Budzik zadzwonił, jak każdego ranka mniej więcej od roku, o siódmej trzydzieści. On
zbudził się jednak o ułamek sekundy wcześniej, wystarczył trzask sprężyny uruchamiającej
melodyjkę. Dzięki temu miał czas, by przed wyskoczeniem z łóżka zerknąć w stronę okna i z
padającego przez nie światła wywnioskować, że zapowiada się pogodny, bezchmurny dzień.
Potem czasu wystarczyło mu tylko na to, aby zaparzyć kawę, wypić kawę, pójść do łazienki,
załatwić swoje potrzeby, ogolić się i wziąć prysznic, wypić kolejną kawę, wypalić papierosa,
ubrać się, wyjść z domu, usadowić się w samochodzie, dojechać na dziewiątą do komisariatu;
wszystko w przyspieszonym tempie, godnym komedii slapstickowych z Flipem i Flapem.
Do poprzedniego roku rytuał rannego budzenia się przebiegał według innych reguł,
przede wszystkim bez pośpiechu i sprinterskich biegów.
Po pierwsze, bez używania budzika.
Montalbano miał zwyczaj wybudzać się ze snu naturalnie, bez potrzeby uciekania się
do zewnętrznych bodźców; był to, owszem, rodzaj budzika, ale wewnętrzny, umieszczony
gdzieś w jego mózgu. Wystarczyło powiedzieć sobie: „Pamiętaj, że jutro masz zbudzić się o
szóstej”, i równo o szóstej otwierał oczy. Budzik, ten prawdziwy, metalowy, uważał zawsze
za swoiste narzędzie tortur; trzy czy cztery razy, gdy był zmuszony obudzić się z tym
świdrującym dźwiękiem, ponieważ Livia musiała zdążyć na samolot i nie miała zaufania do
jego wewnętrznego budzika, na cały dzień został mu ból głowy. Wobec tego Livia, po którejś
kłótni, kupiła budzik plastikowy, który zamiast dzwonić, wydawał dźwięk elektroniczny,
rodzaj niekończącego się biiiiiip, przypominającego bzyczenie muchy uwięzionej w
pajęczynie. Można było zwariować. Wyrzucił go przez okno, co doprowadziło do kolejnej
pamiętnej awantury.
Po drugie, budził się zawsze z własnej woli co najmniej dziesięć minut przed czasem.
0 Było to najprzyjemniejsze dziesięć minut nadchodzącego dnia. Jakże
rozkosznie było leżeć sobie pod kołdrą i myśleć głupstwach! Tę książkę, którą wszyscy
wychwalają jako arcydzieło, kupić czy nie? Dzisiaj zjem w zajeździe czy wrócę do Marinelli
spałaszować to, co przygotowała Adelina? Mam powiedzieć Livii, że buty, które mi
podarowała, są za ciasne? No, takie drobiazgi, bawienie się myślami. Należało się jednak
wystrzegać wszelkich skojarzeń z kobietami seksem, bo o tej godzinie mogły zaprowadzić na
grząski teren, chyba że obok akurat spała Livia, która bardzo chętnie stawiłaby czoło ich
konsekwencjom.
Jednak pewnego ranka, przed rokiem, wszystko się nagle zmieniło. Właśnie otworzył
oczy, wyliczywszy sobie, że może poświęcić kwadransik na leniwe rozważania, kiedy
przemknęła mu przez głowę nie tyle myśl, ile jej strzęp, rozpoczynający się od znamiennych
słów: „Gdy nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Co robiła ta myśl pośród innych? Jakiś
nonsens! To tak, jakby ktoś w trakcie aktu miłosnego przypomniał sobie nagle, że musi
zapłacić rachunek za telefon. Nie chodziło o to, że bał się jakoś szczególnie myślenia o
śmierci, ale szósta rano nie jest do tego odpowiednią porą. Jeśli ktoś zaczyna rozmyślać o
własnym zgonie bladym świtem, to ma jak w banku, że o piątej po południu albo się zastrzeli,
albo rzuci do morza z kamieniem uwiązanym u szyi. Zdołał zahamować tę myśl, nie pozwolił
się jej rozwinąć, licząc pospiesznie od jednego do pięciu tysięcy, z zaciśniętymi powiekami i
rękami zwiniętymi w pięści. Potem zrozumiał, że jedyne wyjście to zabrać się do robienia
rzeczy, które miał do zrobienia, i skupić się na nich, jak gdyby to była sprawa życia lub
śmierci. Następnego ranka problem powrócił, tyle że pokręt - niej. Najpierw przyszło mu do
głowy, że w zupie rybnej, którą zjadł zeszłego wieczoru, brakowało jakiejś przyprawy. Tylko
jakiej? I dokładnie w tym samym momencie pojawiła się zdradziecko ta przeklęta myśl:
„Gdy nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Wtedy zrozumiał, że już go ta myśl nie
opuści, co najwyżej przyczai się na kilka dni w jakimś zakamarku jego mózgu, żeby potem
wyskoczyć jak diabeł z pudełka, gdy najmniej się tego będzie spodziewać. Z jakiegoś powodu
nabrał głębokiego przekonania, że nie może pozwolić, by ta myśl dobiegła końca, bo jeśli tak
się stanie, to on padnie trupem, gdy tylko wybrzmi ostatnie słowo. I stąd budzik. Żeby nie
zostawiać tej przeklętej myśli nawet najmniejszej szczeliny czasowej, przez którą mogłaby się
wcisnąć.
Kiedy Livia przyjechała na trzy dni do Marinelli, rozpakowując walizkę, wskazała
palcem na szafkę i spytała:
— Co tu robi ten budzik?
Próbował się wykręcić kłamstwem:
Wiesz, tydzień temu musiałem wstać bardzo wcześnie i...
I po tygodniu ten stary budzik jeszcze jest nakręcony? Kiedy Livia wpadła na jakiś
trop, potrafiła być gorsza od Sherlocka Holmesa. Trochę zażenowany, wyznał jej prawdę,
całą prawdę i tylko prawdę. Livia się wściekła.
I Całkiem ci odbiło! schowała budzik do szuflady w szafie.
Następnego ranka Montalbana zbudziła Livia. Było to cudowne przebudzenie, pełne
myśli tylko o życiu, nie o śmierci. Ale gdy wyjechała, budzik wrócił na szafkę.
— Panie komisarzu, oj, panie komisarzu!
— Co się dzieje, Catare?
— Jest jakaś pani i ona czeka.
— Na mnie?
— Ze na pana osobiście we własnej osobie, to ona nie powiedziała, powiedziała,
że potrzebuje rozmawiać z kimś z policji.
— Nie mogłeś ty z nią porozmawiać?
— Panie komisarzu, ale ona powiedziała, że potrzebuje rozmawiać z kimś
ważniejszym ode mnie.
— Nie ma komisarza Augella?
— Nie ma, panie komisarzu, telefonii, że późno się spóźni, bo się już spóźnił.
— Dlaczego?
— Bo mówi, że dzisiaj w nocy dzieciak źle się poczuł i dzisiaj rano ma przyjść
doktor lekarski.
— Catare, nie ma potrzeby mówić doktor lekarski, całkiem wystarczy powiedzieć
po prostu doktor.
— Nie, nie starczy, panie komisarzu. Zamieszanie jest. Bo czasem jest taki, co się
nazywa doktor, a wcale lekarzem nie jest.
— No a matka? Beba? Czy ona nie może poczekać na wizytę dok... lekarza?
— Tak, tak, panie komisarzu, pani Beba jest. Ale mówi, że chce, żeby i on był w
obecności.
— AFazio?
— Fazio jest u chłopaka.
— Co zrobił ten chłopak?
— On nic, panie komisarzu. Umarł.
— Jak umarł?
— Przedawkował, panie komisarzu.
— Dobrze, to zróbmy tak. Ja pójdę do swojego pokoju, ty poczekaj dziesięć
minut, a potem wpuść panią.
Był wkurzony na Mimi Augella. Odkąd urodził mu się dzieciak, przylepił się do
niego, tak jak wcześniej przylepiał się do dziewczyn. Stracił głowę dla tego swojego Salva. A
tak, bo nie tylko poprosili Montalbana na ojca chrzest - negó, ale jeszcze zrobili mu
niespodziankę, dając dziecku jego imię.
— Mimi, nie możecie mu dać imienia twojego ojca?
— Daj spokój, nazywa się Eusebio.
— No to imię ojca Beby.
— Jeszcze gorzej. Ma na imię Adelchi.
— Mimi, wyjaśnij mi coś. Dajecie mu moje imię, bo inne imiona wydają się wam
dziwne?
— Oj, nie pieprz! Przede wszystkim chodzi o przywiązanie do ciebie, jesteś dla
mnie jak ojciec...
Ojciec? Z synem takim jak Mimi?
— Do chuja z takim gadaniem!
Natomiast gdy Livia się dowiedziała, że niemowlę otrzyma imię Salvo, wybuchnęła
płaczem. Takie szczególne okazje zawsze ją wzruszały.
— Jaki to piękny dowód przywiązania ze strony Mimi. A ty...
— Przywiązania? A wiesz, kto to Eusebio i Adelchi?
Od kiedy urodził się dzieciak, Mimi zaglądał tylko do komisariatu i zaraz znikał, bo
Salvo (junior, ma się rozumieć) miał biegunkę albo czerwone plamki na tyłeczku, albo
refluks, albo nie chciał ssać mleka...
Poskarżył się przez telefon Livii.
— Ach tak? Czego chcesz od Mimi? To świadczy o tym, że jest kochającym i
odpowiedzialnym ojcem. Nie wiem, czy ty na jego miejscu...
Odwiesił słuchawkę.
Przejrzał poranną korespondencję, którą Catarella zostawił mu na biurku. Ponieważ
zdarzało się, że całymi dniami nie wracał do domu, miał umowę z pocztą, żeby prywatne
listy, adresowane na Marinellę, dostarczali mu na komisariat. Tym razem były tylko listy
urzędowe, których nie chciało mu się czytać, i odłożył je na bok, żeby przekazać Faziowi, gdy
tylko wróci.
Zadzwonił telefon.
— Panie komisarzu, jest pan Latte z „s” na końcu z tej strony.
Lattes, szef gabinetu kwestora. Jakiś czas temu Mont - albano odkrył z przerażeniem i
zaskoczeniem, że Lattes miał sobowtóra w postaci rzecznika rządu, który pojawiał się stale w
telewizji, pokazując taką samą minę pobożnisia, wygoloną, świńsko różową twarz i usteczka
w kształcie dupy, tak samo obleśny i świętoszkowaty, identyczny we wszystkich szczegółach
i gestach.
— Drogi komisarzu, co słychać, co słychać?
— Wszystko w porządku...
— Rodzina? Dzieci? Wszyscy zdrowi?
Montalbano tłumaczył mu chyba z milion razy, że nie jest żonaty ani nie ma
nieślubnych dzieci, ale na Lattesa nie było rady.
— Wszystko w porządku.
— Chwała Bogu, chwała Bogu. Proszę posłuchać, pan kwestor chciałby z panem
porozmawiać dzisiaj po południu, o siedemnastej.
Dlaczego chciał z nim rozmawiać? Kwestor BonettiAl - derighi zazwyczaj unikał
Montalbana, wolał wzywać zamiast niego Mimi. Musiało chodzić o jakąś grubszą sprawę.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem
0 ścianę. Montalbano podskoczył na krześle. Pojawił się Catarella.
— Proszę mi przebaczyć, panie komisarzu, wymknęły mi się z ręki. Dziesięć
minut właśnie minęło, tak właśnie jak pan komisarz powiedział.
— Tak? Minęło dziesięć minut? To czemu mi dupę zawracasz?
— Ta pani, panie komisarzu...
— Fazio nie wrócił?
— Nie jeszcze, panie komisarzu.
— To wpuść ją.
1 Miała pod czterdziestkę i wyglądała prawie jak zakonnica: spuszczone oczy za
okularami, włosy ściągnięte w kok, ręce zaciśnięte na torebce, obszerna szara sukienka, która
nie pozwalała się domyślić kryjących się pod nią kształtów. Jednak nogi, mimo iż odziane w
grube rajstopy buty bez obcasów, były długie i zgrabne. Stanęła niezdecydowana na progu,
wpatrując się w pas marmurowej posadzki, oddzielający płytki podłogi korytarza od płytek w
pokoju Montalbana.
— Proszę do środka, proszę. Niech pani zamknie drzwi i siądzie.
Posłuchała, usiadłszy na brzegu jednego z dwóch krzeseł stojących przed stołem.
— A zatem, pani...
— Panna. Michela Pardo. Rozmawiam z komisarzem Montalbano, prawda?
— Poznaliśmy się?
— Nie, ale widziałam pana w telewizji.
— Słucham panią.
Zmieszała się jeszcze bardziej. Usadowiła pośladki głębiej na krześle, popatrzyła na
czubki swoich butów, przełknęła dwa razy ślinę, otworzyła usta, zamknęła, znowu otworzyła.
— Chodzi o mojego brata, Angela.
Zamilkła, jak gdyby komisarzowi informacja, że jej brat ma na imię Angelo, powinna
wystarczyć, by zrozumiał w mgnieniu oka cały problem.
— Z pewnością rozumie pani, że...
— Rozumiem, rozumiem. Angelo, on... on zaginął. Od dwóch dni. Proszę mi
wybaczyć, jestem bardzo zmartwiona, nie wiem, co robić i...
— Ile lat ma pani brat?
— Czterdzieści dwa.
— Mieszka z panią?
— Nie.
— Ma narzeczoną?
— Nie.
— Dlaczego pani uważa, że zaginął?
— Bo każdego dnia przychodzi odwiedzić mamę. A jeśli nie może, to chociaż
dzwoni. Kiedy musi wyjechać, zawsze nas uprzedza. Tymczasem od dwóch dni się nie
odzywa.
— Próbowała pani do niego zadzwonić?
— Tak. Do domu i na komórkę. Nikt nie odpowiada. Poszłam także do niego do
domu. Dzwoniłam długo, w końcu zdecydowałam się otworzyć drzwi.
— Ma pani klucze do domu brata?
— Tak.
— Co pani odkryła?
— Wszystko wygląda jak zwykle. Przestraszyłam się.
— Pani brat choruje na coś?
— Ależ nie.
— Jaką ma pracę?
— Jest informatorem.
Montalbano zaniemówił. Bycie informatorem, szpiegiem, stało się zwykłym
zawodem, z trzynastką i płatnym urlopem, tak samo jak w przypadku skruszonych mafiosów,
którzy dostawali stałą pensję? Będzie to musiał wyjaśnić.
— Często podróżuje?
— Tak, ale zawsze po okolicy. Nigdy nie rusza się poza granice prowincji.
— Jednym słowem, chciałaby pani zgłosić oficjalnie zaginięcie?
— Ja... nie jestem pewna.
— Muszę panią ostrzec, że nie będziemy mogli zareagować od razu.
— Dlaczego?
— Pani brat jest pełnoletni, niezależny, zdrowy na ciele i umyśle. Mógł
zdecydować, że ma ochotę wyjechać na kilka dni, rozumie pani? Dopóki nie będziemy pewni,
że...
— Rozumiem. Co mi pan radzi?
Zadając pytanie, nareszcie na niego spojrzała. Montalbano poczuł, że robi mu się
gorąco. Była to para oczu przypominających głębokie szafirowe jezioro, do którego każdy
mężczyzna wskoczyłby bez chwili namysłu, by utonąć w jego wodach. To prawdziwe
szczęście, że panna Michelamiała zwyczaj trzymać oczy spuszczone. Montalbano wziął
głęboki oddech i czym prędzej powrócił bezpiecznie na brzeg.
— No cóż, radziłbym pani wrócić jeszcze raz do domu brata.
— Byłam tam także wczoraj. Nie weszłam, ale długo dzwoniłam.
— Może nie mógł pani odpowiedzieć.
— Dlaczego?
— No... mógł poślizgnąć się w łazience i złamać nogę albo dostać wysokiej
gorączki.
— Panie komisarzu, ja nie tylko dzwoniłam, ale także wołałam. Gdyby upadł w
łazience, na pewno by mi odpowiedział. Mieszkanie Angela nie jest znowu takie duże.
— Mimo wszystko nalegam na ponowną wizytę.
— Sama tam nie pójdę. Nie mógłby mi pan towarzyszyć?
Popatrzyła na niego znowu. Tym razem Montalbano poczuł, że tonie, woda sięga mu
już do szyi. Wahał się chwilę, po czym zdecydował.
— Proszę posłuchać, zrobimy tak. Jeśli pani brat nadal się nie odezwie, proszę
przyjść tu znowu o siódmej wieczorem. Pójdę z panią.
— Dziękuję.
Wstała i podała mu rękę. Montalbano ją wziął, ale zabrakło mu odwagi, by ją
uścisnąć, wydawała się martwa.
Nie minęło nawet dziesięć minut i zjawił się Fazio.
— Siedemnastoletni smarkacz. Przyczaił się na tarasie na dachu bloku i
wstrzyknął sobie za dużą dawkę. Nie byliśmy w stanie nic zrobić dla biednego popaprańca,
kiedy zjawiliśmy się na miejscu, już nie żył. To drugi w ciągu trzech dni.
Montalbano wlepił w niego wzrok.
— Drugi? A kim był pierwszy? Dlaczego ja o tym nic nie wiem?
— Inżynier Fasulo. Ale w jego przypadku to była kokaina - wyjaśnił Fazio.
— Kokaina? O czym ty pieprzysz? Inżynier zmarł na zawał!
— Pewnie. Tak mówi akt zgonu, tak mówi rodzina, tak mówią przyjaciele. Ale
wszyscy wiedzą, że wykończyły go narkotyki.
— Zanieczyszczony towar?
— Tego już nie umiem powiedzieć, panie komisarzu.
— Posłuchaj, znasz może typa, który nazywa się Ange - lo Pardo, ma czterdzieści
dwa lata i pracuje jako informator?
Fazio nie wydawał się zdziwiony zawodem Angela Par - da. Może nie zrozumiał, o co
chodzi.
— Nie, nie znam. Dlaczego pan pyta?
— Bo od dwóch dni nie daje znaku życia i jego siostra się martwi.
— Chce pan, żebym...
— Nie, poczekajmy, jeśli się nie odezwie, zobaczymy.
— Komisarz Montalbano? Mówi Lattes.
— Słucham pana.
— U rodziny wszystko w porządku?
— Zdaje mi się, że rozmawialiśmy już o tym dwie godziny temu.
— A tak, rzeczywiście. Proszę posłuchać, muszę panu oznajmić, że pan kwestor
nie będzie mógł pana dzisiaj przyjąć, jak pan o to prosił.
— Może pan nie pamięta, ale to kwestor mnie wzywał.
— Tak? No cóż, na jedno wychodzi. Może pan przyjść jutro rano o jedenastej?
— Oczywiście.
Na myśl, że nie spotka się z kwestorem, Montalbano odetchnął pełną piersią i nagle
poczuł się szaleńczo głodny. Mógł go uratować tylko obiad w zajeździe u Enza.
Wyszedł z komisariatu. Był piękny letni dzień, ale upał nie doskwierał zbyt mocno.
Montalbano szedł powoli, noga za nogą, rozkoszując się myślami o tym, co zamówi. Jednak
kiedy dotarł pod drzwi zajazdu, zmartwiał. Były zamknięte na głucho. Co się stało, do kurwy
nędzy? Ze złości wymierzył potężnego kopniaka drzwiom, po czym obrócił się na pięcie i
ruszył z powrotem, klnąc na czym świat stoi. Nie zrobił nawet kilku kroków, gdy usłyszał, że
ktoś go woła.
— Panie komisarzu! Co pan robi, zapomniał pan, że dzisiaj mamy zamknięte?
Zapomniał, żeby to szlag!
— Ale jeśli chce pan zjeść ze mną i z moją żoną...
Rzucił się do środka. I nażarł się tak bardzo, że się wstydził i robił sobie wyrzuty, ale
nie był w stanie się powstrzymać. Na koniec Enzo niemal mu pogratulował:
— Pańskiezdrowie,paniekomisarzu!
Przechadzka do latarni morskiej musiała być, siłą rzeczy, bardzo długa.
Reszta popołudnia dłużyła mu się, powieki same się zamykały, a głowa co chwila
zaczynała opadać do drzemki. Wtedy wstawał i szedł do toalety opryskać sobie twarz.
Osiódmej wieczorem Catarella poinformował go, że wróciła pani, która była rano.
Michela Pardo, gdy tylko weszła, powiedziała jedno słowo:
— Nic.
Nie usiadła, spieszno jej było pobiec do domu brata i chciała to dać do zrozumienia
komisarzowi.
— No dobrze - powiedział Montalbano. - Chodźmy.
Przechodząc obok centralki, uprzedził Catarellę:
— Wychodzę z panią. Potem w razie czego znajdziecie mnie w Marinelli.
— Pojedzie pan ze mną moim samochodem? - spytała Michela Pardo, wskazując
niebieskiego fiata polo.
— Będzie praktyczniej, jeśli pojadę za panią swoim. Gdzie mieszka pani brat?
— Dość daleko. W nowej dzielnicy. Zna pan Vigatę II?
Znał Vigatę II. Koszmar stworzony przez spekulanta budowlanego pod wpływem
najgorszych środków halucynogennych. Nie zgodziłby się tam mieszkać nawet martwy.
2
Na szczęście dla siebie i dla komisarza, który za skarby świata nie wytrzymałby dłużej
niż pięć minut w jednym z ponurych pokoi o powierzchni dwa na trzy metry, określanych w
broszurach reklamowych Vigaty II jako „słoneczne i przestronne”, Angelo Pardo mieszkał za
osiedlem, w odnowionej dwupiętrowej willi z XIX wieku. Brama była zamknięta i podczas
gdy Michela otwierała ją swoim kluczem, Montalbano stwierdził, że na domofonie widnieje
sześć wizytówek, czyli w sumie w budynku było sześć mieszkań, dwa na parterze i cztery na
piętrach.
— Angelo mieszka na drugim piętrze, nie ma windy.
Schody były obszerne i wygodne, dom wydawał się niezamieszkany, zza drzwi nie
słychać było ani głosów, ani dźwięku włączonego telewizora. A przecież była to pora tuż
przed kolacją.
Na podeście drugiego piętra było dwoje drzwi. Michela podeszła do tych z lewej
strony i zanim je otworzyła, wskazała
komisarzowi zakratowane okienko obok opancerzonych drzwi. Okienko nie miało
zamkniętych żaluzji.
— Wołałam go stąd. Na pewno by mnie usłyszał.
Otworzyła najpierw jednym kluczem, potem drugim, cztery obroty w zamku, ale nie
weszła, usunęła się na bok.
Może pan wejść pierwszy? Montalbano pchnął drzwi, wymacał dłonią kontakt, zapalił
światło i wszedł. Powąchał powietrze jak pies i od
razu nabrał przekonania, że w mieszkaniu nie ma nikogo, ani żywego, ani martwego.
— Proszę iść za mną - powiedział do Micheli.
Drzwi otwierały się na szeroki korytarz. Po lewej stronie znajdowały się sypialnia,
łazienka i dodatkowa sypialnia. Po prawej gabinet, kuchnia, druga łazienka i niewielki
salonik. Wszystko wysprzątane na błysk, utrzymane w idealnym porządku.
— Pani brat ma sprzątaczkę?
— Tak.
— Kiedy tu była ostatni raz?
— Tego nie wiem.
— Proszę mi powiedzieć, czy często przychodzi pani w odwiedziny do brata?
— Tak.
— Dlaczego?
Pytanie zaskoczyło Michelę.
— Jak to dlaczego? To przecież... mój brat!
— Tak, oczywiście, ale powiedziała pani, że Angelo przychodzi do domu, gdzie
mieszka pani z matką, praktycznie co drugi dzień. Czyli w te dni, gdy on nie przychodzi,
odwiedza go pani, czy tak?
— No... owszem. Ale nie aż tak regularnie.
— W porządku. Ale dlaczego macie potrzebę spotykać się tak, aby wasza matka o
tym nie wiedziała?
— O mój Boże, panie komisarzu, jeśli popatrzeć na to w ten sposób... ale to
zwyczaj, jaki mamy od dzieciństwa... zawsze istniał między nami rodzaj...
— ...porozumienia?
— No cóż, można by to tak nazwać.
Zaśmiała się nerwowo. Montalbano postanowił zmienić temat.
Chce pani sprawdzić, czy nie brakuje jakiejś walizki? Czy są wszystkie ubrania?
Poszedł za nią do sypialni. Michela otworzyła szafę i zaczęła przeglądać po kolei wieszaki, co
pozwoliło Mont - albanowi stwierdzić, że wszystkie ubrania były doskonałej jakości, szyte na
miarę, z drogich materiałów.
— Jest wszystko, także ten szary garnitur, który miał na sobie, gdy odwiedził nas
ostatni raz, trzy dni temu. Brakuje chyba tylko pary dżinsów.
Na szafie, owinięte w celofan, leżały dwie eleganckie skórzane walizy, jedna duża,
druga trochę mniejsza.
— Walizki też są.
— Ma neseser podręczny?
— Tak, zwykle trzyma go w gabinecie.
Weszli do gabinetu. Neseser stał obok biurka. Wzdłuż jednej ze ścian pomieszczenia
ciągnęły się oszklone szafki, podobne do tych, jakie widuje się w aptekach. I rzeczywiście, na
półkach stały ogromne ilości pudełeczek, fiolek, butelek i innych opakowań medycznych.
— Nie mówiła pani, że brat jest informatorem?
— Tak. Jest informatorem medycznonaukowym.
Montalbano wreszcie zrozumiał. Angelo był przedstawicielem handlowym firm
farmaceutycznych. Przynajmniej tak to się nazywało kiedyś, bo najwyraźniej jego zawód, tak
jak zamiatacze ulic nobilitowani na pracowników ekologicznych i sprzątaczki przemianowane
naspecjalistkiod
prac domowych, został uhonorowany nową, elegantszą nazwą, bardziej pasującą do
ducha czasów.
— Był... lekarzem, ale nie pracował długo w zawodzie - uznała za konieczne
dodać Michela.
— Dobrze. Jak widać, pani brata tu nie ma. Myślę, że możemy iść.
— Chodźmy.
Powiedziała to niechętnie, rozglądając się wokoło, jak gdyby miała nadzieję, że
odkryje w ostatniej chwili brata schowanego za jednym z opakowań pigułek na ból wątroby.
Tym razem Montalbano szedł pierwszy, poczekawszy, aż Michela zgasi światło i
zamknie starannie drzwi na dwa zamki. Zeszli w milczeniu po schodach milczącego domu.
Nikt tu nie mieszkał czy wszyscy umarli?
Gdy znaleźli się na zewnątrz, Montalbana zdjęło nagle współczucie na widok
niepocieszonej miny Micheli.
— Zobaczy pani, że niedługo wróci - powiedział, wyciągając do niej rękę.
Ona jej nie wzięła, potrząsnęła tylko głową z jeszcze większym zatroskaniem.
— Proszę posłuchać, czy brat może... czy spotyka się z kimś... czy ma kogoś?
— Nic mi o tym nie wiadomo.
Popatrzyła na niego. I podczas gdy tak patrzyła, a Montalbano usiłował rozpaczliwie
utrzymać się na powierzchni i nie utonąć, wody jeziora nagle pociemniały, jak gdyby zapadła
noc.
— Co się stało?
Nie odpowiedziała, otworzyła tylko szerzej oczy. A jezioro zmieniło się w morze.
Płyń, Salvo, płyń!
— Co się stało? - zapytał znowu, między jednym a drugim zamachem ramion.
Nie odpowiedziała i tym razem. Odwróciła się, otworzyła tylko bramę, wbiegła po
schodach na ostatnie piętro, ale się nie zatrzymała. Dopiero wtedy Montalbano zauważył
kręcone schody za załomem muru, które prowadziły do przeszklonych drzwi wyżej. Michela
włożyła klucz do zamka, ale nie dała rady przekręcić.
— Ja to zrobię.
Otworzył i znalazł się na tarasie zajmującym cały dach budynku. Michela odepchnęła
go na bok i pobiegła w stronę niewielkiej kwadratowej konstrukcji pośrodku tarasu. Były tam
drzwi, a obok okno. Jedne i drugie zamknięte.
— Nie mam klucza - powiedziała Michela. - Nigdy go nie miałam.
— Ale dlaczego chce pani...?
— Kiedyś była tu pralnia. Angelo wynajął ją razem z całym tarasem i
przebudował. Przychodzi tu czasami poczytać lub poopalać się.
— No dobrze, ale jeśli nie ma pani klucza...
— Na miłość boską, niech pan wyważy drzwi.
— Proszę posłuchać, w żadnym wypadku nie mogę...
Popatrzyła na niego. Wystarczyło. Montalbano naparł ramieniem na drzwi ze sklejki,
które puściły bez trudu. Wszedł do środka, ale zanim jeszcze zaczął szukać przełącznika, żeby
zapalićświatło,zawołał:
— Proszę nie wchodzić!
Wyczuł od razu w pomieszczeniu charakterystyczny fetor śmierci.
Jednak Michela musiała coś dostrzec w ciemnościach, bo najpierw wydała z siebie
jakby zduszony szloch, po czym osunęła się na ziemię zemdlona.
„I co ja teraz zrobię?” - spytał siebie Montalbano, przeklinając.
Schylił się, wziął Michelę na ręce i zaniósł do przeszklonych drzwi. Ale trzymając ją
tak, jak w filmach mężowie trzymają świeżo poślubione żony, nie był w stanie zejść po
kręconych schodach. Zbyt mało miejsca. Wobec tego postawił kobietę na ziemię, przycisnął
do siebie, obejmując ją pod pachami, i podniósł do góry. W ten sposób, zachowując
ostrożność, mógł sobie dać radę na schodach. W niektórych momentach musiał ją przyciskać
do siebie jeszcze mocniej i dzięki temu miał okazję stwierdzić, że pod workowatą sukienką
kryje się jędrne i młode ciało. W końcu dotarł do drzwi drugiego mieszkania na ostatnim
piętrze i zadzwonił z nadzieją, że jest tam ktoś żywy, albo że dzwonek wybudzi go ze snu w
trumnie.
— Kto tam? - spytał rozgniewany męski głos.
— Komisarz Montalbano. Może pan otworzyć?
Drzwi się otworzyły i w progu stanął król Wiktor Emanuel III, a raczej jego sobowtór:
te same wąsiki, ten sam karzełkowaty wzrost. Tyle że w cywilnym ubraniu. Zobaczył
Montalbana obejmującego Michelę i zrozumiał wszystko na opak. Zaczerwienił się
gwałtownie.
— Proszę mi pozwolić wejść - powiedział komisarz.
— Co?! Mam pana wpuścić?! Chyba pan oszalał! Ma pan czelność przychodzić,
żeby się pieprzyć w moim domu?!
— Wasza Wysokość, ja tylko...
I Wstydu taki nie ma! Zaraz wezwę policję! zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
— A to skurwysyn! - wyładował się Montalbano, wymierzając potężnego
kopniaka w drzwi.
Omało nie upadł razem z Michelą, ciężar jej ciała pozbawiał go równowagi. Wziął ją
znowu na ręce jak pannę młodą i zszedł ostrożnie piętro niżej. Zapukał do najbliższych drzwi.
— Kto tam?
Głos chłopczyka, najwyżej dziesięcioletniego.
— Jestem przyjacielem taty. Możesz otworzyć?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo mama i tata powiedzieli, że nie wolno mi nikomu otwierać, kiedy ich nie
ma.
Dopiero wtedy Montalbano uświadomił sobie, że zanim podniósł Michelę, zawiesił
sobie na ramię jej torebkę. Otóż i rozwiązanie. Dźwignął znowu Michelę, wszedł po
schodach, oparł kobietę o mur, utrzymując ją w pozycji pionowej własnym ciałem - co było
zresztą całkiem przyjemne - otworzył torebkę, wyciągnął pęk kluczy, otworzył drzwi
mieszkania Angela, zawlókł Michelę do sypialni, ułożył ją na łóżku, poszedł do łazienki,
wziął ręcznik i zmoczył go pod kranem, wrócił, położył ręcznik na czole Micheli i zwalił się
sam na łóżko, zupełnie wyczerpany. Oddychał z trudem, był mokry od potu.
A teraz? Nie mógł zostawić kobiety, żeby pójść na taras i zobaczyć, jak wygląda
sytuacja. Problem rozwiązał się sam.
— To on! - zawałał Jego
Wysokość, pojawiając się na progu. - Widzi pan? Chce ją zgwałcić!
Stojący za nim Fazio, z pistoletem w ręku, zaklął na czym świat stoi.
— Niech pan teraz wraca do swojego mieszkania.
— Jak to, nie aresztuje go pan?
— Proszę natychmiast wracać do swojego mieszkania!
Wiktor Emanuel III miał następny przebłysk geniuszu.
— Wspólnik! Pan jest jego wspólnikiem! Wzywam karabinierów! - zawołał,
wybiegając pędem z pokoju.
Fazio rzucił się za nim. Wrócił po pięciu minutach.
— Przekonałem go. Ale co się stało?
Montalbano streścił mu historię w kilku słowach. Jednocześnie zauważył, że Michela
zaczyna wybudzać się z omdlenia.
— Przyjechałeś sam?
— Nie, w samochodzie na dole czeka Galio.
— Wezwij go.
Fazio zadzwonił na komórkę i Galio pojawił się w mgnieniu oka.
— Ty pilnuj tej kobiety. Kiedy się ocknie, nie pozwól jej pod żadnym pozorem
wrócić na taras. Zrozumiałeś?
Razem z Faziem wszedł ponownie po kręconych schodach. Na tarasie było zupełnie
ciemno, zapadła już noc.
Wszedł do pokoiku, zapalił światło. Stół zarzucony gazetami i kolorowymi
czasopismami. Lodówka. Jednoosobowa wersalka. Cztery długie półki, przyśrubowane do
ściany, służyły za regał. Mały barek z kieliszkami i butelkami. Umywalka w kącie. Wielki
skórzany fotel, z tych, jakie niegdyś widywało się w biurach. Przytulne gniazdko urządził
sobie Angelo. Który to Angelo spoczywał na fotelu z odstrzeloną połową twarzy. Miał na
sobie dżinsy i koszulę. Dżinsy były rozpięte, sflaczały kutas dyndał między nogami.
— Co mam zrobić, dzwonię? - spytał Fazio.
— Dzwoń - powiedział Montalbano.
— Ja schodzę na dół.
Bo i po co miał zostawać? Za chwilę pojawi się zespół cyrkowy w komplecie:
prokurator, lekarz sądowy, ludzie z sądówki, nowy szef lotnej brygady, Giacovazzo, który
przejmie dochodzenie... Jeśli będą go potrzebować, wiedzą, gdzie szukać.
Kiedy wszedł do sypialni, Michela siedziała na łóżku, blada jak prześcieradło. Galio
stał dwa kroki od niej.
— Idź na taras i pomóż Faziowi. Ja zostanę tutaj.
Galio wyszedł, nie ukrywając ulgi.
— Nie żyje?
— Tak.
— W jaki sposób?
— Zastrzelono go.
— O Boże, Boże, Boże - jęknęła, kryjąc twarz w dłoniach.
Była jednak silną kobietą. Upiła trochę wody ze szklanki, którą najwyraźniej przyniósł
jej Galio.
— Dlaczego? - spytała.
— Codlaczego?
— Dlaczego go zabili? Dlaczego? Montalbano rozłożył ręce. Ale Michelę
przeraziła następna nagła myśl.
— Mama! O mój Boże! Jak ja jej to powiem?
— Niech pani nie mówi.
— Przecież muszę!
— Proszę posłuchać. Niech pani do niej zadzwoni i powie, że Angelo miał
wypadek samochodowy. Odwieziono go do szpitala w ciężkim stanie, i pani także spędzi tam
noc. Niech pani nie mówi w którym. Pani matka ma innych krewnych?
— Tak, siostrę.
— Mieszka w Vigacie?
— Tak.
— Proszę zadzwonić do tej ciotki, opowiedzieć jej tę samą historię i poprosić,
żeby poszła do pani matki dotrzymać jej towarzystwa. Pani prześpi się tutaj, tak będzie lepiej.
Jutro rano na pewno znajdzie pani siłę i odpowiednie słowa, żeby powiedzieć matce prawdę.
— Dziękuję - powiedziała Michela.
Wstała, Montalbano zobaczył, że idzie do gabinetu, gdzie byl telefon.
On sam wyszedł z sypialni i poszedł do saloniku. Siadł w fotelu i zapalił papierosa.
— Panie komisarzu? Gdzie pan jest?
Głos Fazia.
— Jestem tutaj. O co chodzi?
— Zawiadomiłem ich. Będą najpóźniej za pół godziny. Ale kapitan Giacovazzo
nie przyjedzie.
— Dlaczego?
— Rozmawiał z kwestorem, który go zwolnił. Zdaje się, że Giacovazzo prowadzi
jakieś delikatne dochodzenie. Jednym słowem, tym burdelem tutaj musi się zająć pan.
Dobrze. Kiedy przyjadą, daj mi znać. Usłyszał, że Michela wychodzi z gabinetu i idzie
do łazienki położonej między dwiema sypialniami. Pojawiła się z powrotem po jakichś
dziesięciu minutach, umyta i ubrana w damski szlafrok. Zauważyła spojrzenie komisarza.
To mój - wyjaśniła. - Czasami zostawałam tu na noc.
— Rozmawiała pani z matką?
— Tak. W sumie przyjęła to dosyć dobrze. A ciocia Jole już do niej jedzie.
Widzi pan, mama traci trochę kontakt z rzeczywistością. Czasami ma umysł całkiem
jasny, kiedy indziej jest jakby nieobecna. Kiedy jej powiedziałam o An - gelu, zareagowała
tak, jakbym mówiła o jakimś znajomym. Może to i lepiej. Zrobić panu kawy?
— Nie, dziękuję. Ma pani może whisky?
— Oczywiście. Ja też się napiję.
Wróciła po chwili z tacą, na której stały dwie szklanki i nieotwarta jeszcze butelka.
— Zobaczę, czy jest trochę lodu.
— Ja piję bez lodu.
— Ja też.
Gdyby nie zwłoki zastrzelonego człowieka na tarasie, cala scena mogłaby się wydać
miłosnym preludium. Brakowało tylko romantycznej muzyki w tle. Michela odetchnęła
głęboko, oparła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy. Montalbano postanowił
wymierzyć cios.
— Pani brat został zamordowany w trakcie albo pod koniec aktu seksualnego.
Lub też aktu masturbacji.
Podskoczyła, jakby ją żmija ugryzła.
— Jak pan śmie! Dureń!
Montalbano puścił obelgę mimo uszu.
— Dlaczego się pani dziwi? Pani brat miał czterdzieści dwa lata. A pani, która
odwiedzała go codziennie, powiedziała mi, że Angelo nie miał żadnej przyjaciółki. Zapytam
więc jeszcze raz: może miał przyjaciela?
Tylko pogorszył sytuację. Zaczęła się trząść, wyciągnęła ramię, z palcem
wskazującym wycelowanym w komisarza niczym rewolwer.
— Pan... pan jest...
— Kogo pani kryje?
Opadła na fotel, płacząc i skrywając twarz w rękach.
— Angelo... mój biedny brat... mój Angelo...
Zza otwartych na klatkę schodową drzwi dał się słyszeć odgłos ludzi wchodzących po
schodach.
— Muszę iść - powiedział Montalbano. - Pani niech się jeszcze nie kładzie. Za
chwilę wrócę i podejmiemy rozmowę.
— Nie.
— Proszę posłuchać, nie może pani odmówić. Pani brat został zamordowany,
musimy...
— Ja nie odmawiam. Ale nie chcę, żeby pan wracał nie wiadomo kiedy, żeby
zadawać mi pytania, podczas gdy ja potrzebuję wziąć prysznic, połknąć środek nasenny i
pójść do łóżka.
— Dobrze. Uprzedzam jednak, że jutro czeka panią ciężki dzień. Między innymi
będzie pani musiała zidentyfikować ciało.
— O Boże. O Boże. Dlaczego?
Trzeba było mieć świętą cierpliwość do tej kobiety.
— Rozpoznała pani bez żadnych wątpliwości brata, kiedy wyważyłem drzwi?
— Bez wątpliwości? Było zbyt ciemno. Zauważyłam... wydało mi się, że widzę
ciało na fotelu i...
— A zatem nie może pani potwierdzić, że chodzi o pani brata. Teoretycznie, ja
też nie mogę tego stwierdzić. Czy to jasne?
— Tak - powiedziała.
Z oczu zaczęły jej znowu spływać wielkie łzy. Wymruczała coś, czego komisarz nie
zrozumiał.
— Co pani powiedziała?
— Elena - powtórzyła trochę wyraźniej.
— Kto to?
— Kobieta, którą mój brat...
— Dlaczego chciała ją pani kryć?
— Jest zamężna.
— Od jak dawna trwał romans?
— Najwyżej od siedmiu miesięcy.
— Dobrze się między nimi układało?
— Angelo powiedział mi, że czasem się kłócili... Elena była... jest bardzo
zazdrosna.
— Wie pani coś o tej kobiecie? Jak się nazywa mąż, gdzie mieszka?
— Tak.
— Proszę mi powiedzieć.
Powiedziała mu.
— W jakich pani była stosunkach z tą Eleną Sclafani?
— Znam ją tylko z widzenia.
— Zatem nie ma żadnego powodu, żeby ją zawiadamiać o tym, co się stało pani
bratu?
— Nie.
— Dobrze. Proszę teraz pójść spać. Jutro rano przyjadę tu po panią koło wpół do
dziesiątej.
Ktoś musiał znaleźć przełącznik elektryczny do dwóch lamp, które oświetlały część
tarasu obok byłej pralni. Wiceprokurator Tommaseo spacerował tam i z powrotem po
oświetlonej strefie, unikając starannie wejścia w ciemność; na murku, z zapalonymi
papierosami, siedzieli dwaj mężczyźni w białych fartuchach, najwyraźniej sanitariusze z
karetki, którzy czekali, aż będą mogli zabrać ciało i przewieźć je do kostnicy.
Fazio i Galio stali przy wejściu do pokoiku. Wyjęli z zawiasów drzwi i oparli je o
mur. Montalbano zobaczył, że doktor Pasąuano zakończył oględziny zwłok i myje ręce.
Wyglądał na bardziej rozzłoszczonego niż zwykle, być może został zmuszony przerwać partię
gry w karty, której oddawał się w każdy czwartkowy wieczór.
Tommaseo rzucił się w stronę komisarza.
— Co powiedziała siostra?
Najwyraźniej Fazio wyjaśnił mu, gdzie się znajdował Montalbano i co robił.
— Nic. Nie przesłuchałem jej.
— Dlaczego?
— Nie ośmieliłbym się tego zrobić pod pana nieobecność.
Prokurator nadął się jak paw, przejęty własną ważnością.
— To co pan z nią robił tyle czasu?
— Położyłem ją do łóżka.
Tommaseo rozejrzał się szybko wokół i nachylił się do komisarza, zniżając
konspiracyjnie głos:
— Ładniutka?
— To nie jest odpowiednie określenie, ale powiedziałbym, że tak.
Tommaseo oblizał usta.
— Kiedy będę mógł ją... przesłuchać?
— Jutro około dziesiątej trzydzieści przywiozę ją do pańskiego biura w
Montelusie. Czy to panu odpowiada? Niestety ja o jedenastej mam spotkanie z kwestorem.
I Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. znowu zaczął oblizywać usta. Podszedł
Pasąuano.
— No więc? - spytał Tommaseo.
— No więc co? Nie widział pan? Strzelili mu w twarz. Jeden strzał. Wystarczył.
— Kiedy nastąpił zgon? - spytał komisarz.
Pasquano popatrzył na niego spode łba i nie odpowiedział.
— Mniej więcej - ustąpił Montalbano.
— Jaki mamy dzisiaj dzień?
— Czwartek.
— Na oko, powiedziałbym, że zastrzelono go w poniedziałek późnym wieczorem.
— To wszystko? - zapytał rozczarowany Tommaseo.
— Nie wydaje mi się, żeby były jakieś rany od dzidy czy bumerangu - burknął
nieuprzejmie Pasąuano.
— Nie, nie, miałem na myśli, że członek...
— A, o to chodzi? Chce pan wiedzieć, dlaczego był wyciągnięty ze spodni?
Dopiero co skończył akt seksualny.
— Twierdzi pan, że strzelono do niego w chwili, gdy skończył się masturbować?
— Nie mówiłem o masturbacji - powiedział Pasąuano. - Mogło też chodzić o
stosunek oralny.
Oczy Tommasea zaświeciły się jak oczy kota. On takie rzeczy uwielbiał, nurzał się w
nich z rozkoszą.
— Tak pan sądzi? Zatem morderczyni strzeliła do niego, gdy tylko...
— Dlaczego pan sądzi, że chodzi o morderczynię? - spytał Pasąuano, któremu
złość już przeszła i zaczął się dobrze bawić. - Mógł to być stosunek homoseksualny.
— To prawda - przyznał niechętnie Tommaseo.
Widać było, że ta hipoteza nie przypadła mu do gustu.
0 Poza tym nie jest powiedziane, że chodziło tylko stosunek oralny.
Pasquano zarzucił przynętę, a Tommaseo od razu się na nią złapał.
— Sądzi pan?
— No tak. Możliwe, że kobieta, przyjmijmy roboczo, że chodzi o kobietę,
siedziała okrakiem na mężczyźnie.
Oczy Tommasea zalśniły blaskiem całkowicie kocim.
— To prawda! I kobieta, podczas gdy go doprowadzała do orgazmu i patrzyła mu
w oczy, miała już w ręce broń, którą...
— Przepraszam, ale dlaczego twierdzi pan, że kobieta patrzyła ofierze w oczy? -
przerwał Pasąuano z miną niewiniątka.
1 Montalbano poczuł, że dłużej nie wytrzyma tej zgrywy zaraz wybuchnie
śmiechem.
— Nie mogło być inaczej, zważywszy na pozycję! - powiedział Tommaseo.
— Jednak nie mamy całkowitej pewności, co do pozycji.
— Przecież sam pan powiedział, że...
— Panie prokuratorze, kobieta mogła siedzieć okrakiem na mężczyźnie, ale nie
wiemy, czy twarzą do niego, czy też plecami.
— To prawda.
— W tym drugim przypadku nie mogłaby patrzeć ofierze w oczy, nie sądzi pan? I
poza tym, przy takiej pozycji, mężczyzna miał większy wybór. No cóż, ja skończyłem.
Dobranoc. Dam wam znać.
— Jak to? Musi pan to lepiej wyjaśnić! Co to znaczy, że miał większy wybór? -
zawołał Tommaseo, biegnąc za nim.
Zniknęli w ciemnościach. Montalbano podszedł do Fazia.
— Sądówka się zgubiła?
— Zaraz tu będą.
— Słuchaj, ja wracam do Marinelli. Ty zostań tutaj. Zobaczymy się jutro w
komisariacie. Przyjechał na czas, żeby zobaczyć ostatnie wydania wiadomości regionalnych.
0 Oczywiście nikt jeszcze nie wiedział śmierci Angela Parda. Ale dwa
programy, „Televigata”
1 „Retelibera”, donosiły obszernie o innej śmierci, i to dużego kalibru.
Około godziny ósmej poprzedniego wieczoru, w środę, poseł Armando Riccobono
udał się w odwiedziny do swojego partyjnego kolegi, senatora Stefana Nicotry, który od
pięciu dni przebywał w swoim wiejskim domu, położonym między Vigatą a Montereale,
zażywając zasłużonego odpoczynku od wyczerpującej działalności politycznej. Rozmawiali
przez telefon w niedzielę rano i umówili się na spotkanie w środę wieczorem.
Senator Nicotra, siedemdziesięcioletni bezdzietny wdowiec, urodzony w Vigacie, był
dumą mieszkańców i rodzajem lokalnego herosa. Przez jakiś czas minister rolnictwa,
wielokrotnie podsekretarz stanu, zawsze umiejętnie lawirował między prądami
Chrześcijańskiej Demokracji i zdołał przetrwać szczęśliwie wszystkie burze i zawieruchy. W
czasie trzęsienia ziemi, jakim była operacja „Czyste Ręce”, zmienił się w okręt podwodny,
zanurzając się pod powierzchnię i podglądając sytuację przez peryskop. Wynurzył się dopiero
wtedy, gdy dostrzegł możliwość zawinięcia do bezpiecznego portu, stworzonego przez byłego
potentata budowlanego z Mediolanu, następnie właściciela trzech prywatnych programów
telewizyjnych, potem posła, przywódcy partii i wreszcie premiera. Do Nicotry przyłączyli się
inni rozbitkowie z tej katastrofy, między nimi Armando Riccobono.
Po przybyciu do willi poseł długo dzwonił do drzwi, nie otrzymując żadnej
odpowiedzi. Zaniepokojony, gdyż wiedział, że senator mieszka sam, obszedł dom dookoła i
przez jedno z okien zobaczył swojego przyjaciela na ziemi, nieprzytomnego lub martwego.
Jako że z racji wieku nie był w stanie wdrapać się do środka przez okno, zadzwonił z komórki
po pomoc.
Krótko mówiąc, senatora Nicotrę powalił, jak to się ujmuje w żargonie
dziennikarskim, „niespodziewany atak serca” w niedzielę, zaraz po rozmowie z posłem
Riccobono. Nikt nie odwiedził go w poniedziałek ani we wtorek; on sam zapowiedział
sekretarzowi, że chce mieć trochę świętego spokoju i że odłączy telefon. Gdyby czegoś
potrzebował, miał się odezwać.
„Televigata”, ustami kurzej dupy swojego komentatora politycznego, Pippa Ragonese,
trąbiła na cztery strony świata, z jak ogromnym żalem przyjęto w całych Włoszech
wiadomość ośmierci wielkiego polityka. Szef rządu, ten sam, do którego partii senator z
takim zapałem się przepisał, wysłał telegram kondolencyjny do rodziny.
„Jakiej?” - zadał sobie pytanie Montalbano.
Było rzeczą znaną, że senator nie ma rodziny. Byłoby zaś przesadą przypuszczać, co
więcej, należało absolutnie wykluczyć, żeby szef rządu przesłał kondolencje do mafijnej
rodziny Sinagra, z którą senatora łączyły długie i owocne, aczkolwiek nigdy niedowiedzione
stosunki.
Pippo Ragonese zakończył swoją wypowiedź informacją, że uroczysty pogrzeb
odbędzie się następnego dnia, w piątek, w Montelusie.
Wyłączywszy telewizor, komisarz stwierdził, że nie ma ochoty nic zjeść. Posiedział
trochę na werandzie, rozkoszując się rześkim morskim powietrzem, i poszedł spać.
Osiódmej trzydzieści zabrzęczał budzik i Montalbano wyskoczył z łóżka jak pchnięty
sprężyną. Telefon zadzwonił przed ósmą.
— Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Teraz już zadzwonił pan Latte z „s” na
końcu.
— Czego chciał?
— Powiedział, że ponieważ dzisiaj rano senatorowi, co umarł, robią uroczyste
grzebanie i że ponieważ pan kwestor musi osobiście we własnej osobie być przy tym
grzebaniu, to pan kwestor pana komisarza nie może przyjąć, tak jak to był ustalił. Czy ja
jestem jasny?
— Jak najbardziej, Catare.
Dzień był pogodny, ale gdy tylko Montalbano odłożył słuchawkę, wydał mu się boski.
Na myśl, że nie musi się spotkać z BonettimAlderighim, poczuł się niemal ogłupiały z radości
do tego stopnia, że ułożył dystych, zupełnie idiotyczny zarówno pod względem treści, jak i
metryki:
Kwestor z wozu, ludziom lżej, A ja śmieję się, że hej!
Michela powiedziała mu, że Emilio Sclafani, nauczyciel greki, uczy w liceum
klasycznym w Montelusie, dlatego też codziennie rano jedzie samochodem do pracy. W
związku z tym, gdy o ósmej czterdzieści Montalbano zadzwonił do drzwi mieszkania numer 6
przy ulicy Autonomii Sycylijskiej 18, mógł spodziewać się, że pani Elena, żona profesora i
kochanka Angela Parda, będzie sama w domu. Tyle tylko, że na dzwonek nikt nie
odpowiedział. Komisarz ponowił próbę. Nic. Zaniepokoił się, że być może pani Elena
poprosiła męża o podwiezienie jej i pojechała do Montelu - sy. Zadzwonił po raz trzeci.
Znowu nic. Przeklinając pod nosem, odwrócił się, żeby zejść po schodach, gdy usłyszał zza
drzwi kobiecy głos:
— Kto tam?
Na to pytanie nie zawsze jest łatwo odpowiedzieć. Po pierwsze, dlatego że ten, kto ma
odpowiedzieć, może cierpieć na chwilowy kryzys tożsamości, a po drugie, dlatego że nie
zawsze wyjaśnienie, kim się jest, ułatwia sytuację.
— Administracja - powiedział.
W tak zwanych cywilizowanych społecznościach zawsze jest jakiś administrator,
który administruje, pomyślał Montalbano. Może to być administrator budynku albo
sprawiedliwości, nie ma wielkiej różnicy, bo najważniejsze jest to, że istnieje, że działa, że
administruje tobą mniej lub bardziej uważnie, albo z ukrycia, każąc ci płacić za błędy, których
popełnienia nie byłeś nawet świadom. Józef K. mógłby coś na ten temat powiedzieć.
Drzwi się otworzyły i w progu stanęła ładna, trzydziestoletnia blondynka w
absurdalnym kimonie, wydymając usta, niewiarygodnie czerwone mimo braku
jakiegokolwiek makijażu, i spoglądając na niego zamglonymi błękitnymi oczami. Wstała z
łóżka, żeby otworzyć, i pachniała jeszcze snem. Komisarz trochę się zmieszał, także dlatego,
że choć była boso, przewyższała go wzrostem.
— Czego pan sobie życzy?
Ton pytania dawał do zrozumienia, że kobieta nie ma zamiaru tracić czasu, chce jak
najszybciej wrócić do łóżka.
— Policja. Komisarz Montalbano. Dzień dobry. Czy pani Elena Sclafani?
Zbladła i cofnęła się o krok.
— O Boże, coś się stało mojemu mężowi?
Montalbano zdumiał się, nie oczekiwał takiej reakcji.
— Pani mężowi? Nie. Dlaczego?
— Bo każdego ranka, kiedy wsiada do samochodu, żeby pojechać do Montelusy,
ja... on nie umie prowadzić... Od kiedy się pobraliśmy, cztery lata temu, miał z dziesięć
niegroźnych stłuczek, no i...
— Proszę pani, nie przyszedłem rozmawiać o pani mężu, ale o innym
mężczyźnie. Muszę pani zadać wiele pytań. Może będzie lepiej, jeśli wejdziemy do środka.
Odsunęła się na bok i poprowadziła Montalbana do małego, ale dość eleganckiego
saloniku.
— Proszę się rozgościć, zaraz wrócę.
Wróciła po dziesięciu minutach w bluzce i spódnicy przed kolana, w butach na
wysokim obcasie, z włosami zaczesanymi w kok. Siadła na fotelu naprzeciwko komisarza.
Nie okazywała ani ciekawości, ani żadnego zaniepokojenia.
— Napije się pan kawy?
— Jeśli jest zaparzona...
— Nie, ale zaraz to zrobię. Potrzebuję jej, jeśli nie wypiję kawy rano, jestem
zupełnie nieprzytomna.
— Doskonale panią rozumiem.
Poszła krzątać się po kuchni. Zadzwonił telefon, odpowiedziała. Wróciła z kawą,
każde z nich wrzuciło kostkę cukru do swojej filiżanki. Nie zaczęli rozmowy, dopóki nie
wypili.
— Przed chwilą dzwonił mój mąż, że zaraz zaczyna lekcję. Codziennie tak robi,
żeby mnie zawiadomić, że wszystko jest w porządku.
— Mogę zapalić? - spytał Montalbano.
— Oczywiście. Ja też palę. A zatem - powiedziała Elena, opierając się plecami o
oparcie fotela - co nabroił Angelo?
Montalbano wpatrzył się w nią z rozdziawionymi ustami, zdumiony. Od kwadransa
próbował wymyślić, w jaki sposób zacząć rozmowę o kochanku tej kobiety, a ona zapytała
tak otwarcie, o co chodzi.
— Jak się pani domyśliła, że...
— Panie komisarzu, w moim życiu jest obecnie dwóch mężczyzn. Pan
powiedział, że nie przyszedł rozmawiać o moim mężu, więc musi chodzić o Angela. Czy nie
tak?
— Tak, to prawda. Ale zanim przejdę do rzeczy, chciałbym, żeby wyjaśniła mi
pani, co to znaczy obecnie.
Elena uśmiechnęła się. Miała śnieżnobiałe zęby jak młody zwierz.
— To znaczy, że obecnie jest Emilio, mój mąż, oraz An - gelo. Częściej jest
jednak tylko jeden, Emilio.
Podczas gdy Montalbano zastanawiał się nad znaczeniem tych słów, Elena spytała:
— Zna pan mojego męża?
— Nie.
— To wspaniały człowiek, dobry, inteligentny, wyrozumiały. Ja mam
dwadzieścia dziewięć lat, on sześćdziesiąt. Mógłby być moim ojcem. Kocham go. I próbuję
być mu wierna. Próbuję. Nie zawsze mi się to udaje. Jak pan widzi, jestem z panem
całkowicie szczera, chociaż nie znam jeszcze powodu pańskiej wizyty. A propos, kto panu
powiedział o mnie i Angelu?
— Michela Pardo.
— Ach tak.
Zgasiła papierosa w popielniczce, zapaliła następnego. Na jej czole pojawiła się
zmarszczka. Myślała nad czymś intensywnie. Najwyraźniej była nie tylko piękna, ale też
wybitnie inteligentna. Nagle przy jej ustach pojawiły się dwie następne zmarszczki.
— Co się przydarzyło Angelowi?
Domyśliła się.
— Nie żyje.
Zatrzęsła się, jakby przeszył ją prąd, zacisnęła powieki.
— Zamordowano go?
Płakała spokojnie, bez szlochu.
— Dlaczego podejrzewa pani zbrodnię?
— Gdyby chodziło o wypadek albo zgon z przyczyn naturalnych, komisarz policji
nie zjawiałby się o ósmej trzydzieści rano, żeby przepytywać kochankę zmarłego.
Chapeau bas!
— Tak, zamordowano go.
— Wczoraj wieczorem?
ANDREA CAMILLERI PAPIEROWY KSIĘŻYC Przełożyła Monika Woźniak Tytuł oryginału La luna di carta Copyright © 2005 Sellerio Editore, Palermo For the Polish édition Copyright © 2011, Noir sur Blanc, Warszawa ISBN 978-83-7392-352-2
Budzik zadzwonił, jak każdego ranka mniej więcej od roku, o siódmej trzydzieści. On zbudził się jednak o ułamek sekundy wcześniej, wystarczył trzask sprężyny uruchamiającej melodyjkę. Dzięki temu miał czas, by przed wyskoczeniem z łóżka zerknąć w stronę okna i z padającego przez nie światła wywnioskować, że zapowiada się pogodny, bezchmurny dzień. Potem czasu wystarczyło mu tylko na to, aby zaparzyć kawę, wypić kawę, pójść do łazienki, załatwić swoje potrzeby, ogolić się i wziąć prysznic, wypić kolejną kawę, wypalić papierosa, ubrać się, wyjść z domu, usadowić się w samochodzie, dojechać na dziewiątą do komisariatu; wszystko w przyspieszonym tempie, godnym komedii slapstickowych z Flipem i Flapem. Do poprzedniego roku rytuał rannego budzenia się przebiegał według innych reguł, przede wszystkim bez pośpiechu i sprinterskich biegów. Po pierwsze, bez używania budzika. Montalbano miał zwyczaj wybudzać się ze snu naturalnie, bez potrzeby uciekania się do zewnętrznych bodźców; był to, owszem, rodzaj budzika, ale wewnętrzny, umieszczony gdzieś w jego mózgu. Wystarczyło powiedzieć sobie: „Pamiętaj, że jutro masz zbudzić się o szóstej”, i równo o szóstej otwierał oczy. Budzik, ten prawdziwy, metalowy, uważał zawsze za swoiste narzędzie tortur; trzy czy cztery razy, gdy był zmuszony obudzić się z tym świdrującym dźwiękiem, ponieważ Livia musiała zdążyć na samolot i nie miała zaufania do jego wewnętrznego budzika, na cały dzień został mu ból głowy. Wobec tego Livia, po którejś kłótni, kupiła budzik plastikowy, który zamiast dzwonić, wydawał dźwięk elektroniczny, rodzaj niekończącego się biiiiiip, przypominającego bzyczenie muchy uwięzionej w pajęczynie. Można było zwariować. Wyrzucił go przez okno, co doprowadziło do kolejnej pamiętnej awantury. Po drugie, budził się zawsze z własnej woli co najmniej dziesięć minut przed czasem. 0 Było to najprzyjemniejsze dziesięć minut nadchodzącego dnia. Jakże rozkosznie było leżeć sobie pod kołdrą i myśleć głupstwach! Tę książkę, którą wszyscy wychwalają jako arcydzieło, kupić czy nie? Dzisiaj zjem w zajeździe czy wrócę do Marinelli spałaszować to, co przygotowała Adelina? Mam powiedzieć Livii, że buty, które mi podarowała, są za ciasne? No, takie drobiazgi, bawienie się myślami. Należało się jednak wystrzegać wszelkich skojarzeń z kobietami seksem, bo o tej godzinie mogły zaprowadzić na grząski teren, chyba że obok akurat spała Livia, która bardzo chętnie stawiłaby czoło ich konsekwencjom. Jednak pewnego ranka, przed rokiem, wszystko się nagle zmieniło. Właśnie otworzył oczy, wyliczywszy sobie, że może poświęcić kwadransik na leniwe rozważania, kiedy przemknęła mu przez głowę nie tyle myśl, ile jej strzęp, rozpoczynający się od znamiennych
słów: „Gdy nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Co robiła ta myśl pośród innych? Jakiś nonsens! To tak, jakby ktoś w trakcie aktu miłosnego przypomniał sobie nagle, że musi zapłacić rachunek za telefon. Nie chodziło o to, że bał się jakoś szczególnie myślenia o śmierci, ale szósta rano nie jest do tego odpowiednią porą. Jeśli ktoś zaczyna rozmyślać o własnym zgonie bladym świtem, to ma jak w banku, że o piątej po południu albo się zastrzeli, albo rzuci do morza z kamieniem uwiązanym u szyi. Zdołał zahamować tę myśl, nie pozwolił się jej rozwinąć, licząc pospiesznie od jednego do pięciu tysięcy, z zaciśniętymi powiekami i rękami zwiniętymi w pięści. Potem zrozumiał, że jedyne wyjście to zabrać się do robienia rzeczy, które miał do zrobienia, i skupić się na nich, jak gdyby to była sprawa życia lub śmierci. Następnego ranka problem powrócił, tyle że pokręt - niej. Najpierw przyszło mu do głowy, że w zupie rybnej, którą zjadł zeszłego wieczoru, brakowało jakiejś przyprawy. Tylko jakiej? I dokładnie w tym samym momencie pojawiła się zdradziecko ta przeklęta myśl: „Gdy nadejdzie dzień twojej śmierci...”. Wtedy zrozumiał, że już go ta myśl nie opuści, co najwyżej przyczai się na kilka dni w jakimś zakamarku jego mózgu, żeby potem wyskoczyć jak diabeł z pudełka, gdy najmniej się tego będzie spodziewać. Z jakiegoś powodu nabrał głębokiego przekonania, że nie może pozwolić, by ta myśl dobiegła końca, bo jeśli tak się stanie, to on padnie trupem, gdy tylko wybrzmi ostatnie słowo. I stąd budzik. Żeby nie zostawiać tej przeklętej myśli nawet najmniejszej szczeliny czasowej, przez którą mogłaby się wcisnąć. Kiedy Livia przyjechała na trzy dni do Marinelli, rozpakowując walizkę, wskazała palcem na szafkę i spytała: — Co tu robi ten budzik? Próbował się wykręcić kłamstwem: Wiesz, tydzień temu musiałem wstać bardzo wcześnie i... I po tygodniu ten stary budzik jeszcze jest nakręcony? Kiedy Livia wpadła na jakiś trop, potrafiła być gorsza od Sherlocka Holmesa. Trochę zażenowany, wyznał jej prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Livia się wściekła. I Całkiem ci odbiło! schowała budzik do szuflady w szafie. Następnego ranka Montalbana zbudziła Livia. Było to cudowne przebudzenie, pełne myśli tylko o życiu, nie o śmierci. Ale gdy wyjechała, budzik wrócił na szafkę. — Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! — Co się dzieje, Catare? — Jest jakaś pani i ona czeka. — Na mnie?
— Ze na pana osobiście we własnej osobie, to ona nie powiedziała, powiedziała, że potrzebuje rozmawiać z kimś z policji. — Nie mogłeś ty z nią porozmawiać? — Panie komisarzu, ale ona powiedziała, że potrzebuje rozmawiać z kimś ważniejszym ode mnie. — Nie ma komisarza Augella? — Nie ma, panie komisarzu, telefonii, że późno się spóźni, bo się już spóźnił. — Dlaczego? — Bo mówi, że dzisiaj w nocy dzieciak źle się poczuł i dzisiaj rano ma przyjść doktor lekarski. — Catare, nie ma potrzeby mówić doktor lekarski, całkiem wystarczy powiedzieć po prostu doktor. — Nie, nie starczy, panie komisarzu. Zamieszanie jest. Bo czasem jest taki, co się nazywa doktor, a wcale lekarzem nie jest. — No a matka? Beba? Czy ona nie może poczekać na wizytę dok... lekarza? — Tak, tak, panie komisarzu, pani Beba jest. Ale mówi, że chce, żeby i on był w obecności. — AFazio? — Fazio jest u chłopaka. — Co zrobił ten chłopak? — On nic, panie komisarzu. Umarł. — Jak umarł? — Przedawkował, panie komisarzu. — Dobrze, to zróbmy tak. Ja pójdę do swojego pokoju, ty poczekaj dziesięć minut, a potem wpuść panią. Był wkurzony na Mimi Augella. Odkąd urodził mu się dzieciak, przylepił się do niego, tak jak wcześniej przylepiał się do dziewczyn. Stracił głowę dla tego swojego Salva. A tak, bo nie tylko poprosili Montalbana na ojca chrzest - negó, ale jeszcze zrobili mu niespodziankę, dając dziecku jego imię. — Mimi, nie możecie mu dać imienia twojego ojca? — Daj spokój, nazywa się Eusebio. — No to imię ojca Beby. — Jeszcze gorzej. Ma na imię Adelchi. — Mimi, wyjaśnij mi coś. Dajecie mu moje imię, bo inne imiona wydają się wam
dziwne? — Oj, nie pieprz! Przede wszystkim chodzi o przywiązanie do ciebie, jesteś dla mnie jak ojciec... Ojciec? Z synem takim jak Mimi? — Do chuja z takim gadaniem! Natomiast gdy Livia się dowiedziała, że niemowlę otrzyma imię Salvo, wybuchnęła płaczem. Takie szczególne okazje zawsze ją wzruszały. — Jaki to piękny dowód przywiązania ze strony Mimi. A ty... — Przywiązania? A wiesz, kto to Eusebio i Adelchi? Od kiedy urodził się dzieciak, Mimi zaglądał tylko do komisariatu i zaraz znikał, bo Salvo (junior, ma się rozumieć) miał biegunkę albo czerwone plamki na tyłeczku, albo refluks, albo nie chciał ssać mleka... Poskarżył się przez telefon Livii. — Ach tak? Czego chcesz od Mimi? To świadczy o tym, że jest kochającym i odpowiedzialnym ojcem. Nie wiem, czy ty na jego miejscu... Odwiesił słuchawkę. Przejrzał poranną korespondencję, którą Catarella zostawił mu na biurku. Ponieważ zdarzało się, że całymi dniami nie wracał do domu, miał umowę z pocztą, żeby prywatne listy, adresowane na Marinellę, dostarczali mu na komisariat. Tym razem były tylko listy urzędowe, których nie chciało mu się czytać, i odłożył je na bok, żeby przekazać Faziowi, gdy tylko wróci. Zadzwonił telefon. — Panie komisarzu, jest pan Latte z „s” na końcu z tej strony. Lattes, szef gabinetu kwestora. Jakiś czas temu Mont - albano odkrył z przerażeniem i zaskoczeniem, że Lattes miał sobowtóra w postaci rzecznika rządu, który pojawiał się stale w telewizji, pokazując taką samą minę pobożnisia, wygoloną, świńsko różową twarz i usteczka w kształcie dupy, tak samo obleśny i świętoszkowaty, identyczny we wszystkich szczegółach i gestach. — Drogi komisarzu, co słychać, co słychać? — Wszystko w porządku... — Rodzina? Dzieci? Wszyscy zdrowi? Montalbano tłumaczył mu chyba z milion razy, że nie jest żonaty ani nie ma nieślubnych dzieci, ale na Lattesa nie było rady. — Wszystko w porządku.
— Chwała Bogu, chwała Bogu. Proszę posłuchać, pan kwestor chciałby z panem porozmawiać dzisiaj po południu, o siedemnastej. Dlaczego chciał z nim rozmawiać? Kwestor BonettiAl - derighi zazwyczaj unikał Montalbana, wolał wzywać zamiast niego Mimi. Musiało chodzić o jakąś grubszą sprawę. Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając z hukiem 0 ścianę. Montalbano podskoczył na krześle. Pojawił się Catarella. — Proszę mi przebaczyć, panie komisarzu, wymknęły mi się z ręki. Dziesięć minut właśnie minęło, tak właśnie jak pan komisarz powiedział. — Tak? Minęło dziesięć minut? To czemu mi dupę zawracasz? — Ta pani, panie komisarzu... — Fazio nie wrócił? — Nie jeszcze, panie komisarzu. — To wpuść ją. 1 Miała pod czterdziestkę i wyglądała prawie jak zakonnica: spuszczone oczy za okularami, włosy ściągnięte w kok, ręce zaciśnięte na torebce, obszerna szara sukienka, która nie pozwalała się domyślić kryjących się pod nią kształtów. Jednak nogi, mimo iż odziane w grube rajstopy buty bez obcasów, były długie i zgrabne. Stanęła niezdecydowana na progu, wpatrując się w pas marmurowej posadzki, oddzielający płytki podłogi korytarza od płytek w pokoju Montalbana. — Proszę do środka, proszę. Niech pani zamknie drzwi i siądzie. Posłuchała, usiadłszy na brzegu jednego z dwóch krzeseł stojących przed stołem. — A zatem, pani... — Panna. Michela Pardo. Rozmawiam z komisarzem Montalbano, prawda? — Poznaliśmy się? — Nie, ale widziałam pana w telewizji. — Słucham panią. Zmieszała się jeszcze bardziej. Usadowiła pośladki głębiej na krześle, popatrzyła na czubki swoich butów, przełknęła dwa razy ślinę, otworzyła usta, zamknęła, znowu otworzyła. — Chodzi o mojego brata, Angela. Zamilkła, jak gdyby komisarzowi informacja, że jej brat ma na imię Angelo, powinna wystarczyć, by zrozumiał w mgnieniu oka cały problem. — Z pewnością rozumie pani, że... — Rozumiem, rozumiem. Angelo, on... on zaginął. Od dwóch dni. Proszę mi wybaczyć, jestem bardzo zmartwiona, nie wiem, co robić i...
— Ile lat ma pani brat? — Czterdzieści dwa. — Mieszka z panią? — Nie. — Ma narzeczoną? — Nie. — Dlaczego pani uważa, że zaginął? — Bo każdego dnia przychodzi odwiedzić mamę. A jeśli nie może, to chociaż dzwoni. Kiedy musi wyjechać, zawsze nas uprzedza. Tymczasem od dwóch dni się nie odzywa. — Próbowała pani do niego zadzwonić? — Tak. Do domu i na komórkę. Nikt nie odpowiada. Poszłam także do niego do domu. Dzwoniłam długo, w końcu zdecydowałam się otworzyć drzwi. — Ma pani klucze do domu brata? — Tak. — Co pani odkryła? — Wszystko wygląda jak zwykle. Przestraszyłam się. — Pani brat choruje na coś? — Ależ nie. — Jaką ma pracę? — Jest informatorem. Montalbano zaniemówił. Bycie informatorem, szpiegiem, stało się zwykłym zawodem, z trzynastką i płatnym urlopem, tak samo jak w przypadku skruszonych mafiosów, którzy dostawali stałą pensję? Będzie to musiał wyjaśnić. — Często podróżuje? — Tak, ale zawsze po okolicy. Nigdy nie rusza się poza granice prowincji. — Jednym słowem, chciałaby pani zgłosić oficjalnie zaginięcie? — Ja... nie jestem pewna. — Muszę panią ostrzec, że nie będziemy mogli zareagować od razu. — Dlaczego? — Pani brat jest pełnoletni, niezależny, zdrowy na ciele i umyśle. Mógł zdecydować, że ma ochotę wyjechać na kilka dni, rozumie pani? Dopóki nie będziemy pewni, że... — Rozumiem. Co mi pan radzi?
Zadając pytanie, nareszcie na niego spojrzała. Montalbano poczuł, że robi mu się gorąco. Była to para oczu przypominających głębokie szafirowe jezioro, do którego każdy mężczyzna wskoczyłby bez chwili namysłu, by utonąć w jego wodach. To prawdziwe szczęście, że panna Michelamiała zwyczaj trzymać oczy spuszczone. Montalbano wziął głęboki oddech i czym prędzej powrócił bezpiecznie na brzeg. — No cóż, radziłbym pani wrócić jeszcze raz do domu brata. — Byłam tam także wczoraj. Nie weszłam, ale długo dzwoniłam. — Może nie mógł pani odpowiedzieć. — Dlaczego? — No... mógł poślizgnąć się w łazience i złamać nogę albo dostać wysokiej gorączki. — Panie komisarzu, ja nie tylko dzwoniłam, ale także wołałam. Gdyby upadł w łazience, na pewno by mi odpowiedział. Mieszkanie Angela nie jest znowu takie duże. — Mimo wszystko nalegam na ponowną wizytę. — Sama tam nie pójdę. Nie mógłby mi pan towarzyszyć? Popatrzyła na niego znowu. Tym razem Montalbano poczuł, że tonie, woda sięga mu już do szyi. Wahał się chwilę, po czym zdecydował. — Proszę posłuchać, zrobimy tak. Jeśli pani brat nadal się nie odezwie, proszę przyjść tu znowu o siódmej wieczorem. Pójdę z panią. — Dziękuję. Wstała i podała mu rękę. Montalbano ją wziął, ale zabrakło mu odwagi, by ją uścisnąć, wydawała się martwa. Nie minęło nawet dziesięć minut i zjawił się Fazio. — Siedemnastoletni smarkacz. Przyczaił się na tarasie na dachu bloku i wstrzyknął sobie za dużą dawkę. Nie byliśmy w stanie nic zrobić dla biednego popaprańca, kiedy zjawiliśmy się na miejscu, już nie żył. To drugi w ciągu trzech dni. Montalbano wlepił w niego wzrok. — Drugi? A kim był pierwszy? Dlaczego ja o tym nic nie wiem? — Inżynier Fasulo. Ale w jego przypadku to była kokaina - wyjaśnił Fazio. — Kokaina? O czym ty pieprzysz? Inżynier zmarł na zawał! — Pewnie. Tak mówi akt zgonu, tak mówi rodzina, tak mówią przyjaciele. Ale wszyscy wiedzą, że wykończyły go narkotyki. — Zanieczyszczony towar? — Tego już nie umiem powiedzieć, panie komisarzu.
— Posłuchaj, znasz może typa, który nazywa się Ange - lo Pardo, ma czterdzieści dwa lata i pracuje jako informator? Fazio nie wydawał się zdziwiony zawodem Angela Par - da. Może nie zrozumiał, o co chodzi. — Nie, nie znam. Dlaczego pan pyta? — Bo od dwóch dni nie daje znaku życia i jego siostra się martwi. — Chce pan, żebym... — Nie, poczekajmy, jeśli się nie odezwie, zobaczymy. — Komisarz Montalbano? Mówi Lattes. — Słucham pana. — U rodziny wszystko w porządku? — Zdaje mi się, że rozmawialiśmy już o tym dwie godziny temu. — A tak, rzeczywiście. Proszę posłuchać, muszę panu oznajmić, że pan kwestor nie będzie mógł pana dzisiaj przyjąć, jak pan o to prosił. — Może pan nie pamięta, ale to kwestor mnie wzywał. — Tak? No cóż, na jedno wychodzi. Może pan przyjść jutro rano o jedenastej? — Oczywiście. Na myśl, że nie spotka się z kwestorem, Montalbano odetchnął pełną piersią i nagle poczuł się szaleńczo głodny. Mógł go uratować tylko obiad w zajeździe u Enza. Wyszedł z komisariatu. Był piękny letni dzień, ale upał nie doskwierał zbyt mocno. Montalbano szedł powoli, noga za nogą, rozkoszując się myślami o tym, co zamówi. Jednak kiedy dotarł pod drzwi zajazdu, zmartwiał. Były zamknięte na głucho. Co się stało, do kurwy nędzy? Ze złości wymierzył potężnego kopniaka drzwiom, po czym obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem, klnąc na czym świat stoi. Nie zrobił nawet kilku kroków, gdy usłyszał, że ktoś go woła. — Panie komisarzu! Co pan robi, zapomniał pan, że dzisiaj mamy zamknięte? Zapomniał, żeby to szlag! — Ale jeśli chce pan zjeść ze mną i z moją żoną... Rzucił się do środka. I nażarł się tak bardzo, że się wstydził i robił sobie wyrzuty, ale nie był w stanie się powstrzymać. Na koniec Enzo niemal mu pogratulował: — Pańskiezdrowie,paniekomisarzu! Przechadzka do latarni morskiej musiała być, siłą rzeczy, bardzo długa. Reszta popołudnia dłużyła mu się, powieki same się zamykały, a głowa co chwila zaczynała opadać do drzemki. Wtedy wstawał i szedł do toalety opryskać sobie twarz.
Osiódmej wieczorem Catarella poinformował go, że wróciła pani, która była rano. Michela Pardo, gdy tylko weszła, powiedziała jedno słowo: — Nic. Nie usiadła, spieszno jej było pobiec do domu brata i chciała to dać do zrozumienia komisarzowi. — No dobrze - powiedział Montalbano. - Chodźmy. Przechodząc obok centralki, uprzedził Catarellę: — Wychodzę z panią. Potem w razie czego znajdziecie mnie w Marinelli. — Pojedzie pan ze mną moim samochodem? - spytała Michela Pardo, wskazując niebieskiego fiata polo. — Będzie praktyczniej, jeśli pojadę za panią swoim. Gdzie mieszka pani brat? — Dość daleko. W nowej dzielnicy. Zna pan Vigatę II? Znał Vigatę II. Koszmar stworzony przez spekulanta budowlanego pod wpływem najgorszych środków halucynogennych. Nie zgodziłby się tam mieszkać nawet martwy. 2 Na szczęście dla siebie i dla komisarza, który za skarby świata nie wytrzymałby dłużej niż pięć minut w jednym z ponurych pokoi o powierzchni dwa na trzy metry, określanych w broszurach reklamowych Vigaty II jako „słoneczne i przestronne”, Angelo Pardo mieszkał za osiedlem, w odnowionej dwupiętrowej willi z XIX wieku. Brama była zamknięta i podczas gdy Michela otwierała ją swoim kluczem, Montalbano stwierdził, że na domofonie widnieje sześć wizytówek, czyli w sumie w budynku było sześć mieszkań, dwa na parterze i cztery na piętrach. — Angelo mieszka na drugim piętrze, nie ma windy. Schody były obszerne i wygodne, dom wydawał się niezamieszkany, zza drzwi nie słychać było ani głosów, ani dźwięku włączonego telewizora. A przecież była to pora tuż przed kolacją. Na podeście drugiego piętra było dwoje drzwi. Michela podeszła do tych z lewej strony i zanim je otworzyła, wskazała komisarzowi zakratowane okienko obok opancerzonych drzwi. Okienko nie miało zamkniętych żaluzji. — Wołałam go stąd. Na pewno by mnie usłyszał. Otworzyła najpierw jednym kluczem, potem drugim, cztery obroty w zamku, ale nie weszła, usunęła się na bok. Może pan wejść pierwszy? Montalbano pchnął drzwi, wymacał dłonią kontakt, zapalił
światło i wszedł. Powąchał powietrze jak pies i od razu nabrał przekonania, że w mieszkaniu nie ma nikogo, ani żywego, ani martwego. — Proszę iść za mną - powiedział do Micheli. Drzwi otwierały się na szeroki korytarz. Po lewej stronie znajdowały się sypialnia, łazienka i dodatkowa sypialnia. Po prawej gabinet, kuchnia, druga łazienka i niewielki salonik. Wszystko wysprzątane na błysk, utrzymane w idealnym porządku. — Pani brat ma sprzątaczkę? — Tak. — Kiedy tu była ostatni raz? — Tego nie wiem. — Proszę mi powiedzieć, czy często przychodzi pani w odwiedziny do brata? — Tak. — Dlaczego? Pytanie zaskoczyło Michelę. — Jak to dlaczego? To przecież... mój brat! — Tak, oczywiście, ale powiedziała pani, że Angelo przychodzi do domu, gdzie mieszka pani z matką, praktycznie co drugi dzień. Czyli w te dni, gdy on nie przychodzi, odwiedza go pani, czy tak? — No... owszem. Ale nie aż tak regularnie. — W porządku. Ale dlaczego macie potrzebę spotykać się tak, aby wasza matka o tym nie wiedziała? — O mój Boże, panie komisarzu, jeśli popatrzeć na to w ten sposób... ale to zwyczaj, jaki mamy od dzieciństwa... zawsze istniał między nami rodzaj... — ...porozumienia? — No cóż, można by to tak nazwać. Zaśmiała się nerwowo. Montalbano postanowił zmienić temat. Chce pani sprawdzić, czy nie brakuje jakiejś walizki? Czy są wszystkie ubrania? Poszedł za nią do sypialni. Michela otworzyła szafę i zaczęła przeglądać po kolei wieszaki, co pozwoliło Mont - albanowi stwierdzić, że wszystkie ubrania były doskonałej jakości, szyte na miarę, z drogich materiałów. — Jest wszystko, także ten szary garnitur, który miał na sobie, gdy odwiedził nas ostatni raz, trzy dni temu. Brakuje chyba tylko pary dżinsów. Na szafie, owinięte w celofan, leżały dwie eleganckie skórzane walizy, jedna duża, druga trochę mniejsza.
— Walizki też są. — Ma neseser podręczny? — Tak, zwykle trzyma go w gabinecie. Weszli do gabinetu. Neseser stał obok biurka. Wzdłuż jednej ze ścian pomieszczenia ciągnęły się oszklone szafki, podobne do tych, jakie widuje się w aptekach. I rzeczywiście, na półkach stały ogromne ilości pudełeczek, fiolek, butelek i innych opakowań medycznych. — Nie mówiła pani, że brat jest informatorem? — Tak. Jest informatorem medycznonaukowym. Montalbano wreszcie zrozumiał. Angelo był przedstawicielem handlowym firm farmaceutycznych. Przynajmniej tak to się nazywało kiedyś, bo najwyraźniej jego zawód, tak jak zamiatacze ulic nobilitowani na pracowników ekologicznych i sprzątaczki przemianowane naspecjalistkiod prac domowych, został uhonorowany nową, elegantszą nazwą, bardziej pasującą do ducha czasów. — Był... lekarzem, ale nie pracował długo w zawodzie - uznała za konieczne dodać Michela. — Dobrze. Jak widać, pani brata tu nie ma. Myślę, że możemy iść. — Chodźmy. Powiedziała to niechętnie, rozglądając się wokoło, jak gdyby miała nadzieję, że odkryje w ostatniej chwili brata schowanego za jednym z opakowań pigułek na ból wątroby. Tym razem Montalbano szedł pierwszy, poczekawszy, aż Michela zgasi światło i zamknie starannie drzwi na dwa zamki. Zeszli w milczeniu po schodach milczącego domu. Nikt tu nie mieszkał czy wszyscy umarli? Gdy znaleźli się na zewnątrz, Montalbana zdjęło nagle współczucie na widok niepocieszonej miny Micheli. — Zobaczy pani, że niedługo wróci - powiedział, wyciągając do niej rękę. Ona jej nie wzięła, potrząsnęła tylko głową z jeszcze większym zatroskaniem. — Proszę posłuchać, czy brat może... czy spotyka się z kimś... czy ma kogoś? — Nic mi o tym nie wiadomo. Popatrzyła na niego. I podczas gdy tak patrzyła, a Montalbano usiłował rozpaczliwie utrzymać się na powierzchni i nie utonąć, wody jeziora nagle pociemniały, jak gdyby zapadła noc. — Co się stało? Nie odpowiedziała, otworzyła tylko szerzej oczy. A jezioro zmieniło się w morze.
Płyń, Salvo, płyń! — Co się stało? - zapytał znowu, między jednym a drugim zamachem ramion. Nie odpowiedziała i tym razem. Odwróciła się, otworzyła tylko bramę, wbiegła po schodach na ostatnie piętro, ale się nie zatrzymała. Dopiero wtedy Montalbano zauważył kręcone schody za załomem muru, które prowadziły do przeszklonych drzwi wyżej. Michela włożyła klucz do zamka, ale nie dała rady przekręcić. — Ja to zrobię. Otworzył i znalazł się na tarasie zajmującym cały dach budynku. Michela odepchnęła go na bok i pobiegła w stronę niewielkiej kwadratowej konstrukcji pośrodku tarasu. Były tam drzwi, a obok okno. Jedne i drugie zamknięte. — Nie mam klucza - powiedziała Michela. - Nigdy go nie miałam. — Ale dlaczego chce pani...? — Kiedyś była tu pralnia. Angelo wynajął ją razem z całym tarasem i przebudował. Przychodzi tu czasami poczytać lub poopalać się. — No dobrze, ale jeśli nie ma pani klucza... — Na miłość boską, niech pan wyważy drzwi. — Proszę posłuchać, w żadnym wypadku nie mogę... Popatrzyła na niego. Wystarczyło. Montalbano naparł ramieniem na drzwi ze sklejki, które puściły bez trudu. Wszedł do środka, ale zanim jeszcze zaczął szukać przełącznika, żeby zapalićświatło,zawołał: — Proszę nie wchodzić! Wyczuł od razu w pomieszczeniu charakterystyczny fetor śmierci. Jednak Michela musiała coś dostrzec w ciemnościach, bo najpierw wydała z siebie jakby zduszony szloch, po czym osunęła się na ziemię zemdlona. „I co ja teraz zrobię?” - spytał siebie Montalbano, przeklinając. Schylił się, wziął Michelę na ręce i zaniósł do przeszklonych drzwi. Ale trzymając ją tak, jak w filmach mężowie trzymają świeżo poślubione żony, nie był w stanie zejść po kręconych schodach. Zbyt mało miejsca. Wobec tego postawił kobietę na ziemię, przycisnął do siebie, obejmując ją pod pachami, i podniósł do góry. W ten sposób, zachowując ostrożność, mógł sobie dać radę na schodach. W niektórych momentach musiał ją przyciskać do siebie jeszcze mocniej i dzięki temu miał okazję stwierdzić, że pod workowatą sukienką kryje się jędrne i młode ciało. W końcu dotarł do drzwi drugiego mieszkania na ostatnim piętrze i zadzwonił z nadzieją, że jest tam ktoś żywy, albo że dzwonek wybudzi go ze snu w trumnie.
— Kto tam? - spytał rozgniewany męski głos. — Komisarz Montalbano. Może pan otworzyć? Drzwi się otworzyły i w progu stanął król Wiktor Emanuel III, a raczej jego sobowtór: te same wąsiki, ten sam karzełkowaty wzrost. Tyle że w cywilnym ubraniu. Zobaczył Montalbana obejmującego Michelę i zrozumiał wszystko na opak. Zaczerwienił się gwałtownie. — Proszę mi pozwolić wejść - powiedział komisarz. — Co?! Mam pana wpuścić?! Chyba pan oszalał! Ma pan czelność przychodzić, żeby się pieprzyć w moim domu?! — Wasza Wysokość, ja tylko... I Wstydu taki nie ma! Zaraz wezwę policję! zatrzasnął mu drzwi przed nosem. — A to skurwysyn! - wyładował się Montalbano, wymierzając potężnego kopniaka w drzwi. Omało nie upadł razem z Michelą, ciężar jej ciała pozbawiał go równowagi. Wziął ją znowu na ręce jak pannę młodą i zszedł ostrożnie piętro niżej. Zapukał do najbliższych drzwi. — Kto tam? Głos chłopczyka, najwyżej dziesięcioletniego. — Jestem przyjacielem taty. Możesz otworzyć? — Nie. — Dlaczego? — Bo mama i tata powiedzieli, że nie wolno mi nikomu otwierać, kiedy ich nie ma. Dopiero wtedy Montalbano uświadomił sobie, że zanim podniósł Michelę, zawiesił sobie na ramię jej torebkę. Otóż i rozwiązanie. Dźwignął znowu Michelę, wszedł po schodach, oparł kobietę o mur, utrzymując ją w pozycji pionowej własnym ciałem - co było zresztą całkiem przyjemne - otworzył torebkę, wyciągnął pęk kluczy, otworzył drzwi mieszkania Angela, zawlókł Michelę do sypialni, ułożył ją na łóżku, poszedł do łazienki, wziął ręcznik i zmoczył go pod kranem, wrócił, położył ręcznik na czole Micheli i zwalił się sam na łóżko, zupełnie wyczerpany. Oddychał z trudem, był mokry od potu. A teraz? Nie mógł zostawić kobiety, żeby pójść na taras i zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Problem rozwiązał się sam. — To on! - zawałał Jego Wysokość, pojawiając się na progu. - Widzi pan? Chce ją zgwałcić! Stojący za nim Fazio, z pistoletem w ręku, zaklął na czym świat stoi.
— Niech pan teraz wraca do swojego mieszkania. — Jak to, nie aresztuje go pan? — Proszę natychmiast wracać do swojego mieszkania! Wiktor Emanuel III miał następny przebłysk geniuszu. — Wspólnik! Pan jest jego wspólnikiem! Wzywam karabinierów! - zawołał, wybiegając pędem z pokoju. Fazio rzucił się za nim. Wrócił po pięciu minutach. — Przekonałem go. Ale co się stało? Montalbano streścił mu historię w kilku słowach. Jednocześnie zauważył, że Michela zaczyna wybudzać się z omdlenia. — Przyjechałeś sam? — Nie, w samochodzie na dole czeka Galio. — Wezwij go. Fazio zadzwonił na komórkę i Galio pojawił się w mgnieniu oka. — Ty pilnuj tej kobiety. Kiedy się ocknie, nie pozwól jej pod żadnym pozorem wrócić na taras. Zrozumiałeś? Razem z Faziem wszedł ponownie po kręconych schodach. Na tarasie było zupełnie ciemno, zapadła już noc. Wszedł do pokoiku, zapalił światło. Stół zarzucony gazetami i kolorowymi czasopismami. Lodówka. Jednoosobowa wersalka. Cztery długie półki, przyśrubowane do ściany, służyły za regał. Mały barek z kieliszkami i butelkami. Umywalka w kącie. Wielki skórzany fotel, z tych, jakie niegdyś widywało się w biurach. Przytulne gniazdko urządził sobie Angelo. Który to Angelo spoczywał na fotelu z odstrzeloną połową twarzy. Miał na sobie dżinsy i koszulę. Dżinsy były rozpięte, sflaczały kutas dyndał między nogami. — Co mam zrobić, dzwonię? - spytał Fazio. — Dzwoń - powiedział Montalbano. — Ja schodzę na dół. Bo i po co miał zostawać? Za chwilę pojawi się zespół cyrkowy w komplecie: prokurator, lekarz sądowy, ludzie z sądówki, nowy szef lotnej brygady, Giacovazzo, który przejmie dochodzenie... Jeśli będą go potrzebować, wiedzą, gdzie szukać. Kiedy wszedł do sypialni, Michela siedziała na łóżku, blada jak prześcieradło. Galio stał dwa kroki od niej. — Idź na taras i pomóż Faziowi. Ja zostanę tutaj. Galio wyszedł, nie ukrywając ulgi.
— Nie żyje? — Tak. — W jaki sposób? — Zastrzelono go. — O Boże, Boże, Boże - jęknęła, kryjąc twarz w dłoniach. Była jednak silną kobietą. Upiła trochę wody ze szklanki, którą najwyraźniej przyniósł jej Galio. — Dlaczego? - spytała. — Codlaczego? — Dlaczego go zabili? Dlaczego? Montalbano rozłożył ręce. Ale Michelę przeraziła następna nagła myśl. — Mama! O mój Boże! Jak ja jej to powiem? — Niech pani nie mówi. — Przecież muszę! — Proszę posłuchać. Niech pani do niej zadzwoni i powie, że Angelo miał wypadek samochodowy. Odwieziono go do szpitala w ciężkim stanie, i pani także spędzi tam noc. Niech pani nie mówi w którym. Pani matka ma innych krewnych? — Tak, siostrę. — Mieszka w Vigacie? — Tak. — Proszę zadzwonić do tej ciotki, opowiedzieć jej tę samą historię i poprosić, żeby poszła do pani matki dotrzymać jej towarzystwa. Pani prześpi się tutaj, tak będzie lepiej. Jutro rano na pewno znajdzie pani siłę i odpowiednie słowa, żeby powiedzieć matce prawdę. — Dziękuję - powiedziała Michela. Wstała, Montalbano zobaczył, że idzie do gabinetu, gdzie byl telefon. On sam wyszedł z sypialni i poszedł do saloniku. Siadł w fotelu i zapalił papierosa. — Panie komisarzu? Gdzie pan jest? Głos Fazia. — Jestem tutaj. O co chodzi? — Zawiadomiłem ich. Będą najpóźniej za pół godziny. Ale kapitan Giacovazzo nie przyjedzie. — Dlaczego? — Rozmawiał z kwestorem, który go zwolnił. Zdaje się, że Giacovazzo prowadzi jakieś delikatne dochodzenie. Jednym słowem, tym burdelem tutaj musi się zająć pan.
Dobrze. Kiedy przyjadą, daj mi znać. Usłyszał, że Michela wychodzi z gabinetu i idzie do łazienki położonej między dwiema sypialniami. Pojawiła się z powrotem po jakichś dziesięciu minutach, umyta i ubrana w damski szlafrok. Zauważyła spojrzenie komisarza. To mój - wyjaśniła. - Czasami zostawałam tu na noc. — Rozmawiała pani z matką? — Tak. W sumie przyjęła to dosyć dobrze. A ciocia Jole już do niej jedzie. Widzi pan, mama traci trochę kontakt z rzeczywistością. Czasami ma umysł całkiem jasny, kiedy indziej jest jakby nieobecna. Kiedy jej powiedziałam o An - gelu, zareagowała tak, jakbym mówiła o jakimś znajomym. Może to i lepiej. Zrobić panu kawy? — Nie, dziękuję. Ma pani może whisky? — Oczywiście. Ja też się napiję. Wróciła po chwili z tacą, na której stały dwie szklanki i nieotwarta jeszcze butelka. — Zobaczę, czy jest trochę lodu. — Ja piję bez lodu. — Ja też. Gdyby nie zwłoki zastrzelonego człowieka na tarasie, cala scena mogłaby się wydać miłosnym preludium. Brakowało tylko romantycznej muzyki w tle. Michela odetchnęła głęboko, oparła głowę na oparciu fotela i zamknęła oczy. Montalbano postanowił wymierzyć cios. — Pani brat został zamordowany w trakcie albo pod koniec aktu seksualnego. Lub też aktu masturbacji. Podskoczyła, jakby ją żmija ugryzła. — Jak pan śmie! Dureń! Montalbano puścił obelgę mimo uszu. — Dlaczego się pani dziwi? Pani brat miał czterdzieści dwa lata. A pani, która odwiedzała go codziennie, powiedziała mi, że Angelo nie miał żadnej przyjaciółki. Zapytam więc jeszcze raz: może miał przyjaciela? Tylko pogorszył sytuację. Zaczęła się trząść, wyciągnęła ramię, z palcem wskazującym wycelowanym w komisarza niczym rewolwer. — Pan... pan jest... — Kogo pani kryje? Opadła na fotel, płacząc i skrywając twarz w rękach. — Angelo... mój biedny brat... mój Angelo... Zza otwartych na klatkę schodową drzwi dał się słyszeć odgłos ludzi wchodzących po
schodach. — Muszę iść - powiedział Montalbano. - Pani niech się jeszcze nie kładzie. Za chwilę wrócę i podejmiemy rozmowę. — Nie. — Proszę posłuchać, nie może pani odmówić. Pani brat został zamordowany, musimy... — Ja nie odmawiam. Ale nie chcę, żeby pan wracał nie wiadomo kiedy, żeby zadawać mi pytania, podczas gdy ja potrzebuję wziąć prysznic, połknąć środek nasenny i pójść do łóżka. — Dobrze. Uprzedzam jednak, że jutro czeka panią ciężki dzień. Między innymi będzie pani musiała zidentyfikować ciało. — O Boże. O Boże. Dlaczego? Trzeba było mieć świętą cierpliwość do tej kobiety. — Rozpoznała pani bez żadnych wątpliwości brata, kiedy wyważyłem drzwi? — Bez wątpliwości? Było zbyt ciemno. Zauważyłam... wydało mi się, że widzę ciało na fotelu i... — A zatem nie może pani potwierdzić, że chodzi o pani brata. Teoretycznie, ja też nie mogę tego stwierdzić. Czy to jasne? — Tak - powiedziała. Z oczu zaczęły jej znowu spływać wielkie łzy. Wymruczała coś, czego komisarz nie zrozumiał. — Co pani powiedziała? — Elena - powtórzyła trochę wyraźniej. — Kto to? — Kobieta, którą mój brat... — Dlaczego chciała ją pani kryć? — Jest zamężna. — Od jak dawna trwał romans? — Najwyżej od siedmiu miesięcy. — Dobrze się między nimi układało? — Angelo powiedział mi, że czasem się kłócili... Elena była... jest bardzo zazdrosna. — Wie pani coś o tej kobiecie? Jak się nazywa mąż, gdzie mieszka? — Tak.
— Proszę mi powiedzieć. Powiedziała mu. — W jakich pani była stosunkach z tą Eleną Sclafani? — Znam ją tylko z widzenia. — Zatem nie ma żadnego powodu, żeby ją zawiadamiać o tym, co się stało pani bratu? — Nie. — Dobrze. Proszę teraz pójść spać. Jutro rano przyjadę tu po panią koło wpół do dziesiątej. Ktoś musiał znaleźć przełącznik elektryczny do dwóch lamp, które oświetlały część tarasu obok byłej pralni. Wiceprokurator Tommaseo spacerował tam i z powrotem po oświetlonej strefie, unikając starannie wejścia w ciemność; na murku, z zapalonymi papierosami, siedzieli dwaj mężczyźni w białych fartuchach, najwyraźniej sanitariusze z karetki, którzy czekali, aż będą mogli zabrać ciało i przewieźć je do kostnicy. Fazio i Galio stali przy wejściu do pokoiku. Wyjęli z zawiasów drzwi i oparli je o mur. Montalbano zobaczył, że doktor Pasąuano zakończył oględziny zwłok i myje ręce. Wyglądał na bardziej rozzłoszczonego niż zwykle, być może został zmuszony przerwać partię gry w karty, której oddawał się w każdy czwartkowy wieczór. Tommaseo rzucił się w stronę komisarza. — Co powiedziała siostra? Najwyraźniej Fazio wyjaśnił mu, gdzie się znajdował Montalbano i co robił. — Nic. Nie przesłuchałem jej. — Dlaczego? — Nie ośmieliłbym się tego zrobić pod pana nieobecność. Prokurator nadął się jak paw, przejęty własną ważnością. — To co pan z nią robił tyle czasu? — Położyłem ją do łóżka. Tommaseo rozejrzał się szybko wokół i nachylił się do komisarza, zniżając konspiracyjnie głos: — Ładniutka? — To nie jest odpowiednie określenie, ale powiedziałbym, że tak. Tommaseo oblizał usta. — Kiedy będę mógł ją... przesłuchać? — Jutro około dziesiątej trzydzieści przywiozę ją do pańskiego biura w
Montelusie. Czy to panu odpowiada? Niestety ja o jedenastej mam spotkanie z kwestorem. I Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. znowu zaczął oblizywać usta. Podszedł Pasąuano. — No więc? - spytał Tommaseo. — No więc co? Nie widział pan? Strzelili mu w twarz. Jeden strzał. Wystarczył. — Kiedy nastąpił zgon? - spytał komisarz. Pasquano popatrzył na niego spode łba i nie odpowiedział. — Mniej więcej - ustąpił Montalbano. — Jaki mamy dzisiaj dzień? — Czwartek. — Na oko, powiedziałbym, że zastrzelono go w poniedziałek późnym wieczorem. — To wszystko? - zapytał rozczarowany Tommaseo. — Nie wydaje mi się, żeby były jakieś rany od dzidy czy bumerangu - burknął nieuprzejmie Pasąuano. — Nie, nie, miałem na myśli, że członek... — A, o to chodzi? Chce pan wiedzieć, dlaczego był wyciągnięty ze spodni? Dopiero co skończył akt seksualny. — Twierdzi pan, że strzelono do niego w chwili, gdy skończył się masturbować? — Nie mówiłem o masturbacji - powiedział Pasąuano. - Mogło też chodzić o stosunek oralny. Oczy Tommasea zaświeciły się jak oczy kota. On takie rzeczy uwielbiał, nurzał się w nich z rozkoszą. — Tak pan sądzi? Zatem morderczyni strzeliła do niego, gdy tylko... — Dlaczego pan sądzi, że chodzi o morderczynię? - spytał Pasąuano, któremu złość już przeszła i zaczął się dobrze bawić. - Mógł to być stosunek homoseksualny. — To prawda - przyznał niechętnie Tommaseo. Widać było, że ta hipoteza nie przypadła mu do gustu. 0 Poza tym nie jest powiedziane, że chodziło tylko stosunek oralny. Pasquano zarzucił przynętę, a Tommaseo od razu się na nią złapał. — Sądzi pan? — No tak. Możliwe, że kobieta, przyjmijmy roboczo, że chodzi o kobietę, siedziała okrakiem na mężczyźnie. Oczy Tommasea zalśniły blaskiem całkowicie kocim. — To prawda! I kobieta, podczas gdy go doprowadzała do orgazmu i patrzyła mu
w oczy, miała już w ręce broń, którą... — Przepraszam, ale dlaczego twierdzi pan, że kobieta patrzyła ofierze w oczy? - przerwał Pasąuano z miną niewiniątka. 1 Montalbano poczuł, że dłużej nie wytrzyma tej zgrywy zaraz wybuchnie śmiechem. — Nie mogło być inaczej, zważywszy na pozycję! - powiedział Tommaseo. — Jednak nie mamy całkowitej pewności, co do pozycji. — Przecież sam pan powiedział, że... — Panie prokuratorze, kobieta mogła siedzieć okrakiem na mężczyźnie, ale nie wiemy, czy twarzą do niego, czy też plecami. — To prawda. — W tym drugim przypadku nie mogłaby patrzeć ofierze w oczy, nie sądzi pan? I poza tym, przy takiej pozycji, mężczyzna miał większy wybór. No cóż, ja skończyłem. Dobranoc. Dam wam znać. — Jak to? Musi pan to lepiej wyjaśnić! Co to znaczy, że miał większy wybór? - zawołał Tommaseo, biegnąc za nim. Zniknęli w ciemnościach. Montalbano podszedł do Fazia. — Sądówka się zgubiła? — Zaraz tu będą. — Słuchaj, ja wracam do Marinelli. Ty zostań tutaj. Zobaczymy się jutro w komisariacie. Przyjechał na czas, żeby zobaczyć ostatnie wydania wiadomości regionalnych. 0 Oczywiście nikt jeszcze nie wiedział śmierci Angela Parda. Ale dwa programy, „Televigata” 1 „Retelibera”, donosiły obszernie o innej śmierci, i to dużego kalibru. Około godziny ósmej poprzedniego wieczoru, w środę, poseł Armando Riccobono udał się w odwiedziny do swojego partyjnego kolegi, senatora Stefana Nicotry, który od pięciu dni przebywał w swoim wiejskim domu, położonym między Vigatą a Montereale, zażywając zasłużonego odpoczynku od wyczerpującej działalności politycznej. Rozmawiali przez telefon w niedzielę rano i umówili się na spotkanie w środę wieczorem. Senator Nicotra, siedemdziesięcioletni bezdzietny wdowiec, urodzony w Vigacie, był dumą mieszkańców i rodzajem lokalnego herosa. Przez jakiś czas minister rolnictwa, wielokrotnie podsekretarz stanu, zawsze umiejętnie lawirował między prądami Chrześcijańskiej Demokracji i zdołał przetrwać szczęśliwie wszystkie burze i zawieruchy. W czasie trzęsienia ziemi, jakim była operacja „Czyste Ręce”, zmienił się w okręt podwodny,
zanurzając się pod powierzchnię i podglądając sytuację przez peryskop. Wynurzył się dopiero wtedy, gdy dostrzegł możliwość zawinięcia do bezpiecznego portu, stworzonego przez byłego potentata budowlanego z Mediolanu, następnie właściciela trzech prywatnych programów telewizyjnych, potem posła, przywódcy partii i wreszcie premiera. Do Nicotry przyłączyli się inni rozbitkowie z tej katastrofy, między nimi Armando Riccobono. Po przybyciu do willi poseł długo dzwonił do drzwi, nie otrzymując żadnej odpowiedzi. Zaniepokojony, gdyż wiedział, że senator mieszka sam, obszedł dom dookoła i przez jedno z okien zobaczył swojego przyjaciela na ziemi, nieprzytomnego lub martwego. Jako że z racji wieku nie był w stanie wdrapać się do środka przez okno, zadzwonił z komórki po pomoc. Krótko mówiąc, senatora Nicotrę powalił, jak to się ujmuje w żargonie dziennikarskim, „niespodziewany atak serca” w niedzielę, zaraz po rozmowie z posłem Riccobono. Nikt nie odwiedził go w poniedziałek ani we wtorek; on sam zapowiedział sekretarzowi, że chce mieć trochę świętego spokoju i że odłączy telefon. Gdyby czegoś potrzebował, miał się odezwać. „Televigata”, ustami kurzej dupy swojego komentatora politycznego, Pippa Ragonese, trąbiła na cztery strony świata, z jak ogromnym żalem przyjęto w całych Włoszech wiadomość ośmierci wielkiego polityka. Szef rządu, ten sam, do którego partii senator z takim zapałem się przepisał, wysłał telegram kondolencyjny do rodziny. „Jakiej?” - zadał sobie pytanie Montalbano. Było rzeczą znaną, że senator nie ma rodziny. Byłoby zaś przesadą przypuszczać, co więcej, należało absolutnie wykluczyć, żeby szef rządu przesłał kondolencje do mafijnej rodziny Sinagra, z którą senatora łączyły długie i owocne, aczkolwiek nigdy niedowiedzione stosunki. Pippo Ragonese zakończył swoją wypowiedź informacją, że uroczysty pogrzeb odbędzie się następnego dnia, w piątek, w Montelusie. Wyłączywszy telewizor, komisarz stwierdził, że nie ma ochoty nic zjeść. Posiedział trochę na werandzie, rozkoszując się rześkim morskim powietrzem, i poszedł spać. Osiódmej trzydzieści zabrzęczał budzik i Montalbano wyskoczył z łóżka jak pchnięty sprężyną. Telefon zadzwonił przed ósmą. — Panie komisarzu, oj, panie komisarzu! Teraz już zadzwonił pan Latte z „s” na końcu. — Czego chciał? — Powiedział, że ponieważ dzisiaj rano senatorowi, co umarł, robią uroczyste
grzebanie i że ponieważ pan kwestor musi osobiście we własnej osobie być przy tym grzebaniu, to pan kwestor pana komisarza nie może przyjąć, tak jak to był ustalił. Czy ja jestem jasny? — Jak najbardziej, Catare. Dzień był pogodny, ale gdy tylko Montalbano odłożył słuchawkę, wydał mu się boski. Na myśl, że nie musi się spotkać z BonettimAlderighim, poczuł się niemal ogłupiały z radości do tego stopnia, że ułożył dystych, zupełnie idiotyczny zarówno pod względem treści, jak i metryki: Kwestor z wozu, ludziom lżej, A ja śmieję się, że hej! Michela powiedziała mu, że Emilio Sclafani, nauczyciel greki, uczy w liceum klasycznym w Montelusie, dlatego też codziennie rano jedzie samochodem do pracy. W związku z tym, gdy o ósmej czterdzieści Montalbano zadzwonił do drzwi mieszkania numer 6 przy ulicy Autonomii Sycylijskiej 18, mógł spodziewać się, że pani Elena, żona profesora i kochanka Angela Parda, będzie sama w domu. Tyle tylko, że na dzwonek nikt nie odpowiedział. Komisarz ponowił próbę. Nic. Zaniepokoił się, że być może pani Elena poprosiła męża o podwiezienie jej i pojechała do Montelu - sy. Zadzwonił po raz trzeci. Znowu nic. Przeklinając pod nosem, odwrócił się, żeby zejść po schodach, gdy usłyszał zza drzwi kobiecy głos: — Kto tam? Na to pytanie nie zawsze jest łatwo odpowiedzieć. Po pierwsze, dlatego że ten, kto ma odpowiedzieć, może cierpieć na chwilowy kryzys tożsamości, a po drugie, dlatego że nie zawsze wyjaśnienie, kim się jest, ułatwia sytuację. — Administracja - powiedział. W tak zwanych cywilizowanych społecznościach zawsze jest jakiś administrator, który administruje, pomyślał Montalbano. Może to być administrator budynku albo sprawiedliwości, nie ma wielkiej różnicy, bo najważniejsze jest to, że istnieje, że działa, że administruje tobą mniej lub bardziej uważnie, albo z ukrycia, każąc ci płacić za błędy, których popełnienia nie byłeś nawet świadom. Józef K. mógłby coś na ten temat powiedzieć. Drzwi się otworzyły i w progu stanęła ładna, trzydziestoletnia blondynka w absurdalnym kimonie, wydymając usta, niewiarygodnie czerwone mimo braku jakiegokolwiek makijażu, i spoglądając na niego zamglonymi błękitnymi oczami. Wstała z łóżka, żeby otworzyć, i pachniała jeszcze snem. Komisarz trochę się zmieszał, także dlatego, że choć była boso, przewyższała go wzrostem. — Czego pan sobie życzy?
Ton pytania dawał do zrozumienia, że kobieta nie ma zamiaru tracić czasu, chce jak najszybciej wrócić do łóżka. — Policja. Komisarz Montalbano. Dzień dobry. Czy pani Elena Sclafani? Zbladła i cofnęła się o krok. — O Boże, coś się stało mojemu mężowi? Montalbano zdumiał się, nie oczekiwał takiej reakcji. — Pani mężowi? Nie. Dlaczego? — Bo każdego ranka, kiedy wsiada do samochodu, żeby pojechać do Montelusy, ja... on nie umie prowadzić... Od kiedy się pobraliśmy, cztery lata temu, miał z dziesięć niegroźnych stłuczek, no i... — Proszę pani, nie przyszedłem rozmawiać o pani mężu, ale o innym mężczyźnie. Muszę pani zadać wiele pytań. Może będzie lepiej, jeśli wejdziemy do środka. Odsunęła się na bok i poprowadziła Montalbana do małego, ale dość eleganckiego saloniku. — Proszę się rozgościć, zaraz wrócę. Wróciła po dziesięciu minutach w bluzce i spódnicy przed kolana, w butach na wysokim obcasie, z włosami zaczesanymi w kok. Siadła na fotelu naprzeciwko komisarza. Nie okazywała ani ciekawości, ani żadnego zaniepokojenia. — Napije się pan kawy? — Jeśli jest zaparzona... — Nie, ale zaraz to zrobię. Potrzebuję jej, jeśli nie wypiję kawy rano, jestem zupełnie nieprzytomna. — Doskonale panią rozumiem. Poszła krzątać się po kuchni. Zadzwonił telefon, odpowiedziała. Wróciła z kawą, każde z nich wrzuciło kostkę cukru do swojej filiżanki. Nie zaczęli rozmowy, dopóki nie wypili. — Przed chwilą dzwonił mój mąż, że zaraz zaczyna lekcję. Codziennie tak robi, żeby mnie zawiadomić, że wszystko jest w porządku. — Mogę zapalić? - spytał Montalbano. — Oczywiście. Ja też palę. A zatem - powiedziała Elena, opierając się plecami o oparcie fotela - co nabroił Angelo? Montalbano wpatrzył się w nią z rozdziawionymi ustami, zdumiony. Od kwadransa próbował wymyślić, w jaki sposób zacząć rozmowę o kochanku tej kobiety, a ona zapytała tak otwarcie, o co chodzi.
— Jak się pani domyśliła, że... — Panie komisarzu, w moim życiu jest obecnie dwóch mężczyzn. Pan powiedział, że nie przyszedł rozmawiać o moim mężu, więc musi chodzić o Angela. Czy nie tak? — Tak, to prawda. Ale zanim przejdę do rzeczy, chciałbym, żeby wyjaśniła mi pani, co to znaczy obecnie. Elena uśmiechnęła się. Miała śnieżnobiałe zęby jak młody zwierz. — To znaczy, że obecnie jest Emilio, mój mąż, oraz An - gelo. Częściej jest jednak tylko jeden, Emilio. Podczas gdy Montalbano zastanawiał się nad znaczeniem tych słów, Elena spytała: — Zna pan mojego męża? — Nie. — To wspaniały człowiek, dobry, inteligentny, wyrozumiały. Ja mam dwadzieścia dziewięć lat, on sześćdziesiąt. Mógłby być moim ojcem. Kocham go. I próbuję być mu wierna. Próbuję. Nie zawsze mi się to udaje. Jak pan widzi, jestem z panem całkowicie szczera, chociaż nie znam jeszcze powodu pańskiej wizyty. A propos, kto panu powiedział o mnie i Angelu? — Michela Pardo. — Ach tak. Zgasiła papierosa w popielniczce, zapaliła następnego. Na jej czole pojawiła się zmarszczka. Myślała nad czymś intensywnie. Najwyraźniej była nie tylko piękna, ale też wybitnie inteligentna. Nagle przy jej ustach pojawiły się dwie następne zmarszczki. — Co się przydarzyło Angelowi? Domyśliła się. — Nie żyje. Zatrzęsła się, jakby przeszył ją prąd, zacisnęła powieki. — Zamordowano go? Płakała spokojnie, bez szlochu. — Dlaczego podejrzewa pani zbrodnię? — Gdyby chodziło o wypadek albo zgon z przyczyn naturalnych, komisarz policji nie zjawiałby się o ósmej trzydzieści rano, żeby przepytywać kochankę zmarłego. Chapeau bas! — Tak, zamordowano go. — Wczoraj wieczorem?