Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Barbour Anne - Nie kochaj łotra

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Barbour Anne - Nie kochaj łotra.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 169 osób, 109 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 125 stron)

Anne Barbour NIE KOCHAJ ŁOTRA 1 Po okresie zimnych deszczów wiosna nareszcie zawitała do Londynu. Pewnego pięknego marcowego poranka słońce odbiło się od misternie rzeźbionej metalowej balustrady i wypolerowanych klamek u drzwi, po czym rozświetliło pokój w eleganckim domu na Berkeley Square. Błyszczało na srebrnych sztućcach i delikatnej porcelanie, połyskiwało na złotych lokach siedzącej przy stole i popijającej kawę lady Elizabeth Rushlake. - Mamo, naprawdę nie chciałam cię urazić, ale... - Elizabeth przerwała ciszę, która wraz ze słońcem wkradła się do pokoju. - Lizo - powiedziała surowo dama siedząca po drugiej stronie stołu. Była niewysoka, a jej brązowe włosy nosiły pierwsze siady siwizny. - Wiesz przecież, że mam na uwadze jedynie twoje dobro. Nie traktuję tego jako wtrącanie się, ale muszę zrobić uwagę dotyczącą wczorajszego wieczora. Twoje wczorajsze zachowanie względem Gilesa było karygodne. Liza westchnęła. Matka miała rację. Zachowała się obrzydliwie w stosunku do Gilesa Daventry’ego, który zawinił tylko tym, że ośmielił się jej oświadczyć. Znowu. - On się staje nudny, mamo. Powinien już dawno zrozumieć, że nie mam zamiaru wychodzić za niego za mąż. Ani teraz, ani nigdy. Ależ moja droga, on od lat jest ci tak oddany! Przecież on... - ...jest takim miłym młodzieńcem i doskonałą panią. - Liza z uśmiechem dokończyła zdanie razem z matką. - Co do tego się zgadzamy. Jestem bardzo szczęśliwa, że jest moim przyjacielem, ale nie chcę go za męża. - A kogo byś chciała? Doprawdy nie rozumiem, dlaczego pozwoliłaś, żeby tyle doskonałych partii uciekło sprzed nosa. Chętnych było aż za wielu. Już dawno powinnaś być mężatką i bawić dzieci. - Mamo, mówiłam ci wiele razy - odparła trochę szorstko Liza - że jest mi dobrze tak, jak jest. Letycja, wdowa po księciu Burnsall, spojrzała na córkę ze zniecierpliwieniem. - Na miłość boską! Takie oświadczenie byłoby do przyjęcia, gdybyś była ubogą brzydulą, a nie jedną z najpiękniejszych kobiet w Londynie. Co też napisał młody Chatsfield w odzie na twoją cześć? - Mamo, proszę. Ja jem - zaprotestowała Liza. Lady Burnsall zachichotała i dokończyła nie zważając na protesty córki: - „...jaśniejąca, złocistowłosa bogini o lazurowych oczach...” Zapomniałam, co było dalej. Liza nieomal warknęła ze zniecierpliwieniem. - Oto co dostaję w zamian za... Dobrze, że nie porównał mnie do Junony jak Freddie Dashwood. To było coś, co nikomu nie powinno ujść płazem. - Jesteś zbyt drobna na Junonę. Lepiej pasowałaby Diana, albo... - Matka uśmiechnęła się przekornie. 1

Liza uciszyła ją błagalnym gestem i podeszła do okna. Wyjrzała na piękny ogród, który znajdował się za domem. Tego poranka miała na sobie praktyczną suknię z zielonego jedwabiu, szeleszczącą przy każdym gniewnym ruchu. Księżna spojrzała na nią z przyganą. - Wiesz, że ojcu nie spodobałoby się twoje nastawienie, moja droga. Z całego serca życzył sobie, abyś się wreszcie ustatkowała. Piękne usta dziewczyny ułożyły się w uśmiech pełen czułości. - Możliwe, mamo. Jednak, dzięki Bogu, ojciec miał do mnie tyle zaufania, że pozwolił mi zachować niezależność. - Odwróciła się gwałtownie. - Czy nie rozumiesz, że ja już się ustatkowałam? Mam dwadzieścia cztery lata! Mam dom, przyjaciół, ciebie i Charity. Czego mogłabym chcieć więcej? - Męża, oczywiście - nieśmiało szepnęła matka. - Mamo, tyle razy o tym rozmawiałyśmy. Nie mam zamiaru zamienić mojej niezależności na uroki małżeństwa. Nawet na to, co ostatnio określa się jako małżeństwo z miłości. Nie znam żadnego mężczyzny, któremu chciałabym poświęcić całe moje życie. - Nie zawsze tak było - odparła cierpko jej matka. - Przypominam sobie czas, kiedy wzdychałaś i rumieniłaś się jak każda inna zadurzona po uszy panienka. To było oczywiście ładnych parę lat temu... - To prawda - rzekła Liza głucho. - To było wiele lat temu. Dużo się nauczyłam od tego czasu. - Ojej, moja droga, tak mi przykro. Wcale nie chciałam wyciągać... Przerwał jej śmiech dziewczyny. - Mamo, chyba nie myślisz, że nadal płaczę nad tym, co się stało? To było tak dawno. Czasem wydaje mi się, że ta niedoświadczona dziewczynka, która zakochała się tak beznadziejnie w Chadzie Lockridge’u, była jakąś zupełnie obcą mi osobą. - Chyba nie „beznadziejnie”? Może i nie był odpowiednim dla ciebie mężczyzną, ale mogłabym przysiąc, że odwzajemniał twoje uczucie. - Hmm... - Liza zdawała się zupełnie nie zainteresowana rozmową. - Może i tak. Taka była moda. - Wróciła do stołu, by dokończyć kawę. - Muszę już iść, mamo. Za pół godziny jestem umówiona z Thomasem. Odwróciła się w stronę drzwi, lecz nie zdążyła ich jeszcze otworzyć, gdy do pokoju wpadła szczupła dziewczyna; miała burzę jasnobrązowych włosów. - Mamo! Lizo! - zawołała bez tchu. - Nigdy byście nie uwierzyły... Chodźcie i same zobaczcie! Zakręciła się na pięcie i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Liza po raz kolejny doszła do wniosku, że chociaż jej osiemnastoletnia siostra już dwa lata temu ukończyła szkołę, zachowała entuzjazm uprzykrzonego szczeniaka. Wymieniając rozbawione spojrzenia, Liza i młoda wdowa podążyły za dziewczyną. - Charity, co się stało, na miłość boską?... - Księżna zwróciła się do młodszej córki. - Ktoś się wprowadza do domu obok - odparła podniecona Charity, wskazując ręką ulicę. Wszystkie trzy obserwowały szybko rosnącą górę mebli, które robotnicy wyładowywali z wozu stojącego przed sąsiednią posesją. - Ależ to niesłychane - powiedziała Liza ze zdumieniem. - Jestem pewna, że Thomas nie oddałby tego miejsca nie mówiąc mi ani słowa! Czy wiesz może, kim są nowi lokatorzy? Odwróciła się do matki, lecz ta odpowiedziała jej pustym spojrzeniem. - Nie mam pojęcia. Wiesz przecież, że dom stał nie zamieszkany od miesięcy. Widziałaś 2

kogoś? - zapytała młodszą córkę. Charity odczekała kilka sekund dla lepszego efektu. W jej brązowych oczach migotały iskierki, a rumieniec na policzkach miał ten sam kolor co jej poranna suknia. Liza westchnęła, powstrzymując zniecierpliwienie. - Najwyraźniej, droga siostrzyczko - zamruczała Charity - nasz nowy sąsiad pochodzi z Indii. - Znowu przerwała, tym razem aby nacieszyć się zdumieniem, jakie wywarły jej słowa. - Dżentelmen w olbrzymim turbanie kieruje tu wszystkim. Pewnie jest teraz w środku... nie, właśnie wychodzi. Zdziwione spojrzenie trzech kobiet podążyło za turbanem i jego właścicielem - ciemnoskórym mężczyzną, który właśnie podszedł do robotników, by wydać im nowe polecenia. Jednocześnie zobaczyły najeżone, krzaczaste brwi, wspaniałą brodę, spod której widać było śnieżnobiałą tunikę, tak wielką, że mogłaby spokojnie wystarczyć jako narzuta na trzy łóżka. Imponująca postać miała bogato zdobione kapcie na masywnych stopach. Przybysz stał na ulicy i przemawiał do nieszczęsnych robotników w jakimś niezrozumiałym języku. - No cóż! - westchnęła lady Burnsall. - Wielkie nieba! - powiedziała Liza. - Czyż on nie jest wspaniały? - zapiała z zachwytu Charity. - To się jeszcze okaże - odparła starsza siostra i ruszyła do drzwi. Stanęła na ulicy w chwili, gdy hinduski dżentelmen bez wysiłku podnosił z wozu ogromną komodę, z którą wcześniej nie mogli dać sobie rady robotnicy. Postawił skrzynię na chodniku i już miał zrugać biedaków, gdy zobaczył nadchodzącą Lizę. Zatrzymał się i spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Dzień dobry - powiedziała, by jakoś zacząć tę rozmowę. Twarz mężczyzny, pozostająca w cieniu potężnego nosa, rozjaśniła się w uśmiechu. Potem, składając ręce, Hindus wykonał zamaszysty ukłon, nieomal zwalając ją z nóg. - Czy pan jest nowym... nowym właścicielem? - zapytała niepewnie. Za odpowiedź musiało jej starczyć całkowicie niezrozumiałe, acz radosne i określone szerokimi gestami przemówienie. Lady Liza Rushlake rzadko kiedy nie wiedziała, co ma zrobić, jednak po paru następnych, bezowocnych próbach porozumienia się z tym brązowoskórym olbrzymem, musiała dać za wygraną. Wróciwszy do salonu, nie była w stanie udzielić matce ani siostrze żadnych konkretnych informacji. - Już niedługo będziemy wszystko wiedziały - powiedziała zakładając skórkowe rękawiczki. - Mam zamiar wszystko wyciągnąć z Thomasa. Nie rozumiem, jak mógł wynająć ten dom hinduskim emigrantom. Z drugiej strony, jak on mógł wynająć go komukolwiek, nie powiadomiwszy mnie o tym. Przecież jest moim doradcą! Podniósłszy wzrok napotkała niezadowolone spojrzenie matki. Uniosła brwi w niemym pytaniu. - To nic. - Lady Burnsall westchnęła. - Po prostu myślałam o twojej wyprawie do centrum. Dlaczego znowu tam jedziesz? To już trzeci raz w tym tygodniu! Liza stłumiła w sobie niechęć. Dlaczego matka nie mogła się pogodzić z faktem, że lubiła szum i wrzawę miasta? Nie przerywając ani na chwilę przygotowań do wyjścia, uśmiechnęła się przelotnie do księżnej. - Razem z Thomasem mamy pewne plany - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał zdecydowanie. - Osobiście powinnam dopilnować szczegółów i dlatego będę 3

się z nim widywała dość często w ciągu następnych paru dni. - Wyjrzała przez okno. - Fletching już podprowadził powozik. Muszę lecieć. Pocałowała matkę w policzek, pomachała siostrze i w wielkim pośpiechu wybiegła z pokoju. Siedząc już w powozie, zamyśliła się. Dlaczego kobieta, która postanowiła zrobić coś pożytecznego w swoim życiu, zamiast pozostać bezwolną kurą domową, w najlepszym razie jest uważana za dziwaczkę, a w najgorszym za bezwstydnicę urągającą normom społecznym? Liza doskonale zdawała sobie sprawę, że jej skandalizujące zachowanie jest głównym tematem szeptów skrywanych za wachlarzami na przyjęciach. Parę razy tylko jej nieugięty charakter i zdecydowanie powstrzymały pełnych dobrych chęci wujków przed wtrącaniem się w jej sprawy. Już parę lat temu Liza odkryła w sobie gwałtowną chęć zbuntowania się przeciw nakazom i zakazom Dobrego Towarzystwa. Z przykrością uświadomiła sobie, że ta potrzeba dała o sobie znać właśnie wtedy, gdy Chad... Zacisnęła dłonie w pięści. Pomimo upływu lat wspomnienie było zadziwiająco wyraźne. Wydało jej się nagle, że Chad jest razem z nią w powozie. Wystarczyło, by zamknęła oczy, a już czuła na policzku jego dotyk, jego pocałunki na swoich wargach. Przypomniała sobie chwilę, gdy zobaczyła go po raz pierwszy - na przyjęciu w londyńskich ogrodach. Ujął wtedy jej dłoń, a uśmiech rozjaśnił jego niesamowicie zielone oczy. Wiedziała doskonale, że ma przed sobą wesołego nicponia. Równie dobrze mogłaby się rzucić w ramiona czarującego pirata. Gdy pochylał się nad jej dłonią, by złożyć na niej pocałunek, rudawe włosy opadły niesfornie na czoło. Poczuła wtedy bijące od niego ciepło. Choć teraz wydawało się to niemożliwe, wtedy natychmiast dała się porwać w cudowny sen o pierwszej miłości. Była tak pewna, że Chad czuł to samo! Podarowała mu serce z przekonaniem, że on je weźmie i zatrzyma na zawsze. Wyprostowała się, wracając do rzeczywistości. O, nie - pomyślała lodowato. Zbyt wiele trudu włożyła w umiejętność panowania nad sobą, co z czasem stało się jej cechą charakterystyczną. To, co się wydarzyło między nią a Chadem, zakończyło się sześć lat temu i nie chciała więcej o tym myśleć. Z pewnym wysiłkiem skierowała uwagę na przyjemniejsze tematy. Uśmiechnęła się na wspomnienie pierwszej wyprawy do Change Ailey. Wszyscy pracownicy ojca byli zdumieni, że przyprowadził córkę, uczennicę jeszcze, na to zakazane męskie terytorium. Wziął ją z sobą na Threadneedle Street, gdzie załatwiał interesy z właścicielem Banku Anglii. Liza była zafascynowana nieustannie przepływającymi obok poważnymi dżentelmenami, z których jedni wyglądali całkiem zwyczajnie, a inni, odziani w niezwykłe szaty, mówili nieznanymi językami. W drodze do domu prosiła papę, by wyjaśnił, na czym polegają jego interesy. Już wcześniej opowiadał jej o zadaniach właściciela papierów wartościowych i dumny uśmiech rozjaśniał jego twarz, gdy widział, że Liza chętnie słucha wyjaśnień. Potem, wiele razy, dziewczyna odwiedzała firmę ojca, aż w końcu lord Burnsall dał jej niewielki kapitał, by mogła zacząć uczyć się, jak inwestować. Nie była zbyt ostrożna, ani zbyt mądra, gdy po raz pierwszy zapuszczała się na zdradliwe wody handlu. Przez własną nieostrożność kilkakrotnie straciła nie tylko zainwestowane pieniądze, ale i szacunek do samej siebie. Ale uczyła się szybko. Oj, tak, myślała, gdy powóz skręcił w aleję Nicholas i zatrzymał się przed dostojnie wyglądającym budynkiem, opatrzonym gustowną tabliczką „Panowie Stanhope, Finch i 4

Harcourt - Maklerzy Giełdowi”. Nauczyła się bardzo dużo od ojca i teraz, gdy wchodziła do domu przy Threadneedle Street, wszyscy pozdrawiali ją z szacunkiem - począwszy od najbiedniejszego urzędnika, a skończywszy na samym panu Mellish, przewodniczącym Rady Dyrektorów Banku. Zanim zdążyła wspiąć się na schodki prowadzące do biura, drzwi otwarły się gwałtownie i Liza została powitana z wielkim honorem przez urzędnika, który - pomijając tłum mniej ważnych klientów czekających na niewygodnych drewnianych ławeczkach - wprowadził ją do pokojów zajmowanych przez najmłodszego członka firmy - Thomasa Harcourta. - Lizo! - Mężczyzna, który podniósł się na jej powitanie zza zawalonego papierzyskami biurka, był średniego wzrostu i miał przyjazne brązowe oczy. - Wyglądasz jak zwykle prześlicznie. Napijesz się kawy? Gdy przytaknęła, skinął na młodego urzędnika i wskazał jej fotel po drugiej stronie biurka. - Thomasie, nie próbuj mnie zwieść. - Liza roześmiała się. - Z doświadczenia wiem, że gdy jesteś dla mnie taki miły, chcesz mnie naciągnąć na coś, co wcale nie będzie mi się podobało. Thomas Harcourt uśmiechnął się z sympatią do siedzącej przed nim młodej kobiety. Znali się od wielu lat i był nawet czas, kiedy do furii doprowadzał go fakt, że synowi wikarego, dysponującemu niewielkim majątkiem, nie wolno było oświadczyć się córce lorda. Jednak na zawsze zachował ciepłe i szczere uczucie dla tej dziewczyny. - Co też ty mówisz! - zaprotestował i roześmiał się. - Szkoda, że moje przebiegłe metody są dla ciebie równie przejrzyste, co woda w strumieniu. Masz rację. Dostałem niedawno doskonałą ofertę, która na pierwszy rzut oka może ci się wydać kolejną fatamorganą. Jednak przede wszystkim... - Podniósł się i podszedł do ukrytego w ścianie sejfu. Liza wyprostowała się gwałtownie. - Thomasie! Naprawdę udało ci się go zdobyć? Masz go przy sobie? - Tak. Pojechałem do Aylesbury i wróciłem dopiero wczoraj po południu. Właścicielem, zgodnie z moimi informacjami, był lord Wilbrahm. Nie miał pojęcia o jego wartości, zapewne dlatego, że nabył go za bezcen od człowieka, który znajdował się pod dużą presją. Wilbrahm udawał, że nie ma ochoty go sprzedać, ale w końcu... To mówiąc wyciągnął ze skrytki małą paczuszkę i podał dziewczynie. Jej oczom ukazało się misternie rzeźbione drewniane pudełeczko. Otworzyła wieczko i gwałtownie wciągnęła powietrze, gdy padające przez okno promienie słoneczne roznieciły ogień, który zapłonął między jej palcami... W dłoni dziewczyny leżało oszałamiające dzieło jubilerskie. Był to wisiorek, ale równie dobrze można by go nazwać miniaturową rzeźbą z kości słoniowej. Był wielkości ludzkiej dłoni i przedstawiał sokolnika - stał z dwoma psami myśliwskimi u stóp i na przegubie ręki trzymał sokoła. To niesamowite dzieło otoczone było kilkoma rzędami rubinów, szmaragdów i diamentów, a zwieńczone trzema ogromnymi perłami. - Thomasie, to jest naprawdę Naszyjnik Królowej - szepnęła Liza. - Czy masz zamiar powiadomić Chada, że go odzyskałaś? - A niby dlaczego? - zapytała ostro. - Przecież to nie ma z nim nic wspólnego. - Nie ma z nim nic wspólnego? Dobry Boże, Lizo, ten naszyjnik był w jego rodzinie od wieków, a kiedy zaginął, wszyscy byli przekonani, że... - Brednie. I tak nikt w to nie uwierzył. Chad złodziejem? Ma wiele wad, wierz mi, ale nikt, kto zna go bliżej, nigdy nie wątpił w jego uczciwość. 5

- Byli i tacy, którzy tylko czekali na okazję, by go posądzić o najgorsze. - Brednie - powtórzyła. Odetchnęła z ulgą, gdy wszedł chłopiec niosący tacę. Liza włożyła naszyjnik z powrotem do pudełka, a to z kolei do atłasowego mieszka, po czym wyprostowała się na krześle i przyjęła filiżankę gorącej kawy. - Wspaniała kawa. Dziękuję ci za wysiłek, jaki włożyłeś w odnalezienie tego drobiazgu. A teraz powiedz mi, proszę, czy dopisało ci szczęście z Brightsprings? - Pytanie było zbyteczne, gdyż odpowiedź już wyczytała w jego posmutniałym spojrzeniu. - Nie martw się, mój drogi. Dobrze wiem, jak niewiele da się zrobić, jeżeli właściciel naprawdę nie chce sprzedać. Może takie już moje szczęście, że nigdy go nie będę miała. - No cóż - przerwał jej Thomas. - Brightsprings jest domem twojego dzieciństwa i nic dziwnego, że chcesz go odzyskać. Przykro mi, że nie mogłem ci tego zapewnić. Nie byłem nawet w stanie dowiedzieć się, kto jest obecnie właścicielem posiadłości. Przez kilka lat mieszkała tam pewna rodzina, wynajmując dom, jednak ani razu nie spotkali się z właścicielem ziemi, egzekutor zaś był bardzo tajemniczy i uporczywie puszczał mimo uszu moje pytania. Widząc zakłopotanie przyjaciela, Liza zmieniła temat. - Opowiedz mi o tych twoich fatamorganach. - Ach, tak. - Oczy Thomasa rozbłysły. - Od niedawna istnieje firma zajmująca się rozwojem kolei. - Kolei? - zapytała Liza z niedowierzaniem. Jej gładkie czoło przecięła zmarszczka. - Wiem, że wagoniki jeżdżące po torach już od jakiegoś czasu są używane w kopalniach, ale podobno nie zdało to egzaminu nigdzie poza tym. - Ano właśnie. Jednak grupa przyszłościowo myślących ludzi wpadła na pomysł położenia szyn pomiędzy miastami i zbudowania odpowiednio dużych wagonów, by można nimi przewozić nie tylko towary, ale i ludzi. - Nigdy nie słyszałam większej bzdury! - Zgadzam się, ale pomyśl tylko, jakie byłyby możliwości, gdyby to się udało! Na razie nikt nie chce wkładać w ten interes żadnych pieniędzy, ale warto by było pomyśleć o nim na przyszłość. Wyślę paru ludzi, by się rozejrzeli i powiem, że ty... to znaczy, że pan R. Lake rozważa możliwość współpracy. Liza uśmiechnęła się. - Wszyscy pomyślą, że R. Lake, poważany finansista, wreszcie postradał rozum. Przez następne dwie godziny rozważali możliwości inwestycji Lizy, troskliwie ukrytych pod pseudonimem pana R. Lake’a. Wielu znajomych zdziwiłoby się niepomiernie, gdyby się dowiedzieli, jak złożone operacje prowadzi Liza i jak ogromne zyski jej przynoszącą. Jednakże nikt ze śmietanki towarzyskiej Londynu nie traktował poważnie jej działalności w świecie finansów, uważając ją za dziwaczkę i wielkodusznie wybaczając jej to przez wzgląd na jej pochodzenie i stan majątkowy. Liza nie wstydziła się swojej działalności, lecz odkąd jej inwestycje rozrosły się do rozmiarów małego przedsiębiorstwa, zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że podanie do publicznej wiadomości faktycznego stanu jej konta mogłoby przysporzyć jej wielu kłopotów. W końcu podniosła torebkę i nowy nabytek, po czym zaczęła zbierać się do wyjścia. Podeszła do drzwi, lecz zanim wyszła, raz jeszcze odwróciła się do przyjaciela. - O mało nie zapomniałam! Kim jest to przedziwne stworzenie, któremu wynająłeś moją posiadłość na Berkeley Square? 6

Pytanie zaskoczyło Thomasa. - Dziwne stworzenie? - zapytał po chwili. - Wynająłeś ten dom, prawda? - Tak, ale... - Ogromnemu Hindusowi? Przez długą chwilę Thomas tylko patrzył na nią. Gdy wreszcie zrozumiał, o co jej chodzi, oblał się rumieńcem. - To pewnie był Ravi Chand. Ale on nie jest nowym lokatorem. Właściwie jest kamerdynerem nowego lokatora. Dżentelmen, który... hm... wynajął to miejsce, jest Anglikiem z krwi i kości. Niedawno powrócił z Indii i jeszcze nie zdążył znaleźć sobie czegoś dogodniejszego. - Naprawdę? - zapytała ciekawie. Zastanawiała się, dlaczego Thomas poci się, jakby właśnie mu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. - Wpadł do mnie parę dni temu. Podobno zatrzymał się w hotelu Fenton na ulicy Świętego Jakuba. Prosił, bym znalazł dla niego jakiś dom do czasu, aż znajdzie coś na stałe. Zapewniam cię, że nie będzie z nim żadnych kłopotów. Nie sądziłem, że możesz mieć coś przeciwko temu - zakończył dość sztywno. - Ależ nie mam - zapewniła go pospiesznie. - Przecież tak już bywało w przeszłości. Czy znasz tego człowieka? Czy ma dużą rodzinę? Złożę im wizytę, gdy tylko trochę się urządzą. Po tak długiej nieobecności w kraju zapewne stracili kontakt ze znajomymi. Jak się nazywa mój nowy lokator? Thomasowi znowu głos ugrzązł w gardle. - No, jeżeli o to chodzi, to na pewno nie będzie ci on obcy, gdyż... Doszli właśnie do poczekalni i jedna z osób, które siedziały na ławeczkach pod ścianą, starsza już kobieta, podeszła do Thomasa. Lizie wydało się, że przyjął to z ulgą. - Jest pan wreszcie, panie Harcourt. - Kobiecina miała niezwykle przenikliwy głos. - Czekam na pana już ponad godzinę, młody człowieku, i widzę, że zajmuje się pan wszyst­ kimi, tylko nie mną. - Rzuciła Lizie nieprzychylne spojrzenie. - Mój czas jest cenny i nalegam, by natychmiast mnie pan przyjął. - Pani Beddoes! - Ku rozbawieniu Lizy w głosie Thomasa słychać było jedynie miłe zaskoczenie. - Nie miałem pojęcia, że pani tu czeka. Myślałem, że jesteśmy umówieni dopiero na południe, ale najwyraźniej zaszła jakaś pomyłka. - Odwrócił się do Lizy i mrugnął do niej wesoło. - Pożegnam się już, lady Elizabeth. Mam nadzieję, że nie chce pani pozbawić mnie jednej z najcenniejszych klientek. Liza uśmiechnęła się ze zrozumieniem, skinęła głową nadal kipiącej gniewem pani Beddoes, po czym opuściła przybytek panów Stanhope’a, Fincha i Harcourta. Miała do załatwienia jeszcze kilka spraw, więc zanim wróciła do domu, było już późno. Gdy wysiadała z powoziku, przed sąsiednim domem zatrzymała się gustowna dwukółka i Liza nie potrafiła powściągnąć ciekawości. Pomyślała, że wysoki mężczyzna, który właśnie wysiadał i podawał bat służącemu, to jej nowy lokator. Jedyne, co mogła na razie zauważyć, to wzrost nieznajomego i piękny, obramowany futrem płaszcz. Był sam. Najwyraźniej żona czekała na niego w domu. Podeszła do nieznajomego w chwili, gdy już nieomal wchodził do domu. - Przepraszam pana... - zaczęła, lecz nie dokończyła zdania. Pozostało zawieszone w powietrzu. Nic nie rozumiejąc Liza patrzyła na człowieka, który się do niej odwrócił. Ze zdumieniem zobaczyła, jak rozjaśniają się jego zielone oczy, a usta przybierają dobrze 7

znany, kpiący wyraz. Serce jej zamarło. Szepnęła bezwiednie: - Chad! 2 - Liza! Chad był równie zaskoczony co ona. Przez moment stał patrząc na nią i zastanawiając się, czy nie uległ złudzeniu. Od chwili gdy postawił nogę na przystani w Portsmouth, nie mógł przestać o niej myśleć Dobry Boże, była jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał. Zdawało się, że sześć lat, które upłynęły od czasu, gdy odwróciła się od niego z pogardą i gniewem, jedynie dodało jej urody i siły. Szczupłe ciało było piękne i prowokujące jak zawsze. Patrząc na nią, tak samo jak dawniej czuł, że zapada się w jej niesamowite oczy. Zawsze się zastanawiał, jak to jest, że choć wiele kobiet ma błękitne oczy, jedynie oczy Lizy miały fioletowy odcień i tę niezwykłą właściwość szybkiego przechodzenia od roziskrzonego humoru, poprzez ciepłą czułość, aż do lodowatej pogardy. Do diabła z rym, zganił sam siebie. Nie po to miesiącami harował jak wariat starając się o niej zapomnieć, by teraz stać na środku ulicy niczym zdenerwowany uczniak. Co się z nim działo? W chwili gdy ich ręce się spotkały, dla Lizy cały świat przestał istnieć. Zdawało się jej, że są sami i nic poza nimi nie istnieje. Nie wiedziała, jak długo trwali w zaskoczeniu i zapomnieniu. W końcu jednak odzyskała panowanie nad sobą i wyrwała dłoń mając nadzieję, że nie zauważył jej rumieńca. a Liza i tak nic by nie zauważyła. Nic nie jadła, tylko przesuwała jedzenie na talerzu. Siedziała z pochyloną głową, wiedząc doskonale, że Chad obserwuje ją ukradkiem. Z po­ czątku odpowiadał na uwagi Letycji tylko monosylabami, lecz wkrótce dał za wygraną i jego odpowiedzi stały się dłuższe. - Ależ nie, w czasie letnich upałów wielu moich przyjaciół wyjeżdżało z Kalkuty w góry. Ja, niestety, byłem uwiązany w mieście interesami. Nie potrafię wyrazić, z jak wielką niecierpliwością czekam na lato w Anglii po tak długiej nieobecności. - A czy był pan kiedyś w dżungli? - wtrąciła się zaciekawiona Charity. - Czy widział pan słonia? - Właściwie zaprzyjaźniłem się z maharadżą Chatipoor, którego poznałem przy okazji załatwiania interesów. Bardzo lubił polować na tygrysy i często zabierał mnie z sobą. W czasie takiej wyprawy najlepiej podróżuje się właśnie na grzbiecie słonia. Szczegółowe opisy Chada, jak wygląda jazda na słoniu przez dżunglę, dobiegały do Lizy jakby z oddali. Podniosła na moment głowę i napotkała karcące spojrzenie matki. Zesztywniała. Dobry Boże, znowu zachowywała się jak zadurzona po uszy smarkula! Już dawno pogodziła się z odejściem Chada i nie powinna zachowywać się tak, jakby nadal opłakiwała ich rozstanie. - Proszę nam opowiedzieć o swoim niezwykłym służącym, panie Lockridge - poprosiła lekko znudzonym tonem. - Miałam okazję porozmawiać z nim dziś rano. Po raz pierwszy, odkąd usiedli do stołu, Chad spojrzał jej prosto w oczy. Zdawało się, że przebiegła między nimi jakaś iskra porozumienia, którą Liza na próżno starała się zignoro­ wać. Ostre rysy twarzy Chada złagodził uśmiech. - Poznałaś Ravi Chanda? Imponujący, prawda? Był ze mną przez cały czas mojego 8

pobytu w Indiach i nalegał, że będzie mi towarzyszyć w podróży do tego „barbarzyńskiego kraju”, jak określił Anglię. - Sądząc po tym, co powiedział Thomas, twój pobyt na Berkeley Square nie będzie zbyt długi? - zapytała Liza jednocześnie przypominając sobie, że przy najbliższej okazji będzie musiała przedyskutować z przyjacielem pewną sprawę. Uśmiech Chada zgasł. - To prawda - odparł chłodno. - Szukam domu, który mógłbym nabyć na własność i mam nadzieję, że znajdę go dość szybko. - A czego dokładnie pan szuka? - znowu wtrąciła się Charity. — Pamiętasz, mamo, jak mówiłaś, że Pevenseyowie chcą sprzedać dom na North Audley? - Ależ, moja droga — skarciła ją matka. — Chyba nie sądzisz, że pan Lockridge chciałby kupić tę ruderę. To nie jest miejsce dla samotnego dżentelmena. Chyba że... — Rzuciła Chadowi pytające spojrzenie. - Chyba że planuje... to znaczy... - Jej głos zawisł w powietrzu, a Liza miała ochotę zapaść się pod ziemię. Jak można się było spodziewać, ziemia pozostała niewzruszona pod jej stopami. - Nie, proszę pani - odparł Chad. - Na razie nie mam zamiaru się żenić, byłbym jednak głupcem wykluczając tę możliwość. - Mówiąc to patrzył na Lizę, ale ponieważ znowu siedziała ze spuszczoną głową, usłyszała jedynie rozbawienie w jego głosie. Zacisnęła dłonie w pięści. - Nie chciałbym zbyt dużego domu, lecz w Indiach jeszcze zapewniałem przyjaciół, że gdy tylko będą w Londynie, chętnie ich powitam w moim domu. Z tego powodu chciałbym nabyć dom odpowiednio duży dla co najmniej dwóch rodzin. Rozmowa wróciła na bezpieczne tory. Liza przybrała minę uprzejmego zainteresowania, natomiast jej matka zabawiała gościa najnowszymi ploteczkami. W rewanżu, Chad opowiedział jeszcze parę historyjek dotyczących pobytu w Indiach, na co Charity zareagowała nowym wybuchem entuzjazmu. Ku wielkiemu niezadowoleniu Lizy Chad najwyraźniej otrząsnął się już z pierwszego szoku ich nagłego spotkania i teraz starał się przypodobać zarówno matce, jak i młodszej z sióstr. On i Charity najwyraźniej zawarli już przyjaźń, a zdawało się, że i lady Burnsall topnieje pod wpływem jego ujmującego uśmiechu. Lizie zdawało się, że minęła wieczność, zanim Chad wreszcie podniósł się z miejsca. Gdy już wszyscy stali na kamiennych schodkach przed domem, lady Burnsall powiedziała: - Wiem, że w ciągu najbliższych dni wszystko w domu będzie miał pan powywracane do góry nogami. Jeżeli będziemy mogły w czymś pomóc, proszę dać nam znać. Liza spojrzała na matkę, zaskoczona serdecznością w jej głosie. Chad zerknął na zaciętą minę Lizy i ukłonił się lekko. - Dziękuję pani bardzo. Mam nadzieję, że pozwolą mi panie odwdzięczyć się za gościnność już w niedługim czasie. Ravi Chand jest zdumiewająco efektywny w działaniu i jestem przekonany, że wszystko doprowadzi do porządku w mgnieniu oka. W tej chwili zapewne wybiera meble. Niestety, nie - mogłem przywieźć z sobą zbyt wielu rzeczy. W chwili gdy ruszył w stronę swojego domu, na ulicy zatrzymał się gwałtownie śliczny powozik, z którego wyskoczył równie oszałamiający dżentelmen i uroczyście powitał zgromadzone na progu panie. - A niech mnie kule biją! - wykrzyknął ze śmiechem nowo przybyły. - Komitet powitalny! Czyżby moje ciągłe wizyty wreszcie wywarły jakieś wrażenie? Nie potrafię wyrazić, jak mnie to cieszy! 9

Był wysokim, szczupłym i gibkim mężczyzną, a jego srebrzyste włosy opadały w nieładzie na rozjaśnione śmiechem brązowe oczy. Podszedł, by ująć dłonie Lizy i jej matki nieświadomy obserwujących go oczu. - Giles - powiedział Chad. - Giles Daventry. W oczach przybysza zaświeciło coś dziwnego, co znikło równie szybko, jak się pojawiło. - Lockridge! - wykrzyknął po nieomal niezauważalnej chwili wahania i podbiegł, by się przywitać. - Grenville mówił mi wczoraj wieczorem, że podobno znowu pojawiłeś się na horyzoncie. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę, stary przyjacielu! - Ja też się cieszę - powiedział Chad delikatnie wyswobadzając się z uścisku Gilesa. - Ale cóż to? - zapytał ten z udawaną surowością. - Czyżbyś znowu mnie wyprzedzał? Chociaż z drugiej strony nie powinienem być zaskoczony, że jako pierwszą odwiedzisz naszą Lizę. Dziewczyna znowu poczuła, że ma ochotę zapaść się pod ziemię, znowu jednak jej modlitwy nie zostały wysłuchane. - Pan Lockridge odwiedził nas na wyraźne zaproszenie mojej matki - powiedziała pospiesznie. - Poza tym było właściwie kwestią przypadku, że w ogóle się spotkaliśmy. - Nagle zdała sobie sprawę, że jej słowa brzmią nieuprzejmie. - To znaczy, pan Lockridge właśnie wprowadza się do sąsiedniego domu i... przyjął nasze zaproszenie na lunch. - Ach, tak. - Giles uśmiechnął się. - Jak zwykle masz szczęście, mój drogi. Chad nie odpowiedział, lecz zdawało się, że zesztywniał. Cisza zaczęła się niepokojąco przedłużać. Giles odkaszlnął, po czym kontynuował jowialnie: - Jeżeli nie masz jeszcze planów na wieczór, to może przyłączysz się do nas? Razem z Johnnym Tapworthem, George’em Martingale’em i kilkoma innymi znajomymi wybieramy się do White’a. Co ty na to? Później, oczywiście, zagramy w karty. - Dziękuję za zaproszenie, ale już obiecałem mojej ciotce, lady Torrington, że ją odwiedzę. Chad z rozbawieniem zauważył zdziwienie Gilesa. - Lady Torrington chce cię widzieć? To znaczy... To chyba nic dziwnego... czyżby chciała upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu? - Zapewne - odparł Chad. - Nie chce mi się zbytnio jechać aż do Dwunastu Dębów, ale wiesz przecież, że gdy ona coś powie, wszyscy mężczyźni skaczą, jak im zagra. Nalegała, żebym ją odwiedził; poza tym, pomijając jej nienaganne maniery, jest moją ulubioną ciotką. To mówiąc ukłonił się i odszedł. W ciągu paru sekund zniknął w drzwiach domu. - Nie wiedziałem, że Lockridge wrócił do łask - powiedział w zadumie Giles. — Zdawało mi się, że opuścił Anglię pod dużą presją, gdy... - Urwał nagle i rzucił Lizie szybkie spojrzenie. - Moja droga, bardzo cię przepraszam! Nie wiem, jak mogłem być tak bezmyślny! Charity patrzyła bezradnie to na Gilesa, to na siostrę i w końcu wykrzyknęła: - Co się stało? Dlaczego musiał wyjechać? - To nie twój interes, młoda damo! - Lady Burnsall złapała młodszą córkę za ramię, po czym odwróciła się do Lizy. - O ile dobrze pamiętam, mieliście jechać na spacer do parku, kochanie? Liza przez chwilę patrzyła bezmyślnie, po czym otrząsnęła się i powiedziała z poczuciem winy: - Mój Boże, zupełnie zapomniałam! Proszę, wybacz mi, Giles. Załatwianie spraw w 10

mieście zajęło mi więcej czasu, niż się spodziewałam... a potem jeszcze lunch się przedłużył... Wejdź, proszę, i poczekaj, aż się przebiorę. Zajmie mi to tylko chwilę. W rzeczy samej, niecałe pół godziny później Liza ubrana w uroczą morelową suknię wsiadła do zaprzężonego w dwa konie powoziku Gilesa. Niedługo potem wjechali do parku. Liza patrzyła na Gilesa ukradkiem, podziwiając jego regularne rysy i wrodzoną elegancję. Zastanawiała się, dlaczego, pomimo wszystkich zalet tego mężczyzny, nie potrafi się w nim zakochać. Giles miał cięty język, był czarujący i zabawny, a ponadto bardzo jej oddany. Słyszała co prawda niepokojące historie o tym, jak wziął pod swoją opiekę pewną aktorkę, lecz już dawno temu nauczyła się, że nie należy dawać wiary wszystkiemu, co się słyszy. Poza tym, czyż miała prawo go osądzać? Giles pochodził z dobrej rodziny, której z pewnością nie brakowało pieniędzy. Miał w posiadaniu ogromny majątek ziemski w Leicestershire i inne posiadłości w całej Angin, ponadto był ulubieńcom swojego najbogatszego wuja, który dał jasno do zrozumienia, że będzie pamiętał o bratanku przy sporządzaniu testamentu. Nic dziwnego, że lady Burnsall popychała starszą córkę w ramiona tego młodzieńca. - Czyżbym miał przekrzywiony krawat? - Co takiego? - zapytała zaskoczona Liza. - A może mam zaplamiony surdut? - zapytał Giles ze śmiechem. - Coś w moim wyglądzie musi być nie tak, skoro przyglądasz mi się z takim napięciem. Zaśmiała się z zakłopotaniem. - Właśnie myślałam o tym, jakie mam szczęście, że jesteś moim przyjacielem. Giles westchnął i powiedział z udawaną rozpaczą: - Tak, to właśnie jestem cały ja... dobry, stary Daventry, przyjaciel całego świata, który nie posiada żadnego serca na własność. Liza zesztywniała. - Giles, chyba nie chcesz znowu... - Nie, nie chcę znowu prosić cię o rękę. Postanowiłem, że nie będę ci się oświadczał częściej, niż raz w tygodniu. Liza zachichotała wbrew własnej woli. - Jak to się dzieje, Giles, że jesteś jednocześnie tak zwariowany i tak... - Kochany? - Nie to miałam na myśli - odparła szczerze. - Chociaż właściwie kocham cię, mój drogi przyjacielu. Giles znowu rozdzierająco westchnął. - Czy mam się z tego cieszyć? Nie poddam się, ale zaoszczędzę ci kłopotu i nie będę ci się dziś narzucał. Jednak we wtorek za tydzień możesz się spodziewać, że znowu wrócę do tego tematu. Dobry Boże, zbliża się lady Cardover. Przecież w tym kapeluszu wygląda jak strach na wróble! Rozmowa stała się znowu lekka, a po chwili na promenadzie zrobiło się tłoczno. Park zapełniały eleganckie powoziki. Kłaniając się znajomym, odpowiadając na pozdrowienia i bezmyślnie gawędząc z Gilesem, Liza znowu pogrążyła się w myślach. Przypomniała sobie, jak na Berkeley Square Chad dotknął jej ręki i natychmiast cały świat zawirował. Wspomnienie uparcie stawało między nią a Gilesem. Zdawało się, że wystarczy, by wyciągnęła rękę, a już mogłaby dotknąć twarzy Chada, poczuć miękkość jego włosów pod palcami. Dłonie dziewczyny zacisnęły się na kolanach. Jak to się stało? Minęło sześć lat, 11

odkąd pogodziła się z jego odejściem i poszła własną drogą. Nauczyła się cenić swoją niezależność. Była uważana za duszę towarzystwa, a do szerokiego kręgu jej przyjaciół zaliczali się najbardziej wpływowi ludzie Anglii. Liza odpowiedziała uśmiechem na pozdrowienia dwóch dam mijających ich w pięknym powozie, po czym oparła się wygodnie o poduszki siedzenia. Była doprawdy śmieszna! Z pewnością winę za wszystko ponosi szok wywołany ich nieoczekiwanym spotkaniem. W jej uporządkowanym i szczęśliwym życiu nie było miejsca dla Chada Lockridge’a. Nie pozwoli, by fakt, że są teraz sąsiadami i zapewne będą się często widywać na różnego rodzaju przyjęciach, zakłócił jej spokój. Powiedziała sobie, że już dawno wyzwoliła się spod jego wpływu. Dlaczego więc wciąż ma przed oczyma jego ironiczny uśmiech? 3 Kilka dni później Chad wyszedł rano z łazienki i wziął z rąk Ravi Chanda śnieżnobiałą koszulę. - Sahib zrobi dziś ogromne wrażenie na wszystkich - powiedział z przekonaniem służący w swym rodzimym dialekcie. - Czy sahib założy turecką satynową kamizelkę przy­ ozdobioną tymi... no, jak im tam... kieszonkami? Chad westchnął. Ravi Chand był nieocenioną pomocą w czasie pobytu w Indiach, ale jako garderobiany pozostawiał wiele do życzenia. - Nie. Myślę, że jedwabna będzie odpowiedniejsza - odparł w tym samym języku. - Ta z jedną kieszonką - dodał wskazując na najskromniejszą z bogatego zestawu koszul ułożonych na łóżku. Patrząc na minę pana, Hindus zmarszczył brwi. - Popełniłem błąd, panie. Wybacz. Wiem, że nie nadaję się na służącego dżentelmena. Słyszałem, że chcesz zatrudnić kogoś odpowiedniejszego na to stanowisko. Czy już zacząłeś poszukiwania? - Nie. - Chad uśmiechnął się. - Ale zaraz to zrobię. Usiadł przy toaletce i wziął do ręki świeżo wykrochmalony krawat. Już miał go zawiązać w prosty węzeł, gdy nagle zastygł w bezruchu. Oniemiały patrzył w lustro, w którym zobaczył złotowłosą dziewczynę o zadziwiająco błękitnych oczach. Pełne, uwodzicielskie wargi uśmiechnęły się do niego żartobliwie i zachęcająco. Odpowiedział na ten uśmiech grymasem. Już dawno minęły czasy, gdy lady Liza Rushlake patrzyła na niego z zachętą w oczach. Najlepsze, czego mógł się po niej spodziewać, to spokojna uprzejmość, choć sądząc po ich spotkaniu sprzed kilku dni, i tak było to zbyt wygórowane oczekiwanie. Zamrugał powiekami - własne odbicie w lustrze natychmiast to powtórzyło. Chad zastanawiał się, czy spotka ją dziś wieczorem. Od czasu gdy wpadli na siebie na Berkeley Square, widział ją tylko raz. Oboje wyszli o tej samej porze z domów, a jej bezosobowe „dzień dobry” mogłoby być skierowane równie dobrze do przypadkowego przechodnia. Wzruszył ramionami. Niczego innego się nie spodziewał. W końcu i jego powitanie było dość cierpkie. Dobrze, że rozmawiając z nią nie czuł już złości. Jakże długo wszelkim wspomnieniom towarzyszył ból i rozgoryczenie! Jakże często, myśląc o niej, czuł gorzki smak porażki i zawodu! Zawiązał krawat, ułożył dokładnie wszystkie fałdy i wpiął w nie szmaragdową spinkę. Potem włożył ostrożnie marynarkę z ciemnego jedwabiu, którą podał mu Ravi Chand. 12

Do czasu gdy powóz Lizy przedarł się przez tłumy otaczające dom Mervale’ów przy Park Lane, bal został okrzyknięty przez gości smutnym niewypałem sezonu. - Dobry Boże - powiedziała lady Burnsall, gdy wreszcie stanęły u stóp schodów wiodących do sali balowej. - Czyżby pozamykali teatry i kluby w całym mieście? Mam wrażenie, że zwalił się tu dziś cały ten świat... i jeszcze kilka sąsiednich. Gdy czekały w kolejce do wejścia, Charity uprzyjemniała im czas, komentując wygląd innych gości. - Wielkie nieba - szepnęła. - Spójrzcie tylko na Janie Porlock. Założę się, że zmoczyła halki, by każdy mógł dokładnie obejrzeć jej... Och, jest i Priscilla Weston. Prawda jak jej do twarzy w tym nowym uczesaniu? Zastanawiam się, czy jest tu gdzieś jej brat, John? Matka spojrzała na nią ostro. - Nawet jeżeli jest, mam nadzieję, że nie zrobisz z siebie widowiska, jak to się działo na balu u Porthebych w zeszłym miesiącu. Gdybym nie zareagowała na czas, p rżę tańczyłabyś z tym młodym człowiekiem aż trzy tańce jednego wieczora. - Oj, mamo! - Oczy dziewczyny otworzyły się szeroko w poczuciu urażonej niewinności. - Przecież tylko rozmawialiśmy. Pan Weston jest bardzo zainteresowany botaniką i prze­ prowadzał fascynujące eksperymenty na... hm... mangel-wurzlu, tak to się chyba nazywa, to takie buraki cukrowe. - Lady Burnsall mruknęła znacząco, Charity mówiła więc szybko dalej: - Popatrzcie tylko! Co też przyszło do głowy panu Singletree, że założył to koszmarne fioletowobrązowe ubranie! Jak wam się wydaje, czy on nosi pod spodem gorset? Zawsze tak przedziwnie skrzypi! Liza z rozbawieniem słuchała tej paplaniny, rozglądając się po tłumie i odpowiadając uśmiechem albo kiwnięciem głowy na pozdrowienia znajomych. Jej uwagę zwrócił dopiero radosny okrzyk siostry: - Jest i Chad! Obróciła się na pięcie, by spojrzeć w kierunku wskazywanym przez Charity. Stał u stóp schodów; dopiero zaczynał długą wędrówkę ku ich szczytowi. - Jak to się stało, że mówisz mu po imieniu? - zapytała ostro. - Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi na świecie. Razem z Melanią i Dorotheą odwiedziłyśmy go wczoraj. Pokazał nam fascynującą kolekcję figurek z kości słoniowej, którą zebrał za granicą. - Widząc nieprzychylną minę siostry, mówiła dalej z pośpiechem. - To naprawdę nic niestosownego. Mama Melanii była z nami. - Po chwili zastanowienia dodała: - Dlaczego aż tak go nie lubisz, Lizzy? Słysząc przezwisko z dzieciństwa, Liza zaczerwieniła się. Ku jej wielkiej uldze, właśnie w tej chwili lady Burnsall poklepała ją po ramieniu, by dać znak, że mogą już wejść do sali balowej. - Letycja! - Okrągła twarz lady Mervale rozjaśniła się w powitalnym uśmiechu. - Jak miło cię widzieć! Wyglądasz, jak zwykle, wspaniale! - No i przyprowadziłaś swoje dwie urocze córki - zagrzmiał tuż obok jej mąż. - Teraz zapewne nie opędzimy się od młodzieńców! Moja droga, wyglądasz olśniewająco! - dodał zwracając się do Lizy, ubranej w wąską bursztynową suknię z ażurową narzutką w kremowym kolorze, ozdobioną malutkimi brylancikami. Na rozpuszczonych złotych lokach dziewczyny lśniła delikatna tiara z topazów. - Nawet jeżeli to prawda - zaśmiała się - to tylko dzięki pana łaskawemu oku, milordzie. Odsunąwszy się na bok, by przepuścić innych gości, Liza zderzyła się z mężczyzną stojącym tuż obok 13

- Giles! - wykrzyknęła z radością. - Nie spodziewałam się tu ciebie spotkać. Uśmiechnął się. Jego włosy zalśniły srebrzyście w blasku świec. - Przecież pojawiam się z regularnością przypływów na każdym przyjęciu, które zaszczycasz swą obecnością. W zamian za moją bohaterską wytrwałość musisz mi obiecać pierwszy chodzony. - Jakżebym mogła odmówić tak wytwornie wyrażonej prośbie? - Liza roześmiała się. Zapisała jego nazwisko w karneciku, podobnie jak nazwisko dżentelmena, który poprosił ją o walca. W tym samym momencie obstąpiło ją stałe grono wielbicieli i w ciągu paru chwil nieomal cały karnecik miała zapisany. Orkiestra zaczęła grać pierwsze rytmy popularnego chodzonego tańca i Liza już miała zamiar położyć dłoń na ramieniu Gilesa, gdy usłyszała za sobą głęboki znajomy głos. - Lady Lizo, widzę, że został pani jeszcze jeden taniec wolny. Odwróciła się na pięcie; serce waliło jej jak oszalałe. - Czy możesz go dla mnie zachować? - zapytał Chad łagodnym, miłym tonem. Oddałaby wszystko - no, prawie wszystko - żeby wymyślić choć jeden rozsądny powód, dla którego mogłaby mu odmówić. Jednak czuła się tak, jakby jej mózg stał się jakąś tępą masą i potrafiła jedynie bezgłośnie przytaknąć. Z uśmiechem wyjął z jej dłoni mały ołóweczek i zapisał swoje nazwisko przy ostatnim wolnym miejscu. Ukłonił się lekko Gilesowi stojącemu obok z głupią miną, po czym włożył go z powrotem do jej zmartwiałej ręki i usunął się na bok, by mogli dołączyć do pozostałych tancerzy. - Na Boga - mruknął Giles podczas jednego z nielicznych momentów tańca, gdy znaleźli się blisko siebie. - Dziwię się, że Lockridge się tu zjawił. - Gdy Liza uniosła pytająco brwi, odparł, trochę niezręcznie: - Po tym skandalu, który wybuchł po jego wyjeździe... no wiesz... - dodał, widząc, że Liza nie rozumie, o co mu chodzi. - Ta afera z Naszyjnikiem Królowej. Nic dziwnego, że ludzie się zastanawiali, czy... - On nadal jest wnukiem księcia Montdaire - odparła sucho. - To otwiera przed nim drzwi najlepszych domów w Londynie. Poza tym, o ile wiem, naszyjnik się odnalazł. - Co takiego? Naszyjnik Królowej się odnalazł? Gdzie? Kto go ma? - Zdumiał się Giles. - Och, Giles, na miłość boską! - Liza ziewnęła, udając znudzenie, i przysłoniła usta palcami. - A co to za różnica? To było tak dawno temu. Jestem przekonana, że nikt i tak nie zwracał uwagi na te nonsensowne historie. - Ależ skądże - odparł pospiesznie. - Sądzę, że głównym powodem, dla którego w ogóle się pojawiły, był... no, wiesz... wszyscy wiedzieli, jak bardzo potrzebował pieniędzy... Potem zniknął tak niespodziewanie... Nic dziwnego, że stało się to wodą na młyn starych plotkarek. Wiem, że jego ojciec powiedział, że sprzedał naszyjnik. Wszyscy byli jednak przekonani, że zrobił to tylko po to, by oczyścić imię syna. To tylko pogorszyło sprawę. Przecież ten naszyjnik był w ich rodzinie od wielu pokoleń. Sama królowa Elżbieta podarowała go jednemu z ich przodków, prawda? Liza tylko przytaknęła i szybko skierowała rozmowę na bezpieczniejszy temat. Gdy już przebrzmiały wesołe takty tańca, zdała sobie sprawę, że stoją tylko o parę metrów od Chada i pięknej dziewczyny, którą Liza rozpoznała jako Caroline Poole, córkę ponurego barona. Już miała zamiar odsunąć się na bok, gdy zatrzymał ją słodki, wysoki głos Caroline. - Witam, lady Lizo. Jak miło cię widzieć... I cóż za piękna suknia! Wyglądasz w niej prawdziwie po królewsku. 14

- Dziękuję, panno Poole - odparła sucho. W głosie Caroline zabrzmiał tylko niewinny podziw, a jednak pod wpływem jej słów Liza poczuła się jak ogromna średniowieczna baszta. Sama panna Poole natomiast była drobniutka, szczuplutka i wiotka. Jej twarz w kształcie serca okolona była ciemnymi włosami. Modre oczy pod delikatnymi brwiami świeciły jasno i niewinnie. Jeszcze w dzieciństwie, pomyślała cierpko Liza, Caroline musiała usłyszeć słowo „eteryczny” i przywłaszczyć je sobie. Nawet jej gesty, delikatne i trzepotliwe, miały w sobie coś nieziemskiego. Nosiła zwiewną suknię z lazurowego tiulu, dzięki czemu jeszcze bardziej przypominała baśniową wróżkę. Na szyi miała drobniutkie diamenty podobne do tych, które zdobiły jej atramentowe włosy. - Ojej - powiedziała poruszając delikatnie wachlarzem, tak że włosy zatańczyły dokoła jej twarzy. - Tańce są takie podniecające, nieprawdaż? Moja droga, czy mogę przedstawić ci Chadwicka Lockridge’a? Niedawno wrócił po... - Przerwała rumieniąc się uroczo. - Och, zupełnie zapomniałam! Wybacz mi... przecież wy się już doskonale znacie... A ty o tym doskonale wiesz, warknęła Liza w myśli. Jednak jej uśmiech niczego nie zdradzał, gdy odparła opanowanym tonem. - O tak, pan Lockridge i ja znamy się... trochę. Chad nie odpowiedział, lecz podnosząc wzrok Liza zauważyła przelotny, znajomy cień w jego szmaragdowych oczach. Wstrzymała oddech. Na szczęście jej następny partner właśnie się zjawił i porwał ją na parkiet. Reszta wieczoru upłynęła spokojnie i nic nie zakłócało myśli dziewczyny. Właśnie kończyła taniec z nieśmiałym młodzieńcem w oszałamiającym mundurze huzara, gdy zobaczyła, że matka przyzywa ją. - Lizo! - szepnęła rozzłoszczona lady Burnsall. - Dlaczego nie zrobisz czegoś z Charity? - Co takiego? - Nie mów mi, że nic nie zauważyłaś! Cały wieczór narzuca się temu chłopcu od Westonów. Widzisz? Liza powiodła spojrzeniem za wzrokiem oburzonej matki i w odległym, ustronnym kącie zobaczyła siostrę - rozmawiała z wysokim jasnowłosym chłopcem. Westchnęła ciężko i podeszła do nich. Szkoda, że Charity nie potrafi się opanować! Z powodu śmierci lorda Burnsall przed dwoma laty jej pierwszy bal musiał być odroczony. Wypadł jednak wspaniale i dziewczyna miała już dwie bardzo dobre propozycje małżeństwa. Co prawda odrzuciła obu kandydatów, ale na szczęście ani Liza, ani matka nie chciały jej zmuszać do małżeństwa. Ich kuzyn, obecny książę Burnsall i głowa rodziny, przychylił się do próśb Charity i pozostawała więc jak na razie w panieństwie i bez złamanego serca. Nie zabiegała o wielbicieli, ale Liza miała nadzieję, że siostra w końcu zwróci uwagę na wicehrabiego Wellbourne, który nie krył swoich uczuć do niej. I chociaż nie chciała jej do niczego zmuszać, już dawno przysięgła sobie, że jej mała siostrzyczka zrobi doskonałą partię. Młodzi byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli Lizy, dopóki nie podeszła i nie położyła dłoni na ramieniu siostry. Charity podskoczyła i popatrzyła na nią zaskoczona. Chłopiec niezdarnie poderwał się na równe nogi. - Dobry wieczór, lady Lizo - powiedział czerwieniąc się po same uszy. - Chari... to znaczy lady Charity i ja właśnie rozmawialiśmy o, ehm... mangel-wurzlach... - Tak - poparła go natychmiast dziewczyna. - Pan Weston opowiadał mi o najnowszych metodach uprawy. Wiesz zapewne, że mangel-wurzel jest podstawą produkcji roślinnej w 15

Anglii. Liza uśmiechnęła się do siebie słysząc entuzjazm w głosie siostry. Była święcie przekonana, że Charity nie odróżniłaby mangel-wurzla od drzewa morwowego. Zachowała jednak poważny wyraz twarzy i z uprzejmym zainteresowaniem zaczęła wypytywać Johna Westona o jego doświadczenia. Po chwili powiedziała: - Musi mi pan wybaczyć, ale porwę panu moją małą siostrzyczkę. - Odwróciwszy się do Charity, dodała: - Mama chciałaby zamienić z tobą słówko. Uśmiechnęła się, skinęła głową nieszczęśliwemu młodzieńcowi i ująwszy siostrę pod ramię, pociągnęła ją za sobą. - Czyżbyś zamierzała cały wieczór przegadać z tym młodym człowiekiem? - zapytała z irytacją. Charity spojrzała na nią nic nie rozumiejąc. - Ależ myśmy po prostu rozmawiali! - Może umknęło to twojej uwagi, ale rozmawialiście od chwili naszego przybycia. A teraz chodź, założę się, że twój karnecik świeci pustką. Musimy stanąć tak, abyś była na widoku. - Ale z Johnem było mi bardzo dobrze. Tak łatwo nam się rozmawia. Uśmiech Lizy stał się prawie łagodny. - Charity, a czy spotkałaś kogoś, z kim by ci się nie rozmawiało łatwo i przyjemnie? Wolałabym jednak, żebyś trenowała swoje gadulstwo na dżentelmenach, którzy stanowią trochę lepszą partię. Słysząc to Charity zacisnęła usta. - A co ci się nie podoba w Johnie? Może nie jest zbyt bogaty, ale jego pochodzeniu nic nie możesz zarzucić. Poza tym lubię go. Liza popatrzyła na siostrę w konsternacji; nie miała pojęcia, że sprawy pomiędzy Charity a niezwykle sympatycznym, choć przeraźliwie nieodpowiednim Johnem Westonem zaszły aż tak daleko. Wychował się w małej posiadłości w Yorkshire i poza wątpliwymi naukowymi eksperymentami nie miał zbyt wielu perspektyw na zyskanie uznania w świecie. Liza powstrzymała słowa cisnące się jej na usta. Kłócenie się z Charity w tej chwili nie miało najmniejszego sensu. - Ja też go lubię - powiedziała pojednawczo. - John Weston to bardzo sympatyczny młody człowiek... podobnie jak wielu tu obecnych. W końcu przyszłyśmy na ten bal, by tańczyć. Jakby na zawołanie u boku Charity pojawił się wysoki młodzieniec w oszałamiającym, bogato haftowanym fraku i poprosił ją do następnego tańca. Liza z ulgą obserwowała, jak siostra oddala się w jego ramionach na parkiet; a w chwilę później zjawił się jej następny partner. Wygrawszy pierwszą potyczkę, Liza z zadowoleniem powierzyła siostrę grupce przyjaciół i podeszła do matki, która rozmawiała właśnie z Gilesem i dżentelmenem wyglądającym |i na wojskowego. Sir George Wharburton, generał w stanie |, spoczynku, był jednym z najwierniejszych i najstarszych przyjaciół Letycji. Po śmierci papy Liza zastanawiała się nawet, czy to nie on zostanie drugim mężem mamy. Matka właśnie odrzuciła do tyłu modnie ufryzowaną głowę i wybuchnęła śmiechem w odpowiedzi na jakąś ciętą uwagę generała. Cała czwórka gawędziła przez chwilę, po czym sir George zauważył: - Nadchodzi młody Lockridge. Miło, że już wrócił do kraju. 16

- Najwyraźniej - dodał Giles widząc rumieńce trzech debiutantek, obok których przeszedł Chad - podobnego zdania są wszystkie swatki, mamuńcie i córeczki. Słyszałem, że przy­ wiózł z Indii niezgorszą fortunę. Serce Lizy zamarło, gdy zdała sobie sprawę, że Chad zapewne idzie, by upomnieć się o obiecany mu taniec. Patrząc na niego musiała przyznać, że nie było nic dziwnego w fakcie, iż na jego widok rumieniły się panienki w promieniu mili. Nigdy bardziej nie przypominał pirata niż teraz, gdy jego długie ciemne włosy lśniły rudawo w blasku świec. Skromne ubranie tylko podkreślało szerokie ramiona i potężne mięśnie ud. Jak to dobrze, pomyślała Liza bez tchu, że już dawno wyrwała się spod jego uroku. - Jak ci idzie poszukiwanie domu? - zapytał Giles, gdy Chad już ukłonił się paniom i wymienił uściski dłoni z obu dżentelmenami. - Muszę przyznać, że na razie niewiele osiągnąłem w tej dziedzinie - odrzekł z uśmiechem zapytany. - Przedstawiłem listę wymagań mojemu agentowi, Thomasowi Harcourtowi, i lecz na razie nie miałem szczęścia. - Harcourtowi? - zapytał z nagłym zainteresowaniem Giles. - Lizo, czy to przypadkiem nie twój doradca finansowy? - Tak - odparła spokojnie. - To mój stary przyjaciel, któremu wiele lat temu przedstawiłam pana Lockridge’a. Znam Thomasa od czasu, gdy miałam piętnaście lat i moja rodzina przeprowadziła się z Kentu do Buckinghamshire. - Wtedy gdy twój ojciec odziedziczył tytuł? - Tak - powtórzyła. - Thomas był synem wikarego i zaprzyjaźnił się ze mną, gdy byłam bardzo samotna i rozpaczliwie potrzebowałam przyjaciół. Okropnie tęskniłam za Kentem i zdawało mi się, że wszystko, co kochałam, pozostało w Brightsprings. - A tak... Brightsprings... - Giles zadumał się. - Czy Harcourt odkrył już tożsamość nowego właściciela? - Nie. - Dziewczyna posmutniała. - To chyba jakiś pustelnik, bo jego agent nie dość, że nie chciał podać nazwiska swojego klienta, to jeszcze dał wyraźnie do zrozumienia, że na pewno nie będzie chciał mnie widzieć. - No cóż - rzekł Chad. - Zdaje się, że Thomas zrobiłby dla ciebie wszystko. Nie zdziwiłbym się, gdyby w końcu udało mu się nakłonić tego człowieka do pokazania się. - To prawda - włączył się Giles. - Liza ma dużo szczęścia, że Thomas Harcourt jest jej agentem. Już niejedno dla niej zrobił. - Chad uśmiechnął się. - Czyżbyś nic nie wiedział o sukcesach naszej Lizy w świecie finansów? - Och, doprawdy, Giles! - ucięła gniewnie. - Ktoś mógłby pomyśleć że zaczęłam występować na scenie! - Odwróciła się do Chada. - Po prostu Change Alley pociąga mnie i lubię od czasu do czasu narobić trochę szumu. Chad uniósł brwi. - I odnosić przy tym niemałe sukcesy - dodał Giles, poklepując ją poufale po ręce. - Tak - powiedział Chad, nie spuszczając z niego wzroku. - Pamiętam zamiłowanie lady Lizy do wszystkich spraw pieniężnych. Zesztywniała słysząc ten przytyk; jej oczy zwęziły się w dwie szparki. - Ma pan bardzo paskudny zwyczaj złego interpretowania motywów ludzkich działań, panie Lockridge - wycedziła. - Pieniądze właściwie mnie nudzą. Podoba mi się natomiast podniecenie towarzyszące grze o wysoką stawkę. Uśmiech Chada ani trochę się nie zmienił. - Powiedziała to pani jak ktoś, kto ma więcej pieniędzy, niż może wydać. 17

Liza zignorowała i ten przytyk. - W każdym razie - przerwał nieprzyjemną ciszę Giles - wszyscy się zgadzają, że bogowie fortuny stoją po jej stronie. Wszystkie jej inwestycje odniosły niebywałe sukcesy. W naszych kręgach nazywamy to Szczęściem Lizy. Chad nic nie powiedział, jednak dziewczyna zaczerwieniła się pod jego spojrzeniem. W tej samej chwili orkiestra zaczęła grać walca. Chad ukłonił się i podał ramię Lizie. - Mam wrażenie, że to obiecany mi taniec, szczęśliwa pani. Walc! Że też ze wszystkich tańców, jakie mogła z nim zatańczyć, musiał to być akurat walc. Z rezygnacją położyła mu dłonie na ramionach, lecz gdy poczuła jego palce na plecach, znajomy dreszcz przebiegł jej ciało. Podniosła na niego wzrok. Intymny kontakt najwyraźniej nie wywarł na nim żadnego wrażenia, gdyż spokojnie rozglądał się po tłumie tancerzy. Jednak po chwili powoli pochylił głowę i spojrzał jej w oczy. - Nadal używasz tych samych perfum - powiedział cicho. - To fiołki, prawda? - Ma pan zadziwiająco dobrą pamięć, panie Lockridge. Rozbawiony, spojrzał na nią z ukosa. - Czy nie uważa pani, lady Lizo, że skoro znamy się już od tak dawna, moglibyśmy wrócić do Chada i Lizy? Wciągnęła głęboko powietrze, czując wzbierającą wściekłość. Popatrzyła mu w oczy z udawaną obojętnością. - Nie, panie Lockridge - wycedziła lodowato. - Nie moglibyśmy. Rozbawienie nie znikło z jego oczu. Wprowadzając ją pewnie w skomplikowany piruet, powiedział: - Nadal oporna, jak widzę. Nie miałem pojęcia, że nasza, ehm... znajomość aż tak ci dopiekła. Liza z trudem łapała powietrze. Ostatkiem sił zmusiła się do chłodnego uśmiechu. - Ależ skąd, panie Lockridge. Poprzednio wydawało mi się, że dobrze pana znam, udowodniono mi jednak, jak bardzo się myliłam. Teraz spotykamy się jako nieznajomi i wolę, by tak właśnie to pozostało. Zielone oczy pociemniały, jak zwykle, gdy targał nim gniew lub inne silne uczucie. Ramię Chada zacisnęło się mocniej na talii dziewczyny. Na moment głos uwiązł jej w gardle, po czym wyswobodziła się gwałtownie i powiedziała z udawaną obojętnością: - Powiedz, proszę, co przywiozłeś do Anglii po tylu latach za granicą? Nowe zachcianki? A może coś konkretniejszego? - Wracając do domu wytyczyłem sobie bardzo wyraźny cel, moja pani - zamruczał łagodnie. Liza popatrzyła na niego szeroko otwartymi, pytającymi oczyma, w których czaił się strach. 4 Odpowiadając na spojrzenie dziewczyny Chad poczuł nieprzepartą ochotę, by przyciągnąć ją do siebie i zanurzyć twarz w złotych lokach. Lecz zamiast tego nachylił się ku niej z najbardziej sardonicznym uśmiechem, na jaki było go stać i powiedział niewinnie: - No cóż, mam wiele interesów w tym kraju, które stanowczo za długo pozostawały w rękach moich wspólników. 18

- Och! - Liza starała się zapanować nad głosem. - Wszystko było, oczywiście, prowadzone bez zarzutu, jednak dobrze jest od czasu do czasu samemu podoglądać własnych interesów. Nieprawdaż? - Nie rozumiem... - Myślałem, że skoro ostatnimi czasy sama zajmujesz się prowadzeniem interesów, zrozumiesz doskonale, o co mi chodzi? Rozbawienie w jego oczach było tak wyraźne, że Lizę aż ręka świerzbiała, by go spoliczkować. - Jestem tylko słabą kobietą, panie Lockridge - powiedziała opuszczając wzrok, by ukryć gniew. - Nie może pan oczekiwać, żeby moje nieporadne działania sięgnęły rzeczywistych tajników tak męskiego świata, jakim są finanse. Żegnam pana. Orkiestra właśnie przestała grać i Liza obróciwszy się szybko napięcie poszła w kierunku grupki znajomych i już po chwili była pochłonięta rozmową. Chad obserwował ją z satysfakcją. Więc jednak łudziła się, że jego powrót do Anglii obudzi dawne uczucia! Dużo przyjemności sprawiło mu pozbawienie jej złudzeń. Oczy mu się zwęziły, gdy zauważył, że Giles Daventry zbliża się do grupki, w której znajdowała się Liza. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że przyjaciele, którzy do niego pisywali, niewiele się mylili w ocenach sytuacji. Lady Liza Rushlke wreszcie zaczynała ulegać pochlebstwom Gilesa. Oczywiście, że nic go to nie obchodziło, ale co ona, do diabła, widziała w tym fagasie? Jak mogła pozwolić, by kręcił się dokoła niej mężczyzna o moralności hieny? A może nie wiedziała nic o poczynaniach pana Daventry’ego? Wzruszył ramionami. Nie do niego należało oświecanie jej. Z wzbierającą wściekłością obserwował rękę Gilesa spoczywającą z delikatną pieszczotą na nagim ramieniu dziewczyny. Obrócił się na pięcie i poszedł w drugi kraniec sali balowej. Może uda mu się porwać do tańca, po raz drugi tego wieczora,! piękną Caroline Poole? Ona przynajmniej zdawała się być zadowolona z jego powrotu do londyńskiego światka... podobnie jak wiele młodych ślicznotek. Uśmiechnął się gorzko na myśl, że z pewnością o wiele bardziej niż on sam, pociągała je jego fortuna. Dzięki Bogu nikt nie znał prawdziwej wielkości Jego majątku. Gdyby ludzie wiedzieli, że jest jednym z najbogatszych ludzi w Anglii, na pewno przysporzyłoby mu to wielu kłopotów. Stojąc u boku Gilesa Liza obserwowała Chada przemierzającego salę. Widziała, jak pochyla się ku delikatnej figurce panny Poole. Nie zostało jej nic innego niż odwrócić się do Gilesa i zapomnieć o nich. Tego wieczora Liza już ani razu nie rozmawiała z Chadem, ale cały czas czuła jego obecność tak wyraźnie, jakby nadal tonęła w jego ramionach. Kilka godzin później Chad wyszedł z domu Mervale’ów i wciągnął do płuc haust chłodnego nocnego powietrza. Rozluźnił krawat i rozpiął górne guziki przepoconej koszuli. Pomyślał, że uroczyste przyjęcie w Londynie jest równie męczące co noc spędzona w dżungli, w delcie Gangesu. Odprawił lokaja, który podskoczył, by przyprowadzić mu powóz. Ponieważ Mervale’owie mieszkali zaledwie dwie przecznice od Berkeley Square, dał swojemu woźnicy wolny wieczór. Wiedział, że po balu nocny spacer dobrze mu zrobi. Pogwizdywał sobie pod nosem zastanawiając się nad wydarzeniami wieczora. Nadal czuł ciało Lizy przytulone do niego w tańcu. Znowu miał nieodparte wrażenie, że została 19

stworzona tylko dla niego. Tak doskonale pasowali do siebie! Gdy aksamitne loki dotykały jego twarzy, wróciły bolesne wspomnienia długich spacerów, poufnych rozmów i pocałunków skradzionych w zarośniętych ogrodach. Uśmiechnął się ponuro. Być może jego umysł już pogodził się z jej stratą, ale ciało... to zupełnie inna sprawa. Zareagował na jej bliskość tak gwałtownie, tak niespodziewanie! Nagle zdał sobie sprawę, że coś nie daje mu spokoju. Przed nim, w niedużej alejce, czaiło się w mroku coś dużego, nieokreślonego i bezkształtnego. Zauważył, że z mroku powoli wyłania się pięć mniejszych ludzkich cieni, lecz nie zwolnił kroku. Szybko rozejrzał się dokoła i z pewnym zdziwieniem stwierdził, że na ulicy nie ma nikogo oprócz niego. Zganił się w myśli za to, że wyszedł z domu nie uzbrojony. Ale kto mógł się spodziewać awantury na balu? Przecież nie planował wędrówki po nocnych zaułkach Londynu. Chyba będzie musiał wykorzystać umiejętności nabyte w czasie równie bezmyślnych wycieczek po ulicach Kalkuty. Nadal szedł spokojnie, lecz poczuł, jak mięśnie i nerwy same się napinają, szykując się do walki. Gdy doszedł do alejki, zobaczył, że cienie ruszają w jego stronę i usłyszał szept: „Tak, to o niego chodzi”. Podniesiono pałki i pięści, lecz napastnicy szybko zorientowali się, że nie pójdzie im łatwo. Jeden wrzasnął dziko, gdy twardy but trafiał go w czułe miejsce z szybkością atakującej kobry. Drugi został powalony ciosem łokcia w szczękę a trzeci zwalił się na ziemię, gdy pięść Chada gwałtownie wylądowała na jego skroni. Czwarty napastnik uniknął nieszczęścia za pierwszym podejściem i teraz wyciągnął zza pasa nóż. Usiłował zadać nim cios, lecz niespodziewane kopnięcie wytrąciło mu z dłoni broń. Chad już zaczął sobie gratulować, że udało mu się uniknąć kłopotów, gdy został trafiony za uchem z ogłuszającą siłą. Jeden z przeciwników, którego najwyraźniej przeoczył, zadał mu ten cios, posyłając go na ziemię. Teraz wszyscy rzucili się na nieszczęsną ofiarę, kopiąc i tłukąc, gdzie popadnie. Chad, zwinąwszy się w kłębek, usiłował uniknąć razów. Przetoczył się na bok, po czym znów skoczył na równe nogi. Raz jeszcze zaczął rozdawać kopnięcia na prawo i lewo, tym razem w brzuchy, nosy i kolana. Niestety, odniesione obrażenia zaczęły dawać o sobie znać i Chad poczuł, że słabnie. Czwarty opryszek znalazł na ziemi swój nóż i ruszył do ponownego ataku. Chad, trafiony w ramię, zachwiał się. Kontury rozmywały mu się przed oczyma, gdy wtem usłyszał okrzyk przerażenia jednego z napastników. Z mroku tuż za nim wychynęła jeszcze jedna postać i rzuciła się na opryszków. Nieznajomy szybko poradził sobie z dwoma niedoszłymi zabójcami, lecz nożownik zaatakował raz jeszcze i Chad usłyszał okrzyk bólu. Najwyraźniej nóż doszedł celu, lecz zdawało się, że to tylko pobudziło przybysza do walki. Wreszcie odgłosy walki przyciągnęły czyjąś uwagę. Otworzyło się okno na piętrze i rozległy się pytające głosy. Na końcu ulicy zaświeciła latarnia jakiegoś przechodnia. Walka po obu stronach została przerwana, a już po chwili niedoszli zabójcy wtopili się w mroki nocy. Chad popatrzył na swojego wybawiciela - zobaczył smukłego młodego mężczyznę, właściwie jeszcze chłopca. Jednak zanim zdążył otworzyć usta, by coś powiedzieć, nieznajomy osunął się bezwładnie na ziemię, krwawiąc obficie z rany na ramieniu. Chad nie zdążył się jeszcze nad nim pochylić, gdy podeszli pierwsi gapie. 20

Pomocne dłonie szybko podtrzymały chwiejącego się Chada, a przyciszone głosy komentowały okropne zdarzenie. Była to zwykła reakcja na napad w porządnej dzielnicy tuż po północy. Chad opadł na kolana przy nieznajomym wybawcy, który nadal leżał nieruchomo na chodniku. Chad uniósł głowę i poprosił o przywołanie powozu. W niecałe piętnaście minut później przekazał nieznajomego w ramiona Ravi Chanda, który nie okazując zdziwienia zaniósł go do gościnnego pokoju na drugim piętrze. Gdy zdjęto z niego ubrudzony płaszcz i zgrzebną koszulę oraz opatrzono ranę, młody człowiek otworzył oczy; w bladej twarzy lśniły niezwykłym blaskiem. - Spokojnie, młody przyjacielu - mruknął Chad, widząc, że nieznajomy usiłuje się podnieść. Był jednak zbyt słaby i natychmiast znowu opadł na poduszki. Miał włosy koloru nocy, która kryła go jeszcze przed kilkoma minutami, natomiast jego oczy były jasnoszare, jak mgły o poranku. Chad ocenił, że młodzieniec nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat, jednak blada, ściągnięta twarz o ostrych rysach dodawała mu powagi. Odwrócił lekko głowę, by móc przyjrzeć się swojemu gospodarzowi. - Wielkie dzięki, panie - powiedział słabo. - Byłem w niezgorszych tarapatach. Chad uniósł brwi. Pomimo wyraźnie obskurnego wyglądu, nieznajomy wyrażał się jak ktoś dobrze wychowany. Na twarzy młodzieńca w tym samym momencie zagościł niepokój i podpierając się o poduszki, rozejrzał się podejrzliwie po pokoju. - Niezłe mieszkanko, psze pana - mruknął, dziwacznie akcentując wyrazy. - Wszystko na wysoki błysk, co? Chad zmarszczył brwi pod wpływem nagłej zmiany w jego obie mówienia. Nie skomentował tego jednak, tylko powiedział: - Uważam, że jest całkiem wygodne. Poza tym, to ja powinienem podziękować; ocaliłeś mi dziś życie. Jak to się stało, że byłeś na North Audley o tak późnej porze, i co cię opętało, by skoczyć ni stąd, ni zowąd... - Przerwał, gdy ranny poruszył się i jęknął z bólu. - W każdym razie uważam, że powinniśmy wezwać lekarza. - Nie! - zaprotestował ostro młodzieniec nad wyraz pewnym głosem. - Nie potrzebuję żadnego łapiducha. Jeżeli tylko pozwolicie mi odpocząć przez parę chwil, zaraz sobie pójdę. - Bardzo dobrze. Zgadzam się, że przede wszystkim potrzebujesz odpoczynku. Zapewne jutro poczujesz się lepiej i będziemy mogli spokojnie porozmawiać. - Do jutra już mnie tu nie będzie - mruknął gniewnie młodzieniec. - Nie sądzę - odparł łagodnie Chad. Wskazał na Ravi Chanda, który właśnie wynosił brudną stertę ubrań nieznajomego z taką godnością, jak gdyby były to szaty księcia. - Oj! - jęknął słabo ranny. - To moje! Nie możecie... - Powiedziałem, że porozmawiamy rano. Teraz śpij. Widząc, że oczy młodzieńca same zamykają się ze zmęczenia, Chad cicho wyszedł z pokoju i ruszył długim korytarzem do sypialni. Długo rozmyślał, zanim zdołał zasnąć. Obudził się nagle w środku nocy i zdał sobie sprawę, że nie jest sam w pokoju. Przez chwilę leżał spokojnie w mroku, gotując siły i usiłując ustalić, gdzie znajduje się intruz. Delikatny szelest dobiegający od strony szafy poderwał go na nogi. Chad rzucił się do ataku. - Auu! - dobiegł go zduszony, lecz wyraźnie wściekły głos. - Na miłość boską, puść mnie! Ja nie żaden morderca, idioto! A już na pewno nie jestem ubrany do takiej roboty. Do Chada dotarło, że intruz nie ma na sobie nic poza skąpą bielizną. Skoczył na równe nogi. Zapalił świeczkę i w zdumieniu popatrzył na postać, która nadal siedziała na 21

podłodze jedną ręką trzymając się za ramię, a drugą podtrzymując na sobie resztki odzienia. - Co, do diabła...? - zaczął Chad, lecz młodzieniec mu przerwał. - Dobry Boże, patrz, coś narobił! Znowu krwawię. Coś ty chciał zrobić? Zabrać mi resztę tych łachów? Nie ma tego za wiele, ale chcesz, to bierz!... Przepraszam bardzo - powiedział podnosząc się i przechodząc obok Chada stojącego z rozdziawionymi ustami. Wygrzebał z komody jeden z krawatów gospodarza i zawiązał go sobie wprawnie na ramieniu. Potem usiadł na łóżku i uśmiechnął się promiennie. - Przepraszam, że zakłóciłem waszą drzemkę, panie, ale jak już mówiłem, chcę iść. Ten czarny wielkolud zabrał moje szmaty, więc postanowiłem pożyczyć sobie pańskie ubranie. - Spojrzał na dopiero co zrobiony prowizoryczny bandaż. - Lepiej niech mu pan powie, żeby nie używał tyle krochmalu. Nie za bardzo nadaje się na lokaja, co? Chad usadowił się w fotelu przed kominkiem i powiedział niewiele myśląc: - Ravi Chand nie jest moim lokajem. Nie na stałe, w każdym razie. - Nie musi mi pan tego tłumaczyć, psze pana. Wystarczy spojrzeć na te tu buty. Czernił je chyba sadzą z komika. Chad obserwował chłopaka z zainteresowaniem. - Powiedz mi... jak się nazywasz? - Jem. Jem January moja godność. - Trochę dziwna, ehm, godność. - Słyszałem już dziwniejsze. A jak pan się nazywa? - Chad Lockridge. Jeżeli cię to interesuje, jesteś na Berkeley Square. Nie powiedziałeś mi jeszcze, co robiłeś na ulicy North Audley o tak dziwnej porze, ani dlaczego pospieszyłeś mi z pomocą. Jem spokojnie spojrzał mu w oczy. - Można powiedzieć, że to przypadek. Stałem przed domem, tym dużym domem, w którym było przyjęcie. Obserwowałem eleganckich panów przy wyjściu, a potem odszedłem na chwilę; wróciłem akurat wtedy, gdy pan wchodził samotnie w te alejkę. Cholernie głupio z pańskiej strony, jeżeli wolno mi tak powiedzieć. Pomyślałem sobie, Jemmy, ten facet prosi się o kłopoty... więc tak jakby poszedłem za panem. No i miałem rację. Ci kolesie tylko czekali na frajera, który będzie koło nich przechodził. - A często tak stoisz przed domami, w których jest właśnie przyjęcie? Trochę dziwne hobby, chyba zgodzisz się ze mną? - Chad powiedział to bardzo spokojnie, nie udało mu się jednak ukryć rozbawienia w głosie i Jem spojrzał na niego ostro. - To jest tak, psze pana - rzekł z rozbrajającą szczerością. - Dorabiam sobie trochę, gdy jakieś eleganckie państwo mają przyjęcie. Pomagam damom wsiadać do powozów albo dżentelmenom, którzy za bardzo sobie popili. Nie rozumiecie? Takie eleganckie towarzystwo robi się hojne pod koniec udanego przyjęcia, tym bardziej jeżeli karta im poszła, albo było wyjątkowo miło. - Rozumiem - odparł Chad pogrążony w myślach. - Domyślam się, że pod koniec takiego wieczoru twoja sakiewka Jest nieźle napchana. Zastanawiam się jednak, czy ci, hm, panowie, zdają sobie sprawę, jakie sumy ci dają? Jem wyprostował się z całą godnością, na jaką było go stać w tych warunkach. - Mam nadzieję, że nie oskarża mnie pan o to, że mam lepkie paluchy? To byłoby poniżej mojej godności. - Ach, czyżby? - Chad myślał jeszcze przez moment, po czym z uśmiechem podszedł do 22

szary. - Zobaczmy, co my tu mamy. - Wyciągnął po kolei marynarki, kamizelki i spodnie, aby Jem mógł zobaczyć, co będzie na niego pasowało. Gdy już pomógł mu się ubrać, odstąpił na krok, by ocenić wynik. - Hmm - zamruczał. - Obawiam się, że nic z tego. Jestem od ciebie wyższy i szerszy w barach. W moim ubraniu wyglądałbyś jak strach na wróble. - Święta racja, psze pana. - Cóż, w takim razie najlepiej będzie, jeżeli wrócisz do swojego pokoju i poczekasz, aż Ravi Chand przyniesie ci twoje własne ubranie. Jem westchnął ciężko i obrócił się na pięcie. Chad patrzył, jak młodzieniec zdejmuje marynarkę i potem podnosi drugą, by się jej przyjrzeć. Założył ją i, złapawszy na sobie spojrzenie gospodarza, uśmiechnął się ponuro. Musiał doskonale wiedzieć, że wygląda w niej komicznie. Chad zdał sobie nagle sprawę, że kruchość Jema jest zwodnicza. Zdawało się, że pod delikatną powłoką ukryty jest stalowy szkielet. Poruszał się z gracją i pewnością siebie, która sugerowała siłę pantery. Chad przypomniał sobie, że pokonał co najmniej trzech jego niedoszłych zabójców, zanim dosięgło go ostrze noża. Spod przymrużonych powiek obserwował, jak Jem przebiega palcami po jego ubraniach. - Zapewniam cię - powiedział cicho, nadal śledząc ledwie zauważalne ruchy młodzieńca - że nie trzymam niczego cennego w kieszeniach tych ubrań. - Boże miłościwy, panie. Ja to tylko prostowałem. - W jego głosie nie było nic poza niewinnym zdziwieniem. - Ten pański służący nie za bardzo radzi sobie też i z żelazkiem, co? - Ostentacyjnie podnosił, składał i umieszczał z powrotem w szafie poszczególne części garderoby. - Myślisz, że zrobiłbyś to lepiej? - Jasne jak słońce. Pracowałem kiedyś u krawca. Nie ma nic, czego bym nie wiedział o męskiej garderobie. - W takim razie może chciałbyś pracować u mnie? Jem aż otworzył usta ze zdziwienia. - Ja? Lokajem? Czy panu się już wszystkie klepki rozleciały? Czy ja wyglądam jak służący dżentelmena? - Nie - odparł Chad z uśmiechem. - Proponuję tylko chwilową pracę. Jak sam słusznie zauważyłeś, dość rozpaczliwie potrzebuję kogoś, kto by zadbał o moje ubrania, a ty, że się tak wyrażę, spadłeś mi z nieba. Jem przez chwilę tylko mu się przyglądał. Chad wiele by dał żeby się dowiedzieć, jakie myśli kotłowały się za tymi szarymi, nieprzeniknionymi oczami. - No dobrze, ale dlaczego właśnie ja? - zapytał w końcu. - Agencje pracy mają całe mnóstwo lokajów, którzy aż rwą się do pracy. Dlaczego nie weźmie pan jednego z nich? Dlatego, pomyślał Chad, że żaden z nich nie mówi jak dobrze wykształcony wychowanek Eton w jednej chwili, a jak szczur śmietnikowy w drugiej. Poza tym, mój drogi, ani przez chwilę nie wierzyłem, że znalazłeś się w tej ciemnej alejce przez przypa­ dek. Uważam, że dobrze by było kontynuować naszą znajomość. Wzruszył ramionami. - Chyba dlatego, że jesteś pod ręką. Poza tym jestem ci coś winien. - Potarł ramię. - Ja też oberwałem tym nożem, wiesz? Obawiam się, że gdyby nie ty, jutro rano byłbym głównym przedmiotem śledztwa o morderstwo. - Obawia się pan, co? - Jem zaśmiał się chrapliwie. - Odnoszę dziwne wrażenie, że nie ma zbyt wielu rzeczy, których się pan obawia. - Przechadzał się przez chwilę po pokoju, 23

przedstawiając sobą komiczny wygląd w samej tylko bieliźnie, która powiewała dokoła niego jak wystrzępione piórka. - No, dobra. Ale nie na długo. Do czasu, aż najmie pan sobie na służbę prawdziwego lokajczyka. Z uśmiechem igrającym na wargach, Chad wyraził młodzieńcowi swoją wdzięczność. Odprowadził go do drzwi pokoju, po czym wrócił do łóżka. Sen długo nie chciał nadejść, gdy Chad wreszcie zapadł w niespokojną drzemkę, niebo za oknami zaczynało świtać. A on śnił o dziwnych mrocznych kształtach, błyskających ostrzach i głosach szepczących „ To o niego chodziło”. 5 Liza obudziła się wcześnie następnego ranka. Rozważając zdarzenia poprzedniego wieczoru, czuła tępy ból w oczach. Ponieważ znowu wybierała się do miasta, szybko ubrała się w prostą, ciemną suknię i zeszła do jadalni. Śniadanie zjadła sama i wyszła z domu, zanim jeszcze matka i siostra wstały. - Żądam wyjaśnień! - To były jej pierwsze słowa, gdy tylko weszła do gabinetu Thomasa Harcourta. Od razu wiedział, o co chodzi. - Chodzi ci o twojego nowego sąsiada? - zapytał z uprzejmym uśmiechem. - Nie widzę w tym nic śmiesznego - odparła cierpko. - Jak mogłeś mi to zrobić? - Ależ Lizo, dom od dawna stał pusty, a tu nagle trafił się klient, który chciał od razu się wprowadzać. Jakże mógłbym odmówić? - Spojrzał na nią ostro i dodał już poważnym tonem: - Czy to naprawdę robi ci aż taką różnicę, gdzie on mieszka? Wrócił do Anglii i czy chcesz, czy nie, będziesz go widywać od czasu do czasu. - Tak, ale... - Może jeżeli pomieszkasz jakiś czas obok niego, przekonasz się, że nie jest takim barbarzyńcą, za jakiego go uważałaś przez ostatnie sześć lat. - Nigdy nie uważałam go za barbarzyńcę - odrzekła cierpko. - Po prostu... - Przerwała i po chwili zastanowienia dodała niepewnie: - Thomas, czyżbyś umieścił Chada tak blisko mnie z jakiegoś konkretnego powodu? Czyżbyś liczył na że wrócimy do naszej poprzedniej, ehm... znajomości? - Wciągnęła głęboko powietrze. - Jak mogłeś? Thomas pospiesznie wstał zza biurka i podszedł szybko do Lizy; widział ból i gniew w jej oczach. Gdy ujął jej dłonie, na jego twarzy malowało się współczucie. - Lizo, gdy Chad zjawił się u mnie, zdałem sobie sprawę, ze to doskonała sposobność, by wreszcie wyleczyć stare rany. Już najwyższy czas, byś wreszcie dała odpocząć duchom przeszłości. Nawiedzały cię już zbyt długo. - Nie dając jej dojść do głosu, szybko mówił dalej: - Wiem, wiem... Przez te sześć lat udało ci się przekonać cały świat, że dawno zapomniałaś o Chadzie Lockridge’u. Ale ja nie jestem całym światem. Jestem twoim przyjacielem. - Liza nic nie odpowiedziała, tylko jej oczy lśniły dziwnym blaskiem. Thomas wrócił na swój fotel za biurkiem i mówił dalej: - Już nic więcej na ten temat ode ranie nie usłyszysz. Obiecaj mi tylko, że będziesz go traktować jak zwykłego sąsiada. Obcego człowieka, który wprowadził się do domu obok. Zakończ wreszcie tę wojnę, bo uwierz mi, ludzie się zmieniają. Naprawdę. - Prosisz o zbyt wiele, stary przyjacielu - powiedziała szorstko Liza. - Oczywiście, że będę dla niego grzeczna, ale ta wojna trwa już zbyt długo. Nie możemy zacząć wszystkiego od nowa. Wolałabym, żeby nigdy nie wracał z Indii. - Przerwała i z wysiłkiem odzyskała panowanie nad sobą. - Nie wiedziałam, że nadal jesteś jego agentem. Z tego, co wiem, nieźle sobie radził w... gdzie on był... w Kalkucie? Thomas uśmiechnął się niepewnie. 24

- Nigdy nie pytałaś, a nie jest to informacja, którą chętnie się rozgłasza. Nigdy nie rozmawiam o sprawach jednego klienta z innym, nawet najlepszym przyjacielem. Dlatego obawiam się, że niewiele mogę ci powiedzieć o jego sukcesach czy też ich braku. - Oczywiście. - Liza zesztywniała. - W końcu sama tego po tobie oczekuję. Poza tym nie interesują mnie sukcesy pana Lockridge’a czy też ich brak. Tylko rozmawialiśmy. - No jasne - odparł doradca. - Więc teraz opowiedz mi o tej nowej szkole dla dziewcząt - poprosiła, szybko zmieniając temat. Oczy Thomasa rozjaśniły się. - Mam wrażenie, że będzie takim samym sukcesem jak poprzednie. Znalazłem bardzo dobrą przełożoną, a ona poleciła mi jeszcze parę kobiet, które uczyły wcześniej we własnych domach i nadawałyby się na nauczycielki. - Wspaniale! - Omówili jeszcze kilka innych spraw, zanim Liza podniosła się do wyjścia. - Jak rozumiem, przyszłaś sama, bez pokojówki? - Thomas zmarszczył brwi. - Tak, mój Panie Poprawny. Ale wzięłam ze sobą moich dwóch postawnych przyjaciół. - Wskazała na krzepkich służących czekających cierpliwie na korytarzu. - Pokojówki tylko plączą się pod nogami. - Wiesz, że ludzie znowu zaczną strzępić sobie języki. - Wiem - odrzekła szybko. - Jednak równie szybko przestaną, bo jestem bardzo bogata. - O tak. - W brązowych oczach Thomasa pojawiły się błyski. - Wszyscy słyszeli o twoim sławnym szczęściu. Nie, nie bij mnie! - zawołał ze śmiechem, gdy Liza pogroziła z udanym oburzeniem. - Wiesz doskonale - odparła z udawaną powagą - ze szczęście nie ma tu nic do rzeczy. No, może odrobinę - dodała po chwili zastanowienia. - Jednak przede wszystkim są to nie przespane noce, studiowanie trendów, robienie projektów i podejmowanie rozsądnych decyzji. - Oczywiście, mała czarodziejko. - Thomas zachichotał. - Należysz do tych moich nielicznych klientów, za których nie muszę myśleć, tylko wykonywać ich polecenia. Podejrzewam, właśnie po to mnie zatrudniłaś. Potrzebowałaś doradcy finansowego, który by nie psuł twoich własnych planów. Liza zaczerwieniła się i położyła mu dłoń na ramieniu. - Potrzebowałam doradcy, który byłby sprytny, uczciwy i niezwykle inteligentny. I ku wielkiej radości znalazłam go w jednym z najstarszych i najlepszych przyjaciół... nawet jeżeli ma on okropny zwyczaj wtrącania się w nieswoje sprawy. - Nie zawstydzaj mnie, piękna pani. - Thomas uścisnął jej dłoń na pożegnanie. Liza pomachała mu z uśmiechem i poszła ulicą Cornhill do banku. Przeciskała się przez tłumy handlowców, przemysłowców i spekulantów, którzy robili istne piekło w szerokim hallu, gdy usłyszała znajomy głos: - Liza! Odwróciła się i zobaczyła Chada - zmierzał w jej stronę. Z niezadowoleniem skonstatowała, że na jego widok przyspiesza jej puls, i zdała sobie sprawę, że gdy widzi jego uśmiech, znowu miękną jej kolana. - Chad! Musiał iść dość szybko, gdyż zdawało się, że on także nie może złapać tchu. - Co ty tu, na miłość boską, robisz? - Rozejrzał się dokoła. - Czyżbyś przyszła do banku z jakimś dżentelmenem? 25