Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 177
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 134

Accardo Jus - 01 - Dotyk

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Accardo Jus - 01 - Dotyk.pdf

Beatrycze99 EBooki A
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 994 stron)

Dotyk Jus Accardo Nad brzegiem strumienia, z pochyłego zbocza pod nogi lub- iącej ryzyko siedemnastolatki stacza się dziwny chłopak. Dziewczyna, Deznee Cross, korzysta z okazji, żeby wkurzyć ojca, i zaprasza tajemniczego przystojniaka o niebieskich oczach do swojego domu. Tylko że z Kale’em jest coś nie tak. Idzie pod prysznic w jej butach, przejawia nadmierną fascynację płytami DVD oraz wazonami i sprawia wrażenie, jakby swoim dotknięciem mi- ał zamienić Deznee w pył. Kiedy wraca ojciec, grozi chło- pakowi pistoletem i okazuje się, że zna go lepiej, niż powini- en. Deznee uświadamia sobie, że nie wie jeszcze wielu rzeczy – ani o Kale’u, ani o „firmie prawniczej” jej ojca. Kale przez całe życie był więziony przez Denazen Corpora- tion, organizację zajmującą się kolekcjonowaniem „specjal- nych” dzieci, które nazywa Szóstkami. Wykorzystuje je do działań przestępczych. A Kale zabija… dotykiem. Wspólnie z Deznee przyłącza się do grupy Szóstek zamierzającej zn- iszczyć Denazen, zanim zostaną uwięzieni przez organiza- cję. Tymczasem ojciec Deznee odkrywa największą

tajemnicę, którą jego córka przez całe życie dla własnego bezpieczeństwa ukrywała. Aby ta tajemnica nie wyszła na jaw, Kale gotów jest zabić. Książka pełna emocji i młodzieńczej świeżości. Zupełnie jak jej bohaterka. Dotyk działa z siłą prawego sierpowego. Pełen akcji debiut Jus Accardo z całą pewnością przysporzy jej wielu fanów. - I. Scott Jus Acardo pisze paranormalne romanse dla młodzieży, a także powieści z gatunku urban fantasy. Urodzona w Now- ym Jorku mieszka w jakiejś głuszy z mężem, trzema psami, a czasami także zaprzyjaźnionym niedźwiedziem Oswaldem. Kiedy nie pisze, pracuje jako wolontariuszka w pobliskim schronisku dla zwierząt albo oddaje się pasji kulinarnej. Po przyjęciu do Amerykańskiego Instytutu Kulinarnego odsun- ęła pisanie na bok i nie żałuje swej decyzji. Uważa, że ma najfajniejszą pracę na świecie: objada się za kasę. 3/994

Accardo Jus Denazen Dotyk 1 Nie widziałam ich, ale mimo to wiedziałam, że czekają na dole. Gnojki żądne krwi. Na pewno modlili się, aby coś się nie powiodło. - Jak myślisz? Ze cztery i pół metra? - Na luzie - powiedział Brandt. Chwycił mnie za rękę, bo silniej powiał wiatr. Gdy już stałam na desce, wypił resztkę piwa.

Wyjrzeliśmy razem za dach szopy. Pod nami w najlepsze trwała impreza. Piętnastka naszych na- jbliższych - i najbardziej odjechanych - przyjaciół. Brandt westchnął. - Na pewno chcesz to zrobić? Oddałam mu swoją pustą butelkę. - Nie na darmo nazywają mnie Królową Odlotów. Z lewej strony sztywno na desce stał Gilman. W ciemności widziałam odblask księżycowego światła na jego spoconym 5/994

czole. Laluś. - Gotowy? Przełknął ślinę i skinął głową. Brandt przymknął oczy i rzucił butelki między drzewa. Na kilka sekund zapanowała cisza, później rozległ się głuchy brzęk, a potem krzyk i histeryczny śmiech naszych przyjaciół z dołu. Tylko pijani zanoszą się śmiechem z powodu brzęku tłuczonych butelek. - Nie wiem, Dez - powiedział. - Tam na dole niczego nie widać. Skąd wiesz, gdzie wylądujesz? 6/994

- Będzie dobrze. Uda mi się. Jak milion razy poprzednio. - Do basenu - rzekł Brandt. - Z dachu trzy- metrowego garażu. A tu jest co najmniej cztery i pół metra. Nie mam zamiaru taszczyć cię za tyłek do domu. Olałam go - jak zwykle, gdy zrzędził. Ugięłam kolana i odwróciłam się do Gilmana. - Cwaniaczek gotowy? - zapytałam z uśmie- chem. Ktoś pogłośnił radio w samochodzie. Poleciały pierwsze takty Poker Face Lady Gagi. Trzymałam ręce na szczycie 7/994

dachu. Z dołu słyszałam zagrzewające pijack- ie okrzyki. Pojechałam. Włosy jak tysiąc drobnych rzemyków smagały mi twarz. Pod deską czułam nierówną nawierzchnię dachu. A później nic. Lot. Zupełnie jakbym szybowała. Przez upojną chwilę byłam w nieważkości. Jak piórko dryfujące w powietrzu, zanim łagodnie os- iądzie na ziemi. Poczułam przypływ adrenaliny, byłam potężnie podekscytowana. Co jest najgorsze w kopie adrenaliny? Że nig- dy nie trwa 8/994

długo. U mnie było to zaledwie pięć sekund. Tyle czasu zabrało zjechanie z dachu szopy i wylądowanie na (wcale nie tak miękkim) stogu siana. Upadłam ze wstrząsem. Nic wielkiego. Groz- iło mi najwyżej otarcie kości ogonowej i kilka siniaków. By- wało gorzej. Pochyliłam się i strzepnęłam siano z dżin- sów. Szybka inspekcja wykazała niewielkie rozdarcie nad lewym kolanem i kilka plamek z błota. Nic, z czym nie poradz- iłaby sobie pralka. 9/994

Gdzieś z tyłu usłyszałam jęk. To Gilman. Nie należy mieszać brzoskwiniowej teąuili z ciepłym piwem. Człowiek wyprawia po tym głupoty. Na przykład zbyt długo siedzi na imprezie, na którą nie miał zamiaru pójść, albo idzie w krzaki z kimś takim jak Mark Geller. Albo zjeżdża na deskorolce z dachu rozklekotanej szopy. Hm... to nie całkiem prawda. Do takich rzeczy mam skłonności i bez alkoholu. Nie licząc całow- ania się z Markiem Gellerem - bo to musiało być na kompletnej bani. 10/994

- Wszystko okej? - zapytał z dachu Brandt. Pokazałam mu kciuk skierowany do góry i poszłam sprawdzić, co u Gilmana. Leżał otoczony wianuszkiem dziew- czyn, więc zaczęłam się zastanawiać, czy aby czasem nie udaje. Przynajmniej trochę. Taki chudzielec zwykle nie budzi szczególnego zainteresowania wśród kobiet, więc założę się o wszystko, że robi co może, aby zwrócić na siebie uwagę. - Ty to masz nierówno pod czachą - mruknął, wstając na nogi. 11/994

Wskazałam stóg siana, na którym wylą- dowałam. Znajdował się kilka metrów od miejsca, w którym Gil- man miał twarde lądowanie. - Ja mam nierówno? Ja przynajmniej celowałam w siano. - Łuuu!!! - zawył swoim charakterystycznym głosem Brandt. Po chwili, zaciskając pięści, biegł wzdłuż ściany szopy. Stanął obok mnie i pokazał język Gilmanowi, który uśmiechnął się i go zlekceważył. Brandt stuknął mnie w ramię. - To moja dziewczyna. 12/994

- Dziewczyna musi się zmywać. Dziesięć minut całowania w krzakach i Mark Geller myśli, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Chyba nie chcesz robić sobie z niego wroga. -Ale... - Brandt zmarszczył brwi. - ...impreza dopiero się rozkręca. Chyba nie zamierzasz rezygnować z galaretowych shotów. Uwielbiam galaretowe shoty. Może warto zostać... Nie. - Raczej zrezygnuję. - Dobra, to idę z tobą. 13/994

- Nie ma mowy - odparłam. - Czekasz na przyjście Bomby, zapomniałeś? Od jakiś dwóch tygodni próbował poderwać Carę Finley. W końcu zgodziła się pójść z nim na dzisiejszą imprezę. Nie zamierzałam pozbawiać go szans i an- gażować do roli ochro- niarza. Spojrzał za siebie. Na polu ludzie zaczynali tańczyć w świetle księżyca. - Na pewno dasz sobie radę sama? 14/994

- Jasne. - Wskazałam na swoje nogi. - Do jazdy na nich nie trzeba żadnego prawka. Chwilę się wahał, ale w końcu Cara wygrała. Pożegnaliśmy się i odeszłam w ciemność. Do domu miałam zaledwie kilka minut. Przez pole, wzdłuż strumyka i przez niewielkie wzgórze. Znałam ten las tak dobrze, że znalazłabym drogę z zamkniętymi oczami. Zresztą robiłam to nie raz. Wyjęłam z kieszeni komórkę i jęknęłam. Pi- erwsza w nocy. Jak 15/994

mi szczęście dopisze, miałam szansę dotrzeć do domu i położyć się do łóżka przed powrotem taty. Tym razem nie chciałam się spóźnić. Ani za dużo wypić. Poszłam na imprezę tylko po to, żeby moralnie wesprzeć Brandta, ale gdy Gilman zaczął się puszyć... Cóż, nie miałam wyboru. Musiałam zostać i dać mu do wiwatu, żeby się zamknął. W końcu trzeba dbać o swoją reputację. W połowie drogi do domu, nad płytkim, błot- nistym stru- 16/994

mieniem, w którym bawiłam się w dzieciństwie, musiałam zatrzymać się na chwilę. W oddali słyszałam muzykę i głosy z imprezy. Przez moment pożałowałam, że nie zgodziłam się, aby Brandt mnie odprowadził. Wyraźnie wyp- iłam o jedno piwo za dużo. Pochyliłam się nad wodą i wciągnęłam do płuc wilgotne powietrze. Potem wypuściłam je, zacisnęłam zęby i wstrzymałam oddech. W myślach powtarzałam: Nie pod- dam się. 17/994

Po kilku minutach mdłości ustały. Dzięki Bogu. Nie chciałam wracać do domu cuchnąca wymiocinami. Wstałam znad wody i już miałam iść, gdy usłyszałam jakieś odgłosy. Zamarłam. Cholera. Muzyka była za głośna i ktoś wezwał gliny. Super. Tata wkurzy się, jak znów zadzwonią w nocy z lokalnego posterunku. Chciałbym zobaczyć jego minę w takiej chwili. Wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam. Żad- nych hałasów z imprezy. Tylko krzyk mężczyzny. 18/994

W krzakach rozległ się odgłos ciężkich kroków. Po chwili dźwięk się powtórzył. Tym razem bliżej. Wsunęłam komórkę z powrotem do kieszeni spodni i ruszyłam w drogę, która zapowiadała się na bardzo ciężką. Nagle moją uwagę zwrócił ruch w krzakach. Obejrz- ałam się i zobaczyłam, że ktoś stacza się po wzgórzu i zatrzymuje kilkadziesiąt centymetrów od strumienia. - Jezu! - Podskoczyłam, potknęłam się o wys- tający korzeń i 19/994

wylądowałam pupą w błocie. Wstałam i zrobiłam kilka ostrożnych kroków w stronę tamtego człow- ieka. Nie ruszał się. Upadł pod dziwnym kątem. Był boso, na sto- pach miał brzydko wyglądające blizny. Wytężyłam wzrok i zobaczyłam w ciemności krew w kilku miejscach na cien- kim podkoszulku i ciętą ranę z boku głowy. Wyglądał na nieprzytomnego. Miał około osiemnastu-dziewiętnastu lat. Nie znałam go. Na pewno nie chodził do mojej szkoły. Tam zn- ałam wszystkich. Na 20/994

pewno nie widziałam go też na imprezie. Był przystojny i zapamiętałabym go. Przypuszczam, że nawet nie pochodził stąd. Miał zbyt długie włosy i nie nosił podkoszulka z napisem Parkview. Poza tym nawet w ciemności widziałam, że ma silne ręce i szerokie bary. Ewidentnie chadzał na siłownię, czego nie dało się powiedzieć o miejscowych chłopakach. Pochyliłam się, żeby obejrzeć ranę na głowie. On jednak wzdrygnął się i zerwał na równe nogi. W tym momencie znów 21/994

rozległ się krzyk. - Buty - burknął, wskazując palcem moje stopy. Mówił głębokim głosem, który przyprawił mnie o ciarki na plecach. Uciekający dealer narkotyków? A może ktoś przyłapał go, jak na bosaka flirtował z jego dziewczyną? -Jak to...? - Dawaj! - warknął. Nawet gdyby nie wyglądał tak bardzo dziwacznie, zastanawiałabym się, czy nie oddać mu pary moich ulubionych 22/994

czerwonych vansów. Ktoś go ścigał. Moje buty mogłyby mu pomóc w ucieczce? Dobrze. A może mają mu posłużyć jako broń? Moim zdaniem bardziej nadałyby się kamienie, ale każdy ma swoje preferencje. Zrobiłam kilka kroków do tyłu, nie odwraca- jąc się od niego, i zdjęłam buty. Wstałam, podałam mu ten- isówki i... zachwiałam się. Zamiast mnie podtrzymać, zrobił krok wstecz i pozwolił mi upaść w błoto. Bohater od siedmiu boleści! 23/994

Podniosłam się, otrzepałam błoto z dżinsów, a on, kładąc moje buty na ziemi, nie spuszczał ze mnie oczu. Były piękne, jasnoniebieskie i przenikliwe. Trudno było od nich oderwać wzrok. Wsunął prawą stopę do mojego buta. O mało nie zachichotałam. Nie dawałam mu szans, żeby wepchnął swoją girę do mojej tenisówki. Pokazał, że się mylę. Wcisnął palce do środka, przydepnął zapiętki i z niezwykłym wdziękiem ruszył pod górę między 24/994

pochylonym drzewem a wydrążonym pniem. Lekko zachwiał się i odszedł. Zauważyłam nieprzyjemną ranę na jego nodze. Super. Poplami krwią pożyczone ode mnie buty. Utkwiłam wzrok w miejscu, w którym przedtem stał. Było ciemno, księżyc schował się za chmurami i niewiele widziałam, ale było na ziemi coś, co mi się nie podobało. Chyba kolor... ciemniejszy niż powinien. Przykucnęłam, chcąc dotknąć palcami ciem- niejszego miejsca, ale nagły szelest między drzewami zmusił mnie do odwrócenia 25/994