Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Anderson Caroline - Cud miłości

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :679.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Anderson Caroline - Cud miłości.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse A
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 209 osób, 149 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 154 stron)

Caroline Anderson Cud miłości

ROZDZIAŁ PIERWSZY To nie może być on... Nie teraz. Nie teraz, gdy w końcu jej przeszło i przestała o nim myśleć. Gdy w końcu przestało ją obchodzić, czy żyje, czy umarł. Nie... Nigdy nie przestał jej obchodzić. Skończyła się tylko jej obsesja. Stał naprzeciwko niej, oparty o filar - wysoki, smukły, ubrany w jasnoniebieski fartuch chirurga - okrutnie realny i przystojny jak diabeł. Twarz miał pomarszczoną od śmiechu. Zeszczuplał, pomyślała. Nigdy nie był gruby, ale teraz naprawdę wyglądał mizernie, a wśród zmarszczek mimicz­ nych dostrzegła kilka nowych. Jest teraz starszy o ponad trzy lata, przypomniała sobie. Miał prawie trzydzieści pięć, dwa lata więcej od niej. Wielki Boże, gdy się poznali, miała zaledwie dwadzieścia osiem, a gdy urodził się Jack - trzydzieści... Jack... Przełknęła gulę w gardle. O niektórych sprawach nigdy się nie zapomina. Odsunął się od filaru, odwrócił do niej i na moment za­ stygł w bezruchu. Potem z pełnym niedowierzania uśmiechem ruszył ku RS

niej przez salę. Po chwili mocno przyciskał ją do swej twar­ dej klatki piersiowej. - Molly! - wyszeptał prosto w jej włosy. Puścił ją, od­ sunął od siebie i przyglądał jej się tymi zdumiewająco nie­ bieskimi oczami. Spontaniczne, ciepłe powitanie skruszyło nieco jej sy­ stem ochronny. Uśmiechnęła się słodko. - Cześć, Sam - powiedziała cicho. Z wysiłkiem wzięła się w garść. - Jak się masz? - Uprzejmie, lecz formalnie, właśnie tak się zazwyczaj nawzajem traktowali. Ich związek wynikał przecież z konieczności. Skrzywił wargi w lekkim uśmiechu, który nie dotarł jed­ nak do jego oczu. Na chwilę zamarła. Czy coś się stało? Coś z Jackiem...? - W porządku - odparł lekko. Zbyt nonszalancko... A więc jednak coś się stało. - Jestem bardzo zapracowany - dodał pospiesznie. - Ale to u mnie norma. Praca mnie kocha. - A co u Jacka? - spytała z widoczną trudnością. Uśmiech Sama złagodniał, w oczach pojawił się cieplej­ szy wyraz. - Jack jest wspaniały - powiedział. - Chodzi już do przedszkola. A co u ciebie? Co tutaj robisz? Uśmiechnęła się trochę niepewnie, lecz z wyraźną ulgą. - Pracuję. Jestem położną, nie pamiętasz? Zmarszczył brwi. - Myślałem, że pracujesz jako położna środowiskowa. - Tak było, ale gdy zwolnił się etat w szpitalu, skorzy­ stałam z okazji. A ty? Jestem pewna, że nie widziałam cię tutaj nigdy wcześniej... RS

- Pracuję tu zaledwie od kilku dni. O ile dobrze pamię­ tam, mieszkałaś kiedyś na drugim końcu Ipswitch. Przepro­ wadziłaś się czy dojeżdżasz? - Przeprowadziliśmy się. Mieszkamy teraz w Audley, niedaleko rodziców Micka. Mogą częściej widywać Libby. Pracuję tu od pół roku. - Właściwie to nic powinienem być zaskoczony naszym spotkaniem. Nie ma tu przecież zbyt wielu szpitali. - Zerk­ nął na zegar wiszący na ścianie. - Jesteś teraz zajęta? Uśmiechnęła się ze znużeniem. - Zawsze jestem zajęta - powiedziała. - To u mnie nor­ ma - zacytowała jego słowa. - A o co chodzi? - Wybierzemy się razem na kawę? A może na lunch? Musimy pogadać i nadrobić zaległości. Nie była pewna, czy naprawdę chciała nadrabiać zale­ głości. Ciężko pracowała, by zostawić za sobą przeszłość. Rozdrapywanie ran nie miało sensu. - Nie wiem - zawahała się. Nie chciała go zranić, ale przede wszystkim powinna zadbać o własny interes. - To wszystko było tak dawno temu... Tyle wody upłynęło. - Oczywiście, przepraszam - bąknął. - Wykazałem się brakiem taktu. Cieszę się, że cię widzę w tak dobrej formie. Na pewno jeszcze się spotkamy. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Przez chwilę patrzyła za nim oszołomiona. Ty idiotko! - zgromiła się w duchu. Powinnaś z nim po­ rozmawiać. Będziecie przecież razem pracować. Poza tym jest jeszcze Jack... Jack nie jest moim synem, przypomniała sobie. Nie ma sensu do tego wracać. RS

Wciągnęła głęboko powietrze i zamyślona spojrzała przez okno. Policz do dziesięciu... Albo do dwudziestu. Albo do dziesięciu milionów. Albo... po prostu za nim pójdź. Poszła. Najpierw z nadludzką siłą oderwała stopy od podłogi, ale potem, gdy już ruszyła, nieomal zaczęła biec. Dotarła do holu akurat w momencie, gdy Sam wsiadał do windy. Musiała zawołać go po imieniu. Wysunął szybko rękę i zablokował drzwi. Gdy otworzy­ ły się z sykiem, wysiadł. Na jego twarzy malowała się jed­ nak czujność. Nic nie mówił. Po prostu stał i przyglądał jej się. Drzwi widny zamknęły się za jego plecami, a on nadal tam stał. O Boże! Nie miała pojęcia, co powiedzieć, więc spuściła wzrok. Po chwili zrezygnowała z wybiegów i udawania. Nigdy nie była w tym dobra. - Przepraszam - powiedziała cicho. - Nie chciałam być niegrzeczna. Bardzo chętnie napiję się z tobą kawy. Milczał przez ułamek sekundy, a potem skinął głową. - Teraz czy później? Wzruszyła ramionami. - Może być teraz. 1 tak miałam zrobić sobie przerwę. Na razie jest spokojnie, a jeśli coś się wydarzy, wywołają mnie przez pager. A ty jesteś wolny? - Tak, skończyłem operację. Na dziś to wszystko. Mia­ łem zamiar posiedzieć trochę nad papierami. Wyświadczysz mi wielką przysługę, jeśli mnie stąd zabierzesz. Gdy się roześmiała, pociągnął ją w stronę schodów. Ze­ szli do małej kawiarni na tyłach szpitala. Sam kupił kawę RS

i ciastka imbirowe. Usiedli przy stoliku wciśniętym w kąt przy oknie. Przez chwilę milczeli nad kawą. Molly zastanawiała się, co ta właściwie razem robią. Musiała postradać rozum. Sam nachylił się ku niej, oparł łokcie na kolanach i splótł palce. Zastanawiała się, o czym myśli. Spojrzał na nią znienacka, tak badawczo, jakby chciał przeniknąć jej duszę. - A więc... co u ciebie? - spytał niskim głosem. - Tyl­ ko szczerze. Wzruszyła ramionami, nagle przełykając łzy. - Wszystko w porządku. Nadal jestem wesołą wdówką. - Ale jej śmiech był pusty, pozbawiony radości. - Ach, Molly -. powiedział szorstko, a potem ujął jej dłonie i lekko ścisnął palce. - Miałem nadzieję, że ponow­ nie wyszłaś za mąż. Że związałaś się z człowiekiem, który zasługuje na twoją miłość. - Mam Libby. - Chodziło mi o mężczyznę. - Nie wszyscy musimy żyć w związkach, Sam - pod­ kreśliła. Spojrzał teraz na swoje palce, które nerwowo splatał i rozplatał. Jednak powiedział bardzo spokojnie: - Przepraszam. Nie wiem dlaczego uznałem, że mój wi­ dok ucieszy cię w równym stopniu, jak mnie twój. Przecież czas nie stoi w miejscu, życie toczy się dalej... - Ależ bardzo się cieszę, że cię widzę - zapewniła go. - Wtedy, trzy lata temu, było mi naprawdę trudno i nie lubię do tego wracać. Ale skoro się spotkaliśmy, no cóż... bardzo bym chciała wiedzieć, jak on się miewa... RS

Gdy podniósł głowę i napotkała jego oczy, dostrzegła w nich smutek, współczucie oraz zaskakującą czułość. - Jest cudowny, Molly. Piękny. Jack jest tym najlepszym, co mi się w życiu przytrafiło. Przyniósł mi więcej radości, niż mogłem oczekiwać. A wszystko zawdzięczam tobie... Z trudem przełknęła ślinę. Omal się nie rozpłakała. Na ogół była opanowana i mocno stąpała po ziemi. Ale gdy chodziło o Jacka... - Chciałabym zobaczyć jego zdjęcie - powiedziała, choć zdawała sobie sprawę, że to przysporzy jej bólu. - Fotografię? - Zaśmiał się czule. - Mam ich setki! I filmy wideo od chwili urodzin. Oczywiście możesz je wszystkie obejrzeć. Może do nas wpadniesz? Ból był tak ogromny, że niemal rozsadzał jej klatkę pier­ siową. - Przecież Crystal nie życzyła sobie kontaktów - przy­ pomniała. - A ja nigdy się z nią nie zgadzałem. To już nie ma znaczenia - dodał głuchym głosem. - Crystal nie żyje, Mol­ ly. Zmarła dwa lata temu. Krew odpłynęła jej z twarzy. - Zmarła? - powtórzyła jak echo. - Och, Sam, tak mi przykro. Rysy mu stwardniały. - To było dawno temu - powiedział. Rozumiała jego ból; pamiętała swój własny, gdy zmarł Mick. Wyciągnęła rękę i przykryła nią jego splecione palce. - Jak sobie dajesz radę? - spytała zadziwiająco spokoj­ nym głosem. - Chodzi mi o Jacka. Kto się nim opiekuje? RS

- O Boże, pomyślała z rozpaczą, tylko nie mów mi, że oże­ niłeś się ponownie! Nie mów, że wychowuje go ktoś zu­ pełnie obcy. - Mieszka ze mną pewne małżeństwo - odparł. - Mark na skutek wypadku został inwalidą i może wykonywać tyl­ ko lekkie prace, a Debbie musi być w pobliżu, by się nim opiekować. Zajmują się domem i ogrodem. Robią to W za­ mian za mieszkanie i niewielką pensję. Opiekują się Ja­ ckiem, gdy muszę jechać do wezwania albo na dyżur. To znacznie lepsze niż zatrudnianie niańki. - Och - westchnęła z ulgą. - Miałeś szczęście, że ich znalazłeś. Czy Jack ich lubi? - Uwielbia. - Uśmiechnął się. - O tak, miałem szczęś­ cie. Są ze mną od roku i jak dotąd wszystko układa się pomyślnie. Mark projektuje i tka gobeliny. To potężny facet, były motocyklista z mnóstwem kolczyków. Nikt by nie po­ wiedział, że ten facet para się rzemiosłem artystycznym. Ma talent i nawet odnosi sukcesy. A Debbie to tytan pracy. Od samego patrzenia na nią można się zmęczyć. - Nie mieli nic przeciwko opuszczeniu Londynu? - Chyba nie. Przynajmniej na razie. Przeprowadziliśmy się tu trzy tygodnie temu. A w szpitalu, jak już wspomnia­ łem, pracuję zaledwie od trzech dni. Właśnie wtedy miała wolne. Dlatego go dotąd nie spot­ kała. Szkoda. Gdyby wiedziała, miałaby czas się przygo­ tować. Albo uciec. Zadzwonił jego pager. Sam dopił kawę i wstał. - Porozmawiamy później - powiedział z przepraszają­ cym uśmiechem. - Może przy kolacji? RS

- Może - powtórzyła, patrząc na jego oddalające się plecy. Osaczyły go wspomnienia... Crystal - zdecydowana, skupiona na jednym - na ostat­ niej próbie ratowania ich małżeństwa. - Chcę mieć dziecko - oświadczyła. - Co byś powie­ dział na zastępczą matkę? Jesteś lekarzem, nie mógłbyś ko­ goś znaleźć? I znalazł, cudem, przez czysty przypadek. Jego pacjentka nosiła dziecko innych ludzi. Porozmawiał z nią i powiedział o pomyśle Crystal. - Musisz porozmawiać z moją przyjaciółką, Molly - powiedziała, a potem weszła Molly - ciepła, serdeczna, peł­ na humoru, wypełniając pokój słońcem i dobrą energią. Od razu poczuł, że bez wahania powierzyłby jej własne życie. Dość szybko zostali przyjaciółmi. Molly była jak skała podczas niekończących się spotkań, rozmów, konsultacji z prawnikami. Spokojna i opanowana, traktowała Crystal z niezwykłą wyrozumiałością i życzliwością. Ciąża zdawała się trwać wiecznie. Wreszcie otrzymali telefon, że Molly rodzi. Pamiętał każdą minutę jazdy do szpitala. Pamiętał, jak przytulał Molly, podtrzymywał ją na duchu, gdy rodziła Jacka - syna, którego tak bardzo pragnęli. Co za szczęście, że Molly zgodziła się zostać zastępczą matką. Kochała, pielęgnowała i chroniła ich syna aż do chwili, gdy musiała oddać go rodzicom. A potem maleńki, czerwony Jack krzyczał wniebogłosy. RS

Uspokoił się, dopiero gdy położna zabrała go przerażonej Crystal i podała Samowi. Molly wydała wtedy długie westchnienie i uśmiechnęła się przez łzy. Skinęła głową. Wszystko było w porządku. W każdym razie tak mu się wtedy wydawało. Ale teraz, gdy znów ją zobaczył, a ona przyznała, że miała problemy, zaczęły go dręczyć wątpliwości. Czy po­ stąpił właściwie, prosząc inną kobietę o takie poświęcenie? Zęby Crystal mogła mieć to, czego pragnęła? Prawie się roześmiał. Aby mogła mieć to, co wydawało jej się, że chce mieć. Jak brzmiało to przysłowie? Uważaj, o co prosisz Boga, ponieważ możesz to dostać? - A więc... to możliwe? Matt Jordan, rosły Kanadyjczyk, pełniący dziś dyżur na izbie przyjęć, przyglądał się, jak Sam bada przywiezioną z wypadku pacjentkę. - Ona może być w ciąży - powiedział Sam. - Musimy zrobić zdjęcie USG lub test ciążowy. Co właściwie o niej wiemy? - Niewiele. Zemdlała za kierownicą. Przywieziono ją kilka minut temu. Policja prowadzi dochodzenie. Samochód nie był na nią zarejestrowany, nie znamy nawet jej tożsa­ mości. - Zacznijmy od ultrasonografu. Przypuszczam, że nie potrafisz zgadnąć, co jej się stało? - Na pewno nie cukrzyca, serce też w porządku. Źrenice trochę rozszerzone, ale to może być wynik urazu albo za­ żywania narkotyków. Sam zmarszczył brwi. RS

- Nie ma co spekulować, trzeba ją szybko prześwietlić. Sprawdzimy, czy rzeczywiście jest w ciąży i czy płód jest nadal żywy. Wezwij mnie, gdy będzie wynik USG. Wrócił do siebie, bo i tak na razie nie mógł zrobić nic więcej. Zresztą stan kobiety wydawał się stabilny. Jego myśli znów powędrowały do Molly. Wcale się nie zmieniła... Oczy o orzechowym odcieniu nadal emanowały ciepłem, a brązowe włosy przeplatane złotymi nitkami jakby trochę ciemniejsze... I ten uśmiech... Poczuł dławienie w gardle, gdy pomyślał o jej uśmie­ chu. Uśmiechała się całą twarzą, nie tylko wargami. Zaklął pod nosem. Była naprawdę atrakcyjną kobietą. I co z tego? Do licha, przez cały dzień pracował z młodymi, atrakcyjnymi kobietami i jakoś dawał sobie radę. Jednak tyl­ ko Molly tak działała na jego wyobraźnię. Ich znajomość była ogromnie skomplikowana z powodu Jacka, a Sam jakiś czas temu postanowił unikać wszelkich komplikacji. - Oddychaj, no już... Tak, doskonale. Dobrze sobie ra­ dzisz, naprawdę. Liz, młoda pacjentka, łkając, pokręciła głową. - Nie mogę... Nie mogę tego zrobić... - Ależ oczywiście, że możesz - zapewniła ją spokojnie Molly. - Wszystko będzie dobrze. - Założę się, że nie masz dzieci - szepnęła Liz bez żad­ nej ukrytej złośliwości. - Położne nigdy ich nie mają... - Mylisz się. - Molly roześmiała się cicho. - Urodziłam troje. - Chyba oszalałaś! Nigdy nie będę miała następnego RS

dziecka! - Dziewczyna jęknęła, opierając się o swego part- nera i zagryzając usta. - O Boże, nienawidzę cię, jak mogłeś mi to zrobić! Już nigdy się do ciebie nie odezwę! Chłopak z przerażeniem spojrzał na Molly, która ścisnęła go za rękę i uśmiechnęła się pokrzepiająco. - Zbliża się poród - uspokoiła go. - Kobiety często tra­ cą z bólu panowanie nad sobą i wrzeszczą na ojca dziecka. Wszystko będzie w porządku. - Niedobrze mi - powiedziała Liz i zwymiotowała pro­ sto na niego. Nawet się nie skrzywił, tylko poprowadził ją prosto do łóżka, wytarł jej usta, a potem spojrzał na Molly. - Powinienem się umyć - rzekł spokojnie, a Molly ski­ nęła głową. - Znajdę coś do przebrania. Proszę z nią przez chwilę posiedzieć. Chwyciła mop i chciała wytrzeć podłogę, gdy nagle Liz odeszły wody. - Połóż się z powrotem do łóżka. Wkrótce będzie po wszystkim - powiedziała uspokajająco. Niestety okazało się, że pępowina okręciła się wokół główki płodu i tętno maleństwa jest coraz słabsze. - Liz, przekręć się na bok - powiedziała, opuszczając oparcie łóżka. - Jest problem z pępowiną. Wezwę kogoś do pomocy. - Potrzebujesz pomocy? Głęboki, opanowany głos Sama był w tej chwili dla Mol­ ly najcudowniejszym dźwiękiem na świecie. - Tak - powiedziała cicho. - Przed chwilą odeszły wo­ dy. Było ich całkiem sporo. Liz, to jest doktor Gregory. - Cześć, Liz - powiedział Sam, podchodząc do łóżka RS

i uśmiechając się. Bez wysiłku uniósł jej biodra i podłożył pod nie poduszkę. - Pierwiastka - zauważył. - Tak. - Skinęła głową Molly. - Pierwsze dziecko, do­ noszone. .. - I ostatnie - jęknęła Liz. - Co się dzieje? - Główkę dziecka uciska pępowina - wyjaśnił spokojnie Sam. - Albo urodzisz naturalnie, albo przy pomocy klesz­ czy, albo zrobię ci cesarskie cięcie. Molly, rękawiczki! Błyskawicznie naciągnął rękawiczki, a potem sprawdził ułożenie płodu oraz pępowiny. Wyprostował się i spojrzał na Molly z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Co o tym myślisz? - spytał. - Chcesz spróbować? Wzruszyła tylko ramionami. Nie zamierzała z nim dys­ kutować. - Możemy spróbować, jeśli chcesz... Ale mamy mało czasu. Z błyskiem aprobaty w oczach skinął głową. - Decydujemy się na cesarskie cięcie... Do pokoju rodzącej weszły pielęgniarki wezwane przez Molly. - Zaczynamy - zwrócił się do nich Sam. - Proszę podać pacjentce tlen i terbutalinę, by osłabić skurcze, Idę się umyć. Do zobaczenia na sali operacyjnej, Liz. Nie martw się, wkrótce urodzisz zdrowe dziecko. Wychodząc, uścisnął ramię partnera Liz. Jakże to dla nie­ go typowe, pomyślała Molly z rozczuleniem. Nawet w ta­ kim momencie nie zapomniał o młodym chłopaku, który stał jak sparaliżowany w kącie pokoju. Niebawem Liz zawieziono na salę operacyjną. Sam już czekał przy stole. Gdy Liz otrzymała znieczulenie, natych- RS

miast przystąpił do zabiegu. Jej partner, Dawid, nieludzko przerażony, został oczywiście przed salą operacyjną. Molly nie miała czasu, by się o niego martwić, skupiona, asystowała podczas przygotowań do operacji. Po chwili zobaczyła, jak Sam wydobywa dziecko i po­ daje je pielęgniarce. - Chłopiec! - zakomunikował, rzucając Molly szybkie spojrzenie. - Godzina 15.27. Teraz jest twój, Molly. Wyprostowała się i rozluźniła mięśnie ramion. Przecięła pępowinę i oczyściła drogi oddechowe noworodka. Jego płacz, słaby i urywany, od razu zmienił natężenie, prze­ chodząc w głośny ryk. Dopiero wtedy opadło z niej całe napiecie. - W tej minucie 9 punktów w skali Apgar - powiedzia­ ła, zerkając na ścienny zegar. - Za kilka minut sprawdzimy jeszcze raz. - Była pewna, że wkrótce minie lekkie zasi- sienie skóry i dziecko uzyska 10 punktów. Uśmiechała się, patrząc, jak skóra płaczącego noworodka robi się coraz bardziej różowa. Jego serce biło mocno, płacz był donośny, a napięcie mięśni i odruch ssący bez zarzutu. Szkoda, że Liz nie mogła widzieć jego narodzin, pomy­ ślała, owijając noworodka w podgrzany ręcznik i wynosząc z sali operacyjnej, by pokazać go Dawidowi. Ale naturalny poród byłby zbyt ryzykowny. Znała lekarzy, którzy zdecydo­ waliby się wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Sam podjął jej zdaniem najlepszą decyzję. Czuła, że można zaufać jego ocenie. Będzie im się razem wspaniale pracować. Gdy się uśmiechał, w kącikach jego oczu pojawiały się drobne zmarszczki. Zawsze podobał jej się ten uśmiech... RS

- Wszystko w porządku? - spytał cicho zaniepokojony Dawid. Molly podała mu dziecko. - Tak. Wszystko z nim w porządku. I z Liz też. - Uśmiechnęła się, ale on tego nawet nie zauważył, w zdu­ mieniu wpatrując się w syna. - Mamy dziecko! - wymamrotał z niedowierzaniem. Delikatnie przesunął palcem po policzku noworodka. Mała główka powili obróciła się w kierunku jego palca, a różowe usteczka zacisnęły się. - Jest głodny - powiedziała Molly. - Liz go nakarmi, gdy tylko się obudzi. Na razie potrzebuje odrobinę czułości. Potrzymaj go przez chwilę. Rozpozna twój głos, bo słyszał go, gdy był jeszcze w brzuchu Liz. Dawid skinął głową. Molly poprowadziła go do sali po­ operacyjnej, by tam poczekał na Liz. Sama wróciła na salę operacyjną. - Dajemy mu dziesięć punktów? - spytał Sam. Mimo że zajmował się Liz, zainteresował się również stanem dziecka. - Tak. Już wszystko w porządku. Jest jeszcze trochę bla­ dy, ale to nic dziwnego. - Dzielnie się spisałaś. Poczuła, że się rumieni. - Ty też nieźle sobie poradziłeś - odparła z uśmiechem. - Jesteś nazbyt uprzejma. - I dodał: - Obejrzyj łożysko. - Wszystko w porządku. - A teraz, proszę, zadzwoń na izbę przyjęć i spytaj o młodą kobietę, którą przywieziono dwie godziny temu. Zadzwoniła z sali operacyjnej i dowiedziała się, że ko- RS

bieta odzyskała już przytomność i wypisała się ze szpitala aa własną prośbę. Sam ściągnął brwi z dezaprobatą. - Zrobili jej USG? - Nie. Oprzytomniała zaraz po twoim odejściu i nie chciała zostać ani minuty dłużej. - Policja myśli, że ukradła ten samochód. - To dziwne. Kończył szycie Liz, podczas gdy Molly poszła sprawdzić stan dziecka. Spało uszczęśliwione w ramionach ojca, który patrzył na nie z uwielbieniem. Przez szybę zobaczyła, jak Sam prostuje plecy. Powie­ dział coś do anestezjologa, który skinął głową. Potem cofnął się, zdjął maskę i rękawiczki i wyszedł do sali poopera­ cyjnej. - Liz czuje się dobrze. Za chwilę zostanie wybudzona z narkozy. - Spojrzał na noworodka i przesunął palcem po jego maleńkiej rączce. - Cześć, mały. Wiadomo już, jak bę­ dzie się nazywał? - Może Lucy... Sam spojrzał Dawidowi w oczy i uśmiechnął się. - To chyba niezbyt odpowiednie imię, zważywszy na okoliczności. Dawid zaśmiał się cicho, już odprężony. - Nie wiem czemu, ale byliśmy pewni, że to będzie dziewczynka. Liz miała takie przeczucie. - Nagle spoważ­ niał. - Och, chciałbym podziękować. Naprawdę jestem wdzięczny, że uratowaliście mu życie. Liz zachowywała się trochę nerwowo... - Nic nie szkodzi. - Sam pocieszającym gestem położył RS

mu dłoń na ramieniu. - Gdy jej stan będzie stabilny, Molly zabierze was do niej. Będzie mogła przytulić i nakarmić dziecko. Wygląda na to, że wszystko z nim w porządku, ale oczywiście musi je jeszcze zbadać pediatra. Tymczasem zostawiam was z Molly. Uśmiechnął się przelotnie do Molly i wyszedł, a ona od­ niosła wrażenie, jakby zgasły wszystkie światła. Do licha, naprawdę myślała, że już się uporała z tym problemem.... RS

ROZDZIAŁ DRUGI - Jack byt dzisiaj bardzo grzeczny, prawda, kochanie? Jack skinął ciemną główką, a uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Zobacz, tato, co namalowałem. Samowi na widok kartki papieru przypiętej magnesem do lodówki, którą zdobiły różnokolorowe plamy i odciski małej rączki, serce zabiło z dumy. Uśmiechnął się do Jacka i potargał mu włosy. - Wspaniale! Co. jeszcze robiłeś? - Śpiewałem i bawiłem się w piaskownicy. Na obiad zjadłem paluszki rybne, ale jestem głodny - dodał, patrząc z nadzieją na Debbie. - Zawsze jesteś głodny. - Zaśmiała się cicho. - Chodź do stołu. Zjesz podwieczorek i opowiesz tacie, co robiłeś, a ja w tym czasie przygotuję coś do picia. Herbaty, Sam? - Dzięki, Debbie, chętnie. - Zdjął marynarkę i spojrzał aa męża Debbie. - Cześć, Mark. - Jak się masz? - Może być. - Sam uśmiechnął się ze znużeniem. - A ty? Potężny mężczyzna siedzący pod oknem skinął głową. - Dobrze. Moje ostatnie dzieło zaczyna nabierać kształ­ tów. Co o nim myślisz? Podniósł do góry duży kwadrat i nawet z odległości Sam RS

widział cudowne, subtelne kolory i niemal trójwymiarowość wzoru, który tworzył Mark. Było to ciekawe studium liści, wbrew tematowi, bardzo dynamiczne. - Coraz lepiej ci idzie - powiedział Sam ze szczerym podziwem, a Mark trochę zażenowany pochwałą wzruszył ramionami. - Pomyślałem, że następnym razem odtworzę jabłka i gruszki, może jeszcze śliwki lub jesienne liście. Wiejskie klimaty naprawdę mnie inspirują. Mam tylko nadzieję, że to się sprzeda. - Oczywiście. Ludzie kochają twoje prace - powiedzia­ ła Debbie, stawiając kubek z herbatą na stole. - Napij się, Sam. Marnie wyglądasz. - Miałem ciężki dzień - powiedział. - I wyczerpujący emocjonalnie. - Z westchnieniem rozsiadł się na krześle przy dużym kuchennym stole. Cały czas myślał o Molly. Żałował, że nie ma jej numeru telefonu. A może poszukać w książce? Sięgnął po książkę telefoniczną, która leżała w zasięgu ręki na stojącym za nim bufecie, i zaczął przesuwać wzro­ kiem po nazwisku Hammond. Nie było tam Molly. Chyba że figurowała pod innym imieniem... A.M.? Tak, oczywiście! Annabel Mary, teraz sobie przypomniał. Przypominał sobie coraz więcej szczegółów... Zadzwoni do niej później, ale niedługo Jack pójdzie spać. Może jednak teraz? Powinien najpierw przejrzeć kasety wideo, znaleźć fo­ tografie. Pewnie są w pudłach na strychu. Wziął kubek, poszedł do gabinetu i cicho zamknął za sobą drzwi. RS

Molly nieufnie patrzyła na telefon. Nadzieja walczyła w niej z rozsądkiem. Oczywiście, to nie może być Sam. Nie miał przecież jej numeru, chyba że zajrzał do książki. - Po prostu odbierz - dodała sobie głośno odwagi i podniosła słuchawkę. - Molly? Serce zabiło jej mocniej, zamknęła oczy. - Sam? - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam. Chodzi o two­ je spotkanie z Jackiem... Jesteś dziś wieczorem zajęta? Mo­ że zechciałabyś... Serce znów drgnęło jej boleśnie. Przelotnie spojrzała na drzwi, za którymi Libby ćwiczyła na skrzypcach. Molly wie­ działa, że córka nie przestanie, dopóki nie będzie z siebie zadowolona. - Co masz na myśli? - spytała ostrożnie. - Zastanawiałem się, czy nie zechciałabyś wpaść. Oczy­ wiście, zrozumiem, jeśli masz inne plany, ale... - Nie mam żadnych planów - powiedziała szybko, zbyt szybko. Wzięła głęboki oddech. Powinna opanować emocje. - Zaraz ustalę to z Libby, ale jestem pewna, że nie będzie problemu. Ona też chciałaby zobaczyć Jacka. - To świetnie. Przyjedźcie jak najszybciej, ponieważ Jack chodzi spać o wpół do ósmej. - Tak późno? - Ugryzła się w język. To nie była jej sprawa. - On śpi po południu, po powrocie z przedszkola. Dzię­ ki temu mogę z nim pobyć, gdy wracam ze szpitala - dodał. - Zresztą wszystko jedno, o której przyjedziesz. Dziś zro- RS

bimy wyjątek. Jack jest bardzo ożywiony. Na pewno nie uda nam się zapędzić go do łóżka. - Przyjadę - powiedziała. - Libby w dni powszednie chodzi spać o ósmej. Próbujemy się tego trzymać - dodała, starając się, by jej głos nie zabrzmiał zbyt kategorycznie. - Doskonale. Podam ci adres. Gorączkowo rozejrzała się za kawałkiem papieru. Zna­ lazła starą kopertę. - Dyktuj... - Zapisując adres, zdumiała się: - Nie zda­ wałam sobie sprawy, że mieszkasz za miastem. Czy to daleko? - Nie. Łatwo znajdziesz mój dom. To dziesięć minut drogi od szpitala. Do zobaczenia wkrótce. 1 Molly...? - Tak? - Jack nie zna prawdy. Nie powiedziałem mu. Na razie nie mam pomysłu, jak to zrobić... Uważajcie z Libby na słowa, zgoda? - Oczywiście. Nie martw się. Do zobaczenia! Odłożyła słuchawkę. Musiała na chwilę usiąść, by wziąć się w garść. Przez drzwi wlewał się czysty dźwięk skrzypiec. Prawie dobrze, pomyślała Molly z macierzyńską dumą, gdy do jej uszu doszedł fałszywy ton. No cóż, Libby nie miała jeszcze dziesięciu lat, czeka ją dużo pracy. Nagle drzwi otworzyły się i wpadła Libby. Była kopią swego ojca. Blond włosy opadały na ramiona, a jasnonie­ bieskie oczy błyszczały radością. - Słyszałaś? - spytała rozgorączkowana. - Udało się! - Słyszałam - powiedziała Molly. - Ojciec byłby z cie­ bie dumny. A właśnie, spotkałam dziś ojca Jacka. Pracuje w szpitalu. RS

- Ojca Jacka? - Libby przechyliła głowę. - Tego Jacka, którego nosiłaś w brzuchu? Molly skinęła głową. - Tak. Oczy dziewczynki pojaśniały. - Wspaniale! Możemy go zobaczyć? Widziałam go tyl­ ko raz, gdy się urodził, a to było tak dawno temu... - Trzy lata. Tak, zobaczymy go dzisiaj. Zaraz. Oczywi­ ście, jeśli skończyłaś lekcje. - Jasne. Możemy już jechać? Molly roześmiała się. - Uczesz się. I schowaj skrzypce. - Oczywiście, mamo. - Po chwili wróciła z uczesanymi włosami. - Jestem gotowa. Molly schowała do kieszeni kartkę z zapisanym adresem. - Tylko pamiętaj, Jack nie wie, że go urodziłam. Nic mu nie mów. - Nie wie? - Oczy dziewczynki się rozszerzyły. - To dziwne. Laura wie i mówi o tym przez cały czas. Molly pomyślała z czułością o swoim drugim „przy­ szywanym" dziecku, z którym łączył ją bliski związek, i uśmiechnęła się delikatnie. - Tak, wiem. Ale Jack jest je­ szcze bardzo mały. - Nic nie powiem - obiecała Libby. - Jeszcze jedna sprawa... Jego mama umarła. - Och, biedaczek - zasmuciła się Libby. - Ale teraz mo­ że mieć ciebie, prawda? Libby chętnie uszczęśliwiłaby cały świat. Gdyby to tylko było takie proste... Droga okazała się niezbyt długa, a dom łatwy do odna- RS

lezienia. Był to uroczy, prosty budynek z czerwonej cegły z gankiem. Po kratce przy ganku pięły się róże splątane z późno kwitnącym kapryfolium. Ta część domu, którą usy­ tuowano pod obniżonym dachem, sprawiała wrażenie od­ dzielnego budynku z osobnym wejściem. Molly domyśliła. się, że tam mieszkają Debbie i Mark. Oblany wieczornym słońcem dom, otoczony wspaniałym ogrodem, wyglądał przytulnie i spokojnie. Był dokładnie ta­ ki, jak się spodziewała. Pasował do Sama. Gdy szły ścieżką w stronę drzwi wejściowych, Molly zatrzymała się, by powąchać róże. Dosłownie w tej samej chwili Sam otworzył drzwi. Wyprostowała plecy i roześmiała się. - Przepraszam, ale nie mogę się oprzeć zapachowi róż. - Tak samo jak ja. Właśnie dlatego kupiłem ten dom. - Uśmiechnął się przyjaźnie do jej córki. - Cześć, Libby, miło znów cię widzieć. Jak się masz? - Podoba mi się twój ogród. Cudownie pachnie. - To wcale nie moja zasługa. Był już taki, gdy się spro­ wadziliśmy. Teraz dba o niego Debbie. Wejdźcie, Jack jest w kuchni. Pomaga Debbie w zmywaniu. Molly zagryzła wargę, widząc rozbawienie w jego oczach. Pod wpływem tej wymiany spojrzeń zrobiło jej się gorąco. O Boże, to chyba był zły pomysł. Libby szła obok Sama, a Molly trzymała się krok z tyłu. Gdy weszli do kuchni, raptownie przystanęła, przykryła ręką usta, a w jej oczach pojawiły się łzy. Nie, nie będzie płakać. Nie będzie. - Jack, chodź przywitać się z moimi przyjaciółkami - powiedział swobodnie Sam, ale Molly nadal nie była w sta- RS

nie się poruszyć. Stała w miejscu i wprost pożerała oczami małego chłopca, który zręcznie zeskoczył z krzesła i pod­ biegł do nich. Był już taki duży! I tak podobny do Sama... Odrzucił główkę i bez najmniejszego skrępowania uważ­ nie jej się przyglądał. - Cześć, jestem Jack - powiedział. Molly, uśmiechając się z wysiłkiem, przykucnęła. - Cześć, jestem Molly, a to Libby, moja córka. - Z tru­ dem powstrzymywała chęć, by go objąć i mocno przytulić do piersi. - Słyszałam, że pomagasz w zmywaniu. Skinął kilka razy głową, uśmiechając się od ucha do ucha. - Myję łyżki - oświadczył z dumą. - I robię pianę. - Mamy zmywarkę, ale to nie jest zabawne - wtrącił Sam z uśmiechem. - W ten sposób również podłoga zostaje umyta. Molly podniosła się ze śmiechem. Jej wzrok napotkał szczere, lecz szacujące spojrzenie kobiety około trzydziestki. Miała na sobie jaskrawopomarańczowy podkoszulek, a jej włosy w nieprawdopodobnym odcieniu różu sterczały we wszystkie strony. Przypominała barwnego elfa, który pomi­ ­­ skromnej postury emanował energią. - Debbie, prawda? - powiedziała Molly. Kobieta skinęła głową, wskazując siedzącego pod oknem na wózku inwalidzkim mężczyznę. Na kłębku wełny leżą­ cym na jego kolanach spał kot. Słońce błyszczało w licz- nych kolczykach mężczyzny, spod rękawa wystawał tatuaż. Molly posłała mu przyjacielski uśmiech. - Miło cię poznać - odezwała się. - Sam sporo mi a was opowiadał. RS

- To brzmi złowrogo - zaśmiała się Debbie, a potem podniosła Jacka i posadziła go na stole. Zdjęła mu prze­ moczony podkoszulek. - Myślę, że powinieneś się przebrać w coś suchego, bo znowu się przeziębisz. A ty - wskazała palcem na Sama - nie waż się powiedzieć, że ględzę jak stara baba! Sam podniósł ręce w geście poddania, a potem odsunął krzesło. - Siadaj, Molly - zaprosił, a ona szybko skorzystała z propozycji, ponieważ miała nogi jak z waty. - Dziękuję. - Rzuciła mu spojrzenie pełne wdzięcz­ ności. - Zrobić ci drinka? - Tylko herbatę lub kawę, bo jestem samochodem - po­ wiedziała, nie odrywając wzroku od Jacka. Należał do tych chłopców, którzy nie potrafią usiedzieć na miejscu, dlatego był niezwykle szczupły. Ogarnięta przytłaczającą potrzebą przytulenia go, przyciskała ręce do boków. - Zrobię kawę - odezwał się Sam. - Dla was też? - zwrócił się do Debbie i Marka. - Nie, dziękuję - odparła Debbie, zajęta przebieraniem Jacka. - Za dziesięć minut wypiję moje codzienne piwo - po­ wiedział Mark z szerokim uśmiechem. Sam zrobił więc kawę dla Molly i dla siebie. Potem nalał soku dzieciom, a ponieważ wieczór był wyjątkowo piękny, wszyscy wyszli do ogrodu. Dzieci od razu pobiegły do pia­ skownicy, a oni usiedli przy stoliku wśród zapachu róż i ka- pryfolium oraz brzęczenia owadów. - Urocze miejsce - zachwyciła się Molly. Mieszkała RS