią od niej pozdrowić - oznajmiła na wstępie piegowata pannica. Uśmiech Melissy przygasł, ale dziewczynka nawet tego nie zauważyła. Wreszcie przyszła kolej na Jasona. Melissa wprowadziła go do gabinetu, stanęła tuż obok niego. Już miał powiedzieć coś dowcipnego, żeby nawiązać rozmowę, kiedy zdał sobie sprawę, że doktor Anders stoi tak blisko wyłącznie ze względu na wredną papugę. Melissa cmoknęła. Papuga zrobiła to samo. Melissa skinęła głową. Papuga też pokiwała łebkiem. Melissa się uśmiechnęła, wyciągnęła rękę. - Nie robiłbym tego na pani miejscu - ostrzegł ją Jason. - Ten potwór lubi ludzkie mięso. - Bzdura - prychnęła Melissa. - Może tylko za panem nie przepada. Proszę mi powiedzieć, co jej dolega. Posadziła sobie papugę na ręce. - No... - Jason popatrzył na papugę. Próbował przypomnieć sobie, co mu powiedziała Rose, ale