Spis treści
Dedykacja
Podziękowania
Motta
1 | A whole new [geim]?
2 | Opening
3 | Timeout
4 | Knowledge is power
5 | Ghosts from the past
6 | Headgames
7 | Just because youʼre paranoid…
8 | …it doesnʼt mean they arenʼt after you
9 | Guns, guards and gates…
10 | Snake Eyes
11 | Electric Sheep
12 | Deathmatch
13 | Team Fortress
14 | Abandonware
15 | Double play
16 | Quit while you’re ahead
17 | Game change
18 | Impossible things before breakfast
19 | Being Earnest
20 | A Friend
21 | Time Bubbles
22 | And those weʼve left behind
23 | Spheres of reality
24 | Corporate invasion of private memory
25 | Quests
26 | Game change
27 | Prineville
28 | Ninjas
29 | Information is power
30 | Under the spreading chestnut tree
31 | Point of no return
32 | Insignificant bearer
33 | Mastermind
34 | The Red King
35 | Just one more thing…
Przypisy
Dla Anette
Najserdeczniejsze podziękowania
dla Was wszystkich, Mrówki,
bo bez Waszej pracy
Gra nigdy by nie powstała.
Autor
In a personalized world, we will increasingly be typed and fed
only news that is pleasant, familiar, and confirms our beliefs
and because these filters are invisible, we won’t know what it is
being hidden from us. Our past interests will determine what we
are exposed to in the future, leaving less room for the unexpec-
ted encounters that spark creativity, innovation, and the demo-
cratic exchange of ideas1.
Eli Pariser
Knowledge is power. Information is power. The secreting or
hoarding of knowledge or information may be an act of tyranny
camouflaged as humility2.
Robin Morgan
It is not so important who starts the game, but who finishes it3.
John Wooden
Bubble [ˈbʌbəl]
– a small quantity of air or gas within a liquid body;
– a small, hollow, floating bead or globe;
– anything that is more spacious than real, a false show;
– a cheat or fraud; a delusive scheme; an empty project, a dishonest speculation;
– a person deceived by an empty project, a gull;
– a small spherical cavity in a solid material;
– to cheat, to delude;
– a (usually temporary) state of existence, in which what you see, touch, hear, feel and
smell are under close control either by those around you or a system;
– when an electronic device or person is remotely under surveillance (bubbled);
– a fantasy/dream that is so farfetched it couldn’t ever be true4.
www.brainyquote.com
www.urbandictionary.com
www.wiktionary.com
Skrzynka nadawcza: 1 oczekująca wiadomość
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Od: goodboy.821@gmail.com
Do: magnus.sandstrom@farookalhassan.se
Temat: Gra
Mange, do kurwy nędzy, jak mogło do tego dojść?
Przecież to wydawało się takie proste. Wszystko zaczęło się tak niewinnie.
Jakiś telefon komórkowy, którego ktoś zapomniał w pociągu.
Telefon, który wiedział, kim jestem. I zwrócił się do mnie po imieniu.
Chcesz zagrać w grę, Henriku Petterssonie?
TAK czy NIE?
Na początku wszystko szło jak po maśle. Zadania, które mi zlecali, były proste.
Zwinąć parasol, odkręcić śruby w kołach wypasionej bryki, wyłączyć zegar nad
Nordiska Kompaniet. Filmiki były spoko, fanom się podobały, a ja zacząłem się
wspinać na liście rankingowej. Napawałem się sławą i uznaniem, celowałem
w sam szczyt, żeby zrzucić z niego Kenta Hasselqvista aka gracza numer 58.
Robiłem to za wszelką cenę.
Napakowanemu sterydami karkowi przy Birkagatan wysprejowałem mordę
i drzwi wejściowe. Dokonałem zamachu na orszak królewski. Rzuciłem kamie-
niem w radiowóz przy Tranebergsbron…
Nawet mi powieka nie drgnęła, Mange. Nie zawahałem się ani na sekundę.
Robiłem wszystko, żeby sięgnąć szczytu. Wszystko dla uwielbienia przez in-
nych. Dla ich uznania.
Ale później spieprzyłem sprawę. Złamałem zasadę numer jeden.
Nigdy z nikim nie mów o Grze.
Najpierw mnie wywalili, później dali ostrzeżenie.
Podpalili mi mieszkanie, próbowali zjarać Twój sklep.
Że nie wspomnę o megamózgu Ermanie – eremicie, którego w to wmieszano.
Próbował się ukryć, żyć w chatce na wsi, z dala od najnowszych technologii.
Ale to mu nie pomogło.
Zawsze grasz w Grę, czy tego chcesz, czy nie.
A więc zemściłem się. Wysadziłem ich serwerownię w powietrze, wyczyściłem
im konto i się zwinąłem.
Wiodłem leniwe życie na plaży w Azji – dokładnie takie, o jakim wszyscy ma-
rzą. Naprawdę próbowałem cieszyć się swoją emeryturą.
Było tak sobie.
Trzeba uważać, o czym się marzy.
Udało mi się pozostawać w ukryciu czternaście miesięcy, wreszcie znaleźli mnie
w Dubaju.
Wrobili mnie w zabójstwo Anny Argos, zamknęli i torturowali.
Ale wyrwałem się z ich łap. Postanowiłem się dowiedzieć, kto chciał śmierci
Anny Argos. I przy okazji mojej.
Wydawało się, że odpowiedź znajdę w Argoseye.com. Że śmierć Anny ma coś
wspólnego z ich – najłagodniej mówiąc – szemranymi praktykami: kupowaniem
blogerów, tworzeniem tysięcy ściemnionych profilów internetowych, za pomocą
których komentują i oceniają pod dyktando klientów firmy. Mieli narzędzia do
przysłaniania, ukrywania i rozwadniania pewnych tematów. Takie jak na przy-
kład Gra…
Nawet im dokopaliśmy, choć trochę nas to kosztowało. Zasadziłem w ich syste-
mie trojana, którego zaprojektowałeś. Zrobił, co zrobić powinien.
Wyciągnął trolle na światło dzienne, żeby zginęły. Udupił Philipa Argosa i po-
traktował całą bandę tych konspiratorskich gnojów tak, jak na to zasłużyła.
I byłoby spokojnie.
Gdyby nie on.
Tage Sammer. Albo wujek Tage, jak nazywa go Rebecca.
Twierdzi, że jest starym kumplem ojca.
Facet pewnie wkręcił siorę, ale ja wiem, kim naprawdę jest.
Przywódcą. Mózgiem tego wszystkiego.
Zlecił mi zadanie, Mange.
Ostatnie zadanie, które uczyni mnie sławnym.
Próbuję wykombinować, jak tego uniknąć.
Jak wyrwać siebie i Rebeccę z jego uścisku.
Jeśli otrzymasz tego mejla, wiedz, że nie dałem rady.
Że zmusili mnie do realizacji zadania.
I że najprawdopodobniej jestem martwy.
Cicho tu teraz. Zbyt cicho.
Ale wiem, że oni tam są i obserwują każdy mój ruch.
Za chwilę się zacznie.
Pytanie: Czy jestem gotowy wziąć udział w ostatniej rozgrywce?
Jak sądzisz?
TAK czy NIE?
Twój stary kumpel
HP
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
Wiadomość oczekuje na wysłanie w późniejszym terminie.
Jakby go ktoś walnął pięścią w klatkę piersiową. Mniej więcej to właśnie poczuł. Miał wrażenie, że
moment uderzenia jakimś cudem rozciąga się w czasie. W jednej chwili dostrzegł każdy najmniejszy
szczegół. Broń skierowaną prosto w niego, przeciągłe, paniczne krzyki w tłumie. Ciała kotłujące się
w zwolnionym tempie. Jak gdyby próbowały odsunąć się od niego możliwie najdalej.
Mimo wszystkich oznak, mimo że zapach prochu palił go w nozdrza, a odgłos strzału wciąż od-
bijał się echem w uszach, jego mózg zaprzeczał rzeczywistości. Jakby się bronił przed niemożliwym,
niewyobrażalnym, niesłychanym…
To po prostu nie mogło się zdarzyć.
Nie teraz!
Nigdy!
Ona go zastrzeliła…
ONA
GO
ZASTRZELIŁA!
JEGO!!!
Wciąż trzymała pistolet wymierzony prosto w niego. Patrzyła lodowatym wzrokiem, całkowicie
pozbawionym emocji. Jakby nie swoim, lecz obcego.
Próbował podnieść rękę w jej stronę, otworzyć usta, by coś powiedzieć, ale jedynym dźwiękiem,
jaki zdołał z siebie wydobyć, był nikły jęk. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, czas odzyskał swo-
ją normalną prędkość. Ból zaczął rozpływać się po klatce jak fala, brnął dalej w dół ciała, sprawił,
że asfalt pod stopami zaczął się kołysać.
Kolana mu się ugięły, więc zrobił parę chwiejnych kroków wstecz, żeby utrzymać równowagę.
Piętą zawadził o krawędź chodnika.
Na sekundę, walcząc z grawitacją, znalazł się w stanie nieważkości.
Chwilę później poczuł, że spada swobodnie. Jak we śnie.
I dla niego Gra się już skończyła.
Więcej na: www.ebook4all.pl
1 | A whole new [geim]?5
Jak tylko się obudził, zauważył, że coś jest nie tak. Minęło jednak parę sekund, zanim się zo-
rientował, co mu nie pasuje.
Było cicho.
Za cicho.
Okno sypialni wychodziło na ulicę Guldgränd, więc HP dawno oswoił się z ciągłym szu-
mem dobiegającym z oddalonej o kilkaset metrów obwodnicy Söderleden. Nawet nie zawra-
cał sobie nim głowy.
Tym razem noc wypełniały nie zwyczajne, niskie pomruki ulicy przerywane od czasu do
czasu wyciem syren. Wypełniała ją grobowa cisza.
Zerknął na radio. Na wyświetlaczu widniała trzecia pięćdziesiąt osiem.
Roboty drogowe – zaczął zgadywać. Pewnie zamknęli Söderleden, Söder Mälarstrand i Slussen,
żeby znów połatać asfalt.
W takim razie Bob Budowniczy i jego paczka musieli to robić bezszelestnie. Poza tym HP
zaczął zdawać sobie sprawę, że brakuje również innych dźwięków. Nie słyszał żadnych roz-
nosicieli gazet tłukących się przy drzwiach wejściowych ani żuli drących ryje na Hornsga-
tan. Nic, nawet jedno małe piśnięcie nie wskazywało na to, że stolica żyje. Jak gdyby jego
mieszkanie otoczyła gigantyczna bańka i odcięła go od reszty świata. Zmusiła do życia we
własnym uniwersum, w którym nie obowiązują standardowe reguły.
Co poniekąd było właściwie prawdą…
Zauważył, że serce zaczyna mu bić mocniej. Na dźwięk lekkiego szmeru dochodzącego
z mieszkania nagle zesztywniał.
Włamanie?
Niemożliwe. Zamknął drzwi na wszystkie spusty, jak to zwykł robić. Sporo za nie zabulił.
Warte były jednak każdej sumy. Stalowe futryny, podwójne zamki i takie tam. Z czysto lo-
gicznego punktu widzenia nikt nie mógł się wedrzeć do środka. Mimo to schiza go nie
opuszczała.
Ześlizgnął się z łóżka, przemknął przez sypialnię i zerknął ostrożnie do pokoju gościnnego.
Minęło kilka sekund, zanim jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Wniosek był jedno-
znaczny: nic, nawet jednego ruchu – ani w gościnnym, ani w oddzielnej małej kuchni.
Wszystko w porządku, żadnych oznak niebezpieczeństwa. Z wyjątkiem tej nienaturalnej,
uciążliwej ciszy, która wciąż wypełniała przestrzeń.
Podszedł cicho do okna i wyjrzał na zewnątrz. Żadnej facjaty na ulicy. W zasadzie nie po-
winno go to dziwić. Na Marii Trappgränd większy ruch zawsze byłby czymś wyjątkowym.
Zamknęli na czas robót. Na stówę. W ogóle cały ten pieprzony Södermalm wyglądał jak
wykopaliska w Birka6, dlaczego więc spodziewać się, że będzie tętnił nocą? Asfalciarze wal-
nęli sobie pewnie przerwę na kawę.
Bardzo prawdopodobne! Ale mimo wszystko nadal dręczyło go złe przeczucie.
Został jeszcze przedpokój.
Przeszedł na palcach po niedawno położonej podłodze, omijając trzecią i piątą deskę, bo
wiedział, że skrzypią.
Kiedy znalazł się kilka metrów od drzwi wejściowych, wydało mu się, że blaszka zasłania-
jąca otwór na listy drgnęła. Momentalnie zastygł w bezruchu, a tętno ruszyło z kopyta.
Minęły dwa lata, od kiedy ktoś wlał przez otwór naftę i podpalił mu chatę. To była choler-
nie niefajna przygoda, po której wylądował w szpitalnym łóżku z maską tlenową na pysku.
Dopiero po jakimś czasie skapował, że akcja oznaczała mały strzał ostrzegawczy, który miał
mu przypomnieć o zasadach Gry.
Ostrożnie wciągnął nosem to podejrzanie ciche powietrze, ale nie poczuł zapachu nafty.
Jednego był natomiast całkowicie pewien. Odgłosy dobiegały od drzwi wejściowych.
Może to jednak roznosiciel gazet?
Zrobił kolejne kilka kroków do przodu i powoli zbliżył oko do wizjera.
O kurwa!
Przez chwilę widział tylko mroczki. Serce prawie mu stanęło.
Kolejny trzask wyrwał go ze stanu odrętwienia.
Ktoś właśnie próbował wyważyć drzwi do mieszkania!
Żelazna futryna zaczęła się ruszać. Ktokolwiek to był, miał więcej pary niż Hulk. Trzecie
uderzenie, metal w metal, żaden cholerny Bruce Banner, lecz raczej porządny młot. Pew-
nie kilka młotów.
Futryna przesunęła się o kolejne kilka centymetrów i nagle w małej szczelinie mignęły bol-
ce zamka. Wystarczyłoby uderzyć jeszcze parę razy.
Robiąc zwrot, potknął się o własne nogi i runął jak długi na podłogę. Po kolejnym walnię-
ciu w drzwi poczuł, jak na jego gołe łydki spada świszczący grad odpadającego od ściany
tynku.
Stopy ślizgały się po drewnie, ręce szukały byle jakiego trzymadła.
Wstał.
Pobiegł – do salonu, do sypialni.
Kolejne walnięcie w drzwi!
Posmak krwi w ustach, serce rozsadzające klatkę piersiową.
Ręce trzęsły mu się tak, że miał poważne trudności z przekręceniem kluczyka w zamku.
Co tu się, do jasnej kurwy nędzy, dzieje?!
Kolejne rąbnięcie dochodzące z przedpokoju, a po nim trzask, który najprawdopodobniej
oznaczał, że futryna się poddała.
Chwycił komodę, naprężył wszystkie mięśnie i omal nie wyrżnął maską o glebę, bo okazało
się, że mebel swobodnie podjeżdża pod drzwi.
Gówniane wióry!
Skoro stalowe wrota nie dały rady zatrzymać napastników, to tym bardziej nie mogła tego
zrobić jakaś sklejka znad Bałtyku. Co najwyżej zyskałby dzięki niej kilka sekund. Rozciągnął
się na łóżku i po omacku zaczął badać rękami stolik nocny.
Telefon, gdzie, do cholery, jest telefon?
Tu! Dupa, to pilot do tefały.
Usłyszał szybkie kroki w przedpokoju, pokrzykujące do siebie grube głosy, był jednak za
bardzo skupiony na szukaniu, żeby zrozumieć, co mówią.
Nagle jego palce trafiły na telefon. Tak gwałtownie, że ten spadł na podłogę.
Fak!
Brzęk klamki, następnie ciężki ryk.
– Tutaaaaj!
HP rzucił się na podłogę i zaczął rozpaczliwie jeździć po niej rękami.
Jest, tuż obok lewego ramienia.
Chwycił komórkę i zaczął niezdarnie stukać w przyciski. Palce wciąż się trzęsły jak w za-
awansowanym stadium parkinsona.
Jeden, jeden, dwa – łatwa sprawa… No, zajebiście.
Walnięcie w drzwi prawie wywróciło komodę z IKE-i do góry nogami.
– Halo, Centrum Powiadamiania Ratunkowego. W czym mogę pomóc? – powiedział mato-
wy głos w słuchawce.
– Policja! – krzyknął HP. – Pomóżc…
Oślepił go błysk mocnego światła.
Następnie HP poczuł uderzenie. Tak mocne, że stracił oddech.
Sekundę później był ich.
*
– Wrócił – powiedziała. – Ten van – dodała po chwili, ponieważ nie zareagował od razu.
Zerknął szybko w lusterko.
– Ten sam co wczoraj?
– Yhy – odparła, nie odrywając wzroku od dodatkowego lusterka zamontowanego na
przedniej szybie po stronie pasażera.
A niby jaki inny? – dodała w myślach.
– Cztery samochody za nami. Jest tam od jakiegoś czasu. Dokładnie tak jak wczoraj. I pra-
wie w tym samym miejscu.
– Jesteś pewna, że to ten sam? Sporo białych dostawczaków jeździ po mieście.
– Jestem pewna – odpowiedziała krótko. – Zwolnij trochę tak, żeby się zbliżył.
– Ale wtedy stracę Vippena – odparł i machnął ręką w stronę sportowego samochodu
przed nimi.
– Zapomnij o regulaminie, Kjellgren, i bądź trochę elastyczny – syknęła niepotrzebnie po-
irytowana.
Kjellgren zdjął zbyt szybko nogę z gazu. Wtedy kierowca z samochodu za nimi zatrąbił
nerwowo i szybko ich wyprzedził. Za nim ruszył jeszcze jeden.
Rebecca otworzyła schowek, wyjęła aparat fotograficzny. Trzymała go nisko i blisko siebie,
żeby kierowca vana nie dostrzegł go przez tylną szybę.
Szybkie spojrzenie w lusterko.
Teleobiektyw był wprawdzie porządny, ale przed furgonetką wciąż jechały dwa samocho-
dy i po części ją zasłaniały.
– Jeszcze trochę – mruknęła do Kjellgrena i przygotowywała aparat na kolanie.
Z trudem powstrzymywała się przed odwróceniem głowy.
Nagle Vippen jadący przed nimi zmienił pas ruchu, przekroczył linię ciągłą i przyspieszył
w stronę Kungsgatan.
Kjellgren nie miał wyboru, musiał wykonać manewr.
Zaklęła pod nosem. Zmarnowana szansa. Po kilku sekundach zauważyła, że van wciąż za
nimi jedzie. Tym razem bliżej, bo z szeregu odpadł kolejny samochód. Nawet dużo bliżej –
sama nie zdecydowałaby się na taką odległość, gdyby kogoś śledziła.
Jazda na trójce musiała zaskoczyć kierowcę. Sprawiła, że popełnił błąd.
Rebecca ostrożnie się wykręciła, wbijając łokieć w siedzenie i wspomagając się nogami.
Numer rejestracyjny vana wciąż był niewidoczny, przysłaniał go ostatni samochód, który ich
dzielił. Przez przyciemnioną szybę mogła jednak dostrzec sylwetki dwóch osób siedzących
z przodu. Jasne ubrania z długimi rękawami przypominające kombinezony, a więc dokład-
nie tak jak wczoraj. Ale wczoraj nie zdążyła wyjąć kamery. Dziś postanowiła naprawić ten
błąd.
Pojazd za nimi nagle włączył kierunkowskaz, żeby zmienić pas. Teraz miała szansę. Mo-
mentalnie się odwróciła, podniosła aparat i wycelowała obiektyw w miejsce, w którym powin-
na wisieć tablica rejestracyjna.
Nacisnęła przycisk do połowy. Samochód wyjechał z szeregu. Krótkie piknięcie, autofokus
sam ustawił ostrość…
Wcisnęła spust do końca i migiem zrobiła kilka zdjęć. Idealnie!
Następnie szybko podniosła obiektyw, wycelowała w kabinę vana, a dokładniej w kierowcę,
i znów na dłużej wcisnęła spust. Teleobiektyw zaszumiał, po czym rozmazana sylwetka za
kierownicą zrobiła się znacznie ostrzejsza. Ale w chwili kiedy autofokus zaczął pikać, Kjell-
gren dodał gazu. Szarpnięcie sprawiło, że Rebecca straciła równowagę.
Kiedy ponownie uchwyciła kabinę vana w kadrze, ten był daleko z tyłu.
– Do cholery, co ty robisz, Kjellgren? – syknęła, prawie na ślepo robiąc szereg zdjęć kurczą-
cej się sylwetce z vana.
– Vippen, Wennergen junior. – Wskazał przed siebie na mały sportowy samochód, który
prawie zniknął z pola widzenia. Nagle przyspieszył, jakby mu coś odbiło. – Nie chcę go zgu-
bić.
Opuściła aparat i rozparła się na siedzeniu.
Niech to szlag!
Zerknęła w lusterko, choć i tak wiedziała, co zobaczy. Po vanie nie było śladu.
Szybko zaczęła przeglądać zdjęcia na wyświetlaczu aparatu. Numer rejestracyjny widać
było na nich wyraźnie, ale – dokładnie tak jak podejrzewała – te, które zrobiła kierowcy, oka-
zały się właściwie bezużyteczne.
Jasna cholera!
Może to policyjna intuicja albo coś innego, ale w tym dostawczaku było coś, co ją zaniepo-
koiło.
Jak tylko wróci do siedziby, sprawdzi numer rejestracyjny. Może nawet wykona parę tele-
fonów. Jeśli Centralny Zarząd Ruchu Drogowego nic jej nie da, dla pewności zajrzy jeszcze
do rejestru policyjnego.
Nagle zaczęła żałować, że warknęła na Kjellgrena. Jego działanie było w pełni prawidłowe.
Przecież Vippen dał po garach. Gdyby siedziała za kierownicą, podjęłaby taką samą decyzję.
Kjellgren był rewelacyjnym kierowcą. Dlatego zwerbowała go z Policji Bezpieczeństwa.
Właśnie dogonił samochód Vippena i jak zwykle ustawił się tuż za nim.
– Prawidłowo oceniłeś sytuację, Kjellgren – powiedziała, starając się zabrzmieć neutralnie.
Kiwnął tylko głową i przez kilka minut siedzieli cicho, na zmianę zerkając w lusterko.
– Mówiłaś, że kiedy wracamy do Fortecy? – spytał następnie Kjellgren, niemal z przesadną
życzliwością.
– To trochę zależy od planu Blacka – odparła, z trudem odwzajemniając jego uśmiech.
– Okej. A tak przy okazji: widziałaś artykuł w „Dagens Nyheter”? Obszernie opisali, jak wy-
korzystuje się stare instalacje militarne do zupełnie nowych rzeczy. I jak przerabia się groty
w serwerownie. Właśnie dlatego przebudowano stary tunel komunikacyjny tak, by z wybrze-
ża puścić wodę do systemu chłodzenia. Wyższa szkoła jazdy. Zabezpieczenia też pewnie ni-
czego sobie…
Zbliżył się do samochodu Wennergrena i skręcił lekko kierownicą w lewo, żeby wystraszyć
innego kierowcę, który próbował wcisnąć się między nich.
– Najwyraźniej PayTag chce utrzymać status obiektu chronionego, co można zrozumieć,
bo wtedy ochrona może być uzbrojona.
Na parę sekund Kjellgren przestał pilnować wzrokiem Vippena, żeby szybko zerknąć na
Rebeccę.
Ta znała pytanie, zanim zdążył otworzyć usta.
– A tak á propos, co słychać na froncie walki o uzbrojenie, szefowo?
– Urząd wciąż rozpatruje wniosek…
Znów – miała dodać, ale właśnie w kieszeni marynarki zaczął wibrować jej telefon. Ukryty
numer. Pewnie kolejny telemarketer albo któryś z byłych kumpli z policji szukający pracy.
Zbliżyła kciuk do czerwonej ikonki z zamiarem odrzucenia połączenia, ale w ostatniej
chwili zmieniła zdanie. Kjellgren wciąż spoglądał na nią ukradkiem, pewnie w oczekiwaniu
na ciąg dalszy rozmowy o licencjach na posiadanie broni. Zresztą nie tylko on.
Właściwie wszyscy nowo przyjęci ochroniarze wzięli tę robotę, ponieważ uwierzyli
w ściemnioną obietnicę, że będą mogli nosić broń podczas służby. Jeśli nie uda się zdobyć
pozwolenia…
Wcisnęła szybko zieloną ikonkę.
– Sentry Security, Rebecca Normén – powiedziała przesadnie oficjalnym tonem.
– Wydział Ochrony, inspektor Ludvig Runeberg – odparł jej były szef.
– Hej, Ludde! Kopę lat! Fajnie, że dzwonisz…
– Nie wiem, czy będzie tak fajnie, kiedy skończymy rozmawiać, Normén.
Zabrzmiało to tak, że Rebecca mimowolnie się wyprostowała.
– Powinnaś chyba przyjechać do nas jak najszybciej, najlepiej od razu.
Telefon stracił nagle zasięg i na kilka sekund głos Runeberga zniknął. Ale ona domyśliła się
reszty. Z żołądka momentalnie zrobił się węzeł.
Nie, nie, nie…
– …twój brat.
2 | Opening7
Jego ciało leżało spokojnie na stole. Oczy miał zamknięte, wyglądał, jakby spał.
Od ostatniego razu, kiedy go widziała, włosy mu odrosły. Opadały teraz tłustymi kosmyka-
mi na białą jak kreda twarz. Świetlówka w tym małym, klaustrofobicznym pomieszczeniu
sprawiła, że sińce pod jego oczami wydawały się przesadnie ciemne na tle bladożółtej skóry.
Rebecca miała wrażenie, że gapi się przez szybę na woskową figurę, a nie na ludzkie ciało.
Tego się właśnie obawiała. Już dwa lata temu, kiedy rzucił kamieniem w szybę samocho-
du, którym jechała, i omal nie zabił jej i Krusego, bała się tej chwili. A nawet wcześniej.
O wiele, wiele wcześniej…
– Przyjechał dziś w nocy – powiedział Runeberg gdzieś za jej prawym ramieniem, ale led-
wo go usłyszała. – Poinformowano mnie jakąś godzinę temu i od razu do ciebie zadzwoni-
łem. Wprawdzie to nie do końca zgodne z regulaminem, ale pomyślałem, że wolałabyś wie-
dzieć jak najszybciej. Przynajmniej ja bym chciał, gdyby to był mój brat.
Odwróciła wzrok od szyby i spojrzała na niego.
– Dzięki, Ludde, bardzo to doceniam… – Słowa ugrzęzły jej w gardle.
Na parę sekund zapadła cisza.
– Niemiła historia – mruknął następnie Runeberg.
Położył swoją niezgrabną rękę na jej ramieniu.
Otworzyły się drzwi i do środka wszedł szczupły, łysiejący mężczyzna w wieku około
sześćdziesięciu lat. Pod pachą niósł teczkę z dokumentami i mimo że było lato, nosił ciemny
trzyczęściowy garnitur. Całość wieńczył idealnie zawiązany krawat. Mężczyzna kiwnął gło-
wą w stronę Runeberga, po czym zwrócił się do Rebekki.
– To pani zapewne jest siostrą.
– Rebecca Normén – mruknęła i wyciągnęła rękę.
Zamiast się z nią przywitać, mężczyzna wyjął z kieszeni cienkie okulary do czytania,
ostentacyjnie założył je na nos i otworzył teczkę.
– Mówiłeś, Runeberg, że pracowała dla Firmy?
– Teoretycznie wciąż pracuje, Stigsson – odparł jej były szef oficjalnym tonem, którego do-
tychczas nie znała.
– Normén jest na zwolnieniu do końca roku. Później musi się zdecydować, gdzie chce
pracować: w Policji Bezpieczeństwa czy w sektorze prywatnym. – Runeberg próbował zagrać
uśmiechem, ale mężczyzna nawet nie drgnął.
– Rozumiem – odpowiedział, odwracając głowę i zerkając znad okularów na Rebeccę. –
Ponieważ wciąż pracujesz dla policji, Normén, twoje poświadczenie bezpieczeństwa, które
otrzymałaś w chwili zatrudnienia, nie straciło mocy prawnej. Bez względu na to, czy chodzi
o rodzeństwo, czy nie, wszystko, co tu usłyszysz, jest tajne i pod żadnym warunkiem nie
wolno ci nikomu tego ujawnić. Zrozumiałe?
– Pewnie. – Kiwnęła głową. – Oczywiście – dodała po tym, jak zauważyła, że nie wydawał
się zadowolony z pierwszej odpowiedzi. – Więc o co chodzi?
Po drugiej stronie szyby otworzyły się nagle drzwi i do środka weszły dwie osoby w ciem-
nych marynarkach – kobieta i mężczyzna. Przez kilka sekund panowała tam cisza. Następ-
nie Henke otworzył oczy.
Podniósł głowę, usiadł na stole, po czym powoli i demonstracyjnie się przeciągnął, jak gdy-
by właśnie się obudził. Coś powiedział, ale Rebecca nie usłyszała. Przez chwilę miała nieod-
partą ochotę wtargnąć do pomieszczenia i dać mu w łeb.
Suchy, trzeszczący głos Stigssona zmienił tor jej myśli.
– Twój brat jest podejrzany o planowanie, ewentualnie przygotowanie poważnego prze-
stępstwa o charakterze terrorystycznym.
*
– Dobrze, panie Henriku. Jak już wspomnieliśmy, miał pan zaplanować lub ewentualnie pod-
jąć przygotowania w celu popełnienia przestępstwa, które prowadziłoby do poważnej destabi-
lizacji lub zniszczenia politycznych, konstytucyjnych, gospodarczych lub społecznych struk-
tur państwa – mówiła, wlepiając w niego oczy, krótko ostrzyżona ciemnowłosa kobieta pod
czterdziestkę.
HP właściwie jej nie widział. Jego wymęczona czacha próbowała ogarnąć i uporządkować
wszystkie fakty. Jednego był pewien: w przeciwieństwie do zdarzeń sprzed dwóch lat, kiedy
to myślał, że został złapany, a w rzeczywistości dał się porządnie wyruchać, każdy szczegół
był teraz na swoim miejscu – od akcji jednostki specjalnej w jego mieszkaniu po smak przepa-
lonej kawy z brązowego plastikowego kubka na stole obok. Wszystko wydawało się prawdzi-
we. Było prawdziwe. A to oznaczało…?
Kategoria: teorie spiskowe. Pytanie za tysiąc koron…
– Mmm… – zaczął mruczeć, bo najwyraźniej oczekiwali, że coś powie. Zamknął oczy
i ucisnął palcami skronie, żeby zagrać na zwłokę. O czym, do cholery, gościówa gada? Destabili-
zacja politycznych czego?
– Jak już powiedziałem przynajmniej z dziesięć razy, chcę obecności adwokata podczas
przesłuchania – wymamrotał.
Kobieta o nazwisku Roslund albo Roskvist, albo coś w tym rodzaju szybko wymieniła spoj-
rzenia ze swoim kolegą.
– To zrozumieliśmy, panie Henriku – odparł mężczyzna, którego nazwisko HP zdążył za-
pomnieć. – Myśleliśmy jednak, żeby zakończyć drobne formalności do momentu, kiedy poja-
wi się pana adwokat. Bo chyba się pojawi? Czekamy na niego parę godzin. Do ilu biur pan
dzwonił? – Mężczyzna przekrzywił głowę i uśmiechnął się w sposób, którego nie można było
błędnie odczytać.
– Pewnie, że się pojawi – mruknął HP.
– W takim razie co pan na to, żebyśmy powoli zaczęli mimo jego nieobecności? – spytał
mężczyzna, po czym dodał z uśmiechem: – Żeby zaoszczędzić nam trochę czasu. A może
chciałby pan zadzwonić do kogoś innego? Bliskiego?
– Nie! – uciął HP trochę zbyt gwałtownie, zmieniając przy tym nieco pozycję.
Zobaczył ich spojrzenia. Palant jeden, miał przecież grać luzaka…
– Mnie się nie spieszy, więc nie zamierzam nic powiedzieć, póki nie znajdzie się tu adwo-
kat – odparł tak stanowczo, jak tylko mógł, gapiąc się w stół. – Jeśli chcecie, gadajcie swoje…
– wymamrotał po kilku sekundach głównie po to, żeby wypełnić nieznośną ciszę.
– Dobry pomysł, panie Henriku. – Mężczyzna, którego nazwiska HP wciąż nie mógł sobie
przypomnieć, odsunął krzesło i na nim usiadł. Następnie wyjął z kieszeni dyktafon i położył
go na dzielącym ich stole. – Przesłuchanie Henrika Petterssona, zwanego HP. Trzeci czerw-
ca, godzina piętnasta trzynaście. Obecni komisarze Roswall i…
*
– …Hellström.
Stigsson włączył przycisk tuż obok szyby i nagle z głośników popłynął głos przesłuchujące-
go.
– Co dokładnie zrobił Henke? – zapytała Rebecca, nie zwracając się właściwie do nikogo,
podczas gdy Hellström w pokoju za szybą dalej gadał do dyktafonu.
Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie, jakby nie obawiała się odpowiedzi.
– Otrzymaliśmy informacje, że twój brat planuje coś w rodzaju zamachu na rząd, praw-
dopodobnie w związku ze ślubem księżniczki…
– Chyba pan żartuje! – krzyknęła, nie zdążywszy w porę się pohamować.
Stigsson spojrzał na nią. Rebecca szybko pożałowała, że nie ugryzła się w język. No pewnie,
wszystko było jednym wielkim dżołkiem. Policja Bezpieczeństwa słynie przecież ze swojego
poczucia humoru, a ten Stigsson to istny komik standupowy.
Normén, weź się w garść, do cholery!
Nieporozumienie. Zapewne chodziło o gigantyczne nieporozumienie. Musieli pomylić
Henkego z kimś innym, pomieszać informacje i wyważyć złe drzwi. Nie byłby to pierwszy
raz…
– Poza tym mamy informacje, że przestępstwo tego kalibru nie jest twojemu bratu obce.
– Chodzi o sprawę z Dagiem? – ucięła. – To tak naprawdę nie była wina Henkego. Próbo-
wał mnie chronić. W dodatku minęło piętnaście lat…
Stigsson potrząsnął głową.
– Nie, nie. Nie chodzi o śmierć twojego partnera, choć tamto zdarzenie nie pozostaje bez
znaczenia dla całokształtu… Rzecz dotyczy czegoś zupełnie innego. Sama zobacz.
Wskazał pokój za szybą, gdzie jeden z przesłuchujących właśnie uruchomił projektor. Na
ścianie pojawił się skaczący obraz: czyste niebo, parę ciemnych fasad. Następnie korony mło-
dych drzew i rząd ogródków restauracyjnych. Po kilku sekundach rozpoznała miejsce.
Kungsträdgården, a dokładniej Kungsträdgårdsgatan. W tle było słychać stukot, który zi-
dentyfikowała dopiero po chwili, gdy odgłos stał się wyraźniejszy. Kopyta. Wiele końskich ko-
pyt uderzających o asfalt. Kiedy w kadrze pojawił się orszak królewski, poczuła nagle prze-
szywający dreszcz…
*
Od razu rozpoznał nagranie. Kungsträdgårdsgatan, prawie równo dwa lata temu, orszak
królewski z prezydentem Grecji.
Żołnierze z gwardii bujający się na koniach, gapie wzdłuż chodnika trzaskający foty ko-
mórkami. Widział ten film setki razy, znał na nim każdą osobę, każdą minę. Kolesia z psem,
panią w białym kapeluszu, niemieckich turystów z megaplecakami. Resztę mógł opisać
szczegółowo nawet obudzony w środku nocy. Błysk światła zamieni obraz w białą jak kreda
plamę, a prawie równoczesne jebnięcie tego samego kalibru co w jego mieszkaniu zatrzęsie
ręką filmującego. Potem nastąpi totalny chaos – galopujące konie, żołnierze leżący na ziemi,
ludzie drący w panice mordy.
Zamiast skupić się na orszaku, jak tego oczekiwał HP, kamerzysta oddalił nagle obraz.
Przez kilka sekund wszystko na ekranie się rozmazało. Po chwili kamera zaczęła przesuwać
się po tłumie wzdłuż chodnika. Następnie uchwyciła znajomą sylwetkę, zatrzymała się i po-
woli robiła zbliżenie, aż sylwetka zajęła cały kadr.
HP mimowolnie zaczął się wiercić. Poczuł lekkie nudności.
*
Ubrany na czarno mężczyzna siedział okrakiem na skuterze. Wprawdzie jego twarz przesła-
niała szyba kasku, ale Rebecca nie miała najmniejszego problemu z rozpoznaniem go. Ta po-
stawa, te nierówne ruchy, sposób, w jaki trzymał głowę – trochę przechyloną na bok. Była
stuprocentowo pewna, na kogo patrzyła.
Sięgnął do reklamówki wiszącej na kierownicy, wyjął z niej cylindryczny przedmiot i za-
czął przy nim majstrować. Stukot końskich kopyt stawał się coraz głośniejszy, w miarę jak or-
szak nadciągał. Kamerzysta zrobił teraz jeszcze większe zbliżenie. Bohater nagrania podniósł
głowę, odczekał sekundę, trzymając przedmiot w obu dłoniach, po czym szarpnął krótko
jedną ręką, a drugą uniósł. Dla Rebekki było jasne, czym miał rzucić.
*
Wybuch granatu sprawił, że i na tym nagraniu obraz się zatrząsł, ale kamerzysta nie spuścił
oka ze swojego celu. Licznik w rogu ekranu wybił jeszcze jakieś dziesięć sekund, podczas
których HP podziwiał swoje dzieło, zanim odpalił skuter, gwałtownie zawrócił, pojechał
wzdłuż Wahrendorffsgatan i zniknął.
Film nagle się skończył. Zapadła cisza. HP znów się wiercił, przełykając bezwiednie ślinę.
Parę kliknięć w klawiaturę i na ekranie pojawiło się jego zdjęcie. Stop-klatka akurat w tym
momencie, w którym rzucał granatem.
Ręka w górze, ciało napięte jak sprężyna. Jeśli uwzględnić jeszcze ciemną szybkę kasku, to
wyglądał co najmniej strasznie.
– A więc, panie Henriku – zaczął Hellström tym razem znacznie mniej przyjaznym to-
nem. – Czy to jest…
*
– …twój brat, tam na zdjęciu? – Stiggson i Runberg odwrócili się w jej stronę i w tej chwili,
na parę sekund, jej głowę wypełniła pustka. Koszula pod marynarką zaczęła się lepić do ciała,
powietrze w małym pomieszczeniu momentalnie stało się duszne. Z trudem mogła oddy-
chać, a ich spojrzenia zdawały się przewiercać ją na wylot.
Zerknęła w stronę pokoju przesłuchań, ale i tam zapanowała cisza. Musiała teraz zagrać
na zwłokę, żeby móc przemyśleć całą sytuację. Spojrzenia obu mężczyzn zdradzały, że ocze-
kiwali natychmiastowej odpowiedzi.
Co w takim razie miała zrobić? Skłamać czy powiedzieć prawdę?
Podejmij decyzję, do cholery!
Przełknęła parę razy ślinę, żeby pozbyć się ucisku w gardle.
– A więc… – zaczęła.
– Nie musisz odpowiadać, Henrik!
Drzwi do pokoju przesłuchań otworzyły się i do środka wszedł patykowaty mężczyzna
z zaczesanymi do tyłu siwymi włosami. Ceremonialnie odpiął pozłacane guziki marynarki
i usiadł na krześle obok Henkego. W tym momencie Rebecca zdała sobie sprawę, że go zna.
– Mój klient odmawia odpowiedzi na pytanie – ciągnął mężczyzna, zwróciwszy się tym ra-
zem do policjantów. Jednocześnie wyjął z aktówki teczkę i położył ją obok kubka HP. – Tak.
A teraz chciałbym się dowiedzieć, dlaczego rozpoczęli państwo przesłuchanie, mimo że mój
klient wyraźnie zażyczył sobie obecności adwokata. Jak z pewnością państwo wiedzą, jest to
działanie przeciwko dwudziestemu pierwszemu paragrafowi kodeksu postępowania karne-
go…
*
– Johan Sandels!
Zaskoczenie w głosie Runeberga zagłuszyło dalszą część wyjaśnień adwokata.
– Jakim pieprzonym cudem twój brat zdołał ściągnąć tak grubą rybę w tak krótkim czasie?
– Nie mam pojęcia – odpowiedziała, wzruszając ramionami.
I w żaden sposób nie minęła się z prawdą.
O co, do jasnej cholery, w tym wszystkim chodziło?
3 | Timeout8
Brama trzasnęła za jego plecami. Zrobił parę kroków wzdłuż Bergsgatan. Znów na wolności.
Dżizas, jak zajebiście!
Oskarżenie wycofano natychmiast. Nieczytelny filmik najwyraźniej nie nadawał się na
podstawę aresztowania, w każdym razie nie wtedy, gdy sprawą zajął się Johan Sandels.
Psy najwyraźniej nie odrobiły swojej lekcji, bo wciąż myślały, że mają do czynienia z drob-
nym przekrętasem, którego mogą wystraszyć nocnym włamaniem i kilkugodzinnym prze-
trzymaniem na dołku.
Parę lat temu mogłoby to pewnie zadziałać. I właściwie zadziałało. Ale teraz był zupełnie
innym człowiekiem; grał w wyższej lidze, która pozostawała daleko poza intelektualnymi
możliwościami gliniarzy.
Nawet gdyby zdecydował się złamać zasadę numer jeden i opowiedzieć, co się naprawdę
wydarzyło, małe psie mózgi i tak by tego nie ogarnęły.
A więc znalazłem w pociągu telefon komórkowy, taki srebrny, błyszczący bajer z wyświetlaczem do-
tykowym. Przez niego zostałem wciągnięty do gry, gry w alternatywną rzeczywistość, która na za-
wsze zmieniła moje życie. Ale wyłamałem się, a przynajmniej spróbowałem to zrobić…
Ktoś zakapował na niego, to jasne. Przesłał filmik, podał bezpiece dane.
Nagranie nie było żadnym filmem Zaprudera, nakręconym przez przypadkowego turystę,
któremu udało się uchwycić więcej, niż się spodziewał. Osobę za kamerą wyraźnie intereso-
wał on, dokładnie wiedziała, gdzie się będzie znajdował. To by oznaczało, że za nagraniem
stała Gra. Problem jednak w tym, że na wsadzeniu go za kratki niewiele by skorzystała.
Wręcz odwrotnie – musiał być wolny, by móc jakoś realizować zlecenia, w które próbowali go
wkręcić.
Sam rozważał umyślną odsiadkę. Popełniłby jakieś gówniane przestępstwo, dostałby z parę
miechów i dosłownie wypadłby z gry. Ale podobnie jak jego wiele innych wspaniałych pomy-
słów i ten został odłożony w czasie. Ciupa nie była po prostu jego bajką.
Been there, done that…9
Zakurwisty fuks, że pojawił się ten Sandels.
Zadzwonił do czterech największych kancelarii, pytał o najbardziej znanych adwokatów,
ale za każdym razem jakiś zryty pionek składał mu fałszywe obietnice, że się odezwą. Nasta-
wił się więc na papugę z drugiej ligi i przynajmniej kilka dni leżenia na pryczy.
A tu nagle, jak spod ziemi, wyrósł Sandels…
Może adwokacinie znudził się żywot na „prowincji” i gościu szukał sposobu, by wyskoczyć
do miasta i wyrwać jakąś dupę?
A więc czysty zbieg okoliczności. Albo i nie…
Tak czy owak, był obolały, miał zakaz podróżowania i – jakby tego było mało – gliniarz
skonfiskował mu paszport.
Ale przynajmniej był wolny.
Zrobił jeszcze kilka głębokich wdechów i ruszył w stronę kiosku z fajkami oddalonego
o parę przecznic.
*
Zbyt szybko go wypuścili.
Maksymalny czas zatrzymania może trwać 72 godziny, a jeśli sprawa dotyczy przestępstw
o charakterze terrorystycznym, sąd zazwyczaj słucha Policji Bezpieczeństwa i wydaje nakaz
tymczasowego aresztowania. A Henke został zamknięty na ledwo trzynaście godzin. I raczej
niewielki wpływ na jego zwolnienie miał adwokat gwiazdor.
– Jak długo Stigsson pracuje w Firmie? – odezwała się do Runeberga siedzącego po drugiej
stronie stołu w policyjnej restauracji.
– Czemu pytasz?
– Wydawało mi się, że znam większość twarzy z tego wydziału, ale ta była nowa…
Runeberg drgnął nieznacznie, ale Rebecca to zauważyła.
– No dobra. Nie jest nowy, kiedyś był moim mentorem, ale przez lata pracował za granicą.
ONZ, OBWE albo coś podobnego. Właśnie ściągamy ludzi z wszystkich możliwych źródeł.
A tak w ogóle, dostałaś list?
– List?
– Wszyscy na zwolnieniu są proszeni o powrót do służby na czas ślubu. Potrzebujemy każ-
dego wykwalifikowanego ochroniarza. Załoga i tak jest skrojona, bo trzeba chronić demokra-
tów10 przed wyborcami. Masz ochotę? Chodzi tylko o kilka tygodni…
Potrząsnęła głową.
– Nie teraz, Ludde. Stajemy na głowie, żeby dojść do ładu z Sentry. Jest trochę zamiesza-
nia z nowym zespołem i towarem. Nie wiem, w co ręce włożyć. Nie spodziewałam się czegoś
takiego…
Zauważyła nagle, że udało mu się zmienić temat.
– No dobra. Widzę, że u was jest mniej więcej tak jak u nas – odparł. – Nowy dyrektor ge-
neralny i tym podobne. Ale możesz chociaż przemyśleć sprawę. Obiecaj, że to zrobisz.
Chcesz więcej kawy? Za chwilę zamykają.
Podziękowała ruchem głowy i podniosła się z krzesła.
– Muszę lecieć do domu. Micke czeka z obiadem. Jestem spóźniona.
– Okej – odpowiedział, odsuwając krzesło. – Jak się sprawy mają na froncie prywatnym
z… yyy… mam na myśli…
– Tobbego Lundha? Jakoś przeszliśmy przez to. Micke jest typem faceta, który potrafi wy-
baczyć.
– Świetnie. – Runeberg zamyślił się na kilka sekund, patrząc w dal. – Muszę cię odprowa-
dzić i sam wypuścić. Wiesz, jak jest – nowi szefowie, nowe procedury.
Tytuł oryginału [bubble] Redakcja Krystyna Podhajska Projekt okładki Liklas Lindblad, Mystical Garden Design Zdjęcie na okładce Dreamstime Zdjęcie autora na okładce Anders Hansson Adaptacja okładki i skład Dariusz Piskulak Korekta Małgorzata Denys Weronika Girys-Czagowiec Copyright © Anders de la Motte 2012 Published by agreement with Salomonsson Agency. Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2013 Wydanie I Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpie- czony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest za- bronione. Wydanie I ISBN 978-83-7554-597-5 ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy: tel. (22) 616 29 36; faks (22) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści Dedykacja Podziękowania Motta 1 | A whole new [geim]? 2 | Opening 3 | Timeout 4 | Knowledge is power 5 | Ghosts from the past 6 | Headgames 7 | Just because youʼre paranoid… 8 | …it doesnʼt mean they arenʼt after you 9 | Guns, guards and gates… 10 | Snake Eyes 11 | Electric Sheep 12 | Deathmatch 13 | Team Fortress 14 | Abandonware 15 | Double play 16 | Quit while you’re ahead 17 | Game change 18 | Impossible things before breakfast 19 | Being Earnest 20 | A Friend
21 | Time Bubbles 22 | And those weʼve left behind 23 | Spheres of reality 24 | Corporate invasion of private memory 25 | Quests 26 | Game change 27 | Prineville 28 | Ninjas 29 | Information is power 30 | Under the spreading chestnut tree 31 | Point of no return 32 | Insignificant bearer 33 | Mastermind 34 | The Red King 35 | Just one more thing… Przypisy
Dla Anette
Najserdeczniejsze podziękowania dla Was wszystkich, Mrówki, bo bez Waszej pracy Gra nigdy by nie powstała. Autor
In a personalized world, we will increasingly be typed and fed only news that is pleasant, familiar, and confirms our beliefs and because these filters are invisible, we won’t know what it is being hidden from us. Our past interests will determine what we are exposed to in the future, leaving less room for the unexpec- ted encounters that spark creativity, innovation, and the demo- cratic exchange of ideas1. Eli Pariser Knowledge is power. Information is power. The secreting or hoarding of knowledge or information may be an act of tyranny camouflaged as humility2. Robin Morgan It is not so important who starts the game, but who finishes it3. John Wooden
Bubble [ˈbʌbəl] – a small quantity of air or gas within a liquid body; – a small, hollow, floating bead or globe; – anything that is more spacious than real, a false show; – a cheat or fraud; a delusive scheme; an empty project, a dishonest speculation; – a person deceived by an empty project, a gull; – a small spherical cavity in a solid material; – to cheat, to delude; – a (usually temporary) state of existence, in which what you see, touch, hear, feel and smell are under close control either by those around you or a system; – when an electronic device or person is remotely under surveillance (bubbled); – a fantasy/dream that is so farfetched it couldn’t ever be true4. www.brainyquote.com www.urbandictionary.com www.wiktionary.com
Skrzynka nadawcza: 1 oczekująca wiadomość - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Od: goodboy.821@gmail.com Do: magnus.sandstrom@farookalhassan.se Temat: Gra Mange, do kurwy nędzy, jak mogło do tego dojść? Przecież to wydawało się takie proste. Wszystko zaczęło się tak niewinnie. Jakiś telefon komórkowy, którego ktoś zapomniał w pociągu. Telefon, który wiedział, kim jestem. I zwrócił się do mnie po imieniu. Chcesz zagrać w grę, Henriku Petterssonie? TAK czy NIE? Na początku wszystko szło jak po maśle. Zadania, które mi zlecali, były proste. Zwinąć parasol, odkręcić śruby w kołach wypasionej bryki, wyłączyć zegar nad Nordiska Kompaniet. Filmiki były spoko, fanom się podobały, a ja zacząłem się wspinać na liście rankingowej. Napawałem się sławą i uznaniem, celowałem w sam szczyt, żeby zrzucić z niego Kenta Hasselqvista aka gracza numer 58. Robiłem to za wszelką cenę. Napakowanemu sterydami karkowi przy Birkagatan wysprejowałem mordę i drzwi wejściowe. Dokonałem zamachu na orszak królewski. Rzuciłem kamie- niem w radiowóz przy Tranebergsbron… Nawet mi powieka nie drgnęła, Mange. Nie zawahałem się ani na sekundę. Robiłem wszystko, żeby sięgnąć szczytu. Wszystko dla uwielbienia przez in- nych. Dla ich uznania. Ale później spieprzyłem sprawę. Złamałem zasadę numer jeden. Nigdy z nikim nie mów o Grze. Najpierw mnie wywalili, później dali ostrzeżenie. Podpalili mi mieszkanie, próbowali zjarać Twój sklep. Że nie wspomnę o megamózgu Ermanie – eremicie, którego w to wmieszano. Próbował się ukryć, żyć w chatce na wsi, z dala od najnowszych technologii. Ale to mu nie pomogło. Zawsze grasz w Grę, czy tego chcesz, czy nie. A więc zemściłem się. Wysadziłem ich serwerownię w powietrze, wyczyściłem im konto i się zwinąłem. Wiodłem leniwe życie na plaży w Azji – dokładnie takie, o jakim wszyscy ma-
rzą. Naprawdę próbowałem cieszyć się swoją emeryturą. Było tak sobie. Trzeba uważać, o czym się marzy. Udało mi się pozostawać w ukryciu czternaście miesięcy, wreszcie znaleźli mnie w Dubaju. Wrobili mnie w zabójstwo Anny Argos, zamknęli i torturowali. Ale wyrwałem się z ich łap. Postanowiłem się dowiedzieć, kto chciał śmierci Anny Argos. I przy okazji mojej. Wydawało się, że odpowiedź znajdę w Argoseye.com. Że śmierć Anny ma coś wspólnego z ich – najłagodniej mówiąc – szemranymi praktykami: kupowaniem blogerów, tworzeniem tysięcy ściemnionych profilów internetowych, za pomocą których komentują i oceniają pod dyktando klientów firmy. Mieli narzędzia do przysłaniania, ukrywania i rozwadniania pewnych tematów. Takie jak na przy- kład Gra… Nawet im dokopaliśmy, choć trochę nas to kosztowało. Zasadziłem w ich syste- mie trojana, którego zaprojektowałeś. Zrobił, co zrobić powinien. Wyciągnął trolle na światło dzienne, żeby zginęły. Udupił Philipa Argosa i po- traktował całą bandę tych konspiratorskich gnojów tak, jak na to zasłużyła. I byłoby spokojnie. Gdyby nie on. Tage Sammer. Albo wujek Tage, jak nazywa go Rebecca. Twierdzi, że jest starym kumplem ojca. Facet pewnie wkręcił siorę, ale ja wiem, kim naprawdę jest. Przywódcą. Mózgiem tego wszystkiego. Zlecił mi zadanie, Mange. Ostatnie zadanie, które uczyni mnie sławnym. Próbuję wykombinować, jak tego uniknąć. Jak wyrwać siebie i Rebeccę z jego uścisku. Jeśli otrzymasz tego mejla, wiedz, że nie dałem rady. Że zmusili mnie do realizacji zadania. I że najprawdopodobniej jestem martwy. Cicho tu teraz. Zbyt cicho. Ale wiem, że oni tam są i obserwują każdy mój ruch. Za chwilę się zacznie. Pytanie: Czy jestem gotowy wziąć udział w ostatniej rozgrywce? Jak sądzisz? TAK czy NIE? Twój stary kumpel HP - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - Wiadomość oczekuje na wysłanie w późniejszym terminie.
Jakby go ktoś walnął pięścią w klatkę piersiową. Mniej więcej to właśnie poczuł. Miał wrażenie, że moment uderzenia jakimś cudem rozciąga się w czasie. W jednej chwili dostrzegł każdy najmniejszy szczegół. Broń skierowaną prosto w niego, przeciągłe, paniczne krzyki w tłumie. Ciała kotłujące się w zwolnionym tempie. Jak gdyby próbowały odsunąć się od niego możliwie najdalej. Mimo wszystkich oznak, mimo że zapach prochu palił go w nozdrza, a odgłos strzału wciąż od- bijał się echem w uszach, jego mózg zaprzeczał rzeczywistości. Jakby się bronił przed niemożliwym, niewyobrażalnym, niesłychanym… To po prostu nie mogło się zdarzyć. Nie teraz! Nigdy! Ona go zastrzeliła… ONA GO ZASTRZELIŁA! JEGO!!! Wciąż trzymała pistolet wymierzony prosto w niego. Patrzyła lodowatym wzrokiem, całkowicie pozbawionym emocji. Jakby nie swoim, lecz obcego. Próbował podnieść rękę w jej stronę, otworzyć usta, by coś powiedzieć, ale jedynym dźwiękiem, jaki zdołał z siebie wydobyć, był nikły jęk. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, czas odzyskał swo- ją normalną prędkość. Ból zaczął rozpływać się po klatce jak fala, brnął dalej w dół ciała, sprawił, że asfalt pod stopami zaczął się kołysać. Kolana mu się ugięły, więc zrobił parę chwiejnych kroków wstecz, żeby utrzymać równowagę. Piętą zawadził o krawędź chodnika. Na sekundę, walcząc z grawitacją, znalazł się w stanie nieważkości. Chwilę później poczuł, że spada swobodnie. Jak we śnie. I dla niego Gra się już skończyła.
Więcej na: www.ebook4all.pl 1 | A whole new [geim]?5 Jak tylko się obudził, zauważył, że coś jest nie tak. Minęło jednak parę sekund, zanim się zo- rientował, co mu nie pasuje. Było cicho. Za cicho. Okno sypialni wychodziło na ulicę Guldgränd, więc HP dawno oswoił się z ciągłym szu- mem dobiegającym z oddalonej o kilkaset metrów obwodnicy Söderleden. Nawet nie zawra- cał sobie nim głowy. Tym razem noc wypełniały nie zwyczajne, niskie pomruki ulicy przerywane od czasu do czasu wyciem syren. Wypełniała ją grobowa cisza. Zerknął na radio. Na wyświetlaczu widniała trzecia pięćdziesiąt osiem. Roboty drogowe – zaczął zgadywać. Pewnie zamknęli Söderleden, Söder Mälarstrand i Slussen, żeby znów połatać asfalt. W takim razie Bob Budowniczy i jego paczka musieli to robić bezszelestnie. Poza tym HP zaczął zdawać sobie sprawę, że brakuje również innych dźwięków. Nie słyszał żadnych roz- nosicieli gazet tłukących się przy drzwiach wejściowych ani żuli drących ryje na Hornsga- tan. Nic, nawet jedno małe piśnięcie nie wskazywało na to, że stolica żyje. Jak gdyby jego mieszkanie otoczyła gigantyczna bańka i odcięła go od reszty świata. Zmusiła do życia we własnym uniwersum, w którym nie obowiązują standardowe reguły. Co poniekąd było właściwie prawdą… Zauważył, że serce zaczyna mu bić mocniej. Na dźwięk lekkiego szmeru dochodzącego z mieszkania nagle zesztywniał. Włamanie? Niemożliwe. Zamknął drzwi na wszystkie spusty, jak to zwykł robić. Sporo za nie zabulił. Warte były jednak każdej sumy. Stalowe futryny, podwójne zamki i takie tam. Z czysto lo- gicznego punktu widzenia nikt nie mógł się wedrzeć do środka. Mimo to schiza go nie opuszczała. Ześlizgnął się z łóżka, przemknął przez sypialnię i zerknął ostrożnie do pokoju gościnnego. Minęło kilka sekund, zanim jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Wniosek był jedno- znaczny: nic, nawet jednego ruchu – ani w gościnnym, ani w oddzielnej małej kuchni. Wszystko w porządku, żadnych oznak niebezpieczeństwa. Z wyjątkiem tej nienaturalnej, uciążliwej ciszy, która wciąż wypełniała przestrzeń.
Podszedł cicho do okna i wyjrzał na zewnątrz. Żadnej facjaty na ulicy. W zasadzie nie po- winno go to dziwić. Na Marii Trappgränd większy ruch zawsze byłby czymś wyjątkowym. Zamknęli na czas robót. Na stówę. W ogóle cały ten pieprzony Södermalm wyglądał jak wykopaliska w Birka6, dlaczego więc spodziewać się, że będzie tętnił nocą? Asfalciarze wal- nęli sobie pewnie przerwę na kawę. Bardzo prawdopodobne! Ale mimo wszystko nadal dręczyło go złe przeczucie. Został jeszcze przedpokój. Przeszedł na palcach po niedawno położonej podłodze, omijając trzecią i piątą deskę, bo wiedział, że skrzypią. Kiedy znalazł się kilka metrów od drzwi wejściowych, wydało mu się, że blaszka zasłania- jąca otwór na listy drgnęła. Momentalnie zastygł w bezruchu, a tętno ruszyło z kopyta. Minęły dwa lata, od kiedy ktoś wlał przez otwór naftę i podpalił mu chatę. To była choler- nie niefajna przygoda, po której wylądował w szpitalnym łóżku z maską tlenową na pysku. Dopiero po jakimś czasie skapował, że akcja oznaczała mały strzał ostrzegawczy, który miał mu przypomnieć o zasadach Gry. Ostrożnie wciągnął nosem to podejrzanie ciche powietrze, ale nie poczuł zapachu nafty. Jednego był natomiast całkowicie pewien. Odgłosy dobiegały od drzwi wejściowych. Może to jednak roznosiciel gazet? Zrobił kolejne kilka kroków do przodu i powoli zbliżył oko do wizjera. O kurwa! Przez chwilę widział tylko mroczki. Serce prawie mu stanęło. Kolejny trzask wyrwał go ze stanu odrętwienia. Ktoś właśnie próbował wyważyć drzwi do mieszkania! Żelazna futryna zaczęła się ruszać. Ktokolwiek to był, miał więcej pary niż Hulk. Trzecie uderzenie, metal w metal, żaden cholerny Bruce Banner, lecz raczej porządny młot. Pew- nie kilka młotów. Futryna przesunęła się o kolejne kilka centymetrów i nagle w małej szczelinie mignęły bol- ce zamka. Wystarczyłoby uderzyć jeszcze parę razy. Robiąc zwrot, potknął się o własne nogi i runął jak długi na podłogę. Po kolejnym walnię- ciu w drzwi poczuł, jak na jego gołe łydki spada świszczący grad odpadającego od ściany tynku. Stopy ślizgały się po drewnie, ręce szukały byle jakiego trzymadła. Wstał. Pobiegł – do salonu, do sypialni. Kolejne walnięcie w drzwi! Posmak krwi w ustach, serce rozsadzające klatkę piersiową. Ręce trzęsły mu się tak, że miał poważne trudności z przekręceniem kluczyka w zamku. Co tu się, do jasnej kurwy nędzy, dzieje?! Kolejne rąbnięcie dochodzące z przedpokoju, a po nim trzask, który najprawdopodobniej oznaczał, że futryna się poddała. Chwycił komodę, naprężył wszystkie mięśnie i omal nie wyrżnął maską o glebę, bo okazało się, że mebel swobodnie podjeżdża pod drzwi.
Gówniane wióry! Skoro stalowe wrota nie dały rady zatrzymać napastników, to tym bardziej nie mogła tego zrobić jakaś sklejka znad Bałtyku. Co najwyżej zyskałby dzięki niej kilka sekund. Rozciągnął się na łóżku i po omacku zaczął badać rękami stolik nocny. Telefon, gdzie, do cholery, jest telefon? Tu! Dupa, to pilot do tefały. Usłyszał szybkie kroki w przedpokoju, pokrzykujące do siebie grube głosy, był jednak za bardzo skupiony na szukaniu, żeby zrozumieć, co mówią. Nagle jego palce trafiły na telefon. Tak gwałtownie, że ten spadł na podłogę. Fak! Brzęk klamki, następnie ciężki ryk. – Tutaaaaj! HP rzucił się na podłogę i zaczął rozpaczliwie jeździć po niej rękami. Jest, tuż obok lewego ramienia. Chwycił komórkę i zaczął niezdarnie stukać w przyciski. Palce wciąż się trzęsły jak w za- awansowanym stadium parkinsona. Jeden, jeden, dwa – łatwa sprawa… No, zajebiście. Walnięcie w drzwi prawie wywróciło komodę z IKE-i do góry nogami. – Halo, Centrum Powiadamiania Ratunkowego. W czym mogę pomóc? – powiedział mato- wy głos w słuchawce. – Policja! – krzyknął HP. – Pomóżc… Oślepił go błysk mocnego światła. Następnie HP poczuł uderzenie. Tak mocne, że stracił oddech. Sekundę później był ich. * – Wrócił – powiedziała. – Ten van – dodała po chwili, ponieważ nie zareagował od razu. Zerknął szybko w lusterko. – Ten sam co wczoraj? – Yhy – odparła, nie odrywając wzroku od dodatkowego lusterka zamontowanego na przedniej szybie po stronie pasażera. A niby jaki inny? – dodała w myślach. – Cztery samochody za nami. Jest tam od jakiegoś czasu. Dokładnie tak jak wczoraj. I pra- wie w tym samym miejscu. – Jesteś pewna, że to ten sam? Sporo białych dostawczaków jeździ po mieście. – Jestem pewna – odpowiedziała krótko. – Zwolnij trochę tak, żeby się zbliżył. – Ale wtedy stracę Vippena – odparł i machnął ręką w stronę sportowego samochodu przed nimi. – Zapomnij o regulaminie, Kjellgren, i bądź trochę elastyczny – syknęła niepotrzebnie po- irytowana. Kjellgren zdjął zbyt szybko nogę z gazu. Wtedy kierowca z samochodu za nimi zatrąbił
nerwowo i szybko ich wyprzedził. Za nim ruszył jeszcze jeden. Rebecca otworzyła schowek, wyjęła aparat fotograficzny. Trzymała go nisko i blisko siebie, żeby kierowca vana nie dostrzegł go przez tylną szybę. Szybkie spojrzenie w lusterko. Teleobiektyw był wprawdzie porządny, ale przed furgonetką wciąż jechały dwa samocho- dy i po części ją zasłaniały. – Jeszcze trochę – mruknęła do Kjellgrena i przygotowywała aparat na kolanie. Z trudem powstrzymywała się przed odwróceniem głowy. Nagle Vippen jadący przed nimi zmienił pas ruchu, przekroczył linię ciągłą i przyspieszył w stronę Kungsgatan. Kjellgren nie miał wyboru, musiał wykonać manewr. Zaklęła pod nosem. Zmarnowana szansa. Po kilku sekundach zauważyła, że van wciąż za nimi jedzie. Tym razem bliżej, bo z szeregu odpadł kolejny samochód. Nawet dużo bliżej – sama nie zdecydowałaby się na taką odległość, gdyby kogoś śledziła. Jazda na trójce musiała zaskoczyć kierowcę. Sprawiła, że popełnił błąd. Rebecca ostrożnie się wykręciła, wbijając łokieć w siedzenie i wspomagając się nogami. Numer rejestracyjny vana wciąż był niewidoczny, przysłaniał go ostatni samochód, który ich dzielił. Przez przyciemnioną szybę mogła jednak dostrzec sylwetki dwóch osób siedzących z przodu. Jasne ubrania z długimi rękawami przypominające kombinezony, a więc dokład- nie tak jak wczoraj. Ale wczoraj nie zdążyła wyjąć kamery. Dziś postanowiła naprawić ten błąd. Pojazd za nimi nagle włączył kierunkowskaz, żeby zmienić pas. Teraz miała szansę. Mo- mentalnie się odwróciła, podniosła aparat i wycelowała obiektyw w miejsce, w którym powin- na wisieć tablica rejestracyjna. Nacisnęła przycisk do połowy. Samochód wyjechał z szeregu. Krótkie piknięcie, autofokus sam ustawił ostrość… Wcisnęła spust do końca i migiem zrobiła kilka zdjęć. Idealnie! Następnie szybko podniosła obiektyw, wycelowała w kabinę vana, a dokładniej w kierowcę, i znów na dłużej wcisnęła spust. Teleobiektyw zaszumiał, po czym rozmazana sylwetka za kierownicą zrobiła się znacznie ostrzejsza. Ale w chwili kiedy autofokus zaczął pikać, Kjell- gren dodał gazu. Szarpnięcie sprawiło, że Rebecca straciła równowagę. Kiedy ponownie uchwyciła kabinę vana w kadrze, ten był daleko z tyłu. – Do cholery, co ty robisz, Kjellgren? – syknęła, prawie na ślepo robiąc szereg zdjęć kurczą- cej się sylwetce z vana. – Vippen, Wennergen junior. – Wskazał przed siebie na mały sportowy samochód, który prawie zniknął z pola widzenia. Nagle przyspieszył, jakby mu coś odbiło. – Nie chcę go zgu- bić. Opuściła aparat i rozparła się na siedzeniu. Niech to szlag! Zerknęła w lusterko, choć i tak wiedziała, co zobaczy. Po vanie nie było śladu. Szybko zaczęła przeglądać zdjęcia na wyświetlaczu aparatu. Numer rejestracyjny widać było na nich wyraźnie, ale – dokładnie tak jak podejrzewała – te, które zrobiła kierowcy, oka-
zały się właściwie bezużyteczne. Jasna cholera! Może to policyjna intuicja albo coś innego, ale w tym dostawczaku było coś, co ją zaniepo- koiło. Jak tylko wróci do siedziby, sprawdzi numer rejestracyjny. Może nawet wykona parę tele- fonów. Jeśli Centralny Zarząd Ruchu Drogowego nic jej nie da, dla pewności zajrzy jeszcze do rejestru policyjnego. Nagle zaczęła żałować, że warknęła na Kjellgrena. Jego działanie było w pełni prawidłowe. Przecież Vippen dał po garach. Gdyby siedziała za kierownicą, podjęłaby taką samą decyzję. Kjellgren był rewelacyjnym kierowcą. Dlatego zwerbowała go z Policji Bezpieczeństwa. Właśnie dogonił samochód Vippena i jak zwykle ustawił się tuż za nim. – Prawidłowo oceniłeś sytuację, Kjellgren – powiedziała, starając się zabrzmieć neutralnie. Kiwnął tylko głową i przez kilka minut siedzieli cicho, na zmianę zerkając w lusterko. – Mówiłaś, że kiedy wracamy do Fortecy? – spytał następnie Kjellgren, niemal z przesadną życzliwością. – To trochę zależy od planu Blacka – odparła, z trudem odwzajemniając jego uśmiech. – Okej. A tak przy okazji: widziałaś artykuł w „Dagens Nyheter”? Obszernie opisali, jak wy- korzystuje się stare instalacje militarne do zupełnie nowych rzeczy. I jak przerabia się groty w serwerownie. Właśnie dlatego przebudowano stary tunel komunikacyjny tak, by z wybrze- ża puścić wodę do systemu chłodzenia. Wyższa szkoła jazdy. Zabezpieczenia też pewnie ni- czego sobie… Zbliżył się do samochodu Wennergrena i skręcił lekko kierownicą w lewo, żeby wystraszyć innego kierowcę, który próbował wcisnąć się między nich. – Najwyraźniej PayTag chce utrzymać status obiektu chronionego, co można zrozumieć, bo wtedy ochrona może być uzbrojona. Na parę sekund Kjellgren przestał pilnować wzrokiem Vippena, żeby szybko zerknąć na Rebeccę. Ta znała pytanie, zanim zdążył otworzyć usta. – A tak á propos, co słychać na froncie walki o uzbrojenie, szefowo? – Urząd wciąż rozpatruje wniosek… Znów – miała dodać, ale właśnie w kieszeni marynarki zaczął wibrować jej telefon. Ukryty numer. Pewnie kolejny telemarketer albo któryś z byłych kumpli z policji szukający pracy. Zbliżyła kciuk do czerwonej ikonki z zamiarem odrzucenia połączenia, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Kjellgren wciąż spoglądał na nią ukradkiem, pewnie w oczekiwaniu na ciąg dalszy rozmowy o licencjach na posiadanie broni. Zresztą nie tylko on. Właściwie wszyscy nowo przyjęci ochroniarze wzięli tę robotę, ponieważ uwierzyli w ściemnioną obietnicę, że będą mogli nosić broń podczas służby. Jeśli nie uda się zdobyć pozwolenia… Wcisnęła szybko zieloną ikonkę. – Sentry Security, Rebecca Normén – powiedziała przesadnie oficjalnym tonem. – Wydział Ochrony, inspektor Ludvig Runeberg – odparł jej były szef. – Hej, Ludde! Kopę lat! Fajnie, że dzwonisz…
– Nie wiem, czy będzie tak fajnie, kiedy skończymy rozmawiać, Normén. Zabrzmiało to tak, że Rebecca mimowolnie się wyprostowała. – Powinnaś chyba przyjechać do nas jak najszybciej, najlepiej od razu. Telefon stracił nagle zasięg i na kilka sekund głos Runeberga zniknął. Ale ona domyśliła się reszty. Z żołądka momentalnie zrobił się węzeł. Nie, nie, nie… – …twój brat.
2 | Opening7 Jego ciało leżało spokojnie na stole. Oczy miał zamknięte, wyglądał, jakby spał. Od ostatniego razu, kiedy go widziała, włosy mu odrosły. Opadały teraz tłustymi kosmyka- mi na białą jak kreda twarz. Świetlówka w tym małym, klaustrofobicznym pomieszczeniu sprawiła, że sińce pod jego oczami wydawały się przesadnie ciemne na tle bladożółtej skóry. Rebecca miała wrażenie, że gapi się przez szybę na woskową figurę, a nie na ludzkie ciało. Tego się właśnie obawiała. Już dwa lata temu, kiedy rzucił kamieniem w szybę samocho- du, którym jechała, i omal nie zabił jej i Krusego, bała się tej chwili. A nawet wcześniej. O wiele, wiele wcześniej… – Przyjechał dziś w nocy – powiedział Runeberg gdzieś za jej prawym ramieniem, ale led- wo go usłyszała. – Poinformowano mnie jakąś godzinę temu i od razu do ciebie zadzwoni- łem. Wprawdzie to nie do końca zgodne z regulaminem, ale pomyślałem, że wolałabyś wie- dzieć jak najszybciej. Przynajmniej ja bym chciał, gdyby to był mój brat. Odwróciła wzrok od szyby i spojrzała na niego. – Dzięki, Ludde, bardzo to doceniam… – Słowa ugrzęzły jej w gardle. Na parę sekund zapadła cisza. – Niemiła historia – mruknął następnie Runeberg. Położył swoją niezgrabną rękę na jej ramieniu. Otworzyły się drzwi i do środka wszedł szczupły, łysiejący mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Pod pachą niósł teczkę z dokumentami i mimo że było lato, nosił ciemny trzyczęściowy garnitur. Całość wieńczył idealnie zawiązany krawat. Mężczyzna kiwnął gło- wą w stronę Runeberga, po czym zwrócił się do Rebekki. – To pani zapewne jest siostrą. – Rebecca Normén – mruknęła i wyciągnęła rękę. Zamiast się z nią przywitać, mężczyzna wyjął z kieszeni cienkie okulary do czytania, ostentacyjnie założył je na nos i otworzył teczkę. – Mówiłeś, Runeberg, że pracowała dla Firmy? – Teoretycznie wciąż pracuje, Stigsson – odparł jej były szef oficjalnym tonem, którego do- tychczas nie znała. – Normén jest na zwolnieniu do końca roku. Później musi się zdecydować, gdzie chce pracować: w Policji Bezpieczeństwa czy w sektorze prywatnym. – Runeberg próbował zagrać uśmiechem, ale mężczyzna nawet nie drgnął. – Rozumiem – odpowiedział, odwracając głowę i zerkając znad okularów na Rebeccę. – Ponieważ wciąż pracujesz dla policji, Normén, twoje poświadczenie bezpieczeństwa, które otrzymałaś w chwili zatrudnienia, nie straciło mocy prawnej. Bez względu na to, czy chodzi o rodzeństwo, czy nie, wszystko, co tu usłyszysz, jest tajne i pod żadnym warunkiem nie
wolno ci nikomu tego ujawnić. Zrozumiałe? – Pewnie. – Kiwnęła głową. – Oczywiście – dodała po tym, jak zauważyła, że nie wydawał się zadowolony z pierwszej odpowiedzi. – Więc o co chodzi? Po drugiej stronie szyby otworzyły się nagle drzwi i do środka weszły dwie osoby w ciem- nych marynarkach – kobieta i mężczyzna. Przez kilka sekund panowała tam cisza. Następ- nie Henke otworzył oczy. Podniósł głowę, usiadł na stole, po czym powoli i demonstracyjnie się przeciągnął, jak gdy- by właśnie się obudził. Coś powiedział, ale Rebecca nie usłyszała. Przez chwilę miała nieod- partą ochotę wtargnąć do pomieszczenia i dać mu w łeb. Suchy, trzeszczący głos Stigssona zmienił tor jej myśli. – Twój brat jest podejrzany o planowanie, ewentualnie przygotowanie poważnego prze- stępstwa o charakterze terrorystycznym. * – Dobrze, panie Henriku. Jak już wspomnieliśmy, miał pan zaplanować lub ewentualnie pod- jąć przygotowania w celu popełnienia przestępstwa, które prowadziłoby do poważnej destabi- lizacji lub zniszczenia politycznych, konstytucyjnych, gospodarczych lub społecznych struk- tur państwa – mówiła, wlepiając w niego oczy, krótko ostrzyżona ciemnowłosa kobieta pod czterdziestkę. HP właściwie jej nie widział. Jego wymęczona czacha próbowała ogarnąć i uporządkować wszystkie fakty. Jednego był pewien: w przeciwieństwie do zdarzeń sprzed dwóch lat, kiedy to myślał, że został złapany, a w rzeczywistości dał się porządnie wyruchać, każdy szczegół był teraz na swoim miejscu – od akcji jednostki specjalnej w jego mieszkaniu po smak przepa- lonej kawy z brązowego plastikowego kubka na stole obok. Wszystko wydawało się prawdzi- we. Było prawdziwe. A to oznaczało…? Kategoria: teorie spiskowe. Pytanie za tysiąc koron… – Mmm… – zaczął mruczeć, bo najwyraźniej oczekiwali, że coś powie. Zamknął oczy i ucisnął palcami skronie, żeby zagrać na zwłokę. O czym, do cholery, gościówa gada? Destabili- zacja politycznych czego? – Jak już powiedziałem przynajmniej z dziesięć razy, chcę obecności adwokata podczas przesłuchania – wymamrotał. Kobieta o nazwisku Roslund albo Roskvist, albo coś w tym rodzaju szybko wymieniła spoj- rzenia ze swoim kolegą. – To zrozumieliśmy, panie Henriku – odparł mężczyzna, którego nazwisko HP zdążył za- pomnieć. – Myśleliśmy jednak, żeby zakończyć drobne formalności do momentu, kiedy poja- wi się pana adwokat. Bo chyba się pojawi? Czekamy na niego parę godzin. Do ilu biur pan dzwonił? – Mężczyzna przekrzywił głowę i uśmiechnął się w sposób, którego nie można było błędnie odczytać. – Pewnie, że się pojawi – mruknął HP. – W takim razie co pan na to, żebyśmy powoli zaczęli mimo jego nieobecności? – spytał mężczyzna, po czym dodał z uśmiechem: – Żeby zaoszczędzić nam trochę czasu. A może
chciałby pan zadzwonić do kogoś innego? Bliskiego? – Nie! – uciął HP trochę zbyt gwałtownie, zmieniając przy tym nieco pozycję. Zobaczył ich spojrzenia. Palant jeden, miał przecież grać luzaka… – Mnie się nie spieszy, więc nie zamierzam nic powiedzieć, póki nie znajdzie się tu adwo- kat – odparł tak stanowczo, jak tylko mógł, gapiąc się w stół. – Jeśli chcecie, gadajcie swoje… – wymamrotał po kilku sekundach głównie po to, żeby wypełnić nieznośną ciszę. – Dobry pomysł, panie Henriku. – Mężczyzna, którego nazwiska HP wciąż nie mógł sobie przypomnieć, odsunął krzesło i na nim usiadł. Następnie wyjął z kieszeni dyktafon i położył go na dzielącym ich stole. – Przesłuchanie Henrika Petterssona, zwanego HP. Trzeci czerw- ca, godzina piętnasta trzynaście. Obecni komisarze Roswall i… * – …Hellström. Stigsson włączył przycisk tuż obok szyby i nagle z głośników popłynął głos przesłuchujące- go. – Co dokładnie zrobił Henke? – zapytała Rebecca, nie zwracając się właściwie do nikogo, podczas gdy Hellström w pokoju za szybą dalej gadał do dyktafonu. Starała się, by jej głos brzmiał spokojnie, jakby nie obawiała się odpowiedzi. – Otrzymaliśmy informacje, że twój brat planuje coś w rodzaju zamachu na rząd, praw- dopodobnie w związku ze ślubem księżniczki… – Chyba pan żartuje! – krzyknęła, nie zdążywszy w porę się pohamować. Stigsson spojrzał na nią. Rebecca szybko pożałowała, że nie ugryzła się w język. No pewnie, wszystko było jednym wielkim dżołkiem. Policja Bezpieczeństwa słynie przecież ze swojego poczucia humoru, a ten Stigsson to istny komik standupowy. Normén, weź się w garść, do cholery! Nieporozumienie. Zapewne chodziło o gigantyczne nieporozumienie. Musieli pomylić Henkego z kimś innym, pomieszać informacje i wyważyć złe drzwi. Nie byłby to pierwszy raz… – Poza tym mamy informacje, że przestępstwo tego kalibru nie jest twojemu bratu obce. – Chodzi o sprawę z Dagiem? – ucięła. – To tak naprawdę nie była wina Henkego. Próbo- wał mnie chronić. W dodatku minęło piętnaście lat… Stigsson potrząsnął głową. – Nie, nie. Nie chodzi o śmierć twojego partnera, choć tamto zdarzenie nie pozostaje bez znaczenia dla całokształtu… Rzecz dotyczy czegoś zupełnie innego. Sama zobacz. Wskazał pokój za szybą, gdzie jeden z przesłuchujących właśnie uruchomił projektor. Na ścianie pojawił się skaczący obraz: czyste niebo, parę ciemnych fasad. Następnie korony mło- dych drzew i rząd ogródków restauracyjnych. Po kilku sekundach rozpoznała miejsce. Kungsträdgården, a dokładniej Kungsträdgårdsgatan. W tle było słychać stukot, który zi- dentyfikowała dopiero po chwili, gdy odgłos stał się wyraźniejszy. Kopyta. Wiele końskich ko- pyt uderzających o asfalt. Kiedy w kadrze pojawił się orszak królewski, poczuła nagle prze- szywający dreszcz…
* Od razu rozpoznał nagranie. Kungsträdgårdsgatan, prawie równo dwa lata temu, orszak królewski z prezydentem Grecji. Żołnierze z gwardii bujający się na koniach, gapie wzdłuż chodnika trzaskający foty ko- mórkami. Widział ten film setki razy, znał na nim każdą osobę, każdą minę. Kolesia z psem, panią w białym kapeluszu, niemieckich turystów z megaplecakami. Resztę mógł opisać szczegółowo nawet obudzony w środku nocy. Błysk światła zamieni obraz w białą jak kreda plamę, a prawie równoczesne jebnięcie tego samego kalibru co w jego mieszkaniu zatrzęsie ręką filmującego. Potem nastąpi totalny chaos – galopujące konie, żołnierze leżący na ziemi, ludzie drący w panice mordy. Zamiast skupić się na orszaku, jak tego oczekiwał HP, kamerzysta oddalił nagle obraz. Przez kilka sekund wszystko na ekranie się rozmazało. Po chwili kamera zaczęła przesuwać się po tłumie wzdłuż chodnika. Następnie uchwyciła znajomą sylwetkę, zatrzymała się i po- woli robiła zbliżenie, aż sylwetka zajęła cały kadr. HP mimowolnie zaczął się wiercić. Poczuł lekkie nudności. * Ubrany na czarno mężczyzna siedział okrakiem na skuterze. Wprawdzie jego twarz przesła- niała szyba kasku, ale Rebecca nie miała najmniejszego problemu z rozpoznaniem go. Ta po- stawa, te nierówne ruchy, sposób, w jaki trzymał głowę – trochę przechyloną na bok. Była stuprocentowo pewna, na kogo patrzyła. Sięgnął do reklamówki wiszącej na kierownicy, wyjął z niej cylindryczny przedmiot i za- czął przy nim majstrować. Stukot końskich kopyt stawał się coraz głośniejszy, w miarę jak or- szak nadciągał. Kamerzysta zrobił teraz jeszcze większe zbliżenie. Bohater nagrania podniósł głowę, odczekał sekundę, trzymając przedmiot w obu dłoniach, po czym szarpnął krótko jedną ręką, a drugą uniósł. Dla Rebekki było jasne, czym miał rzucić. * Wybuch granatu sprawił, że i na tym nagraniu obraz się zatrząsł, ale kamerzysta nie spuścił oka ze swojego celu. Licznik w rogu ekranu wybił jeszcze jakieś dziesięć sekund, podczas których HP podziwiał swoje dzieło, zanim odpalił skuter, gwałtownie zawrócił, pojechał wzdłuż Wahrendorffsgatan i zniknął. Film nagle się skończył. Zapadła cisza. HP znów się wiercił, przełykając bezwiednie ślinę. Parę kliknięć w klawiaturę i na ekranie pojawiło się jego zdjęcie. Stop-klatka akurat w tym momencie, w którym rzucał granatem. Ręka w górze, ciało napięte jak sprężyna. Jeśli uwzględnić jeszcze ciemną szybkę kasku, to wyglądał co najmniej strasznie. – A więc, panie Henriku – zaczął Hellström tym razem znacznie mniej przyjaznym to- nem. – Czy to jest…
* – …twój brat, tam na zdjęciu? – Stiggson i Runberg odwrócili się w jej stronę i w tej chwili, na parę sekund, jej głowę wypełniła pustka. Koszula pod marynarką zaczęła się lepić do ciała, powietrze w małym pomieszczeniu momentalnie stało się duszne. Z trudem mogła oddy- chać, a ich spojrzenia zdawały się przewiercać ją na wylot. Zerknęła w stronę pokoju przesłuchań, ale i tam zapanowała cisza. Musiała teraz zagrać na zwłokę, żeby móc przemyśleć całą sytuację. Spojrzenia obu mężczyzn zdradzały, że ocze- kiwali natychmiastowej odpowiedzi. Co w takim razie miała zrobić? Skłamać czy powiedzieć prawdę? Podejmij decyzję, do cholery! Przełknęła parę razy ślinę, żeby pozbyć się ucisku w gardle. – A więc… – zaczęła. – Nie musisz odpowiadać, Henrik! Drzwi do pokoju przesłuchań otworzyły się i do środka wszedł patykowaty mężczyzna z zaczesanymi do tyłu siwymi włosami. Ceremonialnie odpiął pozłacane guziki marynarki i usiadł na krześle obok Henkego. W tym momencie Rebecca zdała sobie sprawę, że go zna. – Mój klient odmawia odpowiedzi na pytanie – ciągnął mężczyzna, zwróciwszy się tym ra- zem do policjantów. Jednocześnie wyjął z aktówki teczkę i położył ją obok kubka HP. – Tak. A teraz chciałbym się dowiedzieć, dlaczego rozpoczęli państwo przesłuchanie, mimo że mój klient wyraźnie zażyczył sobie obecności adwokata. Jak z pewnością państwo wiedzą, jest to działanie przeciwko dwudziestemu pierwszemu paragrafowi kodeksu postępowania karne- go… * – Johan Sandels! Zaskoczenie w głosie Runeberga zagłuszyło dalszą część wyjaśnień adwokata. – Jakim pieprzonym cudem twój brat zdołał ściągnąć tak grubą rybę w tak krótkim czasie? – Nie mam pojęcia – odpowiedziała, wzruszając ramionami. I w żaden sposób nie minęła się z prawdą. O co, do jasnej cholery, w tym wszystkim chodziło?
3 | Timeout8 Brama trzasnęła za jego plecami. Zrobił parę kroków wzdłuż Bergsgatan. Znów na wolności. Dżizas, jak zajebiście! Oskarżenie wycofano natychmiast. Nieczytelny filmik najwyraźniej nie nadawał się na podstawę aresztowania, w każdym razie nie wtedy, gdy sprawą zajął się Johan Sandels. Psy najwyraźniej nie odrobiły swojej lekcji, bo wciąż myślały, że mają do czynienia z drob- nym przekrętasem, którego mogą wystraszyć nocnym włamaniem i kilkugodzinnym prze- trzymaniem na dołku. Parę lat temu mogłoby to pewnie zadziałać. I właściwie zadziałało. Ale teraz był zupełnie innym człowiekiem; grał w wyższej lidze, która pozostawała daleko poza intelektualnymi możliwościami gliniarzy. Nawet gdyby zdecydował się złamać zasadę numer jeden i opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło, małe psie mózgi i tak by tego nie ogarnęły. A więc znalazłem w pociągu telefon komórkowy, taki srebrny, błyszczący bajer z wyświetlaczem do- tykowym. Przez niego zostałem wciągnięty do gry, gry w alternatywną rzeczywistość, która na za- wsze zmieniła moje życie. Ale wyłamałem się, a przynajmniej spróbowałem to zrobić… Ktoś zakapował na niego, to jasne. Przesłał filmik, podał bezpiece dane. Nagranie nie było żadnym filmem Zaprudera, nakręconym przez przypadkowego turystę, któremu udało się uchwycić więcej, niż się spodziewał. Osobę za kamerą wyraźnie intereso- wał on, dokładnie wiedziała, gdzie się będzie znajdował. To by oznaczało, że za nagraniem stała Gra. Problem jednak w tym, że na wsadzeniu go za kratki niewiele by skorzystała. Wręcz odwrotnie – musiał być wolny, by móc jakoś realizować zlecenia, w które próbowali go wkręcić. Sam rozważał umyślną odsiadkę. Popełniłby jakieś gówniane przestępstwo, dostałby z parę miechów i dosłownie wypadłby z gry. Ale podobnie jak jego wiele innych wspaniałych pomy- słów i ten został odłożony w czasie. Ciupa nie była po prostu jego bajką. Been there, done that…9 Zakurwisty fuks, że pojawił się ten Sandels. Zadzwonił do czterech największych kancelarii, pytał o najbardziej znanych adwokatów, ale za każdym razem jakiś zryty pionek składał mu fałszywe obietnice, że się odezwą. Nasta- wił się więc na papugę z drugiej ligi i przynajmniej kilka dni leżenia na pryczy. A tu nagle, jak spod ziemi, wyrósł Sandels… Może adwokacinie znudził się żywot na „prowincji” i gościu szukał sposobu, by wyskoczyć do miasta i wyrwać jakąś dupę?
A więc czysty zbieg okoliczności. Albo i nie… Tak czy owak, był obolały, miał zakaz podróżowania i – jakby tego było mało – gliniarz skonfiskował mu paszport. Ale przynajmniej był wolny. Zrobił jeszcze kilka głębokich wdechów i ruszył w stronę kiosku z fajkami oddalonego o parę przecznic. * Zbyt szybko go wypuścili. Maksymalny czas zatrzymania może trwać 72 godziny, a jeśli sprawa dotyczy przestępstw o charakterze terrorystycznym, sąd zazwyczaj słucha Policji Bezpieczeństwa i wydaje nakaz tymczasowego aresztowania. A Henke został zamknięty na ledwo trzynaście godzin. I raczej niewielki wpływ na jego zwolnienie miał adwokat gwiazdor. – Jak długo Stigsson pracuje w Firmie? – odezwała się do Runeberga siedzącego po drugiej stronie stołu w policyjnej restauracji. – Czemu pytasz? – Wydawało mi się, że znam większość twarzy z tego wydziału, ale ta była nowa… Runeberg drgnął nieznacznie, ale Rebecca to zauważyła. – No dobra. Nie jest nowy, kiedyś był moim mentorem, ale przez lata pracował za granicą. ONZ, OBWE albo coś podobnego. Właśnie ściągamy ludzi z wszystkich możliwych źródeł. A tak w ogóle, dostałaś list? – List? – Wszyscy na zwolnieniu są proszeni o powrót do służby na czas ślubu. Potrzebujemy każ- dego wykwalifikowanego ochroniarza. Załoga i tak jest skrojona, bo trzeba chronić demokra- tów10 przed wyborcami. Masz ochotę? Chodzi tylko o kilka tygodni… Potrząsnęła głową. – Nie teraz, Ludde. Stajemy na głowie, żeby dojść do ładu z Sentry. Jest trochę zamiesza- nia z nowym zespołem i towarem. Nie wiem, w co ręce włożyć. Nie spodziewałam się czegoś takiego… Zauważyła nagle, że udało mu się zmienić temat. – No dobra. Widzę, że u was jest mniej więcej tak jak u nas – odparł. – Nowy dyrektor ge- neralny i tym podobne. Ale możesz chociaż przemyśleć sprawę. Obiecaj, że to zrobisz. Chcesz więcej kawy? Za chwilę zamykają. Podziękowała ruchem głowy i podniosła się z krzesła. – Muszę lecieć do domu. Micke czeka z obiadem. Jestem spóźniona. – Okej – odpowiedział, odsuwając krzesło. – Jak się sprawy mają na froncie prywatnym z… yyy… mam na myśli… – Tobbego Lundha? Jakoś przeszliśmy przez to. Micke jest typem faceta, który potrafi wy- baczyć. – Świetnie. – Runeberg zamyślił się na kilka sekund, patrząc w dal. – Muszę cię odprowa- dzić i sam wypuścić. Wiesz, jak jest – nowi szefowie, nowe procedury.