BeataWeg

  • Dokumenty190
  • Odsłony24 892
  • Obserwuję33
  • Rozmiar dokumentów300.5 MB
  • Ilość pobrań16 141

Tucker K.A. - Dziesięć płytkich oddechów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Tucker K.A. - Dziesięć płytkich oddechów.pdf

BeataWeg EBooki Tucker K.A.
Użytkownik BeataWeg wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 177 stron)

Dla Lii i Sadie Niech anioły zawsze Was strzegą Dla Paula Za nieustające wsparcie Dla Heather Self Za wszystkie fioletowe i zielone pióra na świecie

PROLOG – Oddychaj – mawiała mama. – Dziesięć płytkich oddechów... Przyjmij je. Poczuj je. Pokochaj je. – Za każdym razem, gdy wrzeszczałam i tupałam ze złości, ryczałam z frustracji czy bladłam ze strachu, ona ze spokojem recytowała te same frazy. Za każdym razem. Słowo w słowo. Powinna była wytatuować sobie tę cholerną mantrę na czole. – To nie ma sensu! – krzyczałam. Nigdy nie rozumiałam. Na co miały pomagać te płytkie oddechy? Dlaczego nie mogły być głębokie? I dlaczego dziesięć? Czemu nie trzy, pięć czy dwadzieścia? Wrzeszczałam, a ona uśmiechała się delikatnie. Wtedy nie pojmowałam. Teraz już rozumiem.

ETAP PIERWSZY WSPANIAŁE ODRĘTWIENIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY Słaby świst... Puls wali mi w uszach. Nie słyszę nic innego. Jestem pewna, że moje usta poruszają się, że ich wołam... Mamo...? Tato...? Nie słyszę jednak własnego głosu. Co gorsza, ich też nie słyszę. Odwracam się w prawo, żeby zobaczyć sylwetkę Jenny, ale jej ciało jest do mnie zbyt mocno przyciśnięte i dostrzegam tylko jej nienaturalnie wygięte kończyny. Drzwi są znacznie bliżej, niż powinny być. Jenny? Jestem pewna, że wypowiadam jej imię. Lecz ona nie odpowiada. Obracam się w lewo, ale widzę tylko mrok. Jest za ciemno, by dostrzec Billy’ego, jednak wiem, że tam jest, ponieważ czuję jego dłoń. Jest duża, silna, zaciśnięta na moich palcach. Ale nie rusza się... Staram się ją ścisnąć, jednak nie potrafię zmusić mięśni do tego wysiłku. Mogę tylko obrócić głowę i słuchać własnego serca, walącego jak młot. Mam wrażenie, że trwa to wieczność. Nikłe światła... Głosy... Widzę ich. Słyszę ich. Są dokoła, zbliżają się. Otwieram usta, by krzyknąć, ale nie mam siły. Głosy są donośniejsze, światła jaśniejsze. Świszczący dźwięk łapanego z trudem oddechu przejmuje mnie grozą. Brzmi jak walka o ostatnie tchnienie. Słyszę głośne trzaski, jakby ktoś montował sceniczne reflektory. Nagle ze wszystkich stron na samochód pada oślepiające światło. Wylatuje przednia szyba. Metal pęka. Wkrada się ciemność. Płynie jakaś ciecz. Krew. Jest wszędzie. Wszystko nagle znika i wpadam do zimnej wody, tonę w ciemnościach, gdy ocean pochłania mnie całą. Otwieram usta, by zaczerpnąć powietrza. Lodowata woda natychmiast wypełnia mi płuca. Ciśnienie w mojej klatce piersiowej jest nie do zniesienia. Mam wrażenie, że wybuchnę. Nie mogę oddychać... Nie mogę oddychać. Płytkie oddechy – słyszę w głowie polecenie mamy, ale nie potrafię go wykonać. Nie umiem wziąć ani jednego. Cała drżę, dygoczę, trzęsę się... – Obudź się, kochana. Otwieram oczy i widzę przed sobą wyblakły zagłówek. Chwilę zajmuje mi uspokojenie galopującego serca i zorientowanie się, gdzie jestem. – Z trudem łapałaś powietrze – informuje głos. Odwracam się i w przejściu zauważam pochyloną kobietę. Na jej głęboko pomarszczonej twarzy maluje się troska, jej pokrzywione palce staruszki łapią mnie za ramię. Cała kulę się w sobie, nie potrafię powstrzymać się od instynktownej reakcji na jej dotyk. Delikatnie uśmiecha się i zabiera dłoń. – Przepraszam, kochana, ale pomyślałam, że należy cię obudzić. Przełykam ślinę i udaje mi się wychrypieć: – Dziękuję. Kiwa głową i przesuwa się, by wrócić na swoje miejsce w autobusie. – To musiał być jakiś koszmar. – Tak – odpowiadam swoim na powrót spokojnym i uprzejmym głosem. – Nie mogłam

się doczekać, by się obudzić. * * * – Jesteśmy na miejscu. – Delikatne trącam Livie w ramię. Coś mruczy pod nosem i opiera głowę o okno. Nie rozumiem, jak może spać w takich warunkach, ale jakimś cudem udało jej się chrapać przez sześć godzin. Zaschnięta ślina tworzy ścieżkę wzdłuż jej podbródka. Jakie to urocze. – Livie! – wołam raz jeszcze ze zniecierpliwieniem w głosie. Muszę wydostać się z tej puszki. Teraz. Livie odpowiada niezdarnym machnięciem dłoni i miną pod tytułem: „Nie wkurzaj mnie, śpię”. – Olivio Cleary! – Tracę panowanie nad sobą, gdy inni pasażerowie zbierają się do wyjścia i wyjmują z górnego schowka swoje rzeczy. – No wstawaj. Muszę stąd wyjść, zanim całkiem zeświruję! – Nie chcę wyżywać się na niej, ale nic już na to nie poradzę. Niezbyt dobrze czuję się w ograniczonej przestrzeni. Po dwudziestu dwóch godzinach spędzonych w tym cholernym autobusie nawet skorzystanie z wyjścia awaryjnego i wyskoczenie przez okno brzmi nieźle. Moje słowa w końcu odnoszą skutek. Livie powoli otwiera swoje niebieskie oczy i na wpół przytomnie gapi się przez chwilę na dworzec autobusowy Miami. – Dojechałyśmy? – pyta, ziewając. Przeciąga się i obserwuje krajobraz. – O, patrz! Palma! Stoję już w przejściu, przygotowując nasze plecaki. – Jej, palmy! No dalej, idziemy. No chyba że chcesz spędzić kolejny dzień w podróży powrotnej do Michigan. – Ta wizja motywuje ją w końcu do działania. Nim udaje się nam wysiąść z autobusu, kierowca wyjmuje rzeczy z dolnego bagażnika. Szybko lokalizuję różowe walizki. Nasze życia. Cały nasz dobytek został zredukowany do dwóch walizek. To wszystko, co przy pośpiesznym opuszczaniu domu wujka Raymonda i ciotki Darli udało nam się spakować. To bez znaczenia, mówię sobie, obejmując siostrę jedną ręką. Mamy siebie nawzajem. Tylko to się liczy. – Tu jest gorąco jak w piekle – zauważa Livie w tym samym czasie, kiedy po moich plecach spływa strużka potu. Jest jeszcze rano, a słońce już mocno nas przypieka. Nie przypomina to jesiennego chłodu, jaki zostawiłyśmy w Grand Rapids. Livie ściąga czerwoną bluzę, zgarniając tym samym kilka ciekawskich spojrzeń chłopaków na deskorolkach, którzy za nic sobie mają znaki zakazu wejścia do strefy parkingowej. – Już zaczynasz podryw, Livie? – drażnię się z nią. Z rumieńcem na policzkach chowa się za betonowym filarem. – Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś kameleonem, prawda…? Och! Ten w czerwonej koszulce właśnie tu idzie. – Z oczekiwaniem wyciągam szyję w stronę grupy. Oczy Livie rozszerzają się z przerażenia na sekundkę, zanim orientuje się, że żartuję. – Zamknij się, Kacey! – syczy, uderzając mnie w ramię. Livie nie znosi, kiedy jacyś faceci się na nią gapią. A to, że przez ostatni rok zmieniła się w powalającą laskę o kruczoczarnych włosach, wcale jej w tym nie pomaga. Uśmiecham się szeroko, gdy obserwuję jej zmagania z bluzą. Nie ma pojęcia, jaka jest olśniewająca, a mnie to cieszy, gdyż mam być jej opiekunem. – Żyj w nieświadomości, Livie. Moje życie będzie o wiele łatwiejsze, jeśli przez jakieś najbliższe pięć lat nadal będziesz taka niewinna. Przewraca oczami.

– Dobra, Dziewczyno z Rozkładówki. – Ha! – Właściwie uwaga niektórych z tych kolesi prawdopodobnie skupiona jest na mnie. Dwa lata intensywnego ćwiczenia kick-boxingu sprawiły, że mam ciało twarde jak skała. Do tego moje włosy w głębokim kasztanowym kolorze i błyszczące niebieskie oczy ściągają na mnie sporo niechcianej uwagi. Livie jest moją piętnastoletnią kopią. Ma takie same błękitne oczy, ten sam smukły nosek, tę samą bladą irlandzką cerę. Jest między nami tylko jedna istotna różnica, kolor włosów. Gdyby zawiązać nam ręczniki na głowach, można by sądzić, że jesteśmy bliźniaczkami. Livie ma lśniące czarne włosy po matce. Jest też pięć centymetrów ode mnie wyższa, chociaż ja jestem pięć lat od niej starsza. Tak, patrząc na nas, każdy półgłówek mógłby zgadnąć, że jesteśmy siostrami. Jednak na tym nasze podobieństwo się kończy. Livie jest aniołkiem. Serce jej pęka, gdy słyszy płacz dziecka, przeprasza, kiedy ktoś na nią wpadnie. Była wolontariuszką w kuchni dla ubogich i w bibliotece. Usprawiedliwia ludzi, gdy robią głupoty. Gdyby była na tyle dorosła, by prowadzić samochód, hamowałaby przed świerszczami. A ja… Ja nie jestem jak Livie. Być może wcześniej byłam bardziej do niej podobna. Ale już nie jestem. Tam, gdzie ja jestem chmurą burzową, ona jest niczym promyk słonka. – Kacey! – Odwracam się i widzę Livie z uniesionymi brwiami, trzymającą otwarte drzwi taksówki. – Słyszałam, że nurkowanie w śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia nie jest takie zabawne, na jakie może wyglądać. Robi niezadowoloną minę i z trzaskiem zamyka drzwi taksówki. – W takim razie kolejny autobus. – Z irytacją szarpie rączkę walizki. – Poważnie? Od pięciu minut jesteśmy w Miami, a ty już zaczynasz swoje fochy? Chcesz się stołować w śmietniku, Livie? W portfelu zostało mi wielkie nic, więc musimy jakoś przetrwać do niedzieli. – Wyciągam portfel, by go jej pokazać. Livie wyrzuca z siebie: – Przepraszam, Kacey. Masz rację. Po prostu jestem rozdrażniona. Wzdycham i natychmiast żałuję, że jestem dla niej ostra. Livie nie jest wrogo nastawiona. Tak, sprzeczamy się, ale to ja zawsze jestem temu winna i wiem o tym. Livie to dobry dzieciak. Zawsze taka była. Jest prostolinijna, nawet zdyscyplinowana. Rodzice nigdy nie musieli jej czegoś dwa razy powtarzać. Kiedy zmarli i zajęła się nami siostra mamy, Livie zaczęła wychodzić z siebie, by być jeszcze lepszym dzieckiem. Ja podążyłam we wprost przeciwnym kierunku. Stałam się trudna. – Chodź, tędy! – Łapię ją za ramię i rozkładam kartkę z adresem. Po długiej i żmudnej rozmowie ze starszym mężczyzną siedzącym za szybą – uzupełnionej o grę w kalambury i zaznaczanie ołówkiem na mapie miasta trzech tras – siedzimy w autobusie i mam szczerą nadzieję, że nie jedziemy na Alaskę. Jestem zadowolona, bo daję radę. Oprócz mojej dwudziestominutowej drzemki w autobusie nie spałam od trzydziestu sześciu godzin. Jestem zmęczona, zmartwiona i wolałabym jechać w ciszy, ale niespokojne dłonie Livie oparte na kolanach szybko wybijają mi z głowy ten pomysł. – O co chodzi, Livie? Wahając się, ściąga brwi. – Livie…? – Myślisz, że ciotka Darla wezwała gliny? Wyciągam rękę, by ścisnąć jej kolano.

– Nie przejmuj się tym. Nic nam się nie stanie. Nie znajdą nas, a nawet jeśli, policjanci będą musieli wysłuchać, co się stało. – Ale on nic nie zrobił, Kace. Prawdopodobnie był na tyle pijany, że nie wiedział nawet, w którym pokoju się znajduje. Zerkam na nią. – Nic nie zrobił? Zapominasz o obleśnym starym drągu, jaki chciał ci wepchnąć między uda? Usta Livie wykrzywiają się, jakby chciała zwymiotować. – Nic nie zrobił, bo udało ci się wymknąć z pokoju i przybiec do mnie. Nie broń tego dupka. – Widziałam ten wzrok wujka Raymonda, jakim przez ostatni rok obdarzał dorastającą Livie. Słodką, niewinną Livie. Zmiażdżyłabym mu jaja, gdyby przekroczył próg mojego pokoju i on o tym wiedział. Jednak Livie… – Cóż, mam nadzieję, że nie przyjadą po nas i nie każą nam wracać. Kręcę głową. – Tak się nie stanie. Teraz ja jestem twoim opiekunem i nie dbam o jakieś głupie prawnicze papierki. Nie pozwolę ci odejść ani na krok. Poza tym ciotka Darla nienawidzi Miami, pamiętasz? Nienawidzi to mało powiedziane. Ciotka Darla jest nawróconą chrześcijanką, która cały wolny czas spędza na modlitwie i upewnianiu się, że wszyscy inni też się modlą albo wiedzą, że powinni się modlić, by uniknąć piekła, kiły i nieplanowanej ciąży. Jest przekonana, że duże miasta są pożywką dla wszelakiego zła na świecie. Powiedzieć o niej, że jest fanatyczką to za mało. Nie przyjedzie do Miami, chyba że sam Jezus jej nakaże. Livie kiwa głową. Ścisza głos do szeptu. – Myślisz, że wujek Raymond zorientował się, co się stało? Możemy mieć przez to poważne kłopoty. Wzruszam ramionami. – Obchodzi cię, czy się domyślił? – Po części żałuję, że nie zignorowałam próśb Livie i nie wezwałam glin, by zajęli się wujkiem Raymondem i jego „małą wizytą” w jej pokoju. Jednak Livie nie chciała mieć do czynienia z policyjnymi raportami, prawnikami i opieką społeczną, a z pewnością miałybyśmy do czynienia z całymi ich stadami. Być może nawet z lokalnymi gazetami. Żadna z nas tego nie chciała. Miałyśmy dosyć tego wszystkiego po wypadku. Kto wie, co stałoby się z Livie, skoro nie jest pełnoletnia? Pewnie wysłaliby ją do rodziny zastępczej. Nie oddaliby mi jej pod opiekę, ponieważ przez zbyt wielu specjalistów zostałam uznana za „niestabilną”. Zatem razem z Livie dobiłyśmy targu. Ja miałam nie zgłaszać wujka, a ona miała ze mną wyjechać. Ostatnia noc okazała się wymarzona na ucieczkę. Ciotka Darla poszła na całonocne czuwanie, więc po kolacji wrzuciłam wujkowi Raymondowi trzy pokruszone tabletki nasenne do piwa. Nie mogłam uwierzyć, że ten idiota wziął szklankę z napojem, który dla niego przygotowałam i podałam tak słodko. Od dwóch lat, od kiedy dowiedziałam się, że przegrał w karty nasz spadek, powiedziałam do niego nie więcej niż dziesięć słów. Nie domyślił się podstępu. Nim wybiła dziewiętnasta, chrapał na kanapie, co dało nam wystarczającą ilość czasu, by spakować walizki, wyczyścić jego portfel oraz pudełko ciotki Darli ukryte pod zlewem i wsiąść do autobusu. Być może uśpienie go i kradzież pieniędzy były przesadą. A może wujek Raymond nie powinien być obleśnym pedofilem. * * * – Sto dwadzieścia cztery – na głos odczytuję numer budynku. – To tutaj.

To dzieje się naprawdę. Stoimy ramię w ramię na chodniku tuż przed naszym nowym domem: dwupiętrowym blokiem mieszkalnym na Jackson Drive ze ścianami otynkowanymi na biało i małymi okienkami. To przyjaźnie wyglądające miejsce przypomina domki na wybrzeżu, chociaż znajduje się pół godziny drogi od najbliższej plaży. Robię głęboki wdech, niemal udaje mi się poczuć zapach kremu do opalania i wodorostów. Livie przeczesuje swoją ciemną grzywę. – Możesz powtórzyć, gdzie znalazłaś to mieszkanie? – Na www.desperaci-szukajacy-mieszkania.com – żartuję. Po tym, jak tamtej nocy Livie wpadła do mojego pokoju z płaczem, wiedziałam, że musimy wynieść się z Grand Rapids. Od jednej internetowej oferty wynajmu do drugiej, aż w końcu napisałam e-maila do zarządcy budynku, oferując mu czynsz za pół roku z góry w gotówce. Dwa lata nalewania klientom kawy w Starbucksie poszły w cholerę. Ale jest to warte każdej kropli nalanej przeze mnie kawy. Schodami wspinamy się do bramy posesji. – Zdjęcie w ogłoszeniu było świetne – mówię, naciskając klamkę w bramie, ale jest zamknięta. – Dbają o bezpieczeństwo. – Tutaj. – Livie naciska pęknięty, okrągły dzwonek umiejscowiony po prawej. Nie wydaje żadnego dźwięku. Jestem pewna, że jest zepsuty. Próbuję opanować ziewanie, podczas gdy czekamy, aż ktoś przyjdzie. Trzy minuty później przykładam dłonie do ust i już mam zamiar wykrzyknąć nazwisko zarządcy, gdy słyszę, że ktoś nadchodzi. Pojawia się niechlujnie ubrany mężczyzna w średnim wieku, o zniszczonej twarzy. Jego jedno oko znajduje się niżej od drugiego, na czubku głowy jest łysy i mogę przysiąc, że jedno ucho ma większe. Przypomina mi Slotha z filmu z lat osiemdziesiątych, Goonies, który oglądałyśmy z ojcem. Klasyk, jak mawiał tata. Sloth drapie się po wystającym brzuchu i nic nie mówi. Założę się, że jest inteligentny jak jego filmowy bliźniak. – Hej, jestem Kacey Cleary – przedstawiam się. – Szukamy pana Tannera. Przez chwilę mierzy mnie przenikliwym wzrokiem. W duchu cieszę się, że założyłam jeansy zakrywające spory tatuaż, który mam na udzie, w razie gdyby zechciał oceniać mnie po wyglądzie. Następnie spojrzenie przesuwa na Livie i, jak na mój gust, przygląda jej się za długo. – Jesteście siostrami, dziewczyny? – Sugerują to nasze identyczne walizki? – odpowiadam, zanim udaje mi się powstrzymać. Najpierw dostań się za bramę, dopiero później daj znać, jaką jesteś mądralą, Kace. Na szczęście Sloth unosi kąciki ust. – Mówcie mi Tanner. Tędy. Wymieniamy z Livie zszokowane spojrzenia. Sloth jest zarządcą? Przy akompaniamencie skrzypienia i brzęku otwiera nam bramę. Jakby po namyśle odwraca się ku mnie i wyciąga dłoń. Zamieram, patrzę na mięsiste palce, ale nie wyciągam ręki. Dlaczego nie jestem przygotowana? Livie zręcznie doskakuje i z uśmiechem chwyta jego dłoń, a ja cofam się o kilka kroków, żeby nie było złudzeń, bym miała do czynienia z dłonią tego gościa czy czyjąkolwiek dłonią. Livie jest świetna w śpieszeniu mi na ratunek. Jeśli Tanner zauważa ten manewr, to nic nie mówi. Prowadzi nas przez patio, które zarastają zaniedbane krzewy i inne rośliny otaczające zardzewiały grill. – To jest wspólne. – Lekceważąco macha ręką. – Jeśli chcecie grillować, opalać się,

odpoczywać czy cokolwiek, tu jest na to miejsce. Podchodzę do wysokich, sięgających kolan, przesuszonych kwiatów, które rosną wzdłuż granicy posesji i zastanawiam się, jak wielu ludzi uznałoby to miejsce za strefę relaksu. Mogłoby tu być ładnie, gdyby ktoś o to zadbał. – Musi być pełnia czy coś – mruczy Tanner, gdy idziemy za nim w kierunku trzech par bordowych drzwi. Obok każdych znajduje się małe okienko, a każda z trzech podłóg przed nimi jest identyczna. – Tak? Dlaczego? – W tym tygodniu wynająłem drugie mieszkanie przez e-mail. Ta sama sytuacja: desperackie poszukiwania, niezwłoczna przeprowadzka i zapłata gotówką. Dziwne. Myślę, że każdy przed czymś ucieka. Cóż, co można na to odpowiedzieć? Być może Tanner jest mądrzejszy niż jego filmowy bliźniak. – Ten tutaj przyjechał dziś rano. – Wielkim paluchem wskazuje mieszkanie 1D, nim prowadzi nas do drzwi obok, na których jest złota zawieszka 1C. Kiedy szuka właściwego klucza, ogromny pęk grzechocze. – Teraz powiem wam, co mówię wszystkim najemcom. Mam tylko jedną regułę, ale złamcie ją i wylatujecie. Macie zachowywać spokój! Nie śmiećcie, nie urządzajcie dzikich imprez z narkotykami i orgiami... – Przepraszam, ale czy mogę prosić o dookreślenie, co kwalifikuje się w stanie Floryda jako orgia? Trójkąty mogą być? A co, jeśli chodzi tylko o oral, no bo czasami... – wtrącam, zarabiając grymas od Tannera i ostrego kuksańca w łopatkę od Livie. Tanner odchrząka i kontynuuje, jakby mu nie przerwano. – Żadnych kłótni, rodzinnych czy innych. Nie mam cierpliwości do tego rodzaju gówna i wywalę was szybciej, niż będziecie mogły mnie okłamać. Rozumiecie? Kiedy Tanner otwiera drzwi, kiwam głową i gryzę się w język, walcząc z ochotą zanucenia melodii z Familiady. – Samodzielnie posprzątałem i pomalowałem. Nie jest nowe, ale powinno wam wystarczyć. Mieszkanie jest maleńkie i skromnie urządzone. Ma aneks kuchenny z zielono-białymi kafelkami. Białe ściany tylko uwydatniają ohydną kwiecistą, brązowo-pomarańczową kanapę. Ciemnozielony dywan i słaby zapach kulek na mole przywodzi na myśl kiczowaty styl lat siedemdziesiątych. Co ważniejsze, mieszkanie w ogóle nie wygląda jak to na zdjęciu w internecie. A to niespodzianka. Tanner drapie tył swojej siwiejącej głowy. – Wiem, że nie ma tego wiele. Dalej są dwie sypialnie, a między nimi łazienka. W zeszłym roku zamontowałem nową toaletę, więc... – Jego taksujące spojrzenie przeskakuje na mnie. – Jeśli to wszystko... Chce pieniędzy. Uśmiechając się słabo, sięgam do przedniej kieszonki w plecaku i wyciągam grubą kopertę. Kiedy mu płacę, Livie wchodzi głębiej do mieszkania. Tanner przygląda się jej, przygryza wargę, jakby chciał coś powiedzieć. – Wydaje się zbyt młoda, by żyć na własną rękę. Wasi rodzice wiedzą, że tu jesteście? – Rodzice nie żyją. – Wychodzi tak oschle, jak zamierzałam, i to załatwia sprawę. Pilnuj własnych, cholernych spraw, Tanner. Blednie. – Och, przykro mi to słyszeć. Przez chwilę znajdujemy się w niezręcznej sytuacji. Krzyżuję ramiona na piersi, przez co daję do zrozumienia, że nie mam zamiaru ściskać żadnych rąk. Gdy Tanner odwraca się na pięcie

i kieruje w stronę drzwi, wymyka mu się niewielkie westchnienie. On też nie może doczekać się ucieczki ode mnie. Rzuca przez ramię: – Pralnia jest w piwnicy. Sprzątam ją raz w tygodniu, oczekuję, że wszyscy najemcy będą w niej utrzymywać porządek. Gdybyście czegoś potrzebowały, jestem w 3F. Po zostawieniu klucza w zamku znika nam z oczu. Znajduję Livie badającą szafkę w łazience stworzonej dla hobbitów. Próbuję do niej dołączyć, ale w pomieszczeniu nie ma miejsca dla nas obu. – Nowa toaleta. Stary, odrażający prysznic – mamroczę, przesuwając stopą po pęknięciach na wysłużonych płytkach. – Zajmuję ten pokój – oświadcza Livie, przeciskając się obok mnie i kierując do sypialni po prawej. Nie ma w niej nic za wyjątkiem komody i łóżka z brzoskwiniową narzutą. Czarne smugi znaczą pojedyncze okno wychodzące na front budynku. – Jesteś pewna? Jest maleńki. – Nawet nie zaglądając do tego drugiego, wiem, że ten jest mniejszy. Taka właśnie jest Livie. Bezinteresowna. – Tak. W porządku. Lubię, jak jest przytulnie. – Uśmiecha się. Trzeba przyznać, że bardzo się stara. – Jeśli kiedyś będziesz chciała zrobić imprezę, nie będziesz mogła się ruszyć, gdy wejdzie tu naraz trzech facetów. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Livie rzuca we mnie poduszką. – Bardzo zabawne. Moja sypialnia jest podobna, chociaż jest nieco większa, ma podwójne łóżko nakryte brzydkim zielonym kocem z dzianiny. Wzdycham i marszczę nos z powodu rozczarowania. – Przykro mi Livie, ale to miejsce w ogóle nie przypomina tego z ogłoszenia. Cholerny Tanner i jego podkoloryzowane reklamy. – Pochylam głowę. – Zastanawiam się, czy mogłybyśmy go pozwać. Livie prycha. – Nie jest tak źle, Kace. – Teraz tak mówisz, ale jak będziemy wyganiać karaluchy z chlebaka... – Ty będziesz wyganiać? Jestem w szoku. Śmieję się. Tylko kilka rzeczy wciąż potrafi mnie rozbawić. Jedną z nich jest Livie próbująca brzmieć sarkastycznie. Stara się być wyluzowana i otwarta. Kończy, brzmiąc jak jeden z tych spikerów radiowych, którzy z dramatyzmem w głosie przekazują banalną historię o tajemniczym morderstwie. – To miejsce jest do bani, Livie. Przyznaj to. Jednak jesteśmy tutaj i to wszystko, na co w tej chwili możemy sobie pozwolić. Miami jest cholernie kosztowne. Jej dłoń wślizguje się w moją, więc ją ściskam. Potrafię znieść dotyk tylko jej dłoni. To jedyna, jaka nie wydaje mi się martwa. Czasami puszczenie jej sprawia mi trudność. – Mieszkanie jest doskonałe, Kace. Troszkę małe, zielone i śmierdzące kulkami na mole, ale jest blisko do plaży! To wszystko, czego chciałyśmy, prawda? – Livie przeciąga się i pyta: – To co teraz? – Cóż, może na początek po południu pójdziemy zapisać cię do liceum, żeby mózg ci się nie skurczył – mówię, otwierając walizkę, by ją rozpakować. – W końcu kiedyś zarobisz miliardy dolarów na leczeniu raka i będziesz mi wysyłać kasę. – Przekopuję się przez ubrania. – Muszę znaleźć jakąś siłownię. Później pójdziemy sprawdzić, ile puszek mielonki i kremu z kukurydzy zdołamy kupić za wystawianie na rogu przez godzinę mojego spoconego, rozpalonego ciała. – Livie kręci głową. Czasami nie podziela mojego poczucia humoru. Niekiedy zastanawiam się, czy uważa, że mówię serio. Pochylam się, by zdjąć z łóżka pościel. –

I z pewnością musimy posprzątać całe to mieszkanie. * * * Pralnia znajdująca się w piwnicy naszego budynku jest całkowicie inna niż ta w naszym domu. Panele świetlówek ostro oświetlają niebieską betonową podłogę. Kwiatowy zapach w powietrzu ledwie maskuje odór stęchlizny. Pralki mają przynajmniej po piętnaście lat i prawdopodobnie przysporzą naszym ciuchom więcej szkód niż pożytku. Przynajmniej nigdzie nie ma pajęczyn ani kłaczków kurzu. Całą naszą pościel i koce pakuję do dwóch maszyn, przeklinając świat za to, że skazał nas na spanie w używanej pościeli. Za pierwszą wypłatę kupię nowe komplety – postanawiam. Dodaję mieszaninę wybielaczy i płynów do prania, ustawiam program z najwyższą temperaturą, który powinien nazywać się „wygotowanie każdego cholernego żyjątka”, przez co czuję się nieznacznie lepiej. Korzystanie z pralek kosztuje sześć ćwierćdolarówek na każde pranie. Nienawidzę wrzucać kasy w pralni. Wcześniej z Livie zaczepiałyśmy przechodniów w centrum handlowym, by nam rozmienili pieniądze. Kiedy zaczynam wrzucać drobniaki do szczeliny, zdaję sobie sprawę, że mam je dokładnie wyliczone. – Jest jakaś wolna pralka? – odzywa się za mną głęboki, męski głos, zaskakując mnie na tyle, że piszczę i ostatnie trzy ćwierćdolarówki wyrzucam w powietrze. Na szczęście mam doskonały refleks, więc dwie z nich łapię w locie. Wzrokiem śledzę ostatnią, która spada na podłogę i toczy się pod pralkę. Klękam i nurkuję, by ją wydobyć. Jednak jestem zbyt wolna. – Cholera! – Policzkiem dotykam zimnego betonu, kiedy zaglądam pod maszynę w poszukiwaniu błysku metalu. Palce ledwie mieszczą mi się pod... – Na twoim miejscu bym tego nie robił. – Ach tak? – Teraz jestem wkurzona. Kto zakrada się za kobietą do piwnicznej pralni, jeśli nie jest psychopatą lub gwałcicielem? Może jest i tym, i tym. Może powinnam trząść portkami ze strachu. Jednak tak się nie dzieje. Nie łatwo mnie nastraszyć i, szczerze mówiąc, jestem zanadto wkurzona, żeby się bać. Niech no tylko mnie zaatakuje. Przeżyje szok życia. – Dlaczego? – syczę przez zaciśnięte zęby, starając się panować nad sobą. „Macie zachowywać spokój” – ostrzegał Tanner. Bez wątpienia coś we mnie wyczuwał. – Ponieważ jesteśmy w chłodnym, wilgotnym pomieszczeniu pralni w podziemiu budynku w Miami. Wstrętne ośmionogie istoty, tak samo jak te obślizgłe, lubią kryć się w takich miejscach. Cofam się, walcząc z gęsią skórką, występującą na samą myśl wyjęcia ręki z ćwierćdolarówką i dodatkiem w postaci węża. Niewiele rzeczy mnie przeraża, jednak oczy jak paciorki i wijące się ciało jest jedną z nich. – Zabawne, słyszałam, że wstrętne dwunogie istoty też można spotkać w tych miejscach. Nazywają się Świry. Można powiedzieć, że to zaraza. – Pochylam się w krótkich spodenkach, więc musi mieć teraz ładny widok. No dalej, zboku. Ciesz się, bo to wszystko, co dostaniesz. A jeśli poczuję jakikolwiek dotyk, natychmiast poślę cię na kolana. Odpowiada z gardłowym śmiechem: – Dobra riposta. Zatem może wstaniesz z klęczek? – Z powodu jego słów stają mi włosy na karku. Jest coś zdecydowanie erotycznego w jego głosie. Słyszę dźwięk metalu trącego o metal, kiedy dodaje: – Ten Świr ma dodatkową ćwierćdolarówkę. – Cóż, zatem jesteś moim ulubionym rodzajem... – zaczynam mówić, gdy, podpierając się na pralce, podnoszę się, by stanąć z tym dupkiem twarzą w twarz. Oczywiście na maszynie stoi

otwarte opakowanie z płynem do prania. Oczywiście trafiam w nie dłonią. Oczywiście płyn rozlewa się na pralkę i na podłogę. – Cholera! – klnę, ponownie opadając na kolana i patrzę, jak lepki zielony płyn rozlewa się wszędzie. – Tanner mnie wywali. Głos Świra staje się cichy: – Ile warte jest moje milczenie? – słyszę, jak podchodzi. Instynktownie zmieniam pozycję, dokładnie tak, jak nauczyłam się na sesjach sparingowych, by kopniakiem go odepchnąć i sprawić, by wił się z bólu. Po mojej skórze przechodzą ciarki, gdy biała pościel ląduje na podłodze przede mną. Wciągam powietrze przez zęby i cierpliwie czekam, aż Świr podejdzie z lewej i kucnie. Powietrze opuszcza moje płuca z głośnym wydechem, kiedy spoglądam na dwa głębokie dołeczki i najbardziej niebieskie oczy, jakie w życiu widziałam – kobaltowe obwódki z jasnoniebieskimi środkami. Mrużę oczy. Są pośrodku turkusowe? Tak! O mój Boże! Niebieska podłoga, stare pralki, ściany, wszystko wokół mnie znika pod ciężarem jego spojrzenia. Pozbawia mnie ono ochronnej powłoki wiedźmy, wyszarpując ją i zdzierając z mojego ciała, w sekundzie pozostawiając mnie nagą i bezbronną. – Tym możemy to wytrzeć. I tak potrzebowałem płynu do prania – mruczy, a chłopięcy uśmiech rozbawienia maluje mu się na twarzy, gdy ciągnie swoją pościel, by zakryć nią cały rozlany płyn. – Czekaj, nie musisz... – Mój głos niknie, a słabość w nim sprawia, że robi mi się niedobrze. Nagle zdaję sobie sprawę, jak bardzo się pomyliłam, gdy uznałam go za świra. Nie może być psycholem. Jest na to zbyt piękny i zbyt przyjazny. To ja jestem idiotką rozrzucającą monety, a on, by mi pomóc, ściera teraz swoją pościelą płyn z brudnej podłogi! Nie umiem wydobyć z siebie głosu. Nie kiedy gapię się na ręce Nieświra, czując, jak żar wdziera się do mojego podbrzusza. Jego koszula z podwiniętymi rękawami i kilkoma rozpiętymi guzikami ukazuje kawałek pysznie zapowiadającego się ciała. – Zobaczyłaś coś, co cię zainteresowało? – pyta. Ta zaczepka przenosi moje spojrzenie na jego uśmiechniętą twarz. Rumienię się. Niech go szlag! Wydaje się, że w mgnieniu oka potrafi przełączyć się z bycia Dobrym Samarytaninem do bycia Złym Kusicielem. Co gorsza, przyłapał mnie na gapieniu się na jego ciało. Mnie! Na gapieniu się! Codziennie na siłowni otaczają mnie boskie ciała i na mnie nie działają. Jakimś cudem nie jestem odporna na tego faceta. – Właśnie się wprowadziłem. Do 1D. Jestem Trent. – Patrzy na mnie spod niewiarygodnie długich rzęs. Jego potargane złotobrązowe włosy pięknie okalają jego twarz. – Kacey – dukam. Zatem ten gość jest nowym lokatorem, naszym sąsiadem. Mieszka po drugiej stronie ściany mojego salonu! Jej! – Kacey – powtarza. Podoba mi się kształt jego ust, gdy wypowiada moje imię. Wpatruję się w nie i w jego białe zęby, a w moją twarz uderza trzecia fala gorąca. Cholera! Kacey Cleary nie rumieni się dla nikogo! – Chciałbym podać ci rękę, Kacey, ale... – mówi Trent z cwaniackim uśmieszkiem, unosząc w górę dłonie całe umazane płynem. No i proszę. Już po wszystkim. Pomysł, że miałabym dotknąć jego dłoni, działa jak kubeł zimnej wody, niszcząc dotychczasowe oczarowanie tym całym Trentem, wrzucając mnie na powrót do rzeczywistości. Znów mogę jasno myśleć. Biorąc głęboki wdech, walczę, by reaktywować swoją ochronę, jako barierę przeciwko tej boskiej istocie, by ukrócić jakiekolwiek reakcje na niego, bym żyła

własnym życiem i trzymała się z dala od niego. Tak będzie lepiej. I właśnie o to chodzi, Kacey. O reakcję. O dziwną, nietypową reakcję na tego gościa. Wyśmienicie apetycznego gościa, jednak przecież nie chcesz tak naprawdę się w nic wplątywać. – Dzięki za ćwierćdolarówkę – mówię chłodno, wstaję i wciskam monetę w szczelinę pralki. Włączam maszynę. – Przynajmniej tyle mogę zrobić w rewanżu za przestraszenie cię. – Wstaje i wkłada pościel do pralki za mną. – Jeśli Tanner będzie coś o tym wspominał, powiem mu, że to moja wina. I tak częściowo stało się to przeze mnie. – Częściowo? Śmieje się i kręci głową. Stoimy blisko siebie, tak blisko, że nasze ramiona niemal się stykają. To zbyt blisko. Stawiam kilka kroków w tył, by zdobyć dla siebie nieco przestrzeni. Kończę, wpatrując się w jego plecy, podziwiając, jak niebieska krata koszuli układa się na szerokich ramionach i jak granatowe jeansy doskonale eksponują jego tyłek. Przerywa to, co robi, by zerknąć przez ramię, i jego palące spojrzenie krzyżuje się z moim, sprawiając, że pragnę zrobić coś z nim, dla niego, jemu. Bezwstydnie mierzy mnie z góry na dół. Ten facet jest pełen sprzeczności. W jednej chwili słodki, w drugiej nachalny. Rozsadzająca umysł seksowna sprzeczność. W głowie włącza mi się syrena alarmowa. Obiecałam Livie, że skończę z przypadkowym seksem. I skończyłam. Przez dwa lata nie miałam nikogo. A teraz proszę, oto zaczynam pierwszy dzień naszego nowego życia i jestem gotowa wskoczyć na tego faceta na pralce. Nagle czuję się nieswojo. Oddychaj, Kacey – słyszę w głowie głos mamy. Licz do dziesięciu, Kacey. Dziesięć płytkich oddechów. Jak zwykle jej rady nie pomagają, ponieważ nie widzę w nich sensu. Wszystko, co ma teraz sens, to ucieczka od tej dwunożnej pułapki. Natychmiastowa ucieczka. Przesuwam się w stronę drzwi. Nie chcę tych myśli. Nie potrzebuję ich. – A ty, gdzie...? Biegnę schodami w górę, nim Trent kończy zdanie. Zatrzymuję się dopiero na piętrze i próbuję złapać oddech. Opieram się o ścianę, zamykam oczy, witając wracającą powłokę ochronną, która nasuwa mi się na skórę i z powrotem przejmuje kontrolę nad moim ciałem.

ROZDZIAŁ DRUGI Świszczący dźwięk... Jasne światła... Krew... Woda zalewa mi głowę. Tonę. – Obudź się, Kacey! – Głos Livie wyciąga mnie z duszącego mroku i wrzuca z powrotem do sypialni. Jest trzecia nad ranem, a ja jestem mokra od potu. – Dzięki, Livie. – Dla ciebie wszystko – odpowiada cicho i kładzie się obok. Livie przywykła do moich koszmarów. Rzadko zdarza mi się przespać całą noc. Czasami sama się budzę. Niekiedy tak mocno łapię oddech, że Livie musi wylać mi na głowę szklankę zimnej wody, bym zdołała się obudzić. Dziś nie musiała posuwać się do tego. Dzisiaj jest dobra noc. Leżę cicho i nieruchomo, aż słyszę, że zaczyna powoli, rytmicznie oddychać. Dziękuję Bogu, że jej też mi nie zabrał. Zabrał wszystkich innych, ale zostawił Livie. Lubię myśleć, że tamtego wieczoru zesłał na nią grypę, by uchronić ją przez podróżą samochodem na mój mecz rugby. Uratowały ją zapchane płuca i katar. Bóg oszczędził mi jeden promyk światła. * * * Wstaję wcześniej, by pożegnać się z Livie, ponieważ to jej pierwszy dzień w nowym liceum. – Masz wszystkie dokumenty? – pytam. Podpisałam papiery jako jej prawny opiekun i kazałam powoływać się na nie, jeśli ktokolwiek zapyta. – Jeśli są cokolwiek warte... – Po prostu trzymaj się historii, Livie, a wszystko pójdzie sprawnie. – Szczerze mówiąc, nieco się martwię. Liczenie na to, że Livie skłamie, jest jak stawianie na to, że domek z kart przetrzyma wichurę. To niemożliwe. Livie nie potrafiłaby skłamać, nawet gdyby zależało od tego jej życie. Co tak jakby ma miejsce w tym przypadku. Patrzę, jak kończy płatki Cheerios, łapie plecak i kilkanaście razy zakłada włosy za ucho. To jedno z jej natręctw. Mówi o tym, że Livie panikuje. – Tylko pomyśl, Livie, możesz być, kim zechcesz. – Pocieszająco głaszczę ją po ramieniu, kiedy idzie do drzwi. Pamiętam, że poczułam niewielką ulgę, gdy przeprowadziłyśmy się do ciotki Darli i wujka Raymonda, ponieważ poszłam do nowej szkoły i poznałam nowych ludzi, którzy nic o mnie nie wiedzieli. Byłam na tyle głupia, by wierzyć, że przerwa w dostrzeganiu współczucia w ludzkich oczach będzie trwała. Jednak w małych miasteczkach wieści prędko się rozchodzą i szybko skończyłam jedząc obiady w szkolnej łazience lub w ogóle nie chodząc na zajęcia, aby uniknąć szeptania za plecami. Jednakże teraz jesteśmy bardzo daleko od Michigan. Naprawę mamy szansę zacząć od nowa. Livie zatrzymuje się i odwraca, by spojrzeć na mnie pustym wzrokiem. – Jestem Olivia Cleary, nie staram się być kimś innym. – Wiem. Chodziło mi tylko o to, że nikt nie zna naszej przeszłości. – Przyjazd tutaj był

kolejnym punktem w naszych negocjacjach. Postawiłam warunek, że nie będziemy dzielić się z nikim naszą przeszłością. – Przeszłość nie stanowi o tym, kim jesteśmy. Ja to ja, ty to ty i właśnie tym musimy być – przypomina mi Livie. Wychodzi, a ja dokładnie wiem, co sobie myśli. Już nie jestem Kacey Cleary. Jestem pustą skorupą, która ma niewyparzoną gębę i nic nie czuje. Jestem podróbką Kacey. * * * Kiedy szukałam nowego mieszkania, chciałam znaleźć nie tylko przyzwoite liceum dla Livie, ale i dobrą siłownię dla siebie. Nie taką, w której chude jak szczapy laski lansują się w swoich nowych ciuszkach i przystają w pobliżu wagi pogadać przez telefon. Potrzebowałam siłowni, w której można walczyć. Tak właśnie znalazłam The Breaking Point. The Breaking Point jest takiej samej wielkości jak siłownia O’Malleys w Michigan, więc gdy wchodzę do środka, natychmiast czuję się jak w domu. Jest tu słabe oświetlenie, ring, a kilkanaście worków w różnych rozmiarach zwisa z krokwi. Powietrze przesycone jest znajomym zapachem potu i agresji – wynik stosunku klientów płci męskiej i żeńskiej równy pięćdziesiąt do jednego. Wchodzę do głównej sali, oddychając głęboko, witając poczucie bezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą znajomy zapach. Trzy lata temu, gdy po długotrwałej hospitalizacji wypuszczono mnie ze szpitala – po intensywnej rehabilitacji, mającej na celu wzmocnić prawą stronę mojego ciała, która ucierpiała w wypadku – zaczęłam uczęszczać na siłownię. Każdego dnia spędzałam tam wiele godzin, podnosiłam ciężary, robiłam cardio, wszystkie rzeczy, które mogły wzmocnić moją pogruchotaną stronę ciała, ale żadne ćwiczenie nie było w stanie pomóc mojej strzaskanej duszy. Pewnego dnia zaczepił mnie mięśniak imieniem Jeff, mający więcej tatuaży i kolczyków niż niejedna leciwa gwiazda rocka. „Bardzo intensywnie trenujesz” – powiedział. Tylko przytaknęłam, niezainteresowana dalszym ciągiem tej konwersacji, póki nie wręczył mi wizytówki. „Odwiedziłaś kiedyś siłownię O’Malleys na końcu ulicy? Wieczorami uczę tam kick-boxingu”, Najwyraźniej mam talent. Szybko stałam się jego wzorową uczennicą, prawdopodobnie dlatego, że trenowałam bez przerwy siedem dni w tygodniu. Okazało się to idealnym mechanizmem radzenia sobie ze stresem. Z każdym kopnięciem i z każdym uderzeniem jestem w stanie przetransformować gniew, frustrację i poczucie krzywdy w jeden potężny cios. Wszystkie emocje nad pogrzebaniem, których ciężko pracowałam, mogę wyrzucić z siebie na siłowni i to nie w destruktywny sposób. Na szczęście The Breaking Point nie jest drogi i można płacić co miesiąc bez żadnych długoterminowych umów. Akurat mam na zapłacenie miesięcznego karnetu. Wiem, że raczej powinnam wydać to na jedzenie, ale brak treningu nie wchodzi w grę. Dla społeczeństwa lepiej, jeśli ćwiczę. Kiedy już opłaciłam wejście i pokazano mi, co gdzie jest, przebieram się i dopadam wolny worek. W tym momencie czuję na sobie ciekawskie spojrzenia. „Kim jest ta Ruda? Czy wie, co to za siłownia?”. Wszyscy zastanawiają się, czy potrafię wyprowadzić choć gówno warty cios. Prawdopodobnie już obstawiają, który pierwszy zaliczy mnie pod prysznicem. Niech tylko spróbują. Ignoruję ich uwagę, głupie komentarze i szepty, rozciągam mięśnie, obawiając się ich nadwerężyć po trzydniowej przerwie w ćwiczeniach. I uśmiecham się. Zarozumiałe z nich

dupki. Biorę kilka oddechów, by ukoić nerwy, skupiam się na worku, który łaskawie, bez protestu pochłonie cały mój ból, moje cierpienie i nienawiść. Wtedy je uwalniam. * * * Słońce nawet jeszcze nie wstało, a w moim pokoju rozbrzmiewa lamerski kawałek heavymetalowy dla podstarzałych typów. Budzik wskazuje szóstą rano. Jasne, zgodnie z planem. To trzeci dzień, kiedy ktoś z sąsiedztwa budzi mnie tak wystrzałowo. – Zachowajcie spokój – mamroczę słowa Tannera, gdy naciągam sobie kołdrę na głowę. Najwyraźniej zachowanie spokoju oznacza, że nie można dobijać się do drzwi sąsiada i rozbić mu sprzętu grającego o ścianę. Ale nie oznacza, że nie mogę się zemścić. Łapię iPoda – to jedna z niewielu rzeczy oprócz ubrań, które spakowałyśmy – i przewijam listę odtwarzania. No i jest. Hannah Montana. Moja przyjaciółka Jenny rok przed wypadkiem wgrała mi ten cały młodzieżowy syf dla żartu. Wygląda na to, że w końcu się przyda. Odpycham na bok ból, który idzie w parze ze wspomnieniami związanymi z tymi piosenkami, kiedy wciskam guzik play i podkręcam głośność do maksimum. Zniekształcony dźwięk odbija się od ścian niewielkiej przestrzeni mojej sypialni. Prawdopodobnie wysadzę głośniczki, ale jest to tego warte. I tańczę. Jak wariatka skaczę po pokoju, wymachując rękami, licząc na to, że tamta osoba nie lubi Hannah Montany tak samo jak ja. – Co robisz?! – krzyczy Livie, wychylając się zza drzwi w pomiętej piżamie i potarganych włosach. Podbiega do iPoda, by go ściszyć. – Tylko daję nauczkę sąsiadowi. Tak jakby jest dupkiem. Livie marszczy brwi. – Spotkałaś go? Skąd wiesz, że to facet? – Bo żadna laska nie puszcza tak gównianej muzyki o szóstej rano, Livie. – Och. U mnie chyba nie słychać. – Ze zmarszczonym czołem uważnie studiuje ścianę graniczną. – To okropne. Unoszę brew. – Myślisz? Szczególnie, że wczoraj pracowałam do jedenastej w nocy! Zaczęłam pierwszy dzień pracy w najbliższym Starbucksie. Byli zdesperowani, a ja miałam list polecający dzięki uprzejmości poprzedniego kierownika, dwudziestoczteroletniego maminsynka imieniem Jake, zakochanego w niesamowitym rudzielcu. Byłam na tyle sprytna, by być dla niego miła. Opłaciło się. Po chwili Livie wzrusza ramionami i krzyczy: – Impreza! – I daje głośniej. We dwie skaczemy po pokoju, chichocząc, aż słyszymy walenie w drzwi. Z twarzy Livie odpływa kolor. Taka właśnie jest – może warczeć, ale nie ugryzie. A ja? Ja się tym nie przejmuję. Zakładam znoszony, fioletowy szlafrok i z dumą idę do drzwi. Zobaczmy, co ten gość ma do powiedzenia. Już trzymam rękę na klamce, by otworzyć drzwi, kiedy Livie szepcze szorstko: – Czekaj! Zatem nie otwieram, tylko obracam się i widzę Livie grożącą palcem wskazującym, jak zwykła robić mama, gdy szykowała się do karcenia.

– Pamiętaj, że obiecałaś! Taka była umowa. Zaczynamy od nowa, prawda? Nowe życie? Nowa Kacey? – Tak, no i co z tego? – No i czy możesz postarać się nie być królową lodu? Może spróbujesz być bardziej jak Poprzednia Kacey? Wiesz, ta, która nie budowała murów przed każdym, kto chciał się zbliżyć? Kto wie, może mogłybyśmy mieć tu przyjaciół? Tylko spróbuj. – Chcesz się przyjaźnić ze starszym mężczyzną, Livie? Jeśli o to chodzi, mogłyśmy zostać w domu – mówię chłodno. Ale jej słowa wbijają się prosto w moje serce niczym długa igła. Gdyby to były słowa kogoś innego, ześlizgnęłyby się po mojej grubej barierze ochronnej. Problemem jest to, że nie wiem, kim była Poprzednia Kacey. Nie pamiętam jej. Słyszałam, że jej tęczówki błyszczały, kiedy się śmiała, że grana przez nią na pianinie interpretacja Stairway to Heaven powodowała płacz u jej ojca. Miała hordy przyjaciół i wymykała się, kiedy tylko mogła, by się całować, ściskać i trzymać za ręce z chłopakiem. Poprzednia Kacey umarła cztery lata temu, a wszystko, co po niej pozostało, to wrak. Wrak, który spędził rok na rehabilitacji, by naprawić zrujnowane ciało tylko po to, aby został wypuszczony ze strzaskaną duszą. Wrak, którego stopnie zjechały do najniższych w klasie. Który na rok wsiąknął w świat prochów i alkoholu, by jakoś sobie poradzić. Powypadkowa Kacey nie płacze, nie uroniła ani jednej łzy. Nie jestem pewna, czy wie, jak się to robi. Nie otwiera się, nie potrafi znieść dotyku dłoni, ponieważ przypomina jej o śmierci. Nie dopuszcza nikogo do siebie, ponieważ idzie za tym ból. Widok fortepianu wprowadza ją w stan odrętwienia. Jej jedyną pociechą jest walenie w wielki worek wypełniony piaskiem, aż ma zaczerwienione kostki, bolące nogi, a ciało – które trzyma się w kupie przy pomocy niezliczonych metalowych prętów i śrub – czuje się, jakby miało się rozpaść. Dobrze znam Powypadkową Kacey. Myślę, że utknęłam z nią na dobre i na złe. Jednak Livie pamięta Poprzednią Kacey i to dla Livie będę się starać. Unoszę kąciki ust, by uformować uśmiech. Czuję się niezręcznie i obco, a sądząc po minie Livie, wyglądam nieco groźnie. – Dobrze. – Odwracam się, by złapać za klamkę. – Czekaj! – Boże, Livie! Co znowu? – wzdycham z irytacją. – Trzymaj. – Podaje mi różowy, nakrapiany czarnymi kropkami parasol. – To może być seryjny morderca. Teraz odchylam głowę i się śmieję. To taki dziwny, rzadki dźwięk, ponieważ nie robię tego często, ale teraz jest prawdziwy. – A co mam z tym zrobić? Szturchnąć go? Livie wzrusza ramionami. – Lepiej szturchnąć, niż sprać na kwaśne jabłko, jak miałaś w planie. – Dobra, już dobra, zobaczymy, z czym tu mamy do czynienia. – Pochylam się do okienka przy drzwiach, odsuwam firankę i wypatruję siwiejącego pana w za małym podkoszulku i czarnych skarpetkach. Maleńka iskierka rozpala się we mnie na myśl, że może to Trent z pralni. Te pełne żaru oczy od paru dni bez zaproszenia nawiedzają moje myśli i ciężko mi je wyprosić, gdy już tam są. Złapałam się nawet na tym, że gapię się w ścianę oddzielającą nasze mieszkania, zastanawiając się, co tam robi. Jednak muzyka pochodzi z drugiej strony mieszkania, więc to nie może być on. Zamiast niego przed naszymi drzwiami dostrzegam kołyszący się złoty kucyk. – Poważnie? – prycham, odblokowując zamek.

Za drzwiami stoi Barbie. To nie żart. Prawdziwa, wysoka na metr siedemdziesiąt pięć, opalona, blond seksbomba z wydatnymi ustami i gigantycznymi, niebieskimi oczami. Brakuje mi słów, gdy widzę niewielkie spodenki i to, jak zniekształca się logo Playboya na jej bokserce. One nie mogą być prawdziwe. Są wielkości balonów. Z transu wyrywa mnie głos, w którym słychać lekkie zaciąganie. – Cześć, jestem Nora Matthews, mieszkam obok. Wszyscy nazywają mnie Storm. Storm? „Burza” z sąsiedztwa z przyczepionymi na klatce piersiowej balonami? Słyszę chrząknięcie i orientuję się, że nadal się na nie gapię. Szybko odrywam wzrok i kieruję spojrzenie ku jej twarzy. – W porządku. Chirurg za darmo dodał kilka centymetrów, kiedy spałam – żartuje z nerwowym chichotem, powodując tym samym, że Livie zaczyna kaszleć z zaszokowania. Oto nasza nowa sąsiadka Nora, znana także jako Storm, z wielkimi cyckami. Zastanawiam się, czy Tanner pouczył ją o zachowaniu spokoju i zakazie orgii, gdy wręczał jej klucze. Wyciąga opaloną rękę, a ja natychmiast się spinam, walcząc, by moja negatywna reakcja nie była widoczna. To właśnie dlatego nienawidzę poznawania ludzi. Czy w dzisiejszych czasach nie moglibyśmy po prostu do siebie machać i dawać sobie spokój? Kruczoczarna głowa wyłania się zza mnie, gdy Livie przeciska się, by uściskać wyciągniętą dłoń Storm. – Cześć, jestem Livie. – W duchu dziękuję siostrze za kolejny ratunek. – To moja siostra Kacey. Jesteśmy nowe w Miami. Storm obdarowuje Livie pięknym uśmiechem i zwraca się do mnie. – Słuchajcie, przepraszam za muzykę. – Zaraz pewnie powie, że to ja zaczęłam. – Nie miałam pojęcia, że ktoś się wprowadził obok. Pracuję na nocki i moja pięcioletnia córka budzi mnie wcześnie rano. Tylko przy tej muzyce mogę pozostać na nogach. Dopiero teraz zauważam, że ma przekrwione oczy. Kłuje mnie poczucie winy z powodu dziecka. Cholera. Nienawidzę poczucia winy, zwłaszcza gdy chodzi o nieznajomych. Livie odchrząkuje i obdarowuje mnie spojrzeniem przypominającym, że mam nie być wiedźmą. – Nic się nie stało. Może mogłoby być trochę ciszej? Albo coś z lat osiemdziesiątych? – sugeruję. – Tata puszczał mi AC/DC. Wiem, że to, co grałam nie jest fajne. – Uśmiecha się. – Wyciągnę wnioski, tylko proszę, wszystko, byle nie Hannah Montana! – Wyciąga ręce w górę w geście poddania się, przez co Livie chichocze. – Mamusiu! – Pojawia się malutka wersja Storm w piżamie w paski, chowa się za długimi, zgrabnymi nogami matki, przygląda się nam i ssie kciuk. Jest najpiękniejszą dziewczyneczką, jaką kiedykolwiek widziałam. – To są nasze nowe sąsiadki, Kacey i Livie. A to jest Mia – przedstawia nas Storm, dłonią głaszcząc ciemnoblond loczki na główce córeczki. – Hej – mówi Livie tonem zarezerwowanym dla małych dzieci. – Miło nam cię poznać. Bez względu na to, jakim stałam się wrakiem, małe dzieci potrafią tymczasowo stopić lodową czapę pokrywającą moje serce. Dzieci i okrąglutkie szczeniaczki. – Cześć, Mia – witam się miękko. Mia cofa się, niepewna, co ma zrobić, i patrzy na Storm. – Jest nieśmiała w stosunku do nieznajomych – przeprasza Storm, po czym patrzy w dół na Mię. – W porządku. Może te dziewczyny staną się twoimi nowymi przyjaciółkami. Słowo „przyjaciółki” wystarcza. Mia wychodzi zza nóg matki i idzie w głąb naszego

mieszkania, ciągnąc za sobą wyblakły żółty kocyk z polaru. W pierwszym momencie rozgląda się po mieszkaniu, jakby poszukiwała wskazówek, jakie są jej nowe przyjaciółki. Gdy w końcu jej spojrzenie ląduje na Livie, już się od niej nie odkleja. Livie przyklęka, by być z Mią twarzą w twarz, a na jej ustach maluje się szeroki uśmiech. – Jestem Livie. Mia unosi swój kocyk z bardzo poważną miną. – To Pan Magoo. Jest moim przyjacielem. – Kiedy się odzywa, widzę wielką szparę, bo brakuje jej dwóch przednich zębów. Jest przez to jeszcze słodsza. – Miło mi cię poznać, Panie Magoo. – Livie ściska materiał między kciukiem a palcem wskazującym, imitując uścisk dłoni. Najwyraźniej Livie pozytywnie przeszła test Pana Magoo, bo Mia łapie ją za rękę i ciągnie do drzwi. – Chodź, poznasz innych moich przyjaciół. – Obie znikają w mieszkaniu Storm, zostawiając mnie sam na sam z jego właścicielką. – Nie pochodzicie z tej części Stanów. – To stwierdzenie, nie pytanie. Mam nadzieję, że tak to zostawi. – Od dawna tu jesteście? – Taksujące spojrzenie Storm, podobnie jak poprzednio jej córka omiata nasz skromny salon, w końcu spoczywa na wiszącym na ścianie zdjęciu, na którym jesteśmy z rodzicami. Livie zabrała je ze sobą, gdy uciekałyśmy. W duchu złoszczę się na Livie, że zawiesiła to zdjęcie, by wszyscy mogli je widzieć i zadawać pytania, nawet jeśli nie mają do tego prawa. Tylko kilka razy Livie koniecznie musiała postawić na swoim. To jedna z takich sytuacji. Jeżeli ode mnie by to zależało, zdjęcie znajdowałoby się w pokoju Livie, gdzie mogłabym od czasu do czasu na nie zerkać. Po prostu ciężko mi patrzeć na ich twarze. – Zaledwie od kilku dni. Czyż nie ma tu domowej atmosfery? Usta Storm wykrzywiają się w uśmieszek z powodu mojej próby błyśnięcia humorem. Razem z Livie przegrzebałyśmy miejscowy sklep Dollarama, gdzie wszystko jest po trzy dolary lub mniej, i zaopatrzyłyśmy się w artykuły pierwszej potrzeby. Poza tymi kilkoma rzeczami i rodzinnym zdjęciem, w mieszkaniu zamieniłyśmy tylko zapach kulek na mole na zapach wybielacza. Storm kiwa głową i krzyżuje ręce na piersiach, jakby chroniła się przed chłodem. Jednak nie jest zimno. W Miami jest gorąco nawet o szóstej rano. – Musi na razie wystarczyć, co? Nie możemy prosić o nic więcej – mówi cicho. Jakoś wydaje mi się, że mówi o czymś innym niż tylko mieszkanie. Zza ściany dochodzi pisk zadowolenia, więc Storm się śmieje. – Twoja siostra dobrze radzi sobie z dziećmi. – Tak, Livie ma w sobie jakiś niezwykły magnetyzm, jeśli chodzi o dzieci. Żaden dzieciak nie umie jej się oprzeć. W domu często była wolontariuszką w przedszkolu. Jestem pewna, że dorobi się przynajmniej dwunastki własnych. – Pochylam się i symuluję szept, przysłaniając ręką usta. – Czekaj, aż dowie się, co będzie musiała robić z chłopakami, by to się stało. Storm chichocze. – Jestem pewna, że nie potrwa to długo. Jest powalająca. Ile ma lat? – Piętnaście. Kobieta powoli kiwa głową. – A ty? Studiujesz? – Ja? – wzdycham ciężko, walcząc z chęcią, by nie odpowiadać. Zadaje dużo osobistych pytań. W głowie słyszę, jak Livie mówi: „Spróbuj...”. – Nie, ja pracuję. Na szkołę przyjdzie czas. Może za rok czy dwa. – Albo dziesięć.

Z pewnością dopilnuję, by najpierw Livie ustawiła się w życiu. To ona ma przed sobą świetlaną przyszłość. Następuje długa chwila milczenia, gdy obie jesteśmy pogrążone w myślach. – Musi na razie wystarczyć, co? – powtarzam jej wcześniejsze słowa i widzę w niebieskich oczach zrozumienie, słabo skrywające jej własne, ciemne zakamarki życia.

ETAP DRUGI ZAPRZECZENIE

ROZDZIAŁ TRZECI Na wpół śpiąco wchodzę do kuchni, w której przy stoliku znajduję Mię i Livie grające w karty w Idź na ryby. – Dzień dobry! – woła Livie. – Dzień dobry! – naśladuje ją Mia. – Jest coś koło ósmej – mamroczę, sięgając do lodówki po karton taniego soku pomarańczowego, na który wczoraj się szarpnęłyśmy. – Jak było w pracy? – pyta Livie. Biorę duży łyk bezpośrednio z kartonu. – Do dupy. Słyszę ostry syk i odwracam się, by spostrzec paluszek Mii skierowany w moją stronę. – Kacey powiedziała brzydkie słowo – szepcze. Kulę się, gdy dostrzegam oburzenie w spojrzeniu Livie. – Czasem może mi się wyrwać, dobrze? – Szukam sposobu, by się usprawiedliwić. Kiedy Mia jest w pobliżu, muszę uważać na słowa. Mia przechyla główkę na bok, jakby rozważając moją logikę. Następnie, jak każdy pięciolatek, który potrafi skupić uwagę tylko przez chwilę, szybko zapomina o moim haniebnym wykroczeniu. Uśmiecha się i ogłasza: – Idziecie na brunch. Nie śniadanie ani nie lunch. Pytająco patrzę na Livie. – Idziemy? Livie marszczy czoło, wstaje i podchodzi do mnie. – Obiecałaś spróbować – przypomina szeptem, żeby Mia nie słyszała. – Obiecałam, że będę miła, a nie, że będę wymieniała się z sąsiadkami przepisami na muffiki – odpowiadam, mocno starając się zachować spokój. Livie przewraca oczami. – Przestań dramatyzować. Storm jest spoko. Myślę, że polubiłabyś ją, gdybyś jej nie unikała. Tak jak innych żywych stworzeń. – Chciałabym ci przypomnieć, że w tym tygodniu byłam miła, kiedy serwowałam kilka tysięcy kubków z kawą tym żywym stworzeniom. I tym wątpliwie żywym też. Livie patrzy na mnie, trzymając skrzyżowane ramiona na piersi, ale nic nie mówi. – Nie unikam ludzi. – A właśnie, że unikam. Wszystkich, w tym Barbie. I Dołeczków zza ściany. Jego na bank. Jestem pewna, że kilka razy, gdy wracałam nocą do domu, dostrzegłam jego szczupłą sylwetkę, kiedy wyglądał przez okno, ale pochyliłam głowę i szybko przeszłam obok. Na myśl o ponownym spotkaniu z nim twarzą w twarz skręca mnie w środku. – Naprawdę? Storm uważa inaczej. Kiedyś chciała z tobą pogadać, a ty wpadłaś do mieszkania jak błyskawica i nawet nie zdążyła się przywitać. Udaję, że nagle jestem całkowicie pochłonięta piciem soku, by odsunąć moment konfrontacji. Przyłapana. Rzeczywiście uciekłam przed nią. Słyszałam, jak otwiera drzwi i jak woła: „Cześć, Kacey”, więc pośpieszyłam do siebie i zatrzasnęłam drzwi. – Bo jestem jak błyskawica. Dziewczyna Błyskawica brzmi fajnie – mówię. Livie przygląda się, jak badam skromną zawartość naszej lodówki i w tym idealnym momencie zaczyna mi burczeć w brzuchu. Umówiłyśmy się, że będziemy wydawać tak mało,

jak tylko można, póki do banku nie wpłyną pieniądze z kilku moich wypłat. Zatem żyjemy już ponad tydzień na podróbkach płatków śniadaniowych i makaronie z sosem bolońskim. Czuję się przez to osłabiona, zwłaszcza że do funkcjonowania potrzebuję znacznie więcej kalorii niż przeciętna dwudziestolatka. Myślę, że Storm za chęć nakarmienia nas zarabia pięć gwiazdek akonto potencjalnej przyjaźni. Przeciągam językiem po przednich zębach. – Dobra. Twarz Livie rozjaśnia się. – Czy to znaczy „tak”? Nonszalancko wzruszam ramionami. Wewnątrz mnie rośnie panika. Livie za bardzo przywiązuje się do tych ludzi. Przywiązanie jest złe. Przywiązanie prowadzi do cierpienia. Krzywię się. – O ile nie zrobi makaronu. Livie chichocze i wiem, że jest w tym coś więcej niż reakcja na mój kulawy żart. Wie, że się staram i to ją uszczęśliwia. Zmieniam temat. – A tak przy okazji, jak tam nowa szkoła? – Przez cały tydzień harowałam na popołudniowej zmianie, więc nie miałyśmy okazji pogadać, poza wymianą liścików zostawianych na kuchennym blacie. – Och... w porządku. – Livie blednie, jakby zobaczyła ducha. Sięga do plecaka, jednocześnie zerkając, czy Mia nadal jest zajęta grą w karty przy stole. – W szkole sprawdziłam e-mail – wyjaśnia, gdy podaje mi kawałek papieru. Spinam się. Wiedziałam, że to nastąpi. Najdroższa Olivio, zakładam, że to siostra namówiła Cię do ucieczki. Nie jestem w stanie pojąć powodów, ale mam nadzieję, że jesteście bezpieczne. Proszę, odpowiedz mi, daj znać, gdzie jesteście. Przyjadę po Ciebie i zabiorę do domu, gdzie rodzice chcieliby, żebyś była. To by ich radowało. Nie jestem na Ciebie zła. Jesteś owcą sprowadzoną na manowce przez wilka. Proszę, pozwól mi zabrać Cię do domu. Wujek i ja bardzo za Tobą tęsknimy. Kochająca Ciocia Darla Żar niczym wulkan eksploduje w moim wnętrzu i krew zaczyna gotować mi się w żyłach. I to nie z powodu komentarza o wilku. Mam to gdzieś. Nazywała mnie gorzej. Wkurza mnie, że używa naszych rodziców, by wywołać poczucie winy, dobrze wiedząc, że to zaboli Livie. – Nie odpowiedziałaś, prawda? Livie z powagą kręci głową. – To dobrze – syczę przez zaciśnięte zęby, zgniatając kartkę w zbitą kulkę. – Skasuj konto. Załóż nowe. Nigdy jej nie odpowiadaj. Nawet raz, Livie. – Dobrze, Kacey. – Mówię poważnie! – słyszę, jak Mia wzdycha, więc łagodzę ton głosu. – Nie potrzebujemy ich w naszym życiu. Następuje chwila ciszy. – Ona nie jest zła. Chce dobrze – mówi miękko Livie. – Nie ułatwiałaś jej życia. Przełykam rywalizującą z gniewem gulę poczucia winy formującą mi się w gardle.