Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Barnett Jill - Tęsknoty

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Barnett Jill - Tęsknoty.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 242 stron)

JJIILLLL BBAARRNNEETTTT SSTTAADDLLEERR TTĘĘSSKKNNOOTTYY TYTUŁ ORYGINAŁU SURRENDER A DREAM

Prolog Mussel Slough, okręg Tulare, Kalifornia 10 maja 1880. Słońce prażyło niemiłosiernie. Z niebieskiego kalifornijskiego nieba lał się żar wypalający szczeliny w spękanej glinie rowów irygacyjnych. A zaledwie cztery godziny wcześniej te z trudem wykopane rowy puchły od wody z jeziora Tulare, wody przynoszącej błogą ulgę szerokim łanom bujnej pszenicy. Złote kłosy pięły się odważnie ku słońcu z wyjątkiem miejsca, gdzie schowali się dwaj czternastoletni chłopcy. Willie Murdoch podczołgał się naprzód, wyciągając zabawnie szyję ponad głową kolegi. - Psst! Montana! Widzisz coś? - Nie. Ale jak zamkniesz jadaczkę, to może usłyszę. - Montana Creed zdjął sfatygowany kapelusz i otarł pot z czoła. Odrzuciwszy do tyłu niesforną czuprynę, przyłożył ucho do gorącej ziemi. Monotonne brzęczenie much krążących mu wokół głowy zawisło nieruchomo w upalnym powietrzu. Ale Montana czekał dalej. Minęło kilka długich, milczących i skwarnych minut, zanim z dala rozległ się tętent końskich kopyt. - Jadą - szepnął chłopiec, odwracając się do Willie’ego. Obaj chłopcy wychylili się nieco, usiłując wypatrzyć cokolwiek w labiryncie wysokich pszenicznych kłosów. Nad drogą wzbił się tuman rdzawego kurzu. Chmura pyłu dotarła do niewielkiego wzniesienia, na którym pojawił się nagle jeździec na koniu oraz dwa powoziki, zmierzając wyraźnie w stronę farmy Creedów. - To szeryf Pole - szepnął Willie wskazując głową samotnego jeźdźca. - A tamci? - W pierwszej bryczce jedzie ten pośrednik, co skupuje ziemie dla kolei, ale tamtych z drugiej widzę po raz pierwszy w życiu. - Montana przymrużył oczy, żeby się lepiej przyjrzeć. Nie dostrzegł jednak nic, co mogłoby mu ułatwić identyfikację. Obaj nieznajomi byli ubrani w ciemne wełniane płaszcze i białe koszule przybrudzone rdzawym kurzem. W stetsonach z płaskimi rondami nie różnili się zupełnie od grupy uzbrojonych osadników, która wyjechała nagle zza stodoły pod wodzą ojca Montany, Artemusa Creeda. Nikt się nie odezwał. Dwunastu jeźdźców zagrodziło przejazd. Czarne bryczki stały równolegle obok siebie, na twarzy szeryfa pojawił się nerwowy grymas, a jego koń przestępował niespokojnie z nogi na nogę.

- Przywiozłem nakaz wysiedlenia dla Artemusa Creeda - powiedział szeryf, podchodząc wolno do jeźdźców. - To ja nazywam się Creed - odparł szczupły, wysoki mężczyzna, wysuwając się do przodu. - Nakazem sądu federalnego musi pan natychmiast opuścić tę ziemię. Montana - nadal ukryty w pszenicy - wstrzymał oddech z wrażenia. Jego ojciec uniósł prawe ramię i wycelował rewolwer w szeryfa. - Nigdzie się stąd nie ruszę - oświadczył. - Szeryfie, przecież pan wie, że Liga Osadników zaskarżyła nakaz - odezwał się Bill Murdoch, ojciec Willa. - Tę sprawę już za miesiąc rozstrzygnie Sąd Najwyższy. Czy nie można do tego czasu zaczekać z egzekucją wyroku? - Murdoch zsunął kapelusz na tył głowy. - Pracowaliśmy w dolinie przez osiem długich, trudnych lat. Kolej obiecała nam ziemię po dwa dolary i pięć centów za akr, a tymczasem wyprzedaje ją nam sprzed nosa po czterdzieści dolarów. Nie zapłacimy takich pieniędzy, a oni nie powinni od nas tego żądać. Inni osadnicy wydali pomruk aprobaty. - Ja tylko wykonuję swój obowiązek. W świetle prawa kolej, jako właściciel tej ziemi, może ją sprzedać każdemu, kto zechce za nią zapłacić. - Szeryf wskazał mężczyznę w drugim powozie. - No i pan Crow zapłacił. Crow rozparł się wygodnie na siedzeniu, odsłaniając kaburę. - Według kolei to właśnie do niego należy ziemia, a pan, panie Creed, musi natychmiast stąd zniknąć. Szczęknęły odwodzone kurki dwunastu rewolwerów. Osadnicy nie zamierzali się wycofać. Pośrednik z pierwszego powozu milczał, ale Crow zamienił po cichu kilka uwag z przyjaciółmi. Montana patrzył, jak jego ojciec zbliża się do szeryfa i - asekurowany przez osadników, którzy trzymali intruzów na muszce - wyrywa mu dokument, podpala róg zapałką i rzuca papier na suchą ziemię. - Żaden przekupny sędzia nie zabierze mi farmy! Oddajcie lejce, to wywieziemy was stąd żywych! - krzyknął Creed. Nieuzbrojony szeryf wymienił znaczące spojrzenie z agentem siedzącym w pierwszym powozie. Pośrednik wzruszył ramionami, po czym oddał Artemusowi broń oraz lejce. W tej samej chwili ojciec Willa podjechał do drugiego powozu. - Oddaj broń - powiedział patrząc na Crowa.

Crow - rewolwerowiec wynajęty przez kolej - miał na wszystko jedną odpowiedź. Podniósł dubeltówkę i zdmuchnął jednym strzałem twarz Billa Murdocha. Willie krzyknął rozpaczliwie, a Montana nakrył go własnym ciałem, by zrozpaczony chłopiec nie pobiegł do ojca. Malcy walczyli zacięcie, przetaczając się po ziemi - Willie pod wpływem szoku, Montana wiedziony instynktem, żeby ocalić swego najlepszego przyjaciela. Nie zauważyli, że drugi rewolwerowiec padł na ziemię, nie widzieli również, jak Crow błyskawicznie pakuje dwie kule w brzuch Coleya Jacksona, wypala do Johanna Swensona, przedziurawią głowę Bena Burnetta, rozrywa krtań Rosa Parkera i trafia prosto w pierś ojca Montany. Siła wystrzału zwaliła Artemusa z konia. Leżąc na ziemi, z pewnością zauważył syna, bo próbował wstać i pobiec w pole, a także krzyknął coś, co brzmiało jak ostrzeżenie. Crowowi skończyły się naboje. Rzuciwszy bezużyteczny rewolwer na ziemię, bandyta złapał dubeltówkę i pozbawił Creeda życia jednym celnym strzałem w plecy. W niespełna dwie minuty udało mu się zabić sześciu ludzi i uciec w pole pszenicy. Wokół zaległa cisza tak śmiertelna, że chłopcy zaprzestali walki. Montana - nadal przygważdżając przyjaciela do ziemi - patrzył z przerażeniem na zakrwawione ciało ojca, leżące zaledwie trzy metry dalej. Willie - któremu rozpacz dodawała sił - strząsnął go z siebie i rozejrzał się za Crowem. Wypatrzywszy go w połowie pola, natychmiast rzucił się w pościg. Montana nie mógł się poruszyć. Był wciąż w stanie silnego oszołomienia i jeszcze nie w pełni rozumiał, co się właściwie stało. W końcu podniósł się z trudem, odetchnął głęboko i pobiegł za Willem pszenicznym szlakiem. Will - żylasty i szybki - mknął przez pole jak wiatr, a Montana za wszelką cenę starał się go dogonić... Z zaciśniętymi pięściami wypadł z pola, jednym skokiem przesadził rów irygacyjny i dawał właśnie susa na drugi kwadrat pszenicy, kiedy usłyszał strzał. Aż zadzwoniło mu w uszach - ktoś, kto strzelał, znajdował się w pobliżu. Stanął jak wryty, czekając na kolejny odgłos, ale słyszał tylko bicie własnego serca. Gdy jednak wszedł głębiej w pole, rozległ się huk. Za koleiną rozdzielającą parcele stał Willie. Płakał, a ręce, w których trzymał rewolwer, drżały mu tak bardzo, że nie mógł wycelować. Crow zdążył już tymczasem przeskoczyć przez następny rów. Willie’emu nie udało się go trafić. Gdy bandyta dotarł do końca kanału, Montana zauważył błysk metalu, więc skoczył instynktownie, aby osłonić Willie’ego, a wtedy rewolwer Murdocha wypalił. W tej samej chwili Crow odwrócił się na pięcie i strzelił. On chybił, Willie trafił.

Chłopcy padli zdyszani na gorącą, spękaną ziemię. Montana otworzył oczy i poszedł za wzrokiem Willie’ego. W wyschniętym rowie leżało zakrwawione ciało Crowa. Montana puścił przyjaciela i usiadł, próbując pochwycić trochę gorącego powietrza, które wysuszało mu usta i parzyło gardło. Pod powiekami również czuł palenie - do oczu napłynęły mu łzy. Na twarzy Willa malował się wyraz smutku i bólu. Młody Murdoch przeżywał podobne cierpienia. Chłopcy razem dorastali, łączyły ich wspólne zabawy i bijatyki. Obaj czcili bałwochwalczo swoich ojców, obaj stali się mimowolnymi świadkami ich śmierci. Usiedli obok siebie na skraju pola i zapłakali. W dwa dni później odbył się pogrzeb ofiar tragedii w Mussel Slough. Kolej ukryła prawdę, a pierwsze artykuły na temat strzelaniny ukazały się w prasie kontrolowanej przez właścicieli spółki. Z reportaży wynikało wyraźnie, że osadnicy to zbóje i mordercy, którzy wdarli się bezprawnie na terytorium stanowiące cudzą własność. Inne gazety usiłowały przedstawić własną interpretację wydarzeń, ale w świetle prawa wina leżała i tak po stronie zabitych. Mimo wszystko opinia publiczna wyraźnie trzymała stronę osadników - owych ciężko pracujących farmerów i ranczerów, zwiedzionych przed laty fałszywymi obietnicami kolei. To oni bowiem uprawiali marną, jałową ziemię i doprowadzili ją do rozkwitu. W Tulare nikt już więcej nie ośmielił się stawić czoło spółce. Obawiano się powszechnie, że w razie buntu pojawi się więcej takich jak Crow. Liga Osadników zrezygnowała z apelacji w Sądzie Najwyższym z braku funduszy. Niektórzy zapłacili czterdzieści dolarów za akr ziemi zakontraktowanej po dwa i pół. Biedniejszych oraz rodziny zastrzelonych wyeksmitowano. Ludzie nie przeszli jednak obojętnie wobec wydarzeń w Mussel Slough. Ponad dwieście powozów różnego rodzaju jechało za karawanem z trumnami ofiar. W dniu pogrzebu zrodziła się nienawiść do kolei. Montana Creed patrzył z niewielkiego wzniesienia, jak powozy, fury i bryczki ruszają w drogę powrotną do domu. Został mu tylko koń ojca i parę drobiazgów. W torbie przytroczonej do siodła znajdował się nóż z rękojeścią z kości słoniowej, kamea, fotografia rodziny - z której nie został przy życiu nikt oprócz chłopca - a także kilimek wyhaftowany przez panią Creed tuż po przyjeździe do Kalifornii. Matka Montany umarła w rok później wskutek ukąszenia przez grzechotnika, ale kilimek zajmował szczególne miejsce w sercu chłopca i jego ojca, potomka ubogich dzierżawców, głęboko wierzącego w to, że bogactwo jednostki i narodu pochodzi z roli.

Wzorzysta tkanina odzwierciedlała marzenia Creedów, gdyż wyszyło na niej motto: „Nasze serca tkwią w ziemi”. A Montanę uczono szacunku dla tych wartości. Chłopiec otrzepał ręce wciąż przybrudzone gliną, której grudki padły na trumnę spoczywającą teraz głęboko w ziemi, tak bardzo ukochanej przez ojca. Ta właśnie myśl mogła nieść chłopcu pociechę, ale mimo wszystko nadal odczuwał ból. Odłączywszy się od grupy maruderów, Willie podszedł do Montany. - Co teraz zamierzasz? Wytarłszy ręce o znoszone spodnie, Creed junior nadal wpatrywał się w zamyśleniu w karawanę wozów znikających za horyzontem. Po dłuższej chwili przeniósł wzrok na Willie’ego. - Wyjeżdżam - odparł. - Wyjeżdżasz? - Willie nie ukrywał zdziwienia. - Dlaczego? Przecież tu bardzo wielu farmerów potrzebuje pomocy. Ja pracuję u Rileyów, a oni nawet znaleźli miejsce dla mamy i dziewczynek. Może ciebie też przyjmą? Znasz się na hodowli i roli o wiele lepiej niż my wszyscy. - Nie zawracaj sobie głowy - przerwał Montana. - Nie mogę tutaj zostać. - W takim razie jadę z tobą. - Na twarzy Willie’ego pojawił się wyraz uporu. - Nie - rzekł Montana równie nieustępliwie jak jego przyjaciel. - Musisz myśleć o matce i siostrach. Jesteś im potrzebny. - Ale... Tę dyskusję przerwało nadejście doktora Hendersona, który próbował ocalić ofiary strzelaniny w Mussel Slough. Towarzyszył mu Jake Riley - właściciel największej farmy w dolinie. - Potrzebuję dobrych pracowników - powiedział Riley, patrząc wymownie na młodego Creeda. Dobroć jego spojrzenia niemal skruszyła mur otaczający Montanę. Odwrócił się jednak. Duma i ból nie pozwoliły mu zmienić decyzji. - Dziękuję bardzo za propozycję, ale muszę przez jakiś czas zostać sam. - Powinieneś przyjąć propozycję Jake’a, synku - doradził doktor. - Zresztą wszyscy chcieliby ci pomóc. Montana zerknął na Willa, przyjaciela bliższego niż brat, oraz na obu mężczyzn pragnących wyciągnąć rękę do syna Artemusa Creeda. - Wiem i jestem panom bardzo wdzięczny, ale nie mogę zostać. Doktor popatrzył na konia Montany i jego skromny bagaż.

- Dokąd się wybierasz? - Jak najdalej od kolei. Jake i Doc wymienili znaczące spojrzenia. Willie wyciągnął do niego rękę. Dwaj czternastoletni chłopcy uścisnęli sobie dłonie. Był to męski gest dzieci, którym wydarzenia ostatnich dwóch dni kazały dorosnąć zbyt szybko. - Ale co ty poczniesz, chłopcze? - zafrasował się doktor. - Ojciec nic ci przecież nie zostawił. Montana wskoczył na konia i po raz ostatni objął wzrokiem żyzną dolinę. - Nieprawda - powiedział, patrząc na Hendersona jasnymi, upartymi oczami. - Zostawił mi marzenie. Chicago, wiosna 1894. Z za rogu wyjechał czarny emaliowany rower. Srebrne szprychy błyskały w słońcu, a gumowe pedały na kulkowych łożyskach niosły ten niesamowity pojazd z zawrotną szybkością piętnastu kilometrów na godzinę. Napompowane powietrzem opony chłonęły wstrząsy, jakim poddane były koła podskakujące na głębokich koleinach i szachownicy stalowych torów tramwajowych ruchliwej dzielnicy. Najnowszym dodatkiem roweru był piekielnie hałaśliwy dzwoneczek z prawdziwym niklowanym gongiem, umieszczony na kierownicy tuż obok czarnej torby z narzędziami oraz zwisającej z łańcuszka puszki z oliwą w kształcie lizaka, która pobrzękiwała głośno, obijając się o ramę. Dzięki zawartości puszki - Dynamicznej Oliwie do Rowerów - mechanizm łańcucha poruszał się równie gładko jak żaglówka po jeziorze Michigan. Prując poranne powietrze, rower skręcił w lewo i popędził w dół ulicy Randolph, przecinając drogę nadjeżdżającemu z przeciwka furgonowi piekarza. Konie stanęły dęba, a rower zboczył na prawo, przeleciał przez krawężnik, po czym wpadł na zatłoczony chodnik. Kobiety zapiszczały ze strachu, mężczyźni podnieśli wrzask, ale bicykl pędził naprzód jak oszalały i nie mógł się zatrzymać. Nagle gwałtownie zmienił kierunek, odbił w lewo i zaczął sunąć prosto na latarnię. W ostatniej chwili rowerzysta puścił kierownicę i chwycił metalowy słup lampy. Przednie koło zsunęło się z krawężnika, a pojazd upadł z głośnym trzaskiem na jezdnię, pozostawiając swego właściciela oplecionego niczym bluszcz wokół stalowego filara. Adelaide Amanda Pinkney zsunęła się wolno ze słupa. Tupnięcie skórzanych butów o chodnik przytłumiło jej ciche westchnienie. Puściwszy słup, dziewczyna zerknęła niespokojnie na rower leżący w poprzek krawężnika. Przednie koło nadal się kręciło. Podniosła bicykl i przyjrzała się uważne obiektowi swej największej radości i dumy.

Rower był pogięty. Jego właścicielka wyprowadziła pojazd na chodnik, patrząc bezradnie na specjalnie wyprawiane, wykonane na zamówienie siodełko, które spadło na ziemię z rozdzierającym serce łoskotem. - Niech pani lepiej kupi sobie konia! Adelaide podniosła wzrok. Wokół niej zbierał się tłum. Mężczyźni uśmiechali się ironicznie, a kobiety obrzucały ją przerażonym spojrzeniem, zbierały fałdy sukien i uciekały. Niektórzy przechodnie rzucali niezbyt pochlebne uwagi na temat rowerzystek. Żaden z panów nie zaproponował pomocy, więc dziewczyna postanowiła po prostu nie zwracać na nich uwagi. Przedstawiciele płci brzydkiej zapewne nie mogli pogodzić się myślą, że o mało nie zginęli pod kołami bicykla kierowanego przez kobietę. Potem Addie dostrzegła jednak woźnicę zaprzęgu piekarza i usłyszała, jak brzmi prawdziwy gniew. Grubas machał bowiem rękami, jakby powiewał flagą, a niemieckie przekleństwa nie schodziły mu z ust. Dziewczyna stłumiła okrzyk przerażenia. Drzwi furgonu musiały się otworzyć, gdyż tace z bochenkami chleba, złotymi pączkami i kruchym ciastem wypadły na ulicę. Chleby przybrały kształt placków, a z ciasta pozostały jedynie okruszki. Pączki toczyły się po kocich łbach i wpadały pod koła nadjeżdżających powozów. Do Adelaide podszedł wąsaty policjant o poważnym wyrazie twarzy. W zębach trzymał gwizdek, wydający tak przenikliwe dźwięki, że nie zagłuszał ich nawet gwar ulicy. Policjant miał długi, ciemny płaszcz zapinany na dwa rzędy mosiężnych guzików. Guziki błyszczały, ale nie tak jasno jak gwiazda przypięta do lewej górnej kieszeni płaszcza. Adelaide miała ochotę uciec. Zamiast tego oparła rower o latarnię i zaczęła pospiesznie upychać kruczoczarne włosy pod słomianym kapeluszem. Poprawiwszy dyskretnie gorset, przygładziła wyłogi żakietu. Policjant podszedł do niej w chwili, gdy otrzepywała kurz z ciemnoniebieskiej serżowej spódnicy. Mężczyzna był na tyle blisko, że nie mogła go zignorować, więc zaczerpnęła tylko głęboko powietrza, przygotowując się do walki. Spod hełmu patrzyły na nią łagodne, znajome oczy. Funkcjonariusz O’Grady przychodził co czwartek do biblioteki publicznej przy Mason Square, a Adelaide wypożyczała mu książki o Kalifornii - złotej ziemi obiecanej. Łączyła ich przyjaźń i marzenia. - A niech mnie kule biją! Panna Addie! Co pani robi w tym bałaganie? - 0’Grady zatoczył ręką łuk, wskazując ulicę położoną w samym sercu dzielnicy handlowej, gdzie tramwaje, powozy i bryczki tłoczyły się w kilometrowym korku.

- Och, jak się cieszę, że to pan! Musiałam zawieźć kilka książek na Ryder Street i... chyba uległam niegroźnemu wypadkowi... Policjant popatrzył na połamany rower Addie, a następnie przeniósł wzrok na woźnicę wrzeszczącego na bezdomne psy pożerające resztki wypieków. Addie wyjrzała nieśmiało zza ramienia O’Grady’eg0, w skrytości ducha licząc na to, że woźnica zniknie. Ale nie zniknął. Wręcz odwrotnie. Zmierzał wyraźnie w jej kierunku. - Niech pani lepiej odejdzie - poradził 0’Grady. - Sam się nim zajmę - dodał mrugając porozumiewawczo. Dziewczyna uśmiechnęła się z ulgą. - Szybko! Już pani tu nie ma! Podziękowawszy mu serdecznie, Addie przetoczyła swój kaleki rower na zatłoczony chodnik. Szła na tyle szybko, na ile pozwalała powyginana kierownica. Za rogiem zatrzymała się na chwilę, żeby zebrać myśli. Obejrzawszy koło, wiedziała, że będzie musiała oddać rower do naprawy. Warsztat znajdował się jednak nieopodal szkółki dla cyklistów tuż obok jej skromnego mieszkanka, czyli na drugim końcu miasta. Słyszała o podobnym klubie rowerowym gdzieś przy Water Street, ale nie znała dokładnego adresu. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, skrzyżowała palce w nadziei, że zmierza w dobrym kierunku i zaczęła się stopniowo oddalać od ruchliwej dzielnicy. Pół godziny później, gdy na czoło wystąpiły jej duże krople potu, Addie popatrzyła na swoje palce i zaczęła się zastanawiać, dlaczego postępuje tak niemądrze, a w dodatku nieskutecznie. Nigdzie wokoło nie zauważyła żadnego klubu rowerowego ani warsztatu. Oparłszy się o chłodny mur najbliższego budynku, poszukała w żakiecie chusteczki, ale niestety nie mogła jej znaleźć. Zalany potem nos swędział ją jednak tak bardzo, że musiała osuszyć go rękawem. Wtedy dostrzegła chusteczkę. Maleńki koronkowy rożek wystawał z mankietu. Addie otarła dokładnie twarz i powachlowała policzki. Duchota dawała się jej mocno we znaki. W Chicago panowała typowa, nieprzewidywalna, wiosenna aura. Ranek był chłodny, więc Addie ubrała się stosownie do pogody. W przeciągu kilku godzin temperatura wzrosła, wiatr ustał, a wilgotne powietrze zaczęło utrudniać oddychanie. W takie dni mieszkańcy Chicago chłonęli toksyny przemysłowe, a szary smog wisiał nad miastem. Na tym polegał postęp, którego Addie gorąco nienawidziła.

Położywszy rękę na kierownicy, ruszyła na wschód, aby uciec od dymu, i dwie przecznice dalej znalazła klub oraz warsztat rowerowy. W chwilę później, kiedy umówiła się już na dostarczenie bicykla, naciągnęła rękawiczki i poszła na przystanek. Dzień nie należał do udanych. Pierwsze trzy tramwaje były tak zatłoczone, że nawet się nie zatrzymały, więc Adelaide zupełnie straciła głowę i wskoczyła do czwartego, nie sprawdziwszy nawet jego numeru. Zanim zdążyła się obejrzeć, tramwaj ruszył, a wtedy stwierdziła, że wybrała sześćset trzynastkę, uważaną za najgorszy pojazd w mieście, i to wcale nie z powodu pechowego numeru. Trasa tego wozu prowadziła bowiem przez najbardziej zatłoczone dzielnice Chicago. Addie puściła uchwyt, poszukała wzrokiem wolnego miejsca i opadła na twardą drewnianą ławę. Wreszcie mogła wygodnie usiąść. Nienawidziła stania w tramwajach, bo wszyscy pasażerowie przewyższali ją wzrostem, więc nie miała czym oddychać. A stanie w wozie tej linii okazałoby się z pewnością wyjątkowo uciążliwe. Wagony przystawały co kilka przecznic i do środka wciskało się coraz więcej ludzi. Mieszkańcy Chicago najwyraźniej nie wierzyli w przesądy, więc w tramwaju panował nieopisany tłok. Woń nie mytych ciał dawała się Addie tak mocno we znaki, że dziewczyna - zajmująca na szczęście miejsce przy oknie - wystawiła głowę na zewnątrz. Wolała już wdychać zatrute powietrze niż ten obrzydliwy smród. Popatrzyła na ulicę. Właśnie przejeżdżali przez slumsy. Na schodach kamienic bawiły się nie domyte dzieci. Niektóre były jeszcze zupełnie małe. Gołe i zaniedbane stąpały drobnymi, niepewnymi kroczkami po brudnych chodnikach. Bandy zadziornych wyrostków ciskały w tramwaj kamieniami. Szybko przyłączyli się do nich inni. Wszyscy krzyczeli, drwili i przeklinali. Wóz Czerwonego Krzyża spryskiwał ulice środkiem dezynfekcyjnym. Obok beczki wisiały wiadra, które można było w każdej chwili napełnić i dać każdemu, kto by wyraził ochotę. Najwyraźniej jednak nikt nie potrzebował takich środków. Ponad turkot tramwaju wybijało się żałosne zawodzenie dziecka. Zdesperowani ludzie grzebali w śmietnikach, szukając czegokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia. Groziła im śmierć głodowa. Addie natychmiast przypomniała sobie pączki toczące się po jezdni. Nawet bezpańskim psom powodziło się lepiej niż tym biedakom. Dziewczyna poczuła nagłe ukłucie winy, nie wiedziała jednak, jak tym ludziom pomóc. Chicago było jej rodzinnym miastem, ale jego rozwój wymknął się wszystkim spod kontroli. Zaledwie rok temu Wielka Wystawa Krajowa ściągnęła tu tłumy z całego kraju.

Większość nowo przybyłych została na zawsze. Chicago przestało być krowim miastem na prerii, znanym wyłącznie z wielkiego pożaru, jaki strawił je niemal całkowicie przed dwudziestu laty. Podczas wystawy szczycono się zarówno wspaniałą architekturą różnych budynków państwowych, jak i bogactwem imprez rozrywkowych oraz występami artystycznymi. W ciągu zaledwie jednego roku ogromne koło George’a Ferrisa skusiło dwa miliony widzów - zarówno miejscowych, jak i turystów. Wśród nich znalazła się również Addie. W nocy gigantyczne koło oświetlone żarówkami było naprawdę godne uwagi, a niebo nad Midway Plaisance wyglądało tak, jakby skupiły się na nim wszystkie gwiazdy kosmosu. Dzięki Wielkiej Wystawie okazało się, że Chicago może stawić czoło najlepszym. Przemysł, transport i usługi zaczęły konkurować nawet z Nowym Jorkiem. Slumsy również. Ale dla Addie Chicago przestało już być czymś wyjątkowym. Stawało się po prostu coraz brudniejsze i bardziej zatłoczone. Addie urodziła się w tym mieście przed dwudziestoma czterema laty i wyjechała tylko po to, żeby ukończyć bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie Columbia. Kiedy wróciła do domu, patrzyła na Chicago innymi oczami, ale jakoś dawała sobie radę. Czasem tylko - zwykle pod wpływem listów od ciotki Emily - zaczynała tęsknić za nowym życiem. Spychała jednak te myśli głęboko do podświadomości, gdzie kryła wszystkie swoje fantazje. Inne życie stało się właśnie jednym z takich pragnień - pięknym snem o bogactwie, sukcesie i wspaniałym mężu. Odkąd przed trzema miesiącami straciła matkę, Addie nie mogła odpędzić od siebie tych marzeń. Wkradały się w jej myśli w najbardziej nieodpowiednich momentach. Czasem doprowadzały ją do łez. Czuła się bowiem samotna i nieszczęśliwa. Ojciec nie żył od dwunastu lat, więc po śmierci matki Adelaide nie został już nikt z rodziny, z wyjątkiem ciotki z Kalifornii. Addie bardzo za nią tęskniła, brakowało jej rodzinnej więzi. Ciotka kochała ją przecież po prostu dlatego, że nazywała się Adelaide Amanda Pinkney. W skrytości ducha dziewczyna liczyła na to, że na wieść o śmierci siostry ciotka zaprosi jej jedyną córkę na farmę. Ale taka propozycja nie nadeszła, więc Addie uznała, że zapewne wujostwu nie wiedzie się najlepiej. W czasach kryzysu nawet farmerzy z Kalifornii nie mieli łatwego życia. Panna Pinkney wiedziała, że mając wygodny dom i niezłą pracę nie należy narzekać. Przed oczami stawały jej często obrazy głodnych ludzi. A w końcu ona nie mogła narzekać na brak jedzenia... Zerknęła na naciągnięte zapięcie sukni. Może nawet powinna nieco poskromić apetyt. Tak czy inaczej, ją również coś zżerało. A tym czymś było pragnienie, aby

żyć inaczej niż dotąd. Ostatnio nic nie sprawiało jej przyjemności. A Chicago - cóż - przestało być domem. Gdy rozległ się dzwonek, Addie ujrzała znajomy przystanek przy Mason Street. Wstała i zaczęła przeciskać się do drzwi. Tramwaj zahamował gwałtownie i cały tłum pasażerów poleciał gwałtownie do tyłu. Adelaide okazała się jednak na tyle przewidująca, aby w porę pochwycić podpórkę. W chwilę później wysiadła z wagonu i poszła w stronę biblioteki. W połowie kamiennych schodów zatrzymała się gwałtownie i spojrzała w górę. Ale słońce zniknęło. Zostało tylko poszarzałe, zadymione niebo. Zaczęła się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy nad sobą czysty błękit. Przygarbiwszy się lekko, weszła do budynku. Istniała nadzieja, że otoczona ukochanymi książkami, wreszcie odnajdzie szczęście. Następnego dnia zupełnie inna chmura dymu zasnuła firmament - tym razem było to bezkresne, bezksiężycowe niebo Kalifornii. Ciemne opary wylatywały z komina lokomotywy numer jedenaście, stanowiącej własność Kompanii Południowego Pacyfiku. Lokomotywa pięła się w górę stękając z wysiłku i zbierając tyle pary, by dobrnąć do Modesto, gdzie znajdowała się najbliższa stacja. Prawie na samym szczycie wzniesienia na tender z węglem wskoczyło dwóch mężczyzn w maskach. Niższy - w czerwonej koszuli - nachylił się do maszynisty, celując do niego z rewolweru. - Zatrzymaj pociąg! Maszynista zbladł, pochwycił hamulec i szarpnął go do tyłu. Koła lokomotywy numer jedenaście stanęły gwałtownie w miejscu. Bandyta w niebieskiej koszuli zeskoczył na ziemię, popędził do wagonu pocztowego i załomotał do zamkniętych od środka drzwi. Natychmiast otworzyło się okienko obserwacyjne, przez które wyjrzał kurier. - Wyrzuć sejf! - zażądał bandyta, kierując na niego broń. - Nie! - Kurier natychmiast zatrzasnął okienko. Rabuś dwukrotnie strzelił w powietrze, a w kilka minut później jego wspólnik przyprowadził do wagonu pocztowego maszynistę i strażaka. - Daję ci dwie minuty na oddanie sejfu. Jeżeli tego nie zrobisz, zastrzelę tych dwóch. - Niebieski oparł lufę o zroszone potem czoło maszynisty. Kiedy bandyta czerwony uczynił to samo ze strażakiem, w wagonie pocztowym nastało zamieszanie. Otworzyła się ładownia, a metalowy sejf wypadł ciężko na zewnątrz. - Dzięki! - Niebieski opuścił broń. - Teraz wysiadka!

Z wagonu pocztowego wyskoczył krępy mężczyzna o przerzedzonych włosach. W chwili gdy dotknął stopami ziemi, uniósł ręce i zamachał nimi rozpaczliwie. Cała jego odwaga została po drugiej stronie małego okienka. - Wsiadaj do wagonu z bydłem! - nakazał niebieski, machając mu lufą przed nosem. Kolejarz udał się posłusznie we wskazanym kierunku. Bał się choćby na chwilę opuścić ręce. Za nimi szedł bandyta czerwony, z bronią gotową do strzału. Gdy pocztowiec znalazł się już w wagonie, rabuś zamknął za nim drzwi, a potem podszedł razem z niebieskim do porzuconego sejfu. Czerwony zsunął kapelusz na tył głowy, posługując się lufą swojego schofielda kaliber 44, zdjął zakurzoną maskę i odgarnął z czoła spocone włosy. - Udało się! - powiedział z uśmiechem. Drugi mruknął coś niewyraźnie, odwrócił się i władował cały magazynek w zamek sejfu. Otworzywszy na oścież podziurawione jak rzeszoto drzwiczki, wyciągnął ze środka pięć woreczków z pieniędzmi. Bandyci upchnęli je szybko pod koszulami i popędzili w dół wzgórza. Za ogromną skałą czekały na nich dwa konie przywiązane do drzewa. Rabusie natychmiast dosiedli wierzchowców i odjechali z pięcioma tysiącami dolarów przeznaczonymi na płace pracowników kolei. Na pierwszej stronie Tribune wydawanej w San Francisco znalazł się artykuł o napadzie na pociąg. Zawierał mnóstwo spekulacji na temat tożsamości bandytów, ale brakowało w nim jakichkolwiek poszlak mogących ułatwić ich rozpoznanie. Nawet rysopisy rabusiów okazały się bardzo niedokładne. Pierwszy, ubrany w czerwoną koszulę miał z pewnością mniej niż sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i dość jasne włosy. Drugi schował czuprynę pod kapeluszem. - Brunet albo ciemny blondyn - oświadczył maszynista w wywiadzie udzielonym reporterowi Tribune. - Ale na pewno był chudy jak szczapa i bardzo wysoki. Dwa tygodnie później Addie - stojąc na palcach - próbowała zdjąć z półki opasły tom. Z powodu niskiego wzrostu nie mogła go jednak dosięgnąć, a ktoś zwędził stołek. Takie sytuacje przytrafiały się jej stale, nawet podczas studiów na uniwersytecie. Co prawda większość studentek musiała korzystać z drabinek lub stołków. Addie zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego mężczyźni projektujący biblioteki musieli umieszczać półki tak wysoko. Można by sądzić, że tylko Amazonki potrafiły czytać. A zdarzały się przecież kobiety niższe od Adelaide. Na przykład Hilary - jej była koleżanka, a obecna szefowa - miała zaledwie sto czterdzieści osiem centymetrów wzrostu i nie mogła wybaczyć Adelaide równego metra pięćdziesiąt. Z powodu głupich dwóch

centymetrów Addie cierpiała katusze. Po ukończeniu studiów trafiła wraz z Hilary do nowej biblioteki przy Mason Street. Hilary niewłaściwie katalogowała książki, a później winiła o wszystko koleżankę. Kiedyś rozlała nawet kawę na jej czek z wypłatą. Odtworzenie czeku zajęło trzy tygodnie. Innym razem Addie spędziła ponad pięć godzin na porządkowaniu katalogu, a później zobaczyła na własne oczy, jak Hilary wywraca trzy drewniane szufladki do góry nogami. Niestety, nie pozostało nic innego, jak rozpocząć układanie od początku. Odkąd Hilary została naczelną bibliotekarką, robiła wszystko, żeby podważyć kompetencje podwładnej. Nigdy nie pogodziła się z faktem, że Addie ukończyła studia z wyróżnieniem. Umniejszała więc jej zasługi i obciążała ją zadaniami równie bezowocnym jak bitwa stoczona przez Napoleona pod Waterloo. Ponadto Hilary bez przerwy się wywyższała, co musiało kosztować ją naprawdę sporo wysiłku. Mimo tych szykan Addie nie przestawała kochać swojej pracy. Wszystko się jednak zmieniło, kiedy kierowniczka zaczęła potrącać jej z pensji koszt rzekomo zaginionych książek. Addie nie mogła już wytrzymać takiej sytuacji i nie obchodziło ją to, że brat szefowej stoi na czele Rady. Każdy dzień przynosił nowe powody do zdenerwowania. Dochodziła już do końca rzędu, wypatrując swego stołka, gdy usłyszała nagle znienawidzony syk przełożonej. - Pssst! Już chciała się odwrócić, ale przypomniała sobie nagle, że Hilary obarczyła ją odpowiedzialnością za zniknięcie encyklopedii Coliera. Niech się jeszcze chwilę podenerwuje - postanowiła. - Pssssst! Zupełnie jak zepsuty kocioł parowy - pomyślała Adelaide, z trudem stłumiła uśmiech i odwróciła się wolno. Pulchne dłonie Hilary wczepiły się kurczowo w rzeźbiony brzeg mahoniowego biurka, a obfity biust zajął pokaźną część blatu, nad którym się pochyliła. Twarz szefowej, przygotowującej się do wydania kolejnego psyknięcia, przybrała czerwonofioletowy odcień. Addie wskazała na swoją pierś z miną urażonej niewinności. - Ja? - spytała bezgłośnie. Hilary skinęła gwałtownie głową w kształcie cebuli. Addie otworzyła szeroko oczy i zamrugała. - Wołałaś mnie? - szepnęła. - Chyba ogłuchłaś! - Hilary wyprostowała plecy i poprawiła pasek ozdabiający jej rozłożyste biodra. - Mam krzyczeć? Znasz przecież przepisy!

- Czego chcesz? - Adelaide nie potrafiła ukryć irytacji. - Chwileczkę. - Hilary przeglądała w pośpiechu stertę papierów. - Znalazłam coś, co należy do ciebie. O co jej chodzi tym razem? - przemknęło Addie przez myśl. - No! Jest! - Hilary podała jej telegram poplamiony herbatą. - Mam nadzieję, że to nic złego - dodała tak słodko, że w głowie Addie od razu odezwały się dzwonki ostrzegawcze. Telegram miał już niewątpliwie swój wiek. Adelaide odwróciła kopertę i dostrzegła od razu, że klapkę oderwano, po czym niezdarnie przyklejono z powrotem. Popatrzyła pytająco na Hilary, która najwyraźniej nie potrafiła ukryć złośliwego uśmiechu. Addie z trudem się powstrzymała, żeby nie wymierzyć jej policzka. - Dziękuję - powiedziała zimno i odeszła, dumnie zadzierając nos. Natychmiast potem usłyszała za sobą tupot. - Zaczekaj! Nie chcesz otworzyć? - Hilary biegła za nią krok w krok aż do toalety. Tam jednak Addie otworzyła drzwi i odwróciła się gwałtownie, żeby zatrzasnąć je głośno tuż przed nosem pani kierowniczki. Rozglądając się za jakimś miejscem do siedzenia innym niż sedes, wypatrzyła swój stołek pozostawiony w kącie pomieszczenia wyłożonego różową glazurą. Minęła więc umywalkę i przycupnęła na taboreciku, po czym rozerwała niestarannie zaklejoną kopertę. Telegram nosił datę dwudziestego marca, z czego wynikało wyraźnie, że wysłano go przed miesiącem. Co za jędza! Addie mogła dać głowę, że Hilary przetrzymała depeszę z czystej złośliwości. Gdy zapoznała się z treścią, zrozumiała, że podłość koleżanki nie zna granic. Ciotka Emily i jej mąż zginęli w strasznym wypadku. Rzeka wylała, a rwący strumień przewrócił ich powóz. Oboje utonęli. Boże! Teraz naprawdę jestem sama - pomyślała dziewczyna i przeczytała telegram do końca. Jako jedyna krewna zmarłych została właścicielką ich farmy. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, próbowała złagodzić ból w piersiach. Po raz drugi w tym roku i po raz trzeci w życiu musiała pogodzić się ze śmiercią. Wypadek, w którym zginął ojciec, miał jednak miejsce na tyle dawno, że ból po jego odejściu znacznie się zmniejszył. Śmierć matki, od dawna przykutej do łóżka, nie stanowiła dla nikogo zaskoczenia, a świadomość, że najbliższa osoba wreszcie przestała cierpieć, przyniosła dziewczynie ulgę.

Nie mogła się jednak spodziewać tak okropnego wypadku. Siostra matki była dla niej kimś wyjątkowym. Nie widziały się wprawdzie od ośmiu lat, ale prowadziły ożywioną korespondencję. Matka Addie nie mogła zrozumieć siostry przejawiającej wyjątkowe zamiłowanie do włóczęgi. Ciotka Emily wyszła bowiem za mąż w wieku trzydziestu pięciu lat i wyjechała do jakiegoś dzikiego miejsca w Kalifornii. Ale Addie zazdrościła ciotce fantazji. Bawiły ją barwne opisy farmy, miasta, ludzi. A gdy ciotka Emily zaczynała się rozwodzić nad bezkresem kalifornijskiej ziemi, Addie pogrążała się w marzeniach. Czytała dalej. Telegram wysłał prawnik, Levi Hamilton. Prosił w nim o jak najszybszy kontakt w sprawie farmy. Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i psyknął. - Słucham, Hilary? - Zamierzasz tu siedzieć cały dzień? Nie masz prawa tak okupować tego pomieszczenia! Addie wstała, schowała telegram do kieszeni i odkręciła kran. Zmyła smutek z twarzy, po czym wróciła do drzwi, otworzyła je na oścież i popatrzyła w przymrużone oczka Hilary. Chciała powiedzieć jej coś do słuchu, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że to się i tak na nic nie zda. Minąwszy więc obojętnie szefową, przystąpiła do porządkowania katalogu. Dwie godziny później kończyła właśnie literę D, gdy znowu poczuła na sobie drwiące spojrzenie. Nawet nie podniosła oczu. - Jeszcze nie skończyłaś? - Nie. - No i co? - Hilary postukała nogą w drewnianą podłogę. Addie westchnęła przesadnie. - O czym mówisz? - Jedziesz? Niby dokąd? - pomyślała i nagle doznała olśnienia. Hilary miała na myśli farmę w Kalifornii. Zaczerpnęła więc głęboko powietrza i przesunęła językiem po zębach. - Czyżby interesowała cię cudza korespondencja? - spytała. - Tak sobie tylko myślałam... - odparła wiedźma z uśmiechem. - Spodobałoby ci się na farmie. Babranie się w błocie to na pewno odpowiednie zajęcie dla osoby twojego pokroju. - Popatrzyła na swoje paznokcie. - Nie trzeba do tego znajomości alfabetu.

- Przeniosła wzrok na katalog. - Upewnij się, czy na pewno ułożyłaś wszystko we właściwej kolejności. Nienawidzę bałaganu w fiszkach - dodała z mocą i odeszła ciężkim krokiem w stronę biurka. - Spodobałoby ci się na farmie - mruknęła Adelaide, przedrzeźniając Hilary. - Babranie się w ziemi, dobre sobie. Po tym, co przeszła w bibliotece, uprawianie roli wydawało się jej idyllą. Ostatnio i tak bez przerwy nurzała się w błocie. Położywszy łokcie na blacie biurka, oparła podbródek na rękach. Nie wiedziała, czy da sobie radę. Miała trochę pieniędzy, mogła nająć kogoś do pomocy. Poza tym nic nie stało na przeszkodzie, żeby nauczyć się czegoś z książek. Nie chciała już mieszkać w Chicago. Nic ją w tym mieście nie trzymało, a awantury z Hilary zabiły w niej wszelki entuzjazm do pracy w bibliotece. Otrzymała szansę na nowe życie. Taka okazja mogła się nigdy nie powtórzyć. Ciotka zdołała przezwyciężyć wszelkie trudności, więc Addie mogła również spróbować. Ale najpierw... Addie popatrzyła na Hilary pochyloną nad biurkiem z pismami. A więc nienawidzisz bałaganu w fiszkach? Chwyciła plik kart informacyjnych spod litery D oraz spod litery R, po czym ze zręcznością karciarza potasowała bardzo dokładnie ukochane fiszki szefowej. Bibliotekę zamknięto, a Addie pozbierała swoje rzeczy i z rozkosznym uśmiechem przeszła obok tronu Hilary. Przełożona podniosła na nią wzrok z taką miną, jakby właśnie przeżuwała pikle. - Już wychodzisz? Tyle jeszcze zostało do zrobienia! - Tak. Wychodzę. Na dobre. Hilary uśmiechnęła się z triumfem. Zerknąwszy na katalog, Addie odwzajemniła uśmiech. - Żegnaj - powiedziała i z uniesioną dumnie głową wyszła z biblioteki. W południe słońce prażyło niemiłosiernie. Ponad wyblakłymi sosnowymi deskami peronu kolejowego falował upał. Spod lokomotywy buchnęła biała chmura pary, wchłonięta natychmiast przez spragnione powietrze. Konduktor otworzył drzwi i z pociągu wytoczył się tłum pasażerów. Już po chwili peron wypełnił się podróżnymi spieszącymi załatwiać swoje sprawy w miasteczku. Addie chwyciła kapelusz i wysiadła z wagonu. Minął ją mężczyzną niosący białą planszę z napisem: HOTEL HAMILTON NAJLEPSZY W BLEEDING HEARTS TYLKO DWA DOLARY ZA NOCLEG ZE ŚNIADANIEM

Tuż obok Addie zapłakało dziecko przytulone zbyt mocno przez stęsknionego dziadka. Przy metalowym słupie na południowym końcu peronu stały wozy i bryczki do wynajęcia. Nikt jednak nie podszedł do Addie. Poszukała wzrokiem zegara. Ten, który udało się jej wypatrzyć, wskazywał drugą dwadzieścia pięć, co oznaczało, że pociąg przybył o pięć minut wcześniej. Addie pomyślała z uśmiechem, że z pewnością trafiła do Kalifornii. W Chicago nigdy nic nie działo się przed czasem. Pan Hamilton miał wyjść po nią na stację, ale na peronie został tylko zawiadowca pogrążony w rozmowie z dwoma mężczyznami, toteż Addie usiadła na zacienionej ławce, aby zaczekać. Z południowej strony peronu dobiegł ją jakiś hałas, więc wyjrzała ciekawie zza filara. Coś gruchnęło w wagonie towarowym. W sekundę później przez otwarte drzwi wystrzeliła na peron duża walizka, a w ślad za nią dwie mniejsze, które wylądowały obok pudeł z uszkodzonymi taśmami. Z otwartych pudeł wysypały się ubrania. Bagażowy najwyraźniej nie odznaczał się subtelnością. Addie patrzyła z przerażeniem, jak jeden z jej kufrów przesuwa się w stronę drzwi, chwieje przez chwilę i ląduje z łoskotem na peronie. Boże! - pomyślała. Przecież tu jest mój rower! Wstała gwałtownie z miejsca i pobiegła do wagonu bagażowego. - Halo! Jest tam kto? - wrzasnęła. Odpowiedziało jej czyjeś mruknięcie. - Hej! Powiedziałam: halo! - krzyknęła, zaglądając do środka. Z wnętrza dobiegło ją szuranie, a w chwilę później zobaczyła plecy bagażowego, ciągnącego z wyraźnym wysiłkiem jakiś wielki kufer. Gdy wreszcie udało mu się go wydobyć na światło dzienne, Addie zobaczyła charakterystyczne zdobienie na boku. To był jej własny kufer podróżny. Ten, w którym trzymała wszystkie książki opisujące gospodarowanie na farmie. - Proszę pana! To moje! - krzyknęła Addie, wskazując palcem bagaż. Położywszy sobie rękę na krzyżu, mężczyzna wyprostował się z wysiłkiem, a potem odwrócił głowę i popatrzył na Addie spod krzaczastych, białych brwi. Jego twarz była zniszczona słońcem i wiekiem, a policzki zasłaniała mu broda. Na szyi miał czerwony szal, z ust wystawało mu cygaro. Gdyby jeszcze włożył na głowę charakterystyczną czapkę, wyglądałby z pewnością jak święty Mikołaj. Przesunął cygaro w kącik ust. - Znaczy się to je panine? Przytaknęła. - No i czego tam napakowała? Kamieni? - W środku są książki - odparła marszcząc czoło.

- Książki? - spytał, siadając na kufrze. - Nie mam nabożeństwa do tego chłamu. - A ja przeciwnie - odparła dumnie. - Szkoda czasu na te głupoty. - Z kieszeni koszuli wyjął zapałkę i potarł trzaskę o bok kufra. - Na co panience te papierzyska? Addie patrzyła z uwagą, jak staruszek wdycha kolejną porcję dymu. - Zamierzam się nauczyć gospodarowania na roli. Bagażowy dostał takiego kaszlu, że o mało się nie udusił. W końcu schwycił oddech i popatrzył na nią tak, jakby wyrosły jej nagle dwie głowy. - Chrystusie Panie! Tylko nie to! Te głupie tumany z wybrzeża nie umieją nawet pluć pod wiatr! To jednak nie jest święty Mikołaj - pomyślała Addie, przestając się uśmiechać. Zaczęła się jednak zastanawiać, czy aby nie rusza z motyką na słońce. Stary pryk całkiem jasno sprecyzował swoje stanowisko. Był przekonany, że panna z miasta poniesie sromotną klęskę. Adelaide postanowiła natychmiast, że już wkrótce mu udowodni, jak bardzo się pomylił. Na razie jednak wolała zmienić temat. - Gdzieś tutaj powinien być rower. Czy może pan go znaleźć? Popatrzył na nią przeciągle, zanim zdecydował się cofnąć w głąb wagonu, a po chwili Addie usłyszała głośny huk oraz stek wulgarnych przekleństw. - Halo! Proszę pana! - zawołała. - Proszę uważać! Ten rower jest mi naprawdę potrzebny. Starzec wydał jeszcze kilka groźnych pomruków i potoczył bicykl w stronę drzwi. - Co, u diaska, paniusia zamiaruje robić z tym żelastwem? - Będę na nim jeździć. Odsunął się lekko, otaksował Addie wzrokiem od stóp do głów, po czym przyjrzał się dokładnie rowerowi. - Dużo bym dał, żeby to zobaczyć. Addie z trudnością stłumiła westchnienie i zaczęła się modlić o cierpliwość. - Niedługo nadarzy się pewnie taka okazja. Proszę ostrożnie! Zmarszczył groźnie czoło. - Niby dlaczego? - Bo nie chciałabym, żeby mój rower wyglądał jak tamte rzeczy. - Wskazała na pozrywane taśmy pudeł oraz walające się wokół ubrania. Zerknąwszy na peron, wzruszył ramionami.

- Nie zrobiłem tego specjalnie. Dlaczego chce panienka na tym jeździć? Koń jest przecież lepszy na takie drogi. - Wskazał głową piaszczysty trakt przecinający północny koniec stacji. Addie przełknęła ślinę. - Nie lubię koni. - Mhm. Nie lubi koni, ale chce się wyuczyć gospodarki. Miała już dosyć starego zrzędy, wścibiającego nos w nie swoje sprawy. - Proszę mnie posłuchać, panie... - zawahała się lekko. - Custus - odparł, uchylając nieistniejącego kapelusza. - Custus McGee. - A więc, panie McGee, nie rozumiem, z jakiego powodu tak się pan interesuje moimi planami. Teraz, jeśli pan zechce... - Wszystko mnie ciekawi. Custus zawsze musi wiedzieć, co w trawie piszczy. - Postawiwszy rower obok Addie, wymamrotał coś, co zabrzmiało mniej więcej jak: „głupia baba”. Potem znów wszedł do wagonu i wyrzucił na peron dwa pudła. Addie wolała przezornie zejść z linii ognia. W chwilę później podeszła do zawiadowcy stojącego nieopodal przechowalni bagażu, oddała mu rower i poprosiła o opiekę nad kufrem. Otrzymawszy wskazówki, jak dojść do kancelarii adwokackiej, ruszyła naprzód wąskimi uliczkami Bleeding Hearts. Stanąwszy pod żółtym drewnianym budynkiem, w którym urzędował pan Levi Hamilton, Adelaide utwierdziła się całkowicie w przekonaniu, że wyjazd do Kalifornii był doskonałym pomysłem. Wszyscy - poza Custusem - traktowali ją niezwykle przyjaźnie. Gdy wędrowała drewnianym chodnikiem, przynajmniej pięć osób życzyło jej miłego dnia. Pięć osób! W Chicago pozdrawiali ją jedynie pijacy i kieszonkowcy, którzy mieli w tym ukryty cel. Otworzywszy drzwi, weszła do kancelarii. Na środku małego pokoju stało samotne biurko, zawalone rejestrami i papierami. W rogu przycupnął stary, zakurzony remington. Na klawiszach walały się szczątki splątanej taśmy, a szpulki zwisały jak wahadła z blatu biurka. Drzwi w głębi pokoju były lekko uchylone, dochodziły zza nich odgłosy kłótni. Addie zawahała się lekko, po czym zapukała w szklaną matową szybę. Rozmowa umilkła i w chwilę później drzwi otworzyły się na oścież. Niski mężczyzna z rzadkimi włosami i czerwoną twarzą wbił wzrok w Adelaide, po czym z przerażoną miną zerknął na ścienny zegar. - Panna Pinkney? - jęknął. - Pan Hamilton? - spytała skinąwszy głową.

- Tak! Tak! Jakże mi przykro! Zupełnie zapomniałem o pociągu! Proszę do środka. - Prawnik cofnął się trochę, żeby Addie mogła wejść. W niewielkim pokoiku siedzieli dwaj mężczyźni. Obaj odwrócili się gwałtownie i popatrzyli na Addie. Jeden - z wyglądu dżentelmen - natychmiast zerwał się z krzesła, drugi nawet nie drgnął. Długie, kasztanowate, kręcone włosy opadały mu na kołnierz, wyraźnie domagając się fryzjera. Jego kwadratową szczękę porastał szczeciniasty zarost, wąsy również nie wyglądały najporządniej. Gość Hamiltona miał opaloną twarz o wydatnych kościach policzkowych i ostrych rysach. Ale największe wrażenie wywarły na Addie oczy mężczyzny: żółte jak u wilka i równie groźne. Gdy wreszcie wstał, Addie zadarła głowę tak wysoko, że splecione w węzeł włosy oparły się jej o kołnierz bluzki. Zacisnęła mocno kolana, bo dostała takiego zawrotu głowy, jakby się kręciła na diabelskim kole pana Ferrisa. Szybko odwróciła wzrok, aby jakoś temu zaradzić. - Proszę spocząć. - Drugi mężczyzna wskazał jej krzesło. - Dziękuję. - Addie odwzajemniła uśmiech i usiadła. Brunet patrzył na nią z sympatią. Zrobił na dziewczynie znacznie lepsze wrażenie niż blondyn. Wydawał się jej po prostu bardziej... cywilizowany. Pan Hamilton krążył nerwowo wokół biurka. Był najwyraźniej spięty i zmartwiony. Patrzył na zebranych, pocierając palcem czoło, jakby ten gest mógł mu pomóc w odnalezieniu utraconych słów. Gdy opuścił dłoń, dziewczyna dostrzegła tuż nad jego brwiami ślady atramentu. - Panno Pinkney... to jest pan Parker. - Wskazał dżentelmena, który znów obdarzył nowo przybyłą promiennym uśmiechem. - A to pan Creed. Addie odwróciła głowę w stronę ludożercy. Zerknąwszy na guzik jego koszuli szybko skinęła głową i znów popatrzyła w inną stronę. Nic więcej nie mogła zrobić. W pokoju zaległa cisza. Addie przygryzła nerwowo wargę. Zrozumiała, że niechcący przerwała ważne spotkanie. - Panie mecenasie... - zaczęła cicho, wstając. - Naprawdę nie chciałabym przeszkadzać. - Proszę zaczekać! - Hamilton natychmiast zerwał się z miejsca. - Nie może pani stąd wyjść. Dziewczyna ze zdumieniem opadła z powrotem na krzesło. - Ci panowie przyszli tutaj w związku z panią. - Ze mną? - spytała, z trudem dobywając z siebie głos.

- To znaczy... w związku z pani wujem i ciotką. - Levi Hamilton pogładził nerwowo łysiejącą czaszkę, zostawiając na niej granatowe smugi. Wyraźnie zirytowany, pokręcił głową. - Niepotrzebnie wszystko komplikuję. Przepraszam pana, panie Creed, ale muszę porozmawiać z panem Parkerem na osobności. Hamilton i Parker wyszli, a Addie zrozumiała, że zostanie sama z człowiekiem o nazwisku Creed. - Ale... - wyjąkała w chwili, gdy za prawnikiem i brunetem już zamknęły się drzwi. Zaległa cisza. Dziewczyna czekała, bawiąc się małym perłowym guziczkiem przy rękawiczce. Creed, czyli kanibal, nie odezwał się ani słowem. Zegar tykał niecierpliwie, Addie wykręcała guziczek. Czas wlókł się niemiłosiernie, a między nimi nadal nie padło nawet słowo. Wciąż czuła jednak na sobie spojrzenie żółtych oczu. Guziczek został jej w ręku, popatrzyła na niego ze zdumieniem. Krzesło ludożercy skrzypnęło głośno, a dziewczyna schowała guziczek do torebki. Znowu zaległa cisza, więc zaczęła udawać, że czegoś szuka, dopóki mężczyzna nie oderwał od niej wzroku. Nie udało się jej stłumić westchnienia. Zerknęła na drzwi. Co ich tak długo zatrzymuje? Powędrowała wzrokiem na mahoniowe biurko, zasłane księgami i papierami. Obok pudła zawierającego - sądząc z naklejki - niebrudzącą taśmę do maszyn leżał opasły tom oprawiony w skórę. Pudło było jednak puste. Addie uśmiechnęła się lekko, gdyż przed oczyma stanął jej obraz pana Hamiltona pobrudzonego tuszem i oplatanego w całe metry „niebrudzącej taśmy”. Zawsze uważała, że adwokaci to spokojni ludzie o chłodnym sposobie bycia. Pan Hamilton jednak nie pasował zupełnie do tego obrazu. Z pewnością był nerwowym małym człowieczkiem. Takim jak ty - pomyślała, odrywając kolejny guzik od rękawiczki. Uznała, że postępuje niezwykle głupio, szarpiąc nerwowo guziki tylko z powodu spojrzeń pana Creeda. Zaczęła się zastanawiać, co też człowiek tego pokroju mógł mieć wspólnego z jej wujem i ciotką. Może był jakimś zapomnianym krewnym wuja? Addie nie znała Josiaha Mitchella, wiedziała tylko tyle, że ciotka była z nim szczęśliwa. Josiah, kawaler po czterdziestce, szpakowaty farmer z zachodu wkradł się w życie ciotki zupełnie nagle, ale Emily zdecydowała się go poślubić po niespełna dwóch miesiącach znajomości, po czym od razu

wyjechała z nim do Kalifornii. W listach nigdy jednak nie wspominała o żadnych powinowatych. Zaraz potem Addie przypomniała sobie o telegramie. Wynikało z niego, że to ona jest jedyną żyjącą krewną wujostwa. A zatem ludożerca nie należał do rodziny... Wyobraźnia wyraźnie dawała o sobie znać. Zapewne działo się tak dlatego, że pan Creed miał zbyt długie włosy, żółte wilcze oczy i okazał się niemową. Może po prostu pracował na farmie w charakterze parobka? Z pewnością tak właśnie wyglądała prawda. Addie zaczynała nawet powoli wierzyć w to, że Creed jest bardzo miłym człowiekiem. Powinien tylko choć raz się odezwać. Guzik wyśliznął się jej z palców i potoczył po podłodze tak głośno, jakby był kulą armatnią, a nie maleńką sztuczną perełką. Addie pochyliła się i nakryła go dłonią. Pochylając głowę, zerknęła od dołu na mężczyznę. Był ubrany na czarno, tylko koszulę miał szarą. Siedział na krześle, wyciągając nieprawdopodobnie długie nogi w brudnych wysokich butach. W miejscu, gdzie opierał obcasy, na podłogę spadły grudki błota. Nic dziwnego, że jest taki wysoki - pomyślała. Nigdy w życiu nie widziałam nikogo o równie długich nogach. Nagle krzesło skrzypnęło głośno, wykrzykując spóźnione ostrzeżenie. Addie natychmiast wyprostowała się jak struna. Wirowało jej przed oczami. Zamrugała, usiłując odzyskać pełną zdolność widzenia. Próbując uspokoić oszalałe bicie serca, złożyła ręce na kolanach w geście modlitwy. Tylko niebiosa mogły jej bowiem pomóc w wybrnięciu z tej idiotycznej sytuacji. Zamiast jednak się modlić, Addie znowu zerknęła na Creeda. Nie rozumiała, dlaczego w ogóle się nie odzywa. Nawet w Chicago ludzie zwykle podejmowali rozmowę, jeśli los ich skazywał na swoje towarzystwo. A może ludożerca nie potrafi rozmawiać z kobietami? Mężczyźni bywają wstydliwi. Adelaide przypomniała sobie nieśmiałych chłopców z college’u. Wielokrotnie to ona lub jej przyjaciółki inicjowały rozmowy z kolegami. Creed nie przypominał jej jednak żadnego znajomego studenta. I nie był ani nieśmiały, ani też nawet pełen rezerwy, lecz bardzo napięty. Otaczała go dziwna aura surowości, może nawet prostactwa. Addie myślała chwilę, po czym doszła do wniosku, że postępuje głupio. To na niej spoczywał obowiązek przerwania tej ciszy. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, zdobyła się na uśmiech. - Ładna pogoda, prawda? - zagadnęła. Odwrócił bezszelestnie głowę, żeby prześwidrować ją na wylot wilczymi oczami. - Nie.

Uśmiech zastygł jej na wargach. - Jest cholernie gorąco. - Dźwięk głębokiego głosu niósł się echem po całym pokoju. Addie wybałuszyła na niego oczy. Głos zupełnie nie pasował do tego wysokiego mężczyzny z długimi włosami. Spodziewała się raczej ochrypłego brzmienia, współgrającego z ogorzałą twarzą o twardych rysach. Ludożerca mówił jednak czysto, wyraźnie i tak dźwięcznie, że ten niezwykły timbre przypominał śmiałe tony Vivaldiego wygrywane przez basy Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej. Melodia wypowiedzi nie złagodziła jednak nieuprzejmej treści. Mimo wszystko Addie nie poczuła się urażona. Rzeczywiście, upał nie malał. W pokoju robiło się coraz goręcej. Niepotrzebnie zrobiła tę głupią uwagę na temat ładnej pogody. Z drugiej strony żaden dżentelmen nigdy by jej przecież nie zaprzeczył. Pierwsze wrażenie okazało się trafne. Creed był prawdziwym grubianinem! Ale ten grubianin przemówił głosem zaczarowanego księcia. .Montana wyglądał przez okno. Ta natrętna mała osa działała mu na nerwy. Tylko tego mu jeszcze brakowało, żeby go zamknęli w jednym pokoju z jakąś głupią babą! A szczególnie taką, która nie miała nic innego do roboty, jak tylko gapić się na niego bez przerwy i rozmawiać o pogodzie. Stłumiwszy ziewnięcie, zwalczył pokusę oparcia głowy o krzesło. Piekły go oczy, ale gdyby je przymknął, z pewnością natychmiast by zasnął. Zmęczenie dawało o sobie znać..- Z fefiachapi jechał dwa długie dni. Telegram od Wade’a Parkera nadszedł w dzień potem, jak obiecał pomóc staremu przyjacielowi. Zatelegrafował więc do adwokata, że się spóźni i nie dojedzie do Stockton wcześniej niż za dwa tygodnie. W dalszym ciągu nie mógł uwierzyć w treść depeszy. Stary doktor Henderson zostawił mu działkę. Montana zdążył już zapomnieć o starym przyjacielu ojca, tym bardziej że w ogóle go nie widywał. Doktor jednak najwyraźniej pamiętał o nim. Albo też o krzywdzie, jaką wyrządzono Artemusowi Creedowi. Ten dzień sprzed czternastu lat, kiedy to jego ojciec zginął od kuli tylko dlatego, że kolej chciała się jeszcze bardziej wzbogacić, utkwił na zawsze w pamięci Montany. A w taki upał obraz tragicznych wydarzeń stawał się szczególnie wyrazisty i realistyczny. Creedowi wydawało się nawet, że słyszy brzęczenie much, a w nozdrza uderzał go zapach spalonej ziemi, gorącego powietrza i śmierci. Tego właśnie dnia było parno, upalnie i duszno. Zerknął na kobietę. Obracała coś w palcach i spoglądała nerwowo na zegar, próbując nie zwracać na niego uwagi, co bardzo mu zresztą odpowiadało. Jak można mówić o pięknej pogodzie, skoro temperatura dochodzi do trzydziestu stopni w cieniu? Chryste!

Montana zupełnie nie miał ochoty na takie pogawędki. A w dodatku nie rozumiał, co nieznajoma robi w kancelarii. Kiedy wreszcie znalazł się w Stockton, zastał tam wiadomość od Parkera, w wyniku czego musiał tłuc się aż do tej dziury. Zajęło mu to prawie pół dnia, ale ledwo zdążył usiąść, a już Hamilton i ten dragi zaczęli się kłócić o tę całą Addie. A Montana chciał tylko usłyszeć, gdzie jest działka doktora i odebrać stosowne dokumenty. Potem zamierzał się umyć, zjeść coś i choć na chwilę zmrużyć oczy przed oględzinami swoich nowych włości. Jego włości! Boże! Po tylu latach tułaczki od miasteczka do miasteczka, z farmy na farmę... Creed nigdzie nie potrafił się zakorzenić. Nigdy nie marzył nawet o ziemi, na której pracował. Nie mógł rościć sobie praw do jakiejkolwiek działki, farmy czy domu. Aż do teraz. Przetarł zmęczone oczy. Obawiał się, że ten spadek to tylko sen. Taki, który nagle się kończy, a wszystko, co było w nim piękne, znika bezpowrotnie. Kiedy jednak rozejrzał się po pokoju, doszedł do wniosku, że nie śni. Naprawdę siedział w biurze jakiegoś nieznajomego adwokata i miał otrzymać kawałek ziemi - nie zrealizowane marzenie ojca! W końcu otworzyły się drzwi i stanęli w nich Wadę Parker i Levi Hamilton. Twarze prawników nie wyrażały żadnych emocji. Gdy Levi usiadł, Wadę również przyciągnął sobie krzesło. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, aż w końcu Hamilton zasugerował, aby adwokat Montany przemówił jako pierwszy. - Chociaż reprezentuję pana Creeda, zamierzam poruszyć kwestie dotyczące również panny Pinkney, toteż byłbym wdzięczny, gdybyście zechcieli mnie państwo spokojnie wysłuchać. - Parker popatrzył na Addie, która skinęła głową. - Mój klient, doktor Benjamin Henderson, otrzymał działkę ziemi. To duża działka, prawie sześćset czterdzieści akrów. Doktor dostał ją w prezencie od Agostina Bernarda, pierwszego właściciela Del Valle Valley, w podzięce za uratowanie życia wnuczki. Doktor zmarł jednak w kwietniu, a działkę zostawił w spadku panu Creedowi. Montana zauważył, że natrętna osa odwróciła ku niemu swoją bladą twarz mieszczki. On jednak nie potrafił nic wyczytać z tych ogromnych ciemnych oczu, skrywających doskonale wszystkie myśli. - Odszukanie spadkobiercy doktora zajęło mi sporo czasu - ciągnął Parker. - W końcu udzielił mi pomocy jeden z jego przyjaciół, toteż wysłałem panu Creedowi telegram, w którym zawarłem o informacje na temat testamentu Hendersona. Wszystko wydawało się jasne. Montana Creed odziedziczył tytuł własności działki. Montana odetchnął z ulgą. Przez chwilę bardzo poważnie się obawiał, że ta????? może mieć coś wspólnego z ziemią, jego ziemią.