Dotyk
Jus Accardo
Nad brzegiem strumienia, z pochyłego zbocza pod nogi lub-
iącej ryzyko siedemnastolatki stacza się dziwny chłopak.
Dziewczyna, Deznee Cross, korzysta z okazji, żeby wkurzyć
ojca, i zaprasza tajemniczego przystojniaka o niebieskich
oczach do swojego domu.
Tylko że z Kale’em jest coś nie tak. Idzie pod prysznic w jej
butach, przejawia nadmierną fascynację płytami DVD oraz
wazonami i sprawia wrażenie, jakby swoim dotknięciem mi-
ał zamienić Deznee w pył. Kiedy wraca ojciec, grozi chło-
pakowi pistoletem i okazuje się, że zna go lepiej, niż powini-
en. Deznee uświadamia sobie, że nie wie jeszcze wielu
rzeczy – ani o Kale’u, ani o „firmie prawniczej” jej ojca.
Kale przez całe życie był więziony przez Denazen Corpora-
tion, organizację zajmującą się kolekcjonowaniem „specjal-
nych” dzieci, które nazywa Szóstkami. Wykorzystuje je do
działań przestępczych. A Kale zabija… dotykiem. Wspólnie z
Deznee przyłącza się do grupy Szóstek zamierzającej zn-
iszczyć Denazen, zanim zostaną uwięzieni przez organiza-
cję. Tymczasem ojciec Deznee odkrywa największą
tajemnicę, którą jego córka przez całe życie dla własnego
bezpieczeństwa ukrywała.
Aby ta tajemnica nie wyszła na jaw, Kale gotów jest zabić.
Książka pełna emocji i młodzieńczej świeżości. Zupełnie jak
jej bohaterka. Dotyk działa z siłą prawego sierpowego.
Pełen akcji debiut Jus Accardo z całą pewnością przysporzy
jej wielu fanów. - I. Scott
Jus Acardo pisze paranormalne romanse dla młodzieży, a
także powieści z gatunku urban fantasy. Urodzona w Now-
ym Jorku mieszka w jakiejś głuszy z mężem, trzema psami,
a czasami także zaprzyjaźnionym niedźwiedziem Oswaldem.
Kiedy nie pisze, pracuje jako wolontariuszka w pobliskim
schronisku dla zwierząt albo oddaje się pasji kulinarnej. Po
przyjęciu do Amerykańskiego Instytutu Kulinarnego odsun-
ęła pisanie na bok i nie żałuje swej decyzji. Uważa, że ma
najfajniejszą pracę na świecie: objada się za kasę.
3/994
Accardo Jus
Denazen
Dotyk
1
Nie widziałam ich, ale mimo to wiedziałam,
że czekają na
dole. Gnojki żądne krwi. Na pewno modlili
się, aby coś się nie
powiodło.
- Jak myślisz? Ze cztery i pół metra?
- Na luzie - powiedział Brandt. Chwycił mnie
za rękę, bo
silniej powiał wiatr. Gdy już stałam na desce,
wypił resztkę piwa.
Wyjrzeliśmy razem za dach szopy. Pod nami
w najlepsze
trwała impreza. Piętnastka naszych na-
jbliższych - i najbardziej
odjechanych - przyjaciół.
Brandt westchnął.
- Na pewno chcesz to zrobić? Oddałam mu
swoją pustą
butelkę.
- Nie na darmo nazywają mnie Królową
Odlotów.
Z lewej strony sztywno na desce stał Gilman.
W ciemności
widziałam odblask księżycowego światła na
jego spoconym
5/994
czole. Laluś.
- Gotowy?
Przełknął ślinę i skinął głową.
Brandt przymknął oczy i rzucił butelki
między drzewa. Na
kilka sekund zapanowała cisza, później
rozległ się głuchy brzęk,
a potem krzyk i histeryczny śmiech naszych
przyjaciół z dołu. Tylko pijani zanoszą się
śmiechem z
powodu brzęku tłuczonych butelek.
- Nie wiem, Dez - powiedział. - Tam na dole
niczego nie
widać. Skąd wiesz, gdzie wylądujesz?
6/994
- Będzie dobrze. Uda mi się. Jak milion razy
poprzednio.
- Do basenu - rzekł Brandt. - Z dachu trzy-
metrowego garażu.
A tu jest co najmniej cztery i pół metra. Nie
mam zamiaru
taszczyć cię za tyłek do domu.
Olałam go - jak zwykle, gdy zrzędził. Ugięłam
kolana i
odwróciłam się do Gilmana.
- Cwaniaczek gotowy? - zapytałam z uśmie-
chem. Ktoś
pogłośnił radio w samochodzie. Poleciały
pierwsze
takty Poker Face Lady Gagi. Trzymałam ręce
na szczycie
7/994
dachu. Z dołu słyszałam zagrzewające pijack-
ie okrzyki.
Pojechałam.
Włosy jak tysiąc drobnych rzemyków
smagały mi twarz. Pod
deską czułam nierówną nawierzchnię dachu.
A później nic.
Lot. Zupełnie jakbym szybowała.
Przez upojną chwilę byłam w nieważkości.
Jak piórko
dryfujące w powietrzu, zanim łagodnie os-
iądzie na ziemi.
Poczułam przypływ adrenaliny, byłam
potężnie podekscytowana.
Co jest najgorsze w kopie adrenaliny? Że nig-
dy nie trwa
8/994
długo.
U mnie było to zaledwie pięć sekund. Tyle
czasu zabrało
zjechanie z dachu szopy i wylądowanie na
(wcale nie tak
miękkim) stogu siana.
Upadłam ze wstrząsem. Nic wielkiego. Groz-
iło mi najwyżej
otarcie kości ogonowej i kilka siniaków. By-
wało gorzej.
Pochyliłam się i strzepnęłam siano z dżin-
sów. Szybka
inspekcja wykazała niewielkie rozdarcie nad
lewym kolanem i
kilka plamek z błota. Nic, z czym nie poradz-
iłaby sobie pralka.
9/994
Gdzieś z tyłu usłyszałam jęk. To Gilman.
Nie należy mieszać brzoskwiniowej teąuili z
ciepłym piwem.
Człowiek wyprawia po tym głupoty. Na
przykład zbyt długo
siedzi na imprezie, na którą nie miał zamiaru
pójść, albo idzie w
krzaki z kimś takim jak Mark Geller.
Albo zjeżdża na deskorolce z dachu
rozklekotanej szopy.
Hm... to nie całkiem prawda. Do takich
rzeczy mam
skłonności i bez alkoholu. Nie licząc całow-
ania się z Markiem
Gellerem - bo to musiało być na kompletnej
bani.
10/994
- Wszystko okej? - zapytał z dachu Brandt.
Pokazałam mu kciuk skierowany do góry i
poszłam
sprawdzić, co u Gilmana. Leżał otoczony
wianuszkiem dziew-
czyn, więc zaczęłam się zastanawiać, czy aby
czasem nie udaje.
Przynajmniej trochę. Taki chudzielec zwykle
nie budzi
szczególnego zainteresowania wśród kobiet,
więc założę się o
wszystko, że robi co może, aby zwrócić na
siebie uwagę.
- Ty to masz nierówno pod czachą - mruknął,
wstając na nogi.
11/994
Wskazałam stóg siana, na którym wylą-
dowałam. Znajdował
się kilka metrów od miejsca, w którym Gil-
man miał twarde
lądowanie.
- Ja mam nierówno? Ja przynajmniej
celowałam w siano.
- Łuuu!!! - zawył swoim charakterystycznym
głosem Brandt.
Po chwili, zaciskając pięści, biegł wzdłuż
ściany szopy. Stanął
obok mnie i pokazał język Gilmanowi, który
uśmiechnął się i go zlekceważył. Brandt
stuknął mnie w ramię.
- To moja dziewczyna.
12/994
- Dziewczyna musi się zmywać. Dziesięć
minut całowania w
krzakach i Mark Geller myśli, że jesteśmy dla
siebie stworzeni.
Chyba nie chcesz robić sobie z niego wroga.
-Ale... - Brandt zmarszczył brwi. - ...impreza
dopiero się
rozkręca. Chyba nie zamierzasz rezygnować z
galaretowych
shotów.
Uwielbiam galaretowe shoty. Może warto
zostać... Nie.
- Raczej zrezygnuję.
- Dobra, to idę z tobą.
13/994
- Nie ma mowy - odparłam. - Czekasz na
przyjście Bomby,
zapomniałeś?
Od jakiś dwóch tygodni próbował poderwać
Carę Finley. W
końcu zgodziła się pójść z nim na dzisiejszą
imprezę. Nie
zamierzałam pozbawiać go szans i an-
gażować do roli ochro-
niarza.
Spojrzał za siebie. Na polu ludzie zaczynali
tańczyć w świetle
księżyca.
- Na pewno dasz sobie radę sama?
14/994
- Jasne. - Wskazałam na swoje nogi. - Do
jazdy na nich nie
trzeba żadnego prawka.
Chwilę się wahał, ale w końcu Cara wygrała.
Pożegnaliśmy
się i odeszłam w ciemność.
Do domu miałam zaledwie kilka minut.
Przez pole, wzdłuż
strumyka i przez niewielkie wzgórze. Znałam
ten las tak dobrze,
że znalazłabym drogę z zamkniętymi oczami.
Zresztą robiłam to
nie raz.
Wyjęłam z kieszeni komórkę i jęknęłam. Pi-
erwsza w nocy. Jak
15/994
mi szczęście dopisze, miałam szansę dotrzeć
do domu
i położyć się do łóżka przed powrotem taty.
Tym razem nie
chciałam się spóźnić. Ani za dużo wypić.
Poszłam na imprezę
tylko po to, żeby moralnie wesprzeć Brandta,
ale gdy Gilman
zaczął się puszyć... Cóż, nie miałam wyboru.
Musiałam zostać i
dać mu do wiwatu, żeby się zamknął. W
końcu trzeba dbać o
swoją reputację.
W połowie drogi do domu, nad płytkim, błot-
nistym stru-
16/994
mieniem, w którym bawiłam się w
dzieciństwie, musiałam
zatrzymać się na chwilę. W oddali słyszałam
muzykę i głosy z
imprezy. Przez moment pożałowałam, że nie
zgodziłam się, aby
Brandt mnie odprowadził. Wyraźnie wyp-
iłam o jedno piwo za
dużo.
Pochyliłam się nad wodą i wciągnęłam do
płuc wilgotne
powietrze. Potem wypuściłam je, zacisnęłam
zęby i wstrzymałam
oddech. W myślach powtarzałam: Nie pod-
dam się.
17/994
Po kilku minutach mdłości ustały. Dzięki
Bogu. Nie chciałam
wracać do domu cuchnąca wymiocinami.
Wstałam znad wody i
już miałam iść, gdy usłyszałam jakieś
odgłosy. Zamarłam.
Cholera. Muzyka była za głośna i ktoś wezwał
gliny. Super.
Tata wkurzy się, jak znów zadzwonią w nocy
z lokalnego
posterunku. Chciałbym zobaczyć jego minę w
takiej chwili.
Wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam. Żad-
nych hałasów z
imprezy. Tylko krzyk mężczyzny.
18/994
W krzakach rozległ się odgłos ciężkich
kroków.
Po chwili dźwięk się powtórzył. Tym razem
bliżej.
Wsunęłam komórkę z powrotem do kieszeni
spodni i
ruszyłam w drogę, która zapowiadała się na
bardzo ciężką. Nagle
moją uwagę zwrócił ruch w krzakach. Obejrz-
ałam się
i zobaczyłam, że ktoś stacza się po wzgórzu i
zatrzymuje
kilkadziesiąt centymetrów od strumienia.
- Jezu! - Podskoczyłam, potknęłam się o wys-
tający korzeń i
19/994
wylądowałam pupą w błocie. Wstałam i
zrobiłam kilka
ostrożnych kroków w stronę tamtego człow-
ieka. Nie ruszał się.
Upadł pod dziwnym kątem. Był boso, na sto-
pach miał brzydko
wyglądające blizny. Wytężyłam wzrok i
zobaczyłam w
ciemności krew w kilku miejscach na cien-
kim podkoszulku i
ciętą ranę z boku głowy. Wyglądał na
nieprzytomnego.
Miał około osiemnastu-dziewiętnastu lat. Nie
znałam go. Na
pewno nie chodził do mojej szkoły. Tam zn-
ałam wszystkich. Na
20/994
pewno nie widziałam go też na imprezie. Był
przystojny i
zapamiętałabym go. Przypuszczam, że nawet
nie pochodził stąd.
Miał zbyt długie włosy i nie nosił
podkoszulka z napisem
Parkview. Poza tym nawet w ciemności
widziałam, że ma silne
ręce i szerokie bary. Ewidentnie chadzał na
siłownię, czego nie
dało się powiedzieć o miejscowych
chłopakach.
Pochyliłam się, żeby obejrzeć ranę na głowie.
On jednak
wzdrygnął się i zerwał na równe nogi. W tym
momencie znów
21/994
rozległ się krzyk.
- Buty - burknął, wskazując palcem moje
stopy. Mówił
głębokim głosem, który przyprawił mnie o
ciarki na plecach.
Uciekający dealer narkotyków? A może ktoś
przyłapał go, jak na
bosaka flirtował z jego dziewczyną?
-Jak to...?
- Dawaj! - warknął.
Nawet gdyby nie wyglądał tak bardzo
dziwacznie,
zastanawiałabym się, czy nie oddać mu pary
moich ulubionych
22/994
czerwonych vansów. Ktoś go ścigał. Moje
buty mogłyby mu
pomóc w ucieczce? Dobrze. A może mają mu
posłużyć jako
broń? Moim zdaniem bardziej nadałyby się
kamienie, ale każdy
ma swoje preferencje.
Zrobiłam kilka kroków do tyłu, nie odwraca-
jąc się od niego, i
zdjęłam buty. Wstałam, podałam mu ten-
isówki i... zachwiałam
się. Zamiast mnie podtrzymać, zrobił krok
wstecz i pozwolił mi
upaść w błoto.
Bohater od siedmiu boleści!
23/994
Podniosłam się, otrzepałam błoto z dżinsów,
a on, kładąc moje
buty na ziemi, nie spuszczał ze mnie oczu.
Były piękne,
jasnoniebieskie i przenikliwe. Trudno było
od nich oderwać
wzrok. Wsunął prawą stopę do mojego buta.
O mało nie
zachichotałam. Nie dawałam mu szans, żeby
wepchnął swoją girę
do mojej tenisówki.
Pokazał, że się mylę. Wcisnął palce do
środka, przydepnął
zapiętki i z niezwykłym wdziękiem ruszył pod
górę między
24/994
pochylonym drzewem a wydrążonym pniem.
Lekko zachwiał się
i odszedł. Zauważyłam nieprzyjemną ranę na
jego nodze. Super.
Poplami krwią pożyczone ode mnie buty.
Utkwiłam wzrok w miejscu, w którym
przedtem stał. Było
ciemno, księżyc schował się za chmurami i
niewiele widziałam,
ale było na ziemi coś, co mi się nie podobało.
Chyba kolor...
ciemniejszy niż powinien.
Przykucnęłam, chcąc dotknąć palcami ciem-
niejszego miejsca,
ale nagły szelest między drzewami zmusił
mnie do odwrócenia
25/994
Dotyk Jus Accardo Nad brzegiem strumienia, z pochyłego zbocza pod nogi lub- iącej ryzyko siedemnastolatki stacza się dziwny chłopak. Dziewczyna, Deznee Cross, korzysta z okazji, żeby wkurzyć ojca, i zaprasza tajemniczego przystojniaka o niebieskich oczach do swojego domu. Tylko że z Kale’em jest coś nie tak. Idzie pod prysznic w jej butach, przejawia nadmierną fascynację płytami DVD oraz wazonami i sprawia wrażenie, jakby swoim dotknięciem mi- ał zamienić Deznee w pył. Kiedy wraca ojciec, grozi chło- pakowi pistoletem i okazuje się, że zna go lepiej, niż powini- en. Deznee uświadamia sobie, że nie wie jeszcze wielu rzeczy – ani o Kale’u, ani o „firmie prawniczej” jej ojca. Kale przez całe życie był więziony przez Denazen Corpora- tion, organizację zajmującą się kolekcjonowaniem „specjal- nych” dzieci, które nazywa Szóstkami. Wykorzystuje je do działań przestępczych. A Kale zabija… dotykiem. Wspólnie z Deznee przyłącza się do grupy Szóstek zamierzającej zn- iszczyć Denazen, zanim zostaną uwięzieni przez organiza- cję. Tymczasem ojciec Deznee odkrywa największą
tajemnicę, którą jego córka przez całe życie dla własnego bezpieczeństwa ukrywała. Aby ta tajemnica nie wyszła na jaw, Kale gotów jest zabić. Książka pełna emocji i młodzieńczej świeżości. Zupełnie jak jej bohaterka. Dotyk działa z siłą prawego sierpowego. Pełen akcji debiut Jus Accardo z całą pewnością przysporzy jej wielu fanów. - I. Scott Jus Acardo pisze paranormalne romanse dla młodzieży, a także powieści z gatunku urban fantasy. Urodzona w Now- ym Jorku mieszka w jakiejś głuszy z mężem, trzema psami, a czasami także zaprzyjaźnionym niedźwiedziem Oswaldem. Kiedy nie pisze, pracuje jako wolontariuszka w pobliskim schronisku dla zwierząt albo oddaje się pasji kulinarnej. Po przyjęciu do Amerykańskiego Instytutu Kulinarnego odsun- ęła pisanie na bok i nie żałuje swej decyzji. Uważa, że ma najfajniejszą pracę na świecie: objada się za kasę. 3/994
Accardo Jus Denazen Dotyk 1 Nie widziałam ich, ale mimo to wiedziałam, że czekają na dole. Gnojki żądne krwi. Na pewno modlili się, aby coś się nie powiodło. - Jak myślisz? Ze cztery i pół metra? - Na luzie - powiedział Brandt. Chwycił mnie za rękę, bo silniej powiał wiatr. Gdy już stałam na desce, wypił resztkę piwa.
Wyjrzeliśmy razem za dach szopy. Pod nami w najlepsze trwała impreza. Piętnastka naszych na- jbliższych - i najbardziej odjechanych - przyjaciół. Brandt westchnął. - Na pewno chcesz to zrobić? Oddałam mu swoją pustą butelkę. - Nie na darmo nazywają mnie Królową Odlotów. Z lewej strony sztywno na desce stał Gilman. W ciemności widziałam odblask księżycowego światła na jego spoconym 5/994
czole. Laluś. - Gotowy? Przełknął ślinę i skinął głową. Brandt przymknął oczy i rzucił butelki między drzewa. Na kilka sekund zapanowała cisza, później rozległ się głuchy brzęk, a potem krzyk i histeryczny śmiech naszych przyjaciół z dołu. Tylko pijani zanoszą się śmiechem z powodu brzęku tłuczonych butelek. - Nie wiem, Dez - powiedział. - Tam na dole niczego nie widać. Skąd wiesz, gdzie wylądujesz? 6/994
- Będzie dobrze. Uda mi się. Jak milion razy poprzednio. - Do basenu - rzekł Brandt. - Z dachu trzy- metrowego garażu. A tu jest co najmniej cztery i pół metra. Nie mam zamiaru taszczyć cię za tyłek do domu. Olałam go - jak zwykle, gdy zrzędził. Ugięłam kolana i odwróciłam się do Gilmana. - Cwaniaczek gotowy? - zapytałam z uśmie- chem. Ktoś pogłośnił radio w samochodzie. Poleciały pierwsze takty Poker Face Lady Gagi. Trzymałam ręce na szczycie 7/994
dachu. Z dołu słyszałam zagrzewające pijack- ie okrzyki. Pojechałam. Włosy jak tysiąc drobnych rzemyków smagały mi twarz. Pod deską czułam nierówną nawierzchnię dachu. A później nic. Lot. Zupełnie jakbym szybowała. Przez upojną chwilę byłam w nieważkości. Jak piórko dryfujące w powietrzu, zanim łagodnie os- iądzie na ziemi. Poczułam przypływ adrenaliny, byłam potężnie podekscytowana. Co jest najgorsze w kopie adrenaliny? Że nig- dy nie trwa 8/994
długo. U mnie było to zaledwie pięć sekund. Tyle czasu zabrało zjechanie z dachu szopy i wylądowanie na (wcale nie tak miękkim) stogu siana. Upadłam ze wstrząsem. Nic wielkiego. Groz- iło mi najwyżej otarcie kości ogonowej i kilka siniaków. By- wało gorzej. Pochyliłam się i strzepnęłam siano z dżin- sów. Szybka inspekcja wykazała niewielkie rozdarcie nad lewym kolanem i kilka plamek z błota. Nic, z czym nie poradz- iłaby sobie pralka. 9/994
Gdzieś z tyłu usłyszałam jęk. To Gilman. Nie należy mieszać brzoskwiniowej teąuili z ciepłym piwem. Człowiek wyprawia po tym głupoty. Na przykład zbyt długo siedzi na imprezie, na którą nie miał zamiaru pójść, albo idzie w krzaki z kimś takim jak Mark Geller. Albo zjeżdża na deskorolce z dachu rozklekotanej szopy. Hm... to nie całkiem prawda. Do takich rzeczy mam skłonności i bez alkoholu. Nie licząc całow- ania się z Markiem Gellerem - bo to musiało być na kompletnej bani. 10/994
- Wszystko okej? - zapytał z dachu Brandt. Pokazałam mu kciuk skierowany do góry i poszłam sprawdzić, co u Gilmana. Leżał otoczony wianuszkiem dziew- czyn, więc zaczęłam się zastanawiać, czy aby czasem nie udaje. Przynajmniej trochę. Taki chudzielec zwykle nie budzi szczególnego zainteresowania wśród kobiet, więc założę się o wszystko, że robi co może, aby zwrócić na siebie uwagę. - Ty to masz nierówno pod czachą - mruknął, wstając na nogi. 11/994
Wskazałam stóg siana, na którym wylą- dowałam. Znajdował się kilka metrów od miejsca, w którym Gil- man miał twarde lądowanie. - Ja mam nierówno? Ja przynajmniej celowałam w siano. - Łuuu!!! - zawył swoim charakterystycznym głosem Brandt. Po chwili, zaciskając pięści, biegł wzdłuż ściany szopy. Stanął obok mnie i pokazał język Gilmanowi, który uśmiechnął się i go zlekceważył. Brandt stuknął mnie w ramię. - To moja dziewczyna. 12/994
- Dziewczyna musi się zmywać. Dziesięć minut całowania w krzakach i Mark Geller myśli, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Chyba nie chcesz robić sobie z niego wroga. -Ale... - Brandt zmarszczył brwi. - ...impreza dopiero się rozkręca. Chyba nie zamierzasz rezygnować z galaretowych shotów. Uwielbiam galaretowe shoty. Może warto zostać... Nie. - Raczej zrezygnuję. - Dobra, to idę z tobą. 13/994
- Nie ma mowy - odparłam. - Czekasz na przyjście Bomby, zapomniałeś? Od jakiś dwóch tygodni próbował poderwać Carę Finley. W końcu zgodziła się pójść z nim na dzisiejszą imprezę. Nie zamierzałam pozbawiać go szans i an- gażować do roli ochro- niarza. Spojrzał za siebie. Na polu ludzie zaczynali tańczyć w świetle księżyca. - Na pewno dasz sobie radę sama? 14/994
- Jasne. - Wskazałam na swoje nogi. - Do jazdy na nich nie trzeba żadnego prawka. Chwilę się wahał, ale w końcu Cara wygrała. Pożegnaliśmy się i odeszłam w ciemność. Do domu miałam zaledwie kilka minut. Przez pole, wzdłuż strumyka i przez niewielkie wzgórze. Znałam ten las tak dobrze, że znalazłabym drogę z zamkniętymi oczami. Zresztą robiłam to nie raz. Wyjęłam z kieszeni komórkę i jęknęłam. Pi- erwsza w nocy. Jak 15/994
mi szczęście dopisze, miałam szansę dotrzeć do domu i położyć się do łóżka przed powrotem taty. Tym razem nie chciałam się spóźnić. Ani za dużo wypić. Poszłam na imprezę tylko po to, żeby moralnie wesprzeć Brandta, ale gdy Gilman zaczął się puszyć... Cóż, nie miałam wyboru. Musiałam zostać i dać mu do wiwatu, żeby się zamknął. W końcu trzeba dbać o swoją reputację. W połowie drogi do domu, nad płytkim, błot- nistym stru- 16/994
mieniem, w którym bawiłam się w dzieciństwie, musiałam zatrzymać się na chwilę. W oddali słyszałam muzykę i głosy z imprezy. Przez moment pożałowałam, że nie zgodziłam się, aby Brandt mnie odprowadził. Wyraźnie wyp- iłam o jedno piwo za dużo. Pochyliłam się nad wodą i wciągnęłam do płuc wilgotne powietrze. Potem wypuściłam je, zacisnęłam zęby i wstrzymałam oddech. W myślach powtarzałam: Nie pod- dam się. 17/994
Po kilku minutach mdłości ustały. Dzięki Bogu. Nie chciałam wracać do domu cuchnąca wymiocinami. Wstałam znad wody i już miałam iść, gdy usłyszałam jakieś odgłosy. Zamarłam. Cholera. Muzyka była za głośna i ktoś wezwał gliny. Super. Tata wkurzy się, jak znów zadzwonią w nocy z lokalnego posterunku. Chciałbym zobaczyć jego minę w takiej chwili. Wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam. Żad- nych hałasów z imprezy. Tylko krzyk mężczyzny. 18/994
W krzakach rozległ się odgłos ciężkich kroków. Po chwili dźwięk się powtórzył. Tym razem bliżej. Wsunęłam komórkę z powrotem do kieszeni spodni i ruszyłam w drogę, która zapowiadała się na bardzo ciężką. Nagle moją uwagę zwrócił ruch w krzakach. Obejrz- ałam się i zobaczyłam, że ktoś stacza się po wzgórzu i zatrzymuje kilkadziesiąt centymetrów od strumienia. - Jezu! - Podskoczyłam, potknęłam się o wys- tający korzeń i 19/994
wylądowałam pupą w błocie. Wstałam i zrobiłam kilka ostrożnych kroków w stronę tamtego człow- ieka. Nie ruszał się. Upadł pod dziwnym kątem. Był boso, na sto- pach miał brzydko wyglądające blizny. Wytężyłam wzrok i zobaczyłam w ciemności krew w kilku miejscach na cien- kim podkoszulku i ciętą ranę z boku głowy. Wyglądał na nieprzytomnego. Miał około osiemnastu-dziewiętnastu lat. Nie znałam go. Na pewno nie chodził do mojej szkoły. Tam zn- ałam wszystkich. Na 20/994
pewno nie widziałam go też na imprezie. Był przystojny i zapamiętałabym go. Przypuszczam, że nawet nie pochodził stąd. Miał zbyt długie włosy i nie nosił podkoszulka z napisem Parkview. Poza tym nawet w ciemności widziałam, że ma silne ręce i szerokie bary. Ewidentnie chadzał na siłownię, czego nie dało się powiedzieć o miejscowych chłopakach. Pochyliłam się, żeby obejrzeć ranę na głowie. On jednak wzdrygnął się i zerwał na równe nogi. W tym momencie znów 21/994
rozległ się krzyk. - Buty - burknął, wskazując palcem moje stopy. Mówił głębokim głosem, który przyprawił mnie o ciarki na plecach. Uciekający dealer narkotyków? A może ktoś przyłapał go, jak na bosaka flirtował z jego dziewczyną? -Jak to...? - Dawaj! - warknął. Nawet gdyby nie wyglądał tak bardzo dziwacznie, zastanawiałabym się, czy nie oddać mu pary moich ulubionych 22/994
czerwonych vansów. Ktoś go ścigał. Moje buty mogłyby mu pomóc w ucieczce? Dobrze. A może mają mu posłużyć jako broń? Moim zdaniem bardziej nadałyby się kamienie, ale każdy ma swoje preferencje. Zrobiłam kilka kroków do tyłu, nie odwraca- jąc się od niego, i zdjęłam buty. Wstałam, podałam mu ten- isówki i... zachwiałam się. Zamiast mnie podtrzymać, zrobił krok wstecz i pozwolił mi upaść w błoto. Bohater od siedmiu boleści! 23/994
Podniosłam się, otrzepałam błoto z dżinsów, a on, kładąc moje buty na ziemi, nie spuszczał ze mnie oczu. Były piękne, jasnoniebieskie i przenikliwe. Trudno było od nich oderwać wzrok. Wsunął prawą stopę do mojego buta. O mało nie zachichotałam. Nie dawałam mu szans, żeby wepchnął swoją girę do mojej tenisówki. Pokazał, że się mylę. Wcisnął palce do środka, przydepnął zapiętki i z niezwykłym wdziękiem ruszył pod górę między 24/994
pochylonym drzewem a wydrążonym pniem. Lekko zachwiał się i odszedł. Zauważyłam nieprzyjemną ranę na jego nodze. Super. Poplami krwią pożyczone ode mnie buty. Utkwiłam wzrok w miejscu, w którym przedtem stał. Było ciemno, księżyc schował się za chmurami i niewiele widziałam, ale było na ziemi coś, co mi się nie podobało. Chyba kolor... ciemniejszy niż powinien. Przykucnęłam, chcąc dotknąć palcami ciem- niejszego miejsca, ale nagły szelest między drzewami zmusił mnie do odwrócenia 25/994