Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Alice Hoffman - Trzeci anioł

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Alice Hoffman - Trzeci anioł.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse A
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 275 osób, 156 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Hoffman Alice Trzeci anioł Wykorzystane w oryginale motywy zaczerpnięte z książki Lewisa Carrolla O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra podano w przekładzie Macieja Słomczyńskiego (Czytelnik, Warszawa 1972). I Żona żurawia 1999 Madeline Heller wiedziała, że postępuje nierozsądnie. Przyleciała z Nowego Jorku do Londynu dwa dni przed czasem i trafiła do hotelu Lion Park w Knightsbridge, gdzie w powietrzu unosił się kurz i zapach cedru i lawendy. W pokoju Maddy nikt chyba nie otwierał okien od miesięcy. Było jej gorąco, lecz czuła się tak wyczerpana podróżą, że nawet nie zadała sobie trudu, by włączyć klimatyzację. Zakochała się szaleńczo, niepoprawnie i całkiem bez sensu w niewłaściwym mężczyźnie, przez co chciała tylko leżeć bez ruchu i nic nie robić. Madeline nie była głupiutką podfruwajką. Pracowała jako adwokat w Nowym Jorku, miała już trzydzieści cztery lata i mogła się pochwalić studiami na wydziale prawa Uniwersytetu Nowojorskiego, poprzedzonymi edukacją w jednym z lepszych college'ów w rodzinnym Connecticut. Ze swymi stu siedemdziesięcioma siedmioma centymetrami wzrostu i długimi, lśniącymi czarnymi włosami prezentowała się niezwykle atrakcyjnie i wiele osób uważało ją za prawdziwą piękność. Ludzie mówili o niej „śliczna i mądra", lecz to nie miało znaczenia, ponieważ nie znali jej naprawdę. Nie wiedzieli, że zdradziła własną krew. Patrząc na nią, nigdy by się nie domyślili, że bez zastanowienia przekreśliła całe swoje dotychczasowe życie. Jest dobra miłość i zła miłość. Ten jej rodzaj, który pomaga człowiekowi wznieść się ponad swoje przywary i niedostatki i rozkwitnąć, oraz drugi - dopadający niczego niespodziewającą się ofiarę znienacka i powodujący tylko ból. Właśnie to spotkało Maddy minionej wiosny, kiedy przyjechała do Londynu, do siostry, wziąć udział w przygotowaniach do zbliżającego się wesela. Allie nawet jej o to nie prosiła. Nie musiała. Ich matka, Lucy, oznajmiła, że Madeline powinna służyć siostrze pomocą także na tak wczesnym etapie, skoro miała być główną druhną na ślubie. Kiedy Maddy za namową matki przyjechała do Londynu, okazało się, że Allie załatwiła już większość spraw, tak że wszystko zdawało się pod kontrolą, jak zawsze zresztą w jej wypadku. Allie była od niej starsza o trzynaście miesięcy. Pełniła rolę „dobrej" siostry, siostry bez skazy, która osiągała wszystko, co sobie zamierzyła. Tak jak chciała, została pisarką i opublikowała niesłychanie popularną, świetnie się sprzedającą książkę dla dzieci. Stała się rozpoznawalna; kiedy szła ulicą, ludzie przystawali, a co śmielsi nawet ją zaczepiali, prosząc o autograf dla dziecka. Nigdy nie miała nic przeciwko temu, by poświęcić minutę czy dwie na podpisywanie podtykanych jej świstków papieru, i chętnie rozdawała noszone w torebce specjalnie na taką okazję naklejki z ekslibrisem. Raz do roku przyjeżdżała do Stanów, gdzie brała udział w cyklicznej imprezie, w czasie której dzieci przebierały się w ptasie kostiumy i dawały

występ, a ona czytała fragment swojej książki. Potem ustawiała się do niej kolejka dziewięcio- i dziesięcioletnich kardynałów, kaczek krzyżówek i wron, ściskających w spoconych dłoniach egzemplarze Zony żurawia. Czasami towarzyszyła jej Maddy. Nawiasem mówiąc, Madeline zawsze dziwił ten szum wokół głupiutkiej książeczki dla dzieci, zwłaszcza że Allie nie wymyśliła niczego oryginalnego, a tylko wykorzystała historyjkę, którą ich matka opowiadała im, kiedy były dziećmi. Właściwie ta opowieść należała na równi do jej siostry i do niej, tyle że ona nigdy nie odczuła potrzeby, aby napisać książkę ani tym bardziej przeinaczyć słowa Lucy, dopasowując je do swojej artystycznej wizji. Lucy Heller przywoływała tę historię, ilekroć wybierała się z córkami na spacer nad moczary, w których pobliżu żyły. Opowiadała im, że jej matka, a ich babcia, weszła boso do stawu w samym środku nowojorskiego Central Parku, żeby porozmawiać z ogromnym żurawiem. Nie przejmowała się, co pomyślą sobie ludzie - po prostu zdjęła buty, zakasała spódnicę i zaczęła brodzić w wodzie. Ponoć poprosiła żurawia, żeby czuwał nad Lucy, a ten nie odmówił. Dlatego Lucy miała śmiałość zwrócić się z podobną prośbą, tyle że w odniesieniu do Allie i Maddy, kiedy ptak zawitał nad bagniste Connecticut. — Niby jak żuraw może się opiekować człowiekiem? - Maddy spytała szeptem swoją siostrę. Nie ufała podobnym historyjkom, mimo że miała zaledwie osiem lat. Do pewnego stopnia przypominała pod tym względem Lucy, która pozostała sceptyczką przez całe swoje życie. — Ptaki wiodą podwójne życie - odparła bez namysłu Allie, jak gdyby odpowiedź rozumiała się sama przez się. Pod warunkiem, oczywiście, że umiało się przeniknąć umysłem tajemnice wszechświata, czego najwyraźniej Maddy nie potrafiła. — Taki żuraw zachowuje się jak ptak pod niebem i jak anioł tutaj, na ziemi. — W takim razie cieszę się, że mamy go po swojej stronie - stwierdziła poważnie Maddy. — No co ty! - oburzyła się Allie, dla której wszystko było zawsze jasne i proste. - Żuraw może mieć tylko jedną wybrankę. I o tym właśnie była książka Allie. O kobiecie, która poślubiła ukochanego mężczyznę. Małżeństwo mieszkało w domu zadziwiająco podobnym do tego, w którym wychowały się Allie i Maddy. Wokół rosły takie same trzciny, w górze wisiało takie samo niebo — atramentowoczarne w nocy i bladoniebieskie w dzień. Młoda para żyła sobie w domu zbudowanym z bali i kamieni przez równy rok, zaznając wyłącznie szczęścia. Aż pewnego dnia, kiedy mężczyzna łowił ryby na obiad, do drzwi domu ktoś zapukał. Kobieta otwarła niespodziewanemu gościowi i ujrzała w progu drugą oblubienicę swego męża. Pani żurawiowa przyszła zabrać pana żurawia do domu. - Jak ty wytrzymujesz z nimi dokoła? - zapytała kiedyś Maddy. Na spotkanie z autorką Zony żurawia przyszło wtedy wyjątkowo dużo małych czytelników. Każdemu ciekło z nosa. Wszyscy mieli brudne ręce, byli hałaśliwi i niegrzeczni. I czy naprawdę musieli się tak głośno śmiać? Głowa wprost od tego pękała. W książce Allie żona żurawia przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Wypadały jej pióra. Nie miała w dziobie kęsa jedzenia od dnia, w którym jej mąż ją opuścił. Jedna z nas wygra, a druga przegra — powiedziała zdumionej kobiecie. - Ciekawe tylko, która będzie górą?... — To moi czytelnicy - odparła Allie. - Cieszy mnie, kiedy są weseli. Chociaż Allie przyjeżdżała do domu z regularnymi wizytami, koniec końców to Maddy przypadła rola gościa. Dość długo wykręcała się od odwiedzin u siostry w Londynie, tłumacząc, że ma mnóstwo pracy, choć oczywiście chodziło o coś więcej. Nie chciała na własne oczy przekonać się, jak idealne jest życie Allie. Jednakże nie mogła odwlekać spotkania w

nieskończoność. Zapowiedziany ślub przypieczętował jej los. Maddy znów miała wcielić się w popychadło, tę gorszą, młodszą siostrę, która nie umie stosować się do reguł obowiązujących w prawdziwym świecie, która nawet będąc dorosłą kobietą, wciąż boi się grzmotów i myszy, korków samochodowych i latania samolotem. W dodatku czekał ją występ w jakiejś obrzydliwej kiecce z syntetyku, podczas gdy jej siostra będzie błyszczeć w białym jedwabiu albo satynie. Jak zwykle drugoplanowa, drugorzędna, drugiej jakości. Nigdy nie potrafiła uwierzyć mężczyznom, którzy prawili jej komplementy, i unikała bliższych związków. Poświęcała się swojej pracy i zachowywała dystans. Była jedną z tych kobiet, które nie zauważają, że dzieci wyrywają muchom skrzydełka lub zakopują ropuchę w ziemi. Nie interesowało ją, co ludzie robią, jeśli nie dotyczyło to jej bezpośrednio. Zresztą, życie to nie bajka. Nawet gdyby chciała, nie zdołałaby naprawić świata. Poza tym, nie zamierzała wkraczać w kompetencje siostry. Tego kwietnia Maddy wpadła do Londynu tylko na długi weekend - przyleciała w czwartek, a bilet powrotny miała zabukowany na poniedziałek wieczór — więc ona i Allie prosto z lotniska udały się do salonu mody ślubnej, gdzie jedna z nudów mierzyła suknię z welonem, a druga pozwalała krawcowi upinać szpilkami śliski i chłodny materiał. Chociaż w dzieciństwie były sobie bardzo bliskie, z biegiem czasu oddalały się od siebie, aż w końcu stały się tak obce i różne, jak to tylko możliwe w wypadku dwu sióstr. Mimo to Allie świetnie się spisała, wybierając suknię dla Maddy, w której tej było bardzo do twarzy: spływający miękko niebieski jedwab podkreślał w pochlebny sposób jej figurę. Oczywiście Maddy widziałaby się w całkiem innym kroju i kolorze, ale postanowiła to przemilczeć. Powzięła bowiem decyzję, by choć raz w życiu nie kłócić się z siostrą 0 byle drobnostkę. W przypływie dobrej woli zgodziła się nawet wziąć udział w degustacji próbnych wersji ślubnego tortu, po tym jak już skończą z sukniami. Przecież po to właśnie przyjechała. Żeby pomagać siostrze w zorganizowaniu wesela. U cukiernika skosztowały pół tuzina tortów i zanim je zemdliło, doszły zgodnie do wniosku, że lukier jest nieelegancki i kłopotliwy, a polewa czekoladowa nazbyt ciężka. Allie była podłamana; powiedziała nawet, że całe to wesele to wielkie zawracanie głowy. W końcu zdecydowała się na zwykły biszkoptowy tort przełożony masą śmietankową, notabene upieczony według jej przepisu. W rzeczywistości więc wcale nie potrzebowała rady Madeline. Maddy jednak nie zamierzała pozwolić na zepsucie sobie humoru. - Świetna decyzja — oznajmiła. — Im prostszy przepis, tym mniejsze szanse, że coś pójdzie nie tak. Bynajmniej nie hołdowała temu przekonaniu w życiu prywatnym. Proste było może dobre dla Allie, lecz nie dla niej. Zawsze była zachłanna. Podkradała siostrze gumki do włosów, koszulki, biżuterię. Gdyby to miał być jej tort, zażyczyłaby sobie konfitur i czekolady, masy migdałowej i kandyzowanych moreli, a biszkopt kazałaby nasączyć brandy i ozdobić na wierzchu przędzonym cukrem. Dla kogoś, kto przez całe życie pozostawał w cieniu, żadna ekstrawagancja nie wydawała się przesadą. Nazajutrz po degustacji słodkości obie siostry jęcząc leżały w łóżku pod wspólną kołdrą, na zmianę skarżąc się na ból brzucha. Miały na sobie piżamy i skarpetki i zupełnie jak w dzieciństwie nie potrzebowały do szczęścia nikogo innego - przez tę godzinę czy dwie, kiedy piły gorącą herbatę o cudownych, leczniczych właściwościach. Nie sposób jednak było powrócić do tego, co utraciły z chwilą opuszczenia domu przez Allie. Od tamtej pory nic już ich nie łączyło. Allie wyjechała na studia do Bostonu przed siedemnastu laty, a potem przeniosła się do Londynu. Odwiedzała rodzinę tylko z rzadka i na krótko. Maddy czuła się porzucona. Została w wielkim domu w Con-necticut sama z rodzicami, którzy po paru latach osobnego życia doszli do wniosku, że nie ma to jak w małżeństwie. Hellerowie mieszkali na uboczu, tak więc Lucy z mężem nie mieli sąsiadów, a Maddy — przyjaciół. Zamknęła się w sobie, jak często się zdarza w wypadku

ludzi, którzy są samotni z konieczności, a nie z wyboru. Po wyjeździe siostry jej samotność tylko się pogłębiła. W college'u ona jedna wracała do domu na święta i ferie. Odmawiała czytania listów od Allie, kiedy przychodziły; wolała zaszyć się w trzcinach. W wyjątkowe pogodne dnie, kiedy niebo było czyste, a słońce jasne, zdarzało jej się dostrzec żurawia, który mieszkał na moczarach. Czytała gdzieś, że żurawie żyją w parach — duży samiec i nieco mniejsza od niego samica łączą się na całe życie - ten jednak był sam. Kroczył majestatycznie przy przeciwległym brzegu, rozcinając powierzchnię wody. Nieraz do niego wołała, ale on zdawał się nie słyszeć jej głosu. Nigdy nawet nie spojrzał w jej stronę. * * * * Mieszkanie Allie, położone na skraju dzielnicy Bayswater, było przestronne, aczkolwiek urządzone bez smaku - ani trochę w stylu Madeline. Po raz kolejny w jej siostrze zwyciężyło umiłowanie prostoty. Podobnie w szafach królowały wdzianka z wełny i kaszmiru w stonowanych odcieniach i o wygodnych fasonach, chociaż trzeba przyznać, że wszystkie zostały uszyte na miarę. Maddy była tego pewna, ponieważ zajrzała do garderoby siostry, gdy ta brała prysznic. Pchała ją potrzeba odkrycia tajemnicy wiążącej się z Allie - tego istotnego szczegółu, którym się różniły i który sprawiał, że jej siostra przejawiała cechy superkobiety i zawsze, ale to zawsze postępowała właściwie. Niestety i tym razem poszukiwania nie przyniosły rezultatu, jeśli nie liczyć tego, że pośród morza szarości, czerni i granatu wytropiła błysk różu, w którym rozpoznała prześwitującą bluzeczkę wysłaną siostrze na urodziny minionej jesieni. Nie trzeba dodawać, że metka wciąż była do niej przytwierdzona. Drugiego dnia pobytu Maddy w Londynie umówiły się na lunch z pozostałymi druhnami, mimo że nadal bolały je brzuchy po degustacji weselnych tortów. Georgia była najlepszą przyjaciółką Allie, a przy okazji także dyrektorem artystycznym w wydawnictwie, które opublikowało Żonę żurawia. Z Suzy znały się jeszcze ze studiów - młoda Teksanka porzuciła uczelnię i kraj dla przystojnego Anglika i jego ojczyzny: przeniósłszy się za ocean, wyszła za niego za mąż, urodziła mu bliźniaczki i po niespełna dekadzie życia w Anglii była mamą z dziewięcioletnim stażem i Brytyjką całą gębą. Ostatnia z dziewcząt, Hanna, mieszkała w tym samym budynku co Allie i prowadziła ćwiczenia ha-thajogi. Była niezwykle wysoka, ubierała się całkiem na biało bez względu na okazję, a sposobem poruszania przywodziła na myśl kota. Allie, która w przeszłości należała do najpilniejszych uczestniczek ćwiczeń, starała się w dalszym ciągu brać udział w zajęciach raz w tygodniu, aczkolwiek daleko jej było do formy przyjaciółki, sprawiającej wrażenie, jakby mogła w każdej chwili przyjąć pozycję lotosu albo zwinąć się w precel. - Nareszcie mamy zaszczyt poznać młodszą siostrę! - zakrzyknęła Georgia, kiedy Allie i Maddy pojawiły się na lunchu, i pierwsza przywitała się z gościem. Maddy mile zaskoczył wystrój restauracji - znając swoją siostrę, spodziewała się czegoś bardziej wystawnego i zimniejszego, tymczasem wnętrze było przytulne, a miejsca przy stole wskazały im małe wazoniki z karteczkami, na których wypisano kolorowym flamastrem ich imiona. Już podczas powitania usłyszała od wszystkich trzech kobiet, że zazdroszczą jej sukni z niebieskiego jedwabiu. - .. .nam przypadły w udziale płócienne garsonki w kolorze migdałów - skarżyły się chórem. - To prawda - próbowała tłumaczyć Allie - ale taką garsonkę można wykorzystać przy wielu innych okazjach. Właśnie dlatego je dla was zaplanowałam. Z Maddy to by się nie sprawdziło, jest nazbyt ekstrawagancka. Jak gdyby same tego nie dostrzegły! Madeline miała na sobie wielobarwną, śliską jedwabną bluzkę, a w uszach długie srebrne kolczyki z dyndającymi na końcach połyskującymi

opalami. Wiele osób uważało ją za próżną, lecz ona się tym nie przejmowała, będąc zdania, że dobry gust to jeszcze nie zbrodnia. - Pewnie dlatego dotąd cię nie odwiedzała — wysunęła przypuszczenie Georgia. — Czekała na odpowiednią okazję, aby móc się pokazać z najlepszej strony. - Nie przyjeżdżałam z wizytą — sprostowała Maddy — ponieważ zawsze mam mnóstwo pracy. - A my to nie? - obruszyła się Georgia. - Wcale tego nie powiedziałam. - Nie musiałaś. - Georgia prędko przeszła do porządku dziennego nad niezasłużonym zarzutem i zainteresowała się: - Czym się zajmujesz? - Jestem prawnikiem. Trzy kobiety wymieniły szybkie spojrzenia. - Coś nie tak? - zapytała Maddy. — Chciałybyście podzielić się ze mną swoimi uwagami? Do rozmowy znowu wtrąciła się Allie. - Najważniejsze, że udało jej się przyjechać, kiedy jej naprawdę potrzebuję. Mimo tej interwencji atmosfera przy stole stała się zauważalnie chłodniejsza. Przyjaciółki Allie były dla Maddy uprzejme, ale nic ponad to. Skakały po tematach, dyskutując o sprawach, o których nie miała zielonego pojęcia, wymieniając tytuły seriali i książek, o jakich nawet nie słyszała. Wyglądało na to, że ponownie, przypadkiem czy nie, znalazła się na obrzeżach życia swojej starszej siostry. Tuż przed wyjściem z restauracji musiała skorzystać z toalety, gdzie Georgia i Suzy wciąż myły ręce przy umywalkach. Dałaby sobie głowę uciąć, że obie kobiety przerwały rozmowę w pół słowa, kiedy otworzyła drzwi. Przyłączyła się do nich naprzeciwko długiego na całą ścianę lustra i zapytała: - No więc? Jaki jest ten cały Paul? - Naprawdę była ciekawa swego przyszłego szwagra. Georgia i Suzy popatrzyły na siebie dziwnie, co nie uszło jej uwagi. - Sama się przekonaj - stwierdziła Suzy, porzucając brytyjski akcent. Zabrzmiała to ostro, jakby była kimś, z kim lepiej nie zadzierać. — Było nie było, jesteś jej siostrą- dodała Georgia, nakładając na wargi błyszczyk. - Z pewnością bez trudu wyrobisz sobie opinie. * * * - Nie spodobałam im się. Maddy podzieliła się tym spostrzeżeniem z siostrą, kiedy wracały z lunchu. Nie była specjalnie przejęta. Nigdy nie zależało jej na tym, by być akceptowaną. Do pewnego stopnia przypominała ich babcię. Robiła, co chciała, nie licząc się z konsekwencjami i społecznym ostracyzmem. Gdyby było trzeba, sama weszłaby do stawu w Central Parku albo stanęła na skrzynce w Hyde Parku, który właśnie przecinały, idąc na skróty. Postanowiły przejść się, zamiast skorzystać z metra, ponieważ się wypogodziło i było prawdziwie wiosennie. Otoczone przez soczystą zieleń obie równocześnie pomyślały o domu, o gęstych trzcinach na brzegu moczarów, o tych wszystkich kryjówkach, w których się chowały, będąc dziećmi. - Wręcz przeciwnie - zaprzeczyła Allie - od razu cię polubiły. Mogłabyś wreszcie przestać być taka niepewna siebie. Nikt, kto nie znał jej tak dobrze jak siostra, nie zgadłby, że Maddy nie jest pewna siebie. Od małego trzymała się maminej spódnicy, chodziła z kciukiem zatkniętym w ustach, nie wypuszczała z piąstek flanelowego kocyka, bała się ciemności, pająków i myszy. Allie nieraz musiała kłaść się razem z nią i opowiadać jej na dobranoc bajkę, żeby w ogóle zasnęła. Bajka była zawsze ta sama: o żonie żurawia. Dzieliły ją do czasu, gdy Allie nagle uznała, iż ma prawo

zamieścić ją w swojej książce. — Paulowi pewnie też się nie spodobam. - Nic tylko kraczesz — westchnęła Allie. - Może dla odmiany spróbujesz myśleć pozytywnie, co? Maddy oczywiście wiedziała, jak Paul i jej siostra się poznali. Wpadli na siebie przypadkiem w Kensington Palące (to dlatego przyjęcie weselne miało się odbyć na tyłach pałacu, w oranżerii, która powstała w początkach osiemnastego wieku jako cieplarnia królowej Anny). Oboje poszli tam po to, aby złożyć hołd tragicznie zmarłej księżnej Dianie. Dzień po wypadku w Paryżu Allie kupiła bukiet białych róż, osobiście wybierając każdy kwiat, tak żeby wiązanka była bez skazy, bez jednego ciemniejącego płatka czy choćby najmniejszej brązowej plamki. Cała ta sprawa straszliwie ją przygnębiła, każąc myśleć, że miłość jest niemożliwa w tym ponurym, okrutnym świecie. Ale kiedy zaniosła bukiet do Kensington Palące, przekonała się, że nie ona jedna tak czuje — a wśród osób, które postanowiły uczcić pamięć zmarłej księżnej, znalazł się także Paul. Nie planował tego gestu; po prostu w drodze do pracy zerwał pa rę kwiatków w ogrodzie sąsiadów — były czerwone, ale za nic nie potrafiłby podać ich nazwy — i postanowił je złożyć pod ogrodzeniem pałacu, głównie powodowany myślą o włas-nej matce, która była wielbicielką Diany. Starsza pani mieszkała w małej miejscowości niedaleko Reading i nawet z dala od Londynu rozpaczała po utracie królowej ludzkich serc, tak więc Paul pomyślał, iż złoży kwiaty w jej imieniu, co powinno ją ucieszyć i poprawić jej humor. Allie przy jakiejś okazji zwierzyła się siostrze, że kiedy jej wzrok po raz pierwszy padł na Paula, płakała. Od żalu i łez kręciło jej się w głowie i Paul podszedł do niej, aby zapytać, czy wszystko z nią w porządku. Ledwie wydusiła z siebie parę słów - jej odpowiedź brzmiała: „Nie, nie czuję się dobrze", choć stłumione płaczem słowa nie były tak wyraźne. Zabrał ją na kawę i od tego wszystko się zaczęło. Nieprawdopodobnie romantyczne, prawda? — dopytywała, zdając później relację. Miłość od pierwszego wejrzenia, uczucie, które dopadło ją i przeniknęło w najmniej spodziewanym momencie, ogarniając niczym niewidoczny eter, przeszywając na wskroś niczym strzała, zupełnie jak młodziutką Dianę, gdy poznała księcia Karola. Kiedy Maddy po raz pierwszy usłyszała tę opowieść, nieomal się rozkrzyczała. Niby co takiego romantycznego jest w miłości z góry skazanej na niepowodzenie? - chciała zapytać siostrę, lecz się powstrzymała. Tak czy owak, jej zdaniem Diana postąpiła niesłychanie nierozważnie, decydując się na ślub z mężczyzną, którego właściwie nie znała. Madeline pamiętała wywiad sprzed lat, w którym książę Karol na pytanie, czy jest szaleńczo zakochany w swej narzeczonej, odparł, że tak, dodając: „To znaczy, czymkolwiek tak naprawdę jest miłość", jak gdyby Diana nie siedziała tuż obok niego w studiu telewizyjnym i nie słyszała każdego jego słowa. Do dziś nie potrafiła zrozumieć, dlaczego dziewczyna wtedy nie wstała i nie odeszła. Nim Maddy i Allie wróciły do mieszkania, zboczyły nieco, aby wstąpić do sklepu z butami. Obie miały bzika na punkcie obuwia, i to od najmłodszych lat. Kiedy chodziły do szkoły średniej, wymieniały się pantoflami i ciuchami, tak że wszyscy myśleli, iż każda ma szafę pękającą w szwach od ubrań, podczas gdy w rzeczywistości ich garderoba przedstawiała się nader skromnie. Teraz także obu zaświeciły się oczy, gdy tylko zobaczyły botki z cienkiego zamszu, zapinane z boku na srebrne guziki. Maddy od razu postanowiła je przymierzyć, niezrażona wysoką ceną. Czuła, że ich pragnie. Wiedziała, że jeśli ich sobie odmówi, będą za nią chodziły przez najbliższe tygodnie, więc najlepszym rozwiązaniem było po prostu je kupić i cieszyć się nimi, póki może. Maddy wcale nie była zazdrosna o ślub siostry. Uważała, że jedwabny kostiumik koloru kości słoniowej, który Allie wybrała dla siebie, nie pytając nikogo o zdanie, nie przystoi pannie młodej i wydaje się niestosownie smutny na tak radosną okazję, no ale jej siostra jak zwykle

uległa względom praktycznym, mając nadzieję znosić go w późniejszym czasie. Gdyby to Maddy szła do ołtarza, sprawiłaby sobie kreację z organzy i satyny, powalającą krojem, taką, jaką każda kobieta powinna włożyć raz w życiu, właśnie na swoje wesele. Teraz — wysłuchując przestróg, że zamsz łatwo się niszczy w deszczu - Madeline zapłaciła za upatrzone botki i z szerokim uśmiechem na twarzy odebrała je od ekspedientki, nie kłopocząc się kwestią praktyczności. Ich matka często śpiewała Hej ho, hej ho, kiedy wypływały nie-wielką łódką na spokojne wody zamglonego wybrzeża Connecticut w te dnie, w które czuła się dość dobrze, by w ogóle wyjść z domu. W ten sposób zapuszczały się do królestwa żurawia żyjącego w okolicy. Lucy Heller była zbyt słaba, aby wiosłować; wprawianie łódki w ruch należało do obowiązków dziewczynek. Ich matka zapadła na raka, kiedy miały odpowiednio dziesięć i jedenaście lat, i chorowała do czasu, gdy znalazły się w szkole średniej, co niemal dokładnie pokrywało się z okresem, w którym ich ojciec z nimi nie mieszkał. Lucy z każdym rokiem stawiała się silniejsza, a w końcu pokonała chorobę, by nigdy więcej o niej nie usłyszeć, jednakże wtedy miała tylko tyle siły, by unieść swoją torebkę z robótkami. Jej własne życie zostało naznaczone przez chorobę nowotworową matki, toteż starała się jak mogła chronić córki, lecz one - jak to dzieci - szóstym zmysłem wyczuły prawdę i z jakiegoś powodu nabrały przekonania, że ich matkę czeka bliska śmierć. Dziewczynki opracowały plan, na wypadek gdyby któraś z ich wodnych wycieczek poszła nie tak jak trzeba. Jeśliby łódka wywróciła się do góry dnem albo rozpętał się sztorm, rzuciłyby się sobie na ratunek. Nawet gdyby były akurat pokłócone, bo Maddy podebrała starszej siostrze książkę lub bransoletkę albo Allie zabrała się do porządków i w ich trakcie wyrzuciła kolekcję muszelek zbieranych z mozołem przez młodszą z sióstr, bez względu na wszystko ratowałyby przede wszystkim siebie nawzajem. Trzymałyby się za ręce i pomagały sobie utrzymać się na powierzchni. Nigdy nie wchodziły do łódki bez swoich kamizelek ratunkowych. Zawsze rano sprawdzały prognozę pogody. Nieodmiennie były przygotowane na najgorsze. Były pewne, że na ich matkę została rzucona klątwa. To dlatego przez cały czas wydawała się taka smutna i odległa. To dlatego jej mąż odszedł, kiedy wciąż przechodziła kurację. Coś podobnego nie spotkałoby żadnej normalnej kobiety, kobiety, która nie byłaby obarczona potężną klątwą. Jednogłośnie uznały, iż tylko one są w stanie cofnąć urok. I nie miały wątpliwości, jak to uczynić: krew za krew, ciało za ciało, ból za ból. Postanowiły zwrócić się do żurawia, który jak wierzyły, sprawował pieczę nad nimi wszystkimi. Plan był taki, aby poprosić go o zdjęcie klątwy, w zamian poświęcając coś dla nich niezwykle ważnego. Długo po tym jak już powinny zasnąć, wyślizgnęły się z łóżek i wydostały na tylne podwórze. Dokoła panowały egipskie ciemności i Maddy potknęła się o kamień - nie potłukła się tylko dlatego, że Allie złapała ją szybko za rękę i uchroniła przed upadkiem. Brzegi koszulek nocnych miały obwiedzione czarną lamówką, ponieważ od dwóch tygodni nikt w domu nie robił prania, a teraz jeszcze pobrudziły sobie bose stopy. Nic nie było tak, jak być powinno. W lodówce brakowało jedzenia, w szafie nie wisiało ani jedno czyste ubranie, z kosza na śmieci wysypywały się nadgniłe resztki, w kuchni krążyły tłuste muchy próbujące dobrać się do paczek z makaronem i ryżem... Ze wszystkich kątów, spomiędzy desek podłogi, zewsząd wyzierała choroba. Maddy trzymała się nieco z tyłu, kiedy docierały do końca trawnika. Jak wiadomo, z klątwami nie ma żartów. Zwłaszcza kiedy jest ciemno choć oko wykol — tak że nie sposób dostrzec żywopłotu i wydaje się, iż na całym świecie nie ma ani jednego żywego człowieka. Nie mogła być nawet pewna, że jeśli postąpi jeszcze parę kroków, pod nogami znajdzie ziemię, a nie pustkę. Poza tym martwiło ją, co zrobią, jeśli żuraw odpowie na ich wołanie. Niespecjalnie lubiła ptaki, a ten niemal dorównywał jej wzrostem. Wiedziała o tym, bo wcześniej przeczytała o

żurawiach w encyklopedii. — No chodź - ponagliła ją Allie. - Nie ma się czego bać. To powiedziawszy, uniosła łopatę, którą po drodze zabrała z szopy. Zagłębiła ją w ziemi i rozległ się chlupoczący odgłos, kiedy dołek natychmiast podszedł wodą. Maddy przysunęła się do siostry, wdychając zapach mydła, potu i błota i uspokajając się powoli. Allie zdawała się wiedzieć, co robi. - Odsuń się, bo tylko przeszkadzasz - szepnęła Allie. - I tak poradzę sobie sama. Kiedy dołek był już wystarczająco duży, Maddy podała siostrze ukradzioną z łazienki żyletkę. - Nie będzie bolało - obiecała jej Allie. - Poza tym tylko w ten sposób możemy go przywołać i sprawić, żeby się nami zajął naprawdę. Nieraz zapewniała młodszą siostrę, że coś nie będzie bolało - szczególnie wtedy, gdy chciała wymigać się od nieprzyjemnego zajęcia. Maddy przekonała się na własnej skórze, że Allie nie zawsze mówiła prawdę. - Kiedy cię boli - ciągnęła Allie pewnym głosem - najlepiej jest powtarzać w głowie jedno i to samo słowo. Coś miłego. Ich ojciec odszedł. Ich matka mogła wkrótce trafić do szpitala albo umrzeć, co z dziecięcego punktu widzenia na jedno wychodziło — tak czy siak, byłaby poza ich zasięgiem. Maddy skupiła się i wybrała na wszelki wypadek dwa słowa: budyń czekoladowy. Jedząc ulubiony deser, zazwyczaj była zadowolona i spokojna. Zanim się spostrzegła, Allie przejechała żyletką po otwartej dłoni. Tym razem starsza siostra miała rację: to nie bolało, raczej piekło. - Dzielna byłaś — pochwaliła ją Allie i błyskawicznie nacięła swoją dłoń. W miękkim ciele pojawiła się długa, otwierająca się na boki szrama. Mimo to dziewczynka nawet nie mrugnęła. - Teraz możemy złączyć dłonie nad ziemią. Przez chwilę pozwoliły swojej krwi kapać w wykopany dołek, po czym Allie łopatą zgarnęła trochę błota, wyrównując podłoże u ich stóp. Teraz już do pasa były utytłane jak nieboskie stworzenia, włosy miały zlepione i splątane, ale to ich w najmniejszym stopniu nie martwiło. Bez słowa wspięły się na rosnący w pobliżu rozłożysty platan, najwyższe drzewo w okolicy. — Czuję, że coś się stanie — szepnęła Allie. Tym razem jednak się pomyliła. Czekały i czekały, lecz wokół panowały tylko cisza i ciemność. Powoli zaczęło ogarniać ją zniecierpliwienie. Zawsze była prowodyrką, tą, która podejmuje wszystkie decyzje i zyskuje szacunek młodszej siostry. No i nigdy nie płakała, choć to akurat lada chwila mogło się zmienić. - On nie przyjdzie — rzekła zmienionym głosem. - Nie zdoła jej uratować... Na myśl, że jej siostra zaraz się rozpłacze, Maddy poczuła strach, jakiego nie doznała od wyjścia z domu tego wieczoru. — To, że go nie widzimy, nie oznacza jeszcze, że go tutaj nie ma — powiedziała szybko. Allie spojrzała na nią zaskoczona. Po prawdzie, Maddy zaskoczyła samą siebie. - Jest ciemno - ciągnęła. — A ludzkie oko jest niedoskonałe. - W szkole na przyrodzie właśnie uczyli się o budowie ludzkiego ciała i szczególnie utkwiły jej w pamięci wiadomości na temat gałki ocznej. Siostry w milczeniu próbowały przeniknąć wzrokiem ciemność. Nie byłyby w stanie pokazać, gdzie kończy się ląd i zaczyna woda. Srebrzyste za dnia trzciny były czarne jak węgiel i tak samo nieruchome. — Założę się, że on tu gdzieś jest - mówiła dalej Maddy, zaczynając wierzyć we własne słowa. — Po prostu nie może się ujawnić. Chodzi o to, abyśmy ufały, że przybył. Nazajutrz Lucy Heller poczuła się lepiej. Z samego rana wyszła na ganek, gdzie usiadła w

wiklinowym fotelu z robótką w dłoniach, rozkoszując się słabym jeszcze słońcem. W południe skryła się w kuchni, by przygotować dziewczynkom lunch. A później Maddy i Allie słyszały, jak ich matka się śmieje. Więc jednak udało im się coś osiągnąć za pomocą bólu, ofiary ciała i krwi. Nigdy potem nie rozmawiały ze sobą na temat tamtej nocy. Traktowały ją jak swój mroczny sekret. Przecież normalni ludzie nie wierzą w takie nonsensy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wymyka się z domu w środku nocy i nie tnie żyletką. A jednak Maddy drżała z obawy, że klątwa zdjęta z jej matki została przeniesiona na nią - z chwilą, w której okłamała własną siostrę. Dlatego kontynuowała rytuał. Wybierała miejsca niewidoczne dla ludzkich oczu: pod kolanami, na podeszwach stóp, po wewnętrznej stronie ramienia. I systematycznie przekonywała się, że jej siostra mimo wszystko miała rację - jeśli nie liczyć kilku pierwszych razów, samookaleczanie właściwie nie bolało. Pod koniec drugiego dnia pobytu Madeline w Londynie Allie przyszykowała dla nich prawdziwe indyjskie curry, sprawiając, że w całym mieszkaniu unosił się zapach prażonego kminku. Allie wyrosła na dobrą kucharkę, ponieważ nigdy się nie poddawała, hołdując zasadzie: „Praktyka czyni mistrza", co zwłaszcza przy gotowaniu ma sporo sensu. Maddy była nieustępliwa, tylko jeśli chodziło o jej pracę, w życiu prywatnym zaś łatwo ulegała zniecierpliwieniu i często miała poczucie własnej niskiej wartości. Dlatego tym razem także trzymała się z dala od garnków, nie proponując nawet, że nakryje do stołu. Nie mogła konkurować z idealnym wyczuciem i ręką Allie. Paul pojawił się punktualnie o siódmej. Kiedy przyszedł, Madeline siedziała na kanapie zgięta w pałąk, malując sobie paznokcie u nóg. Obok niej na stoliku stał kieliszek z niedopitym winem. Zaaranżowała to tak, by wyglądać na niezainteresowaną. Znajomi i wielbiciele Allie nigdy nie wzbudzali w niej ciekawości. Na ogół były to przeintelektualizowane typki w okularach, z którymi Maddy wolała nie mieć nic wspólnego. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcała swoim paznokciom, tak jak teraz. Wybrała srebrzysty perłowy lakier, który wysychając, coraz bardziej przypominał metal. Był to jeszcze jeden powód, dla którego miała dość Londynu. Sklepy w tym mieście były potwornie drogie i wszyscy zdawali się spoglądać na nią z góry, nawet Hanna, instruktorka jogi. Gdyby mogła, najchętniej wróciłaby po cichu do domu. Albo jeszcze lepiej, pojechała do Paryża - całkiem sama. Nigdy nie była w Paryżu i wyobrażała sobie, że zatrzymałaby się u Ritza, z zieloną jedwabistą tapetą na ścianach i staromodnymi zamkami we wszystkich drzwiach. Przechadzałaby się po Tuileriach, przysiadała na kawę w kafejkach, gdzie nikt nie mówiłby po angielsku. Nie musiałaby zawracać sobie głowy zbliżającym się weselem siostry. Kto bierze ślub w czasach, kiedy połowa małżeństw i tak kończy się rozwodem? Przeczytała gdzieś, że dotyczy to około pięćdziesięciu, a może nawet siedemdziesięciu pięciu procent związków małżeńskich. Po co w ogóle ryzykować rozczarowanie? Nie podniosła głowy - ani kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, ani kiedy Allie ruszyła do holu, żeby wpuścić Paula do środka. Słyszała szmer przyciszonych głosów, lecz nawet nie starała się zrozumieć słów. Nie obchodziło jej, o czym rozmawiają. Właściwie prawie nic nie wiedziała o Paulu. Siostra wspomniała tylko o tym, jak się poznali, i od czasu do czasu wymieniała jego imię w kontekście przygotowań do ślubu. Nigdy nie zwierzała się Madeline. Cud, że w ogóle opowiedziała jej tę historię o Kensington Palące. Diana. Białe róże. Mogła z czystym sumieniem przyjąć, że Paul to nudziarz. W tej samej chwili kiedy to pomyślała, doszedł ją odgłos kroków w holu i wyraźniejszy głos Allie, która właśnie mówiła, że chociaż raz się nie spóźnił, na co Paul odparował, że on nigdy się nie spóźnia, tylko ona przychodzi wszędzie za wcześnie. Oboje wydawali się zmęczeni i lekko podenerwowani i w niczym nie przypominali dwojga zakochanych, jakich spodziewała się Maddy.

- Przedstawiam ci moją młodszą siostrę — powiedziała Allie, wchodząc do salonu. Dopiero wtedy Madeline podniosła wzrok. Od razu musiała przyznać, że Allie nie myliła się co do jednego: Paul był nieziemsko przystojny. Wysokaśny, trochę po trzydziestce, ale wciąż wyglądający jak chłopak, tak że można było podejrzewać, iż do końca życia nie straci tej swojej młodzieńczości. Miał bardzo krótkie blond włosy - do tego stopnia krótkie i blond, że jego czaszka wydawała się ogolona na zero - a otaczała go aura beztroski, która wydawała się zarazem czarująca i groźna. Tenże Paul podszedł w paru krokach do kanapy, na której siedziała, pochylił się i ucałował ją w oba policzki. Bezwiednie wyczuła, że pił alkohol. Punkt dla mnie, pomyślała. Nie ufała ludziom, którzy piją w samotności. Co nie przeszkadzało jej szwendać się po barach, gdy już wyszła z biura - no ale ona robiła to wyłącznie po to, by odpocząć i zrelaksować się po długim dniu pracy. Poza tym w barze nie była przecież sama. - Witaj w rodzinie - powiedział Paul. - Czy to przypadkiem nie moja kwestia? — zapytała go Madeline. Nie ufała też nazbyt przystojnym mężczyznom. Poznała kilku osobiście, więc miała doświadczenie. -To bez różnicy. Z którejkolwiek strony na nas spojrzeć, będziemy rodziną. - Popatrzył na paznokcie u jej nóg. - Nie dla ciebie ten kolor. Zamienia cię w androidkę, a na to jesteś za ładna. - Nie słuchaj go! - przerwała im Allie, ciągnąc Paula w stronę kuchni, żeby skosztował curry i wyraził swoją opinię. Szarpnęła się na krewetki i mleczko kokosowe i chciała, aby ktoś to docenił. Kiedy zniknęli za ścianą, Maddy przyjrzała się świeżo pomalowanym paznokciom. Z niechęcią musiała przyznać Paulowi rację. Wyglądały, jakby były zrobione z tytanu albo stali. Można by pomyśleć, że jest pozbawiona uczuć. Kolacja się udała. Curry było wyśmienite, w sam raz pikantne. Allie wystąpiły na policzki rumieńce, i to nie tylko za sprawą temperatury w kuchni i przypraw. Madeline była zdumiona, widząc, że jej siostra raz za razem napełnia sobie szklankę szkocką i dolewa nieco wody sodowej. Allie nigdy nie przepadała za alkoholem, a jeżeli już się upiła, to zawsze na smutno. Teraz także z każdą kolejną szklaneczką stawała się bardziej milcząca i naburmuszona. Maddy pożałowała, że nie znajduje się w Nowym Jorku, w swoim mieszkaniu, gdzie mogłaby w ciszy i spokoju zjeść na kolację jogurt prosto z pojemniczka. Pal licho marzenia o Paryżu! - Zatem czym się zajmujesz? - zapytał nagle Paul. - O nie, tylko nie to - jęknęła Maddy. - Czy w tym kraju o niczym innym się nie rozmawia? - Przecież ci mówiłam - wtrąciła Allie, patrząc z wyrzutem na Paula. — Madeline jest prawnikiem, i to nie pierwszym lepszym. Pracuje na Manhattanie dla dużej firmy inwestycyjnej. Zajmuje się u nich nieruchomościami. - Tak, teraz sobie przypominam — powiedział Paul z przekąsem. - Jesteś szychą i zarabiasz duże pieniądze. - Czy to coś złego? — Maddy wyprostowała się w krześle. I co z tego, że doradza bogatym ludziom, jak najlepiej ulokować oszczędności, zarabiając przy tym na własne, godziwe utrzymanie? Czy powinna może przepraszać za to, że jest dobra w tym, co robi? - Nie mnie to osądzać - odparł Paul. - Właśnie. - Maddy dolała sobie wina, przewidując, że będzie jej potrzebne. Chyba zaczynała rozumieć, dlaczego jej siostra strzela sobie drinka za drinkiem. Paul lubił stwarzać problemy tam, gdzie ich nie było. - Jesteś nikim. Paul przyglądał jej się przez długą chwilę, jakby chcąc ogarnąć całość, po czym wyszczerzył zęby. Maddy poczuła się nieswojo. Wydało jej się nagle, że Paul przejrzał ją na wylot, że nawet wie o niej coś, czego ona sama o sobie nie wie.

- No, niezupełnie nikim - oburzyła się Allie. - Paul jest montażystą filmowym. To on napomknął producentowi o Żonie żurawia. Opowiadałam ci o tym, Maddy. Zdaje się, że żadne z was nie słucha tego, co się do was mówi. Odkryłam waszą pierwszą wspólną cechę. — Stłumiła czknięcie. Wstała od stołu i zaczęła zbierać naczynia, odmawiając przyjęcia pomocy. Chwilę później Maddy i Paul przysłuchiwali się, jak myje starannie talerze i sztućce przy zlewie w kuchni. - Zosia Samosia - sarknął Paul. - Nigdy nie potrzebuje niczyjej pomocy. - Jej zdaniem nikt inny nie zrobi tego tak dobrze jak ona, Poza tym lubi kontrolować sytuację. Paul dopił wino i uzupełnił ich kieliszki. - Nie mam bladego pojęcia, czemu twoja siostra chce za mnie wyjść. Moim zdaniem popełnia straszliwy błąd - wyznał, po czym nieoczekiwanie spytał: — Co ci o mnie naopowiadała? Maddy machnęła ręką. - Och, jestem pewna, że uczynisz ją przeszczęśliwą... - Widząc jego spłoszony wzrok, dodała szybko: - Spokojnie, spokojnie. Nie puściła pary z ust, więc nic ci nie grozi z mojej strony. Powiedziała to żartobliwym tonem, ale mówiła całkiem poważnie. Znała takich jak on i była mocno zdziwiona, że jej siostra, zazwyczaj taka rozsądna i praktyczna, zakochała się w Paulu. Należał do tych przystojniaków, którym się wydaje, że są pępkiem świata, którym trzeba nadskakiwać, którym trudno przychodzi nawiązywanie prawdziwych przyjaźni. - Zupełnie nic? - Wyglądał na zmartwionego. - A twoim zdaniem powinna była mi coś powiedzieć? - O każdym da się coś powiedzieć, dziewczyno. Każdy niesie ze sobą jakąś historię. Maddy przyjrzała mu się uważniej. Chyba jednak pomyliła się co do niego. Z chwilą gdy opuszczał maskę arogancji, zaczynał być całkiem miły. - Na pewno wszystko spapram - rzekł z pokorą, która jeszcze bardziej zaskoczyła Maddy. - Dotąd mi się nie udawało. - Nie wiedziałam, że byłeś już żonaty... - Nie mówię o małżeństwie, tylko o miłości. Wychowano mnie na egocentryka, chociaż chyba trudno winić o to moją mamę. To najlepsza kobieta pod słońcem. Zatem sam wyrosłem na egoistycznego skurczybyka. Może mam to w genach? A co siedzi w twoich, poza urodą rzecz jasna? Madeline poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Tak po prostu. W jednej chwili siedziała przy stole naprzeciwko swego przyszłego szwagra w mieszkaniu swojej siostry, która zmywała w kuchni naczynia, i starała się podtrzymać nieklejącą się rozmowę, a w drugiej uderzył w nią piorun. Zauroczenie to jednak dziwna sprawa, zdaje się żyć własnym życiem. Spostrzegła, że Paul patrzy na nią w dziwny sposób, zdecydowanie nieodpowiedni, biorąc pod uwagę, kim dla siebie byli i jakie plany co do niego miała Allie. - Ja też jestem egoistką - odpowiedziała, nim zdążyła pomyśleć, i natychmiast się zarumieniła. Nie powinni rozmawiać o niej. - Bardzo się z Allie różnimy. Nie mam wątpliwości, że będzie wam razem dobrze. - Taa - przytaknął bez entuzjazmu Paul. - Będziemy żyć razem długo i szczęśliwie. Ciekawe, jakie są na to szanse? Roześmieli się równocześnie. Może wyczuli, że łączy ich coś jeszcze - permanentne nieradzenie sobie w sprawach sercowych. Maddy nie udało się zatrzymać przy sobie chłopaka dłużej niż przez rok. Szybko się nudziła, a jej wymagania rosły z miesiąca na miesiąc. Na swoje

usprawiedliwienie miała to, że była najmłodsza w rodzinie, zawsze rozpieszczana. - Cieszę się, że już się zaprzyjaźniliście - stwierdziła Allie, wracając do salonu. Przyniosła deser: lody waniliowe z owocami i bitą śmietaną i butelkę brandy. Mogli na to odpowiedzieć na wiele sposobów, ale zamiast tego tylko popatrzyli na siebie ponad stołem. W tej samej chwili Madeline zrozumiała, że będą z tego kłopoty. Poczuła silniejsze uderzenie pulsu, cień niesprecyzowanej wątpliwości, wrażenie, że nadciąga katastrofa. Nieomal ją widziała, wyłożoną na blacie niczym mapa drogowa. Kieliszek, łyżeczka, złamane serce. - Robiłaś tę bitą śmietanę sama? — zapytała siostrę Maddy. — Jest przepyszna! Wcale tak nie uważała. Miała w nosie smak deseru. Jedzenie nigdy nie było dla niej ważne. Jedyne o czym mogła myśleć, to dzień, w którym miała siedem lat i znowu panicznie przestraszyła się burzy. Zbiegła do piwnicy, żeby się schować przed błyskawicami i grzmotami. Doskonale pamiętała to uczucie, którego doświadczała, kiedy reszta rodziny starała się ją odnaleźć, wykrzykując jej imię, z każdą chwilą coraz bardziej nerwowo, i kiedy ona nie odpowiadała. Chociaż raz miała nad nimi wszystkimi przewagę. Ona, która się nie liczyła, która zawsze była druga. Teraz czuła się podobnie. Jak gdyby ona jedna wiedziała, co naprawdę się dzieje. Zerknęła na Paula, aby upewnić się, że nie wyobraziła sobie tego wszystkiego. Ale nie — on nadal patrzył wprost na nią. Zatem niczego sobie nie wyobraziła. Tamtego wieczoru Madeline długo szczotkowała zęby w małej, zagraconej łazience siostry. Tak naprawdę chciała się już położyć do łóżka i zasnąć, nareszcie przestać myśleć, ale jej serce waliło jak oszalałe. Wypiła za dużo wina i kawy. W jej żyłach krążyła kofeina, alkohol i węglowodany. Była pobudzona. Wiedziała, że przyjechała do Londynu tylko na parę dni i że nie wróci przed jesienią, kiedy miało się odbyć wesele Allie i Paula. Jak wiele szkody można spowodować w tak krótkim czasie? Przekonywała się, że to co się stało, było niegroźne. Ot, niewinny flirt za plecami siostry, postępek porównywalny z kradzieżą gumki do włosów czy innego dziewczyńskiego drobiazgu - a w dzieciństwie Allie nigdy nie przyłapała jej na gorącym uczynku ani nawet po fakcie. Pewnego razu, w przypływie inwencji, wylała na łóżko Allie pełną szklankę mleka. Było to tak idiotyczne i podłe, że sama nie mogła uwierzyć, iż naprawdę to zrobiła. A jednak nikt się nie domyślił, a ona oczywiście się nie przyznała. Grała świętoszkę, kiedy w pokoju zaczęło brzydko pachnieć. Maddy nie była w stanie zrozumieć własnej zazdrości, tak głęboko w niej tkwiła. Matka uznała, że zapach wywołała pleśń. W końcu dom stał na skraju moczarów. Cały dzień spędziła piorąc ich ubrania, a potem wieszając je na lince w ogrodzie, razem z wygotowaną i wykrochmaloną pościelą. Maddy widziała ją późnym popołudniem, jak siedzi pod platanem wykończona ciężką pracą. Nazajutrz czekała ją powtórka - na wypranie czekały sterty rzeczy, w większości już upranych i wyprasowanych. Madeline mogła wtedy wkroczyć, wyznać swoją winę albo przynajmniej powiedzieć, że wylała mleko niechcący, oszczędzić matce wysiłku. Nie zrobiła tego. Stała w trzcinach, patrzyła i milczała. * * * Maddy postąpiła naprawdę nieroztropnie, meldując się w hotelu Lion Park w szczycie lata. We wnętrzach panowała duchota, brakowało personelu, a armatura łazienkowa pamiętała chyba czasy króla Artura. Jej matka posiadała małą ceramiczną popielniczkę dekorowaną emblematem zielonego lwa, którą zabrała z tego hotelu i całymi latami trzymała na swojej szafce nocnej. —To było kiedyś moje ulubione miejsce na ziemi - powtarzała dziewczynkom Lucy. - Miałam dwanaście lat i uważałam, że nigdzie nie jest bardziej elegancko.

Madeline zawsze wyobrażała sobie, że hotel nazwę zawdzięcza żywemu lwu, i niewykluczone, że z tego właśnie powodu zdecydowała się w nim zatrzymać, kiedy ponownie przyjechała do Londynu. Poza tym, skoro jej matce tak się tutaj podobało... Niestety marzenia jak zwykle przegrały z rzeczywistością. Hotel okazał się kiepski, a lew był z kamienia. Siedział smętnie przed wejściem, porastając zielonkawym mchem. - Ach, o niego pani chodzi - odparł recepcjonista zapytany o posąg. - Został przeniesiony z jakiegoś francuskiego klasztoru, jeszcze zanim wzniesiono hotel. Początkowo był ozdobą czyjegoś ogrodu. A teraz ma na plecach rysę, która z każdym rokiem się pogłębia. Nie mam pojęcia, co zrobimy, kiedy lew rozpadnie się na dwoje. Chyba będziemy musieli zmienić nazwę! Poza recepcjonistą tylko jeden człowiek wiedział, że Maddy jest już w Londynie. Wysłała mu list polecony z potwierdzeniem odbioru, które podpisał własnoręcznie, tak więc mogła mieć pewność, że otrzymał jej wiadomość i wie, iż spodziewa się g° dzisiaj zobaczyć. Odkąd przyjechała, odliczała minuty do tego spotkania. Leżąc na łóżku, widziała gołębie drepczące po parapecie za oknem i słyszała ruch uliczny dobiegający od Brompton Road, co nie powstrzymywało jej od sprawdzania bez przerwy, która jest godzina. Reszta gości: rodzice Maddy i Allie - Lucy i Bob, ciotki, wujowie i kuzyni, a także kilkoro przyjaciół Allie ze Stanów, wszyscy oni zatrzymali się w pobliskim hotelu Mandarin Oriental. Madeline poinformowała krewnych, że jej firma ma umowę z mniejszym hotelem w okolicy, tak więc pobyt prawie nic nie będzie ją kosztował. Potrzebę odosobnienia tłumaczyła tym, że pracuje nad dokumentami dla klienta, któremu grozi więzienie za prowadzenie interesów w szarej strefie, co z oczywistych względów wymaga skupienia i precyzji. Jej hotel nie oferował telewizji kablowej ani filmów do wy-pożyczenia, nie był wyposażony w gabinet odnowy, właściwie jedyną atrakcją był mały bar, gdzie serwowano posiłki i napoje. Budynek liczył tylko siedem kondygnacji, ale był przysadzisty, zbudowany na planie kwadratu, i zajmował cały kwartał ulicy. Mimo to Maddy z wielkim trudem przychodziło wierzyć, że w przeszłości wywarł tak kolosalne wrażenie na jej matce. Korytarze były długie, z licznymi drzwiami, z których każde pomalowano na niebieski kolor i zaopatrzono w złocony numer oraz szklaną gałkę. Wszystkie piętra wyglądały tak samo i na każdym można się było zgubić, ponieważ korytarz zakręcał na rogach budynku tak jak ulica, a potem jeszcze wielokrotnie w głębi. Większość gości miała z tym problem. Winda mieściła zaledwie cztery osoby, klatka schodowa zaś zwężała się niebezpiecznie, tak że na samej górze trzeba było wspinać się po stopniach, jak czynią to małe dzieci albo starsi ludzie: podnosić nogę, dostawiać do niej drugą i dopiero wtedy zabierać się do pokonania kolejnego wąskiego i wysokiego schodka, ryzykując w każdej chwili upadek. Pokój Madeline położony był hen, daleko, aczkolwiek okna wychodziły na ulicę, tyle że boczną. W środku znajdowało się zwykłe hotelowe łóżko zaścielone białą pościelą, komoda, odbiornik telewizyjny, na którym można było niezbyt wyraźnie odbierać cztery programy, oraz klimatyzator ustawiony na stojaku, z plastikowym wężem wychodzącym na zewnątrz przez otwór w ramie okiennej. Dziwaczne urządzenie czyniło powietrze w pokoju jeszcze gorętszym, niż było przed jego włączeniem. Wykładziny w foyer, na korytarzach i w pokojach były ciemnozielone i jakby brudne. Łazienkę architekt przewidział maleńką, z trudem mieściła się w niej wanna z prysznicem, który jednak trzeba było trzymać w ręku, gdyż zabrakło uchwytu na niewykafelkowanej ścianie. Umywalka z braku miejsca trafiła do pokoju i niewiele się różniła od staromodnych miednic. Oświetlenie także pozostawiało sporo do życzenia: jedna lampa sufitowa, dająca okrąg mdłego światła, i niewielka lampka na biurku czy raczej sekretarzyku na krzywych nóżkach. Maddy to jednak nie przeszkadzało. Dla niej liczyło się tylko to, że spełniło się jej marzenie, które żywiła od wiosny, czyli od poprzedniej wizyty w Londynie. Wróciła.

Żałowała, że jej pobyt nie będzie trwał dwóch tygodni, miesiąca albo jeszcze dłużej. W istocie nawet dziesięć tysięcy dni by jej nie zadowoliło. Kiedy wyczekiwany przez nią człowiek nie pojawił się po południu, zadzwoniła do niego i zostawiła dlań wiadomość na automatycznej sekretarce. Lepiej dla ciebie, żebyś się w końcu pokazał. Jesteś mi to winien. Jeśli już o tym mowa, jesteś mi winien o wiele więcej. Pierwszej nocy Maddy spała bardzo niespokojnie. Śniło jej się, że znajduje się na tylnym podwórku domu rodzinnego w Connecticut. Na gałęziach plątana wisiały setki kości, zamiast liści rosły czerwone kwiaty. Maddy chciała jeden zerwać, ale tylko się skaleczyła w rękę, bo kwiaty były zrobione ze szkła. Przypomniała sobie, jak to jest samej się okaleczać, jak to jest myśleć, że tylko w ten sposób można coś poczuć. Nagle usłyszała krzyk mężczyzny. Wybudziła się ze snu, ale mężczyzna nadal krzyczał. Zegar na szafce nocnej wskazywał 22:30. Otrząsnęła się z resztek koszmaru w okamgnieniu, zdając sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie słyszała tak pełnego pasji krzyku. Natychmiast pomyślała o Paulu, ale to nie mógł być Paul, głos nie był ani trochę podobny do jego. Zorientowała się, że dźwięk musi dochodzić z pokoju naprzeciwko, z numeru 707. Podniosła się i na palcach przeszła pod drzwi, chcąc wyjrzeć przez dziurkę od klucza, ale okazało się, że przynajmniej ta jedna rzecz nie jest staromodna i nie da się zobaczyć, co dzieje się na korytarzu. Przez ułamek sekundy rozważała, czyby nie otworzyć drzwi, ale powstrzymał ją przed tym obraz niewidzialnego mężczyzny. Pomyślała, że mogłaby stanąć oko w oko z krzykaczem i znaleźć się w środku awantury, która jej nie dotyczyła. Przyłożyła więc ucho do drewnianego skrzydła drzwi, co pomogło zaledwie w części - większości słów nadal nie była w stanie rozróżnić. W miarę wyraźnie usłyszała tylko: - Za każdym razem! To nie do wiary! Zniechęcona wróciła do łóżka, przykryła się kołdrą i zatkała dłońmi uszy. Trwała tak, drżąc na całym ciele, dopóty, dopóki nie opuściły jej wszelkie myśli, dopóki nie znalazła się znów pod platanem. To przypomniało jej o tym, jak dzieliła łóżko z siostrą w te noce, kiedy bała się ciemności. Tamtego ranka po kolacji, na którą jedli curry, Paul wrócił do siebie do domu, gdy Allie udała się na spotkanie z reżyserem filmowej adaptacji Żony żurawia. Trzeba było dograć ostatnie szczegóły dotyczące scenariusza. Georgia, której przy tym projekcie wyznaczono zadanie scenografa, podjechała po Allie i zabrała ją do studia, gdzie miały spędzić niemal cały dzień. Maddy została pozostawiona sama sobie - miała się sobą zająć, a potem zajrzeć do sklepu z modą ślubną, gdzie obiecała też wpaść Allie, jeśli obowiązki jej na to pozwolą. Czekała je ostatnia przymiarka sukni druhny i ślubnego kostiumu. Niebieska jedwabna kreacja powinna pasować jak ulał po ostatnich poprawkach, które głównie sprowadzały się do zwężenia w pasie. - Będziesz w niej wyglądać jak rozkwitający irys - powiedziała Allie wychodząc. - Do zobaczenia o piątej! - I już jej nie było. Allie zostawiła prawie całe śniadanie na stole, tak samo jak w dzieciństwie. Były tam rogaliki, płatki zbożowe i marmolada, ale Maddy łaknęła tylko kawy. Zamiast trudzić się smarowaniem rogalików i szukaniem mleka, przyrządziła dla siebie kubek mocnej czarnej kawy i zapaliła papierosa, mimo że wiedziała, iż jej siostra kręci nosem, kiedy poczuje dym w mieszkaniu. Ale jeszcze jedna złamana reguła nie mogła zrobić większej różnicy. Usiadła przy oknie i wydmuchując dym, machała ręką, żeby skierować go na dwór. Wiedziała, że Allie niczego się nie domyśli. Nie była podejrzliwa. Jak na kogoś tak bystrego i pewnego siebie, było ją doprawdy łatwo oszukać. Od wyjścia siostry minęła może godzina, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Madeline poczuła niczym nie uzasadnioną pewność, że to Paul. Nie opuszczał jej myśli przez całą noc.

Gardziła sobą za to, że poczuła do niego pociąg, ale przecież to działo się tylko w jej głowie, a ona nie miała najmniejszego wpływu na to, jakie myśli zaprzątają jej umysł. Przecież nie zamierzała nic z tym robić, nic chciała podjąć żadnych kroków w celu urzeczywistnienia fantazji. Zgoda, podkradała rzeczy siostrze, ale jednak mężczyzna to nie aksamitna spódnica ani para butów. Nawet ona miała tego świadomość. Miłość to nie jest coś, co można sobie pożyczyć, a potem oddać jakby nigdy nic. Podeszła do domofonu. - Mieszkanie Allie Heller - powiedziała do słuchawki. Miała na sobie koszulkę na ramiączkach i majtki, a na to narzucony jeden ze szlafroków Allie. Włosy przeszły jej zapachem dymu papierosowego i pomyślała, że będzie je musiała umyć, zanim spotka się z siostrą. - Wiem, dokąd dzwoniłem — odezwał się Paul. A więc to tak wygląda moment tuż przed katastrofą, pomyślała. Mogła nacisnąć guzik z kluczykiem i wpuścić go na górę albo odłożyć słuchawkę i wrócić do łóżka. Mogła udać, że go nie dosłyszała, że coś zagłuszyło jego głos, że do drzwi zapukał listonosz i postanowiła zignorować niezapowiedzianego gościa. - Czemu miałabym cię wpuścić? - spytała. Wydawało jej się, że zna odpowiedź, lecz nie była pewna. - Ponieważ tego chcesz — odparł Paul. Kiedy Maddy przyłożyła palec do guzika, włączając bzy-czek zwalniający zamek w drzwiach na dole, czuła, jak wibracje przenoszą się przez kości jej dłoni wyżej, wzdłuż ramienia, aż do barku. Dopadło ją dziwaczne uczucie, takie, jakiego czasami się doświadcza stojąc na najwyższej trampolinie i szykując się do skoku do basenu. Wspominała sposób, w jaki na nią patrzył przy stole w salonie podczas kolacji minionego wieczoru. Tylko go sobie wyobrażając, czuła, jak ogarnia ją fala gorąca zwiastująca rodzące się pożądanie. W tamtym momencie nie miała się za oszustkę ani zdrajczynię, ale prawda nie jest nie-wzruszalna, czyż nie? Mogła jeszcze zmienić zdanie, kiedy Paul wjeżdżał windą na górę, lecz nie zrobiła tego. Gdy pukał do drzwi, mówiła sobie, że nic złego się nie stanie. Po prostu wrócił po szalik, którego zapomniał, albo dlatego, że chciał zostawić dla Allie podarunek, bądź też zwyczajnie zabrakło mu w domu wina i wpadł je pożyczyć. Otwieram mu drzwi, artykułowała w duchu myśl, ponieważ potrzebuje czegoś, czego mu chwilowo brakuje. Okłamywała samą siebie. Była w tym dobra. Nie pofatygowała się, żeby obwiązać szlafrok paskiem. -No i co zdecydowałaś? — zapytał przez próg. — Wpuścisz mnie czy nie? Był mężczyzną, który zazwyczaj dostaje to, czego pragnie. Tym razem jednak okazywał niepewność i wahanie. - Mówisz, jak wilk z bajki o Czerwonym Kapturku - odpowiedziała. - O, nie - zaprzeczył żywo. - Zatrzaśnij mi drzwi przed nosem, a obiecuję, że się zmyję bez żadnego warczenia i obnażania kłów. A ty, dziewczynko, nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Nie spodziewała się, że to będzie aż tak proste. Otwarła szerzej drzwi, a reszta przypominała ucieczkę w ciemną noc do miejsca, w którym nikt nie mógł jej znaleźć. Żadnych śladów stóp, żadnych odcisków palców, żadnych w ogóle dowodów. Na spotkanie w salonie mody ślubnej spóźniła się dwadzieścia minut. - Zgubiłam się - pożaliła się siostrze, kiedy dołączyła do niej w przymierzalni. Allie miała już na sobie kostiumik koloru kości słoniowej. — Bałam się, że nigdy nie znajdę tego sklepu. Allie się roześmiała. - Rzeczywiście, wyglądasz okropnie. Madeline miała włosy upięte paroma spinkami, a na twarzy ani grama makijażu. Włożyła

na siebie dżinsy, sweter i botki. Nadal czuła go w każdym swoim zakamarku. Oczywiście wzięła prysznic, ale wydawało jej się, że wydziela ten specyficzny zapach, który nie wiedzieć czemu skojarzył jej się z rynsztokiem. Wciąż nie potrafiła uwierzyć w to, co zrobiła. Takie sprawy traciły na realności, kiedy się o nich za dużo nie myślało, i Maddy właśnie tak postanowiła do tego podejść. Jak najmniej myśleć o tym, co się stało. Pośpiesznie zdjęła z siebie ubranie i wślizgnęła się w przygotowaną dla niej niebieską suknię druhny. Stojący z boku krawiec nie wiedział, gdzie podziać oczy. Maddy uznała, że nie tylko ona czuje ten zapach. Drogą skojarzeń przypomniała sobie dzień, w którym oblała łóżko siostry mlekiem. Co, u licha, skłoniło ją wtedy do tak ohydnego postępku? - Zachowujesz się jak ekshibicjonistka! — skarciła ją Allie. - Zasłonki są po to, żeby się za nimi przebierać, wiesz... - Och, co za różnica!... - zbyła ją Maddy. Pewnie zasłużyła sobie na to, by wystawić ją obnażoną na widok publiczny, żeby każdy przechodzień mógł ją lżyć i opluwać. Co ona najlepszego uczyniła, wpuszczając go do mieszkania siostry? Chyba całkiem postradała zmysły, on zresztą też. Potem wydawał się wściekły, mimo że wszystko zapoczątkował. Pieprzyć to, powiedział. Nie mam przed sobą żadnej przyszłości. Co za różnica, czy zrobię coś strasznego, zanim w końcu zabiorę się z tego świata? Przez głowę Maddy przeleciała wtedy lotem błyskawicy myśl, że może on wcale jej tak bardzo nie pragnie, może po prostu jest w dołku. Przecież tak naprawdę wcale go nie znała. - Pasuje jak marzenie — oceniła Allie, taksując wzrokiem niebieską suknię. - Chyba tak - zgodziła się Maddy. Allie odwróciła się do lustra. Nie wyglądała na szczęśliwą narzeczoną, raczej na kobietę, która najchętniej uciekłaby gdzie pieprz rośnie. - Czy ja popełniam błąd? — zapytała. - Decydując się na dwuczęściowy kostium zamiast na suknię z falbankami? — odpowiedziała pytaniem na pytanie jej siostra, czując wzbierające mdłości. Była głodna. Od rana nie miała nic w ustach. Zabrakło jej na to czasu, zbytnio zaabsorbowało ją doprowadzanie mieszkania siostry do porządku. Posłała łóżko po tym, jak już wyszedł. Chociaż wolałaby się nad tym nie zastanawiać, uderzyło ją, że nawet jej nie pomógł. Chyba więc nie mylił się co do siebie. Był samolubny i bezmyślny, lecz ona i tak chciała go znów zobaczyć. Podobało jej się, że robi coś, nie zostawiając żadnych śladów, że ma sekret, o który nikt jej nie podejrzewa. Istniała możliwość, że wyhodowała w sobie potwora, którego rozmiar przerósł ludzkie wyobrażenie, ale o tym też wolała nie myśleć. - Dobrze wiesz, o czym mówię, Maddy - skrzywiła się starsza Hellerówna. - Pytałam, czy twoim zdaniem powinnam odwołać ślub. Madeline spoglądała pustym wzrokiem na siostrę. Allie odpowiadała jej podobnym spojrzeniem w lustrze. Czy to możliwe, że odczytała prawdę z jej twarzy? Czy wyczuła zapach dwulicowości? Wiele by dała, żeby mogły przestąpić taflę lustra i znaleźć się z powrotem w dniu, w którym przyszły tu razem po raz pierwszy, kiedy było tak mało do ukrywania. No ale ona pomiędzy przedwczoraj a dzisiaj oczywiście musiała wziąć sobie to, na co miała ochotę. — Żartujesz? — spytała, oddychając z ulgą, że przynajmniej głos jej nie zdradza. — Czy serio myślisz o tym, żeby odwołać własny ślub? -Wszyscy oczekują ode mnie, że zawsze będę dotrzymywać danego słowa. — Mówiąc zdejmowała z siebie żakiet. Pod spodem miała tylko biały sportowy biustonosz. Było jej w nim bardziej do twarzy niż w ślubnej garsonce. - Mam rację? Czy nie tego właśnie wszyscy ode mnie oczekujecie? * * *

Maddy zatelefonowała do Paula nazajutrz, ale okazało się, że komórkę ma wyłączoną, a w domu nikt nie odbiera. Podczas gdy Allie zajmowała się różnymi sprawami, pomyszkowała trochę w Internecie i dowiedziała się, że Paul był zaangażowany jako montażysta przy produkcji kilku programów telewizyjnych zrealizowanych dla BBC. Mimo że w ostatnim roku prawie nie pracował zawodowo, udało jej się odszukać całkiem sporo informacji na jego temat - poczynając od tego, gdzie chodził do szkoły i jakim był graczem w piłkę nożną, poprzez dane o jego rodzicach, z których jedno było profesorem chemii na uniwersytecie w Reading, a drugie pielęgniarką w tamtejszym szpitalu i zarazem przewodniczącą miejscowego klubu ogrodniczego. Nie minęła chwila, a Maddy mogła się uważać za eksperta od życiorysu Paula. Wieczorem, kiedy zaszedł na drinka, usłyszała od niego - gdy Allie mozoliła się w kuchni z kostkarką do lodu: - Zapomnijmy, że to się w ogóle stało. Jak gdyby to ona na niego polowała. Stał blisko niej i nawet położył jej dłoń na ramieniu. Pomyślała wtedy, że chyba jest jeszcze większym egoistą i kłamcą, niż zakładała. Życzyła sobie, by od niej odstąpił, dał jej trochę luzu. Zdobyła się na to, by go pocałować - tam, w salonie swojej siostry. Tak jak się spodziewała, to zadziałało. Paul cofnął się ze słowami: - Żegnaj, siostrzyczko. Jak gdyby wszystko było między nimi skończone. I tak tylko paręnaście godzin dzieliło ją od powrotu do Nowego Jorku. Allie nazajutrz czekało sporo zajęć i Maddy zapewniła ją, że świetnie poradzi sobie sama. Zaplanowała wycieczkę do Buckingham Palące. Na protesty siostry stwierdziła, że chętnie powłóczy się po Londynie niczym zwykła turystka. Zamiast jednak to zrobić, z samego rana odszukała adres Paula i zamówiła taksówkę. Kiedy już znalazła się pod jego domem, nie miała pojęcia co dalej. Spodziewała się, że nie zechce otworzyć jej drzwi. - Czy pani chce tutaj wysiąść? - zapytał ją taksówkarz. - Gdybym chciała, to bym wysiadła - odparła opryskliwie. - Czekam na kogoś. Po tej wymianie zdań siedzieli w zaparkowanej taksówce w milczeniu. Równo w południe Paul wyszedł na zewnątrz i gestem przywołał jadącą ulicą taksówkę. - Proszę jechać za tym samochodem, tak żeby kierowca pana nie zauważył - poleciła bez zastanowienia. Paul wysiadł w Kensingtonie pod wielkim starym budynkiem, który przywodził na myśl tort weselny. Po przeciwnej stronie ulicy rozciągał się niewielki park, gdzie pod drzewami bawiły się i piszczały dzieci. Maddy westchnęła ze smutkiem; powinna się była domyślić, iż Paul nie zdradza jej siostry tylko z nią. Poprawiając się na tylnej kanapie, powtórzyła kilkakrotnie w myślach: Oszuści oszukują, a zdrajcy zdradzają. Mają to w genach. — Czy teraz już pani wysiada? — zainteresował się taksówkarz. Madeline zignorowała go. Przypatrywała się Paulowi, który właśnie wchodził po schodkach. Zadzwonił do drzwi, ktoś mu otworzył i wpuścił go do środka. Dopiero wtedy Maddy zapłaciła za kurs i wysiadła z taksówki. Twarz miała gorącą i z pewnością zaczerwienioną. Chociaż Paul zdradzał jej siostrę, to ona czuła się zdradzona. Odczekała parę chwil i skierowała się ku budynkowi. Na jej dzwonek odpowiedziała pokojówka. Maddy oznajmiła zdecydowanym tonem: — Spodziewają się mnie. — Podałam lunch na zewnątrz - odparła dziewczyna i dodała: - Nikt mi nie powiedział, że będzie trzecia osoba. — No cóż, jak widać, jestem. Pokojówka wzruszyła ramionami i ją wpuściła. Wnętrze przytłaczało ogromem i

elegancją. Po ostrym słońcu wzrok Maddy z trudem przyzwyczajał się do panującego w holu półmroku, tak że dopiero po chwili wyłowiła wszechobecną boazerię i szeroką klatkę schodową, i posadzkę z marmuru w biało-czarne ośmiokąty. — Poradzę sobie sama — powiedziała do pokojówki. — Znajdę drogę bez trudu, proszę się mną nie przejmować. — Skoro pani tak twierdzi. W holu było słychać wyraźne głosy i Maddy po prostu ruszyła w stronę, z której dochodziły. Przeszła do bawialni o złoto-czerwonych ścianach i hebanowej podłodze, po czym minęła rozsunięte drzwi wiodące do oranżerii, otwierającej się na ogród. Dostrzegła tam Paula, obsypane kwieciem drzewo rzucało na niego głęboki cień. Pod wysokim kamiennym murem rosło kilkanaście krzaków róż. Zieleń przybrała tam ciemny, miejscami niemal czarny odcień. Gąszcz roślinności przecinały wąskie ścieżki wysypane żwirem albo wyłożone kamiennymi płytami. Świergot ptaków przyprawiał o ból głowy. Paul był w samej koszuli - marynarkę od kompletu z luźnymi płóciennymi spodniami powiesił wcześniej na oparciu krzesła. Kiedy znalazł się w plamie światła słonecznego, Maddy odnotowała, że koszula jest bladoniebieska. Na jej oczach wrócił do stołu, odłożył sekator, który trzymał w dłoni - chwilę wcześniej musiał przycinać krzaki róż - i poświęcił całą uwagę siedzącej naprzeciwko niego kobiecie w wielkim słomkowym kapeluszu. Madeline widziała tylko jej plecy i tył głowy. Paul właśnie roześmiał się w odpowiedzi na coś, co powiedziała. - Jeżeli chcesz mnie zatrudnić jako ogrodnika, nie będę się zastanawiał ani sekundy — rzekł wesoło. - Oczywiście, nie wezmę od ciebie ani grosza. Zresztą, z moimi zdolnościami raz-dwa wykończę wszystko, co tu rośnie. Maddy przeszła parę kroków. Wysoki, lecz rzadki żywopłot posadzony przy ścieżce zadygotał, kiedy kryjące się w nim ptaki poderwały się do lotu. Ruch przyciągnął spojrzenie Paula. Zobaczył Madeline i zamarł. - Czy coś się stało, Paul? — zapytała jego towarzyszka. - Mam nadzieję, że nie — odpowiedział. - Nie wierzę! - zakrzyknęła Maddy z miejsca, w którym stała. - To dlatego nie odbierasz moich telefonów? - Wybacz mi, proszę — rzucił do kobiety w słomkowym kapeluszu. - Za momencik będę z powrotem. - Z gniewną miną ruszył ku Maddy. - Czyś ty oszalała? Śledzisz mnie?! - Skoro nie płaci ci za usługi ogrodnicze, może świadczysz też jakieś inne, bardziej opłacalne? - syknęła. - Pani Ridge to przyjaciółka mojej rodziny. Jest dla mnie jak babcia. Więc lepiej uważaj, co mówisz. Posiadaczka wielkiego kapelusza odwróciła się i Maddy ujrzała jej twarz. Była to twarz starszej kobiety, dystyngowanej angielskiej damy, z całą pewnością nie rywalki jej czyjej siostry. Kiedy pani Ridge, lekko zaniepokojona, zaczęła się podnosić z krzesła, Paul uśmiechnął się do niej teatralnie i zawołał: - To zajmie tylko chwileczkę! Następnie ujął Maddy pod ramię i powiódł ją do oranżerii. Dopiero teraz zauważyła rzędy żółtych i pomarańczowych orchidei oraz paprocie w wielkich donicach z majoliki. - Pani Ridge wywarła ogromny wpływ na moje życie, nie wyłączając sfery wykształcenia - poinformował sucho. - Nie ma własnych dzieci, więc jestem jej oczkiem w głowie. Ja też za nią przepadam. Nie życzę sobie, aby mnie szpiegowano podczas wizyt u niej. - Nie wiedziałam - powiedziała skruszona Maddy. - W ogóle mało wiesz - skwitował Paul. Wyrwała się i pobiegła przed siebie, do wyjścia.

Co ona najlepszego zrobiła? I po co? Przecież nie był tego wart. Tak jak ostrzegał, okropny egoista z niego... Wypadła z domu, skręcając sobie kostkę podczas zbiegania po schodkach. Ruszyła w stronę parku, kulejąc, i bezradnie zatrzymała się przy krawężniku. Kiedy parę chwil później podjechał do niej w taksówce Paul, była cała we łzach. - Wsiadaj - polecił przez opuszczone okno. Mierzyli się wzrokiem. - Nie rób scen, tylko wsiadaj. Maddy posłusznie zapakowała się do taksówki, zamykając za sobą drzwi. - Powiedziałem pani Ridge, że jesteś moją współpracownicą, która nazbyt poważnie traktuje swoje obowiązki i cierpi na załamanie nerwowe — oświadczył Paul. — Poradziła mi, żebym kazał cię zwolnić. - Pięknie. Wprost cudownie. - Zrobiliśmy to w odruchu desperacji, dziewczyno... — Wydawał się wykończony, w dodatku dopadł go straszny kaszel. Maddy pomyślała, że pewnie już go miał, kiedy byli razem, i teraz wirus powoli atakuje jej ciało. Prędzej czy później też zachoruje, na co w stu procentach sobie zasłużyła. Gdy nachylił się ku niej, poczuła zapach mydła. - Popełniliśmy straszny błąd. Nie wykręcam się... Doskonale wiedziałem, po co wracam do mieszkania Allie, ale nie przypuszczałem, że mi otworzysz, że przyjmiesz mnie z taką łatwością. Jakbyś tylko czekała, żeby zdradzić własną siostrę. - Do diabła z tobą! To ty ją zdradziłeś! - Miałem nadzieję, że mnie wyśmiejesz, a potem pobiegniesz do Allie i naskarżysz na mnie. - Miałeś nadzieję, że ci odmówię? - Madeline była skonfundowana i przerażona. Nic już nie rozumiała. Kątem oka dostrzegła, że koszula Paula jest wygnieciona. Była uszyta z cienkiego lnu barwy wiosennego nieba i mimo wszystko wydawała się świeża. Nie zdążył zabrać z krzesła marynarki. - Słuchaj, naprawdę mi przykro, że do tego doszło. Nie powinienem był cię w to mieszać. Szczerze cię przepraszam... Taksówka zjechała do krawężnika i zatrzymała się. Maddy nawet się nie zorientowała, że są już na miejscu. Kiedy ktoś zapukał w szybę, omal nie wyskoczyła ze skóry. Paul ponownie opuścił okno. Do samochodu nachylała się Georgia, która właśnie odwiozła Allie do domu i zbierała się do odejścia. - No, no... — pokręciła głową. — Kto by pomyślał. - Jadąc, zauważyłem ją na ulicy i pomyślałem, że lepiej ją podrzucę, zanim całkiem się zgubi. - Otworzył drzwi taksówki. - No, wyskakuj. Rydwan dostarczył cię bezpiecznie na miejsce. Dobrze cię znów widzieć, Georgio. - Z tymi słowy zatrzasnął drzwi i kierowca natychmiast ruszył. A więc to tak. Zerwał z nią. Wykorzystał ją w tylko sobie znanym celu, cokolwiek nim było. - Nie cierpię go - stwierdziła Georgia, odprowadzając wzrokiem taksówkę. - Naprawdę? — Maddy już szła w stronę budynku. Dziwiło ją, że tym razem musi przyznać Georgii rację. — To zupełnie jak ja. * * * Po powrocie do Nowego Jorku nikomu nie powiedziała o tym, co zrobiła. Rozmawiając z Allie przez telefon, podpytywała ją dyskretnie o Paula. Z jednej strony nienawidziła go w jakiś dziwny, zachłanny sposób. Z drugiej - nie potrafiła przestać myśleć o ich potajemnym

rendez-vous. Czy nie powinna na ślubie Allie i Paula wstać i do wszystkiego się przyznać? W sumie czemu nie? Wyświadczyłaby tym przysługę i siostrze, i sobie. Nie widziała lepszego rozwiązania, niż ogłosić wszem wobec prawdę o Paulu, nawet jeśli oznaczało to również wyjawienie prawdy o sobie. Z wolna pogrążała się w depresji. Cierpiała na tym jej praca — do tego stopnia, że jeden z szefów zapytał ją, czy przeżyła ostatnio śmierć w rodzinie i czy potrzebuje pomocy. Przestała spędzać czas poza domem; kiedyś miała sto pomysłów na to, co robić w weekend, teraz tylko by spała i siedziała w czterech ścianach. Gdy którejś niedzieli przyjechali z wizytą rodzice, wyrwali ją z głębokiego snu, mimo że była już druga po południu. Lucy natychmiast wyczuła pismo nosem. - Co się stało? - Nic się nie stało! Dlaczego zawsze musisz mnie o coś podejrzewać! — broniła się. - Jak każda matka dobrze wiem, kiedy z dzieckiem jest coś nie tak - odpowiedziała Lucy Heller. - O, naprawdę? - zacietrzewiła się Madeline. - To dziwne, bo jak byłam mała, nigdy się nie domyśliłaś, że mam problemy. Właściwie nawet mnie nie zauważałaś! Lucy poczuła się tak, jakby ktoś jej wymierzył policzek. - Jak możesz tak mówić? Oczywiście, że cię zauważałam! Widziałam, jak bardzo jesteśmy do siebie podobne - dodała ciszej. -A ty nie? * * * Maddy przypomniała sobie dzień, w którym uciekła z domu, po tym jak jej rodzice się rozstali. Włożyła płaszcz przeciwdeszczowy i zimowe buty — chociaż zaczęła się wiosna, było zimno i mokro — i najzwyczajniej w świecie wyszła w ciemność. Miała plan, którego zamierzała się trzymać. Przecięła tylne podwórko i minęła platan. Pamiętała, jak Allie mówiła jej, że żuraw zawsze przychodzi do swojej wybranki. Trawa pod jej stopami była wilgotna i gąbczasta i Maddy co rusz zapadała się po kostki, brudząc cholewki butów. Na niebie nie świeciła ani jedna gwiazda, a księżyc skrył się za chmurami, ale jej oczy przyzwyczaiły się już do mroku, tak że z łatwością odnajdywała drogę. Dość szybko znalazła się na skraju moczarów i wślizgnęła pomiędzy srebrzyste trzciny. Górowały nad nią, pochylając swe brunatne rozwichrzone wiechy, jak gdyby chciały jej się przyjrzeć. W nozdrzach czuła nieprzyjemny zapach. Słyszała, jak jej buty wydają chlupoczące dźwięki, kiedy przemierzała płytki odcinek przy samym brzegu. Wydawało jej się, że wszystko wokół niej żyje i szepcze: zrywający się wiatr, moszczące się w gniazdach ptaki, pełzające ślimaki, nawet pająki i pijawki, a także nietoperze śpiące wysoko w koronach drzew. Z nich dwu to Maddy zawsze wszystkiego się bała, płakała pozostawiona sama sobie, dąsała się bez powodu, nie umiała gotować ani sprzątać, ani nawet zapiąć guzików ciężkiego zimowego płasz-czyka. Obawiała się kolczastych krzewów rosnących na brzegu moczarów i krabów, które przecież mogły złapać szczypcami za palec u nogi. Tym razem jednak odpędziła od siebie wszystkie strachy. Skoncentrowała się na znalezieniu miejsca, w którym - jak mówiła ich matka - mieszkał żuraw. Przedarła się przez jakieś chabazie i w końcu je dostrzegła - gniazdo uwite na małym wzniesieniu, gdzie nie docierała woda, skrawku suchej ziemi pośród rozległych bagien. Maddy poprawiła płaszcz przeciwdeszczowy, pod którym miała niebieską flanelową koszulkę nocną. Nie zrezygnowałaby, nawet gdyby musiała się wspiąć wysoko na drzewo, gdzie na ogół znajdują się ptasie gniazda — była lekka i o wiele silniejsza, niż ktoś mógł pomyśleć, tylko na nią patrząc. Zaparła się podeszwami butów o podłoże, złapała rękami kępek roślinności i wdrapała do gniazda, nawet nie dostając zadyszki. Spodziewała się, że będzie zbudowane ze

źdźbeł trawy i miękkiego mchu, a nie ze zbutwiałych roślin i patyków, w części suchych i czarnych. Jako że nie zastała gospodarza, rozgościła się sama. Przez moment myślała, że dziwna konstrukcja nie utrzyma ciężaru jej ciała i się rozpadnie, ale jakimś cudem tak się nie stało. Maddy pragnęła się przekonać, czy to co mówiła im matka, jest prawdą: czy żuraw naprawdę się nią opiekuje. Ponoć nie miał innego wyjścia, bo wszystkie żurawie są bezwzględnie lojalne - leży to w ich naturze. Gdy się przebudziła, nogi miała ścierpnięte od spania w niewygodnej pozycji. Na odsłoniętych partiach ciała pojawiły się swędzące krosty od ukąszeń owadów. Na niebie właśnie wstawał świt. Po chwili usłyszała szelest wody i cichy głos swojej siostry. Popatrzyła w tamtą stronę i zobaczyła Allie, stojącą na płyciźnie tuż obok żurawia. Na zdrowy rozsądek ptak powinien wystraszyć się człowieka, a mała dziewczynka powinna bać się dorównującego jej wzrostem ptaka, ale tamtej nocy nic nie było takie, jakie być powinno. Allie udało się podejść tak blisko, że prawie dotknęła żurawia, nim ten rozpostarł skrzydła i odleciał. Kiedy się obróciła, aby mu pomachać na pożegna-nie, dostrzegła Madeline, wciąż siedzącą w żurawim gnieździe. Włosy Allie połyskiwały srebrzyście, zlewając się ze ścianą trzcin za jej plecami. Maddy przestała się dziwić, że żuraw wybrał nie ją, tylko jej siostrę. W tamtym momencie wydawało się to bardziej niż oczywiste. * ** Paul nie zjawił się w hotelu Lion Park, nawet po tym jak zostawiła mu na automatycznej sekretarce wiadomość, niedwuznacznie sugerując, że jest gotowa wyznać wszystko Allie. Posunęła się do gróźb, ale miała w nosie, że tak nisko upadła. Zapowiedziała w recepcji, iż spodziewa się gościa, i poprosiła, by natychmiast ją poinformowano, gdyby się pokazał. Chciała dodać, że oczekuje swojego męża, ale podobne kłamstwo nie przeszło jej przez gardło. Zatem były jeszcze jakieś granice przyzwoitości. Tkwiła w pokoju hotelowym, aż zaczęło jej się kręcić w głowie z duchoty i gorąca — dopiero wtedy postanowiła wyjść i się przewietrzyć, spacerując po Londynie. Po powrocie zamówiła do pokoju obiad, który zjadła, nie przestając czekać na telefon z recepcji. Do obiadu wypiła całą butelkę wina, po czym zasnęła, mimo że nadal było jasno. Spała twardo, bez snów, a przebudził ją jakiś hałas na korytarzu. Wysłuchała donośnej kłótni — znowu przebijał się ten sam męski głos co ostatnio - po czym postanowiła wziąć prysznic. Kiedy okazało się, że wiekowa instalacja przepuszcza tylko zimną wodę, z niewielką domieszką ciepłej, a mydło jest szorstkie i pachnie jak lizol, dokonała z przymusu szybkich ablucji, owinęła się ręcznikiem i wróciła do łóżka. Dochodziła jedenasta wieczorem, gdy w końcu przyszedł. Recepcjonista nie pofatygował się, żeby ją uprzedzić, tylko od razu skierował gościa na górę. A mężczyzna mógł być przecież każ-dym: żądnym zemsty szaleńcem albo seryjnym mordercą. Paul zapukał do jej drzwi i zawołał ją po imieniu. Zmusiła się, żeby pozostać na łóżku. Nie chciała pokazać, jak bardzo jej na nim zależy - nawet przed sobą samą. Poza tym sprawiała jej przyjemność świadomość, że Paul czeka w niepewności, być może cierpi z tego powodu. Dopiero kiedy pukanie rozległo się ponownie, Madeline wstała i otworzyła drzwi. Wciąż miała na sobie tylko hotelowy ręcznik. - Chryste - sapnął Paul. - Czekałaś na kogoś innego? — Zaśmiał się. - Witaj, siostrzyczko. Świeżo ogolił głowę i stracił trochę na wadze. Prawdę po-wiedziawszy, zostały z niego skóra i kości. Świetnie, ucieszyła się Maddy. Łudziła się, że jest tak samo nieszczęśliwy jak ona. Że żałuje decyzji o małżeństwie, które miało mu narzucić krępujące więzy. - Nie napisałeś, nie zadzwoniłeś - powiedziała, siląc się na swobodny ton. Nawet w jej uszach zabrzmiało to żałośnie. Rozgniewała się na samą siebie za brak umiejętności aktorskich. Paul jednak zdawał się niczego nie zauważać: miał pusty, niewidzący wzrok. Jego oczy

wyglądały tak jak przy zapaleniu spojówek. - Nic nas nigdy nie łączyło, Maddy - oświadczył. - Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Niech więc tak zostanie. Jeśli jeszcze kiedyś do mnie zadzwonisz, zignoruję to, ostrzegam. Tuż po przyjeździe Madeline rozwiesiła suknię druhny, korzystając z klamek okiennych, i teraz do pokoju wpadało światło ulicznych latarni przesączone przez lazurowy jedwab. - Żal mi Allie - stwierdziła. — Naprawdę. - Mnie też — zgodził się z nią Paul. - Zawsze jesteś takim samolubnym draniem bez grama uczuć? -A ty? - Jeśli jej o nas powiem, nie zrozumie. Nigdy ci nie wybaczy. - Bo nie powinna - rzekł Paul. - Tak jak i ty nie powinnaś mi przebaczyć. - Może wcale nie zamierzam. Paul wyszedł, nie mówiąc nic więcej. Tak mało dla niego znaczyła. Ubierając się, Maddy czuła się wykorzystana i zgorzkniała. Zeszła do baru i zaszyła się w najdalszej loży. Poza nią w barze był tylko starszy samotny mężczyzna pijący drinka i jakaś para, zaśmiewająca się nad deserem. Kelnerka poinformowała Madeline, że zaraz zamykają, lecz ta wytłumaczyła jej, że dopiero przyleciała ze Stanów i ma rozregulowany zegar biologiczny. Chwilę później na jej stoliku pojawiła się sałatka, porcja lasagne i kieliszek pinot grigio. Chociaż było tu chłodniej niż w jej pokoju, miała wrażenie, że nadal płonie. - Smakują pani lasagne? - zapytała ją kelnerka. Tak się składało, że danie było całkiem bez smaku, ale posiłek ratowała niezła sałatka i naprawdę dobre wino. - Może być - mruknęła Maddy. Została w barze przez prawie godzinę, rozkoszując się winem. Kiedy w końcu podniosła się do wyjścia, śmiejącej się pary już dawno nie było, kelnerka również zniknęła. Tylko barman i staruszek kiwali się smętnie po przeciwnych stronach kontuaru. Maddy udała się do foyer, a stamtąd windą na ostatnie piętro. Chociaż nigdy by się o to nie podejrzewała, zgubiła się w plątaninie korytarzy i dopiero po dłuższym czasie trafiła pod drzwi z numerem 708. Otwierając zamek kluczem, zastanawiała się, czy na jej piętrze mieszka ktoś jeszcze. Odkąd wyszła z baru, nie widziała żywego ducha. Zamknęła za sobą drzwi, wyłączyła szwankujący klimatyzator i otwarła na oścież okno, nie zważając na to, że do pokoju natychmiast wpadła chmura sadzy i zgiełk londyńskiej ulicy. Potem jak zabita padła na łóżko, nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem ubrania. Ojciec odszedł, kiedy Maddy i Allie miały jedenaście i dwanaście lat, a ich matka wciąż poddawała się kuracji przeciwnowotworowej. Przeprowadził się do domu w miasteczku oddalonym o jakieś trzy mile w głąb lądu. Lucy nie winiła go o to. Powiedziała córkom, że są ludzie, którzy nie potrafią sobie radzić z chorobą, że sama myśl o szpitalu wywołuje u nich zawroty głowy, żałość i smutek. Dziewczynki jej nie uwierzyły. Były przekonane, że jeśli cokolwiek powoduje u ich ojca zawroty głowy, to tylko jego samolubne żądze. Często przejeżdżały na rowerach w pobliżu ojcowskiego domu, ale sprawiał wrażenie, że stoi pusty. Kiedy dzwoniły pod numer ojca, odbierała jakaś kobieta. Allie uważała, że to znajoma albo gospodyni. Madeline, mimo że młodsza, nie miała podobnych złudzeń. Dlatego znowu zaczęła okaleczać sobie ręce i nogi. Nie była pewna, czy chce zrobić krzywdę sobie czy komuś innemu. Zaczęła wydzwaniać do kobiety w domu ojca co wieczór. Zemsta nie przychodziła naturalnie, ale łatwo się było od niej uzależnić. Utrzymywała ją w tajemnicy, ponieważ już wtedy wiedziała, że to akt wymagający zaangażowania tylko dwu stron. Z tego powodu nie powiedziała o niczym siostrze.

A potem, któregoś dnia, ich ojciec wrócił. Zaparkował na trawniku i wywołał dziewczynki przed dom. Był wściekły, jak gdyby to jemu stała się krzywda. — Terroryzujecie niewinną osobę — oznajmił. — Zabraniam wam do niej dzwonić, słyszycie? Jeżeli to się powtórzy, zmienię numer telefonu. Ta kobieta to właścicielka domu, w którym mieszkam. Nikt więcej. Allie nie miała pojęcia o wieczornych telefonach, lecz mimo to nie wydała Maddy. Zamiast tego postawiła się ojcu. - Zamiast tak się przejmować i zmieniać numer telefonu, powinieneś do nas wrócić na dobre. Potrzebujemy cię. - Matka kazała ci to powiedzieć? — Mama nigdy by się do czegoś podobnego nie zniżyła — oświadczyła dumnie Allie. Maddy tylko zwiesiła głowę. Ojciec wsiadł do samochodu i zamknął drzwi, ale nie odjeżdżał. Allie podbiegła i przez szybę zajrzała do środka. Zobaczyła, że płacze. Kiedy zorientował się, że na niego patrzy, nie opuścił okna, tylko uruchomił silnik i nadepnął na gaz. O włos rozminął się ze znakiem STOP i tyle go widziały. Później tego samego dnia siostry leżały w jednym łóżku, opierając głowy na małej poduszce i trzymając się za ręce. - Żal mi go - szepnęła Allie. - Przestań! - odezwała się głośniej Maddy. — Nie zasługuje na nasze współczucie. Porzucił nas i chorą mamę. - Ale płakał... - Krokodyle łzy. Krokodyli ojciec. - Naprawdę dzwonisz do niej codziennie? — zaciekawiła się Allie. - Czasem nawet dwa razy każdego dnia. - Sądzisz, że ona rzeczywiście jest tylko właścicielką? - A czy ty sądzisz, że on rzeczywiście jest krokodylem? Roześmiały się. Allie nie przestawało zdumiewać, że jej siostra zdołała tak długo zachować tajemnicę. - Nie znasz mnie tak dobrze, jak myślisz - odpowiedziała Maddy. - Żałuj, że nie słyszałaś, co jej mówiłam przez telefon! Lucy Heller, chodząc po lekarzach, zawsze zabierała ze sobą Allie. Można było mieć do niej zaufanie, że wytrzyma długie nudne godziny, siedząc przed salą do chemoterapii, że będzie nalewać do szklanki piwa imbirowego, kiedy matce zachce się pić, i że śmiało pójdzie do dyżurki pielęgniarek, prosząc o słone krakersy, gdy obie zgłodnieją. W wolnych chwilach czytała słodkim głosikiem artykuły z kolorowych pism. Krążyła opinia, że Allie zostanie w przyszłości lekarzem. Maddy nie musiała się zastanawiać, kim będzie, kiedy dorośnie. Już wtedy wiedziała, że najlepiej wychodzi jej mszczenie się i zdradzanie. - No więc, straszę ją, że ją zabiję i wywieszę jej kości w naszym ogródku! - Maddy poinformowała siostrę. Ich kolana się stykały. - Że ugotuję na nich zupę. Allie była w szoku. - Ależ, Maddy! - Opowiadam jej, że wypiję całą jej krew i wbiję jej w oczy setki szpilek. Gdyby to była zwykła właścicielka domu, już dawno by go wyrzuciła. - Powiedziała to tylko dla porządku, gdyż jej zdaniem kobieta brzmiała przez telefon raczej jak czyjaś po-denerwowana przyjaciółka niż gospodyni. - Chyba nie powinnaś tego więcej robić - powiedziała ostrożnie Allie. - Wpakujesz nas w tarapaty, a mama i tata nigdy nie przestaną się na nas złościć.

- Kogo to obchodzi? Nienawidzę ich oboje. - Matka nie zauważała okaleczeń na ramionach i udach Maddy, nie zdawała sobie sprawy z wieczornych telefonów. — Może nareszcie znikną i będziemy mogły mieszkać tylko we dwie. Może przyjdzie po nas pan żuraw i weźmie nas pod swoje skrzydła, i zamieszkamy z nim na moczarach. - To niemożliwe - odrzekła stanowczo Allie. - Zamiast niego przyjdzie po nas policja i pojawi się pracownik opieki społecznej, który umieści nas w sierocińcu albo w rodzinie zastępczej. A poza tym gdzie niby miałaby się podziać mama? I kto by się nią opiekował? - Ktoś inny — odburknęła Maddy. - Na pewno nie ja. * * * Na wystawnym obiedzie wyprawionym przez rodziców pana młodego pojawił się istny tłum. Uroczystość odbywała się w eleganckiej francuskiej restauracji, gdzie gości usadzono przy niebywale długim i szerokim stole, tak że właściwie nie sposób było rozmawiać. Maddy to nie przeszkadzało. Gdy oblubieńcy pokazali się nieco spóźnieni - co nie było w stylu Allie — wszyscy poderwali się na nogi i zaczęli bić brawo. Było już po przystawkach, na które podano pasztety na zimno z pieczywem czosnkowym. Rodzice Paula - Frieda i Bill — wydawali się znośni, podobnie jak paru innych krewnych i znajomych rodem z Reading. Maddy nie rozpoznawała nikogo z wyjątkiem pani Ridge — starszej damy mieszkającej w Kensingtonie. Kobieta ubrana była w szykowny, klasyczny czarny kostiumik, a na głowie miała nieodłączny kapelusz. W zależności od tego, pod jakim kątem się na nią patrzyło, mogła mieć osiemdziesiąt albo osiemnaście lat. Madeline dziękowała w duchu, że w tamto kwietniowe popołudnie nie zdążyły się sobie dokładniej przyjrzeć. - Cześć - przywitała się Allie, odszukawszy ją w tłumie. - Cześć, ślicznotko. - Czemu nie zatrzymałaś się tak jak wszyscy w hotelu Mandarin Oriental? - Mieszkam dosłownie za rogiem. W tym hoteliku, o którym mama zawsze tyle nam opowiadała. - Najważniejsze, że tu jesteś - powiedziała Allie. Wyglądała na bardzo zmęczoną, a do tego schudła parę funtów. Maddy zastanowiła się przelotnie, czy kostiumik koloru kości słoniowej będzie na nią w dalszym ciągu pasował. — Paul nie cierpi takich zgromadzeń. - Rozejrzała się. - Chyba już zdążył dać nogę. Może ja też powinnam? I to na stałe... - A co to ma znaczyć? — zażądała odpowiedzi Madeline. Kiedy milczenie się przedłużało, nacisnęła na siostrę: — Nie czujesz się szczęśliwa? Zanim Allie zdążyła odpowiedzieć, porwali ją znajomi, którzy mieli mnóstwo pytań na temat wielkiego dnia, więc tylko smutno pomachała Maddy na pożegnanie, ta zaś uznała, iż jest wyłącznie jeden sposób na przeżycie takiej imprezy. Piła jak szewc, co nie uszło uwagi jej ojca. - Co jest z tobą nie tak? — zainteresował się Bob Heller. - Czemu, u licha, każdy podejrzewa, że coś jest ze mną nie tak? - obruszyła się. - Nic mi nie jest, świetnie się bawię. Ale przy pierwszej sposobności znowu udała się do baru. Siedział tam Paul, w samotności pijąc szkocką. Żyrandole dawały żółte światło, które spływało na blaty i ludzi w formie półksiężyców. Oczy Paula wydawały się nienaturalnie duże i błyszczące. - Wie o nas — oznajmiła mu bez wstępów Maddy. - Powiedziała mi, że nie jest szczęśliwa. Paul popatrzył na nią tępo, jak gdyby jej nie rozpoznał. — Mówię poważnie — upierała się, po raz pierwszy tego wieczoru czując, jak bardzo jest pijana. - Wie, prawda? I co, cieszysz się, że udało ci się ją zranić? — Zrobiłem wszystko co w mojej mocy, żeby mnie zostawiła. Nie udało się. Nie potrafi